2024-11-13

„Innsæi. Ulecz się, odżyj i zresetuj dzięki islandzkiej sztuce intuicji” Hrund Gunnsteinsdóttir

 

Wydawca: Wydawnictwo Insignis

Data wydania: 13 listopada 2024

Przekład: Dominika Braithwaite

Liczba stron: 264

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: W kontakcie z samym sobą

Zwykle staram się recenzować powieści oraz literaturę faktu, daleko mi do poradników, nie przepadam za coachingiem, książki sugerujące styl i sposób bycia zawsze były mi dalekie. Jednakże tej pozycji nie mogłem nie przeczytać. Nie tylko dlatego, że autorką jest Islandka, choć książkę przetłumaczono z języka angielskiego. Mam wrażenie, że „Innsæi” to od początku do końca opowieść o mnie, mojej drodze emigracyjnej, znalezieniu swojego miejsca na ziemi, poznawaniu Islandii, pokochaniu jej i pokochaniu przede wszystkim siebie w wyborze tej zimnej wyspy do dalszego życia. Choć jest to poradnik, Hrund Gunnsteinsdóttir absolutnie nie wchodzi w rolę dydaktycznego coacha. Opowiada o swojej historii. Odnalezieniu harmonii i wewnętrznego spokoju. Nie jest egocentryczna, bo doskonale wie, że jej historia nie jest niczym wyjątkowym. Ale wyjątkowe jest to, co odkryła, opowiedziała w tej książce i na jakie aspekty naszego życia zwróciła uwagę. Że korzystając z subtelnej metaforyki, pokazała, iż najpiękniejszym i najcenniejszym do zbadania światem jest… świat naszych zmysłów, doznań i przeżyć. To my jesteśmy najciekawszym światem, którego jednak często nie umiemy obejrzeć. „Innsæi” będzie przede wszystkim o tym, co może się wydarzyć, jeżeli zobaczymy w sobie więcej niż to, co widzimy na co dzień w lustrze.

„Można przeżyć swoje życie niczym zombie, jak cień osoby i duszy, która w nas drzemie”. Wynotowałem to zdanie, bo miałem wrażenie, że dokładnie tak żyłem, latami tęskniąc za ukochaną Islandią i nie mogąc podjąć decyzji o tym, by się do niej przenieść na stałe. Ale to nie tylko to. Autorka cytuje Oscara Wilde’a, który wspomina, że ludzka egzystencja to często po prostu istnienie, nie życie naprawdę. Bo prawdziwe życie jest uzależnione od tego, czy otworzymy się na siebie, posłuchamy samych siebie i będziemy w cudownie egoistycznym związku ze wszystkim, co nas tworzy, a co bezwarunkowo pokochamy. I może wtedy przyjdzie do nas świadomość tytułowego innsæi.

„Innsæi jest w każdym z nas, to nieodłączny element życia i ludzkiej natury, bez względu na wiek, płeć i pochodzenie”. Hrund Gunnsteinsdóttir mówi wprost: to po prostu nasza intuicja, której bardzo często nie znamy i nie rozumiemy, boimy się wejść z nią w kontakt, a jeszcze bardziej boimy się tego, że może przejąć kontrolę nad naszymi decyzjami. Opowiadając o innsæi, islandzka pisarka często i szeroko wykorzystuje metaforykę wody. Wszak opowiada o czymś, co jest „wewnętrznym morzem”, a wiele rad dotyczących tego, w jaki sposób zbliżyć się do swojej intuicji, wskazuje kojącą rolę kontaktu z wodą – tą, którą można obmyć twarz, ale również tą wielką, w której rytm i szum trzeba się wsłuchać.

Gdyby nie przydarzyło mi się to wszystko, co Hrund Gunnsteinsdóttir opowiada o odkryciu intuicji oraz korzyściach, jakie to odkrycie daje, pomyślałbym, że to po prostu kolejna książka myślicielki oderwanej od codziennego życia, która nie zdaje sobie sprawy z tego, że na przykład status finansowy albo stan naszego zdrowia w znacznej mierze określają, czy stać nas na kontakt z samymi sobą i komfort zaufania sobie oraz idącą za tym miłość do życia. Gunnsteinsdóttir wie o życiu bardzo wiele. Nie opowiada o filozofii kontaktu z samym sobą z wygodnego akademickiego fotela. Książka złożona jest z krótkich rozdziałów, w których celnie punktowane są pewne tezy, formułowane zalecenia, jak również powtarzane rzeczy ważne. Te świadome powtórzenia mają na celu podkreślenie tego, że naprawdę rzadko zwracamy uwagę na samych siebie i sygnały, jakie wysyła nam nasze ciało. Na przykład na komunikaty ze strony naszej skóry i jelit. Innsæi to wieczny związek umysłu z ciałem i nie jest czymś, co zawsze trzeba wypracować. Ale niejednokrotnie samo nie przyjdzie, choć mam wrażenie, że do mnie przyszło, a właściwie przychodziło – etapami, gdy realizowałem swój plan emigracyjny i wsłuchiwałem się w to, czego naprawdę pragnę, czego potrzebuję.

Chociaż Hrund Gunnsteinsdóttir opowiada o doświadczeniach zawodowych i egzystencjalnych bardziej z amerykańskiej perspektywy, nie sposób nie zauważyć w tej opowieści – bo to jednak opowieść, nie poradnik – że islandzkie wychowanie miało na nią kolosalne wpływ. Autorka nie wspomina o tym, jak kojący był dla niej islandzki krajobraz, jak wyciszała ją islandzka natura. Opowiada przede wszystkim o rodzicach: ich umiejętności wychodzenia poza określone granice, stawiania pytań o to, co pozornie niemożliwe, realizowania pozornie niemożliwych rzeczy. To rodzice pomogli jej w tym, co niektórym wydaje się nierealne – w kontakcie z innsæi.

Ta książka punktuje wszystko, co nie pozwala nam na bliższy kontakt z samymi sobą. Wszystko, co powoduje, że nie umiemy się pokochać, i co za tym idzie – zadbać o siebie jak o najważniejszą dla nas istotę. Gunnsteinsdóttir doskonale wie, że świat, w jakim przyszło nam żyć, często uniemożliwia stworzenie bliskości ze swoimi emocjami i pragnieniami, bo zabiera nam czas i narzędzia konieczne do skupienia się nad tym. Książka o innsæi nie jest odrealnioną historią badaczki danej sfery ludzkiej emocjonalności prowadzącą swoje rozważania w oderwaniu od prawdziwego życia. Hrund Gunnsteinsdóttir wie o nim bardzo dużo. Funkcjonowała w warunkach, w których rzeczywiście trzeba działać zadaniowo, bez wchodzenia w kontakt z własnymi potrzebami. Zna zło tego świata i wie, w jak wielkim stopniu potrafi ono niszczyć. Opowiada historie ludzi, którzy mimo okrucieństw losu nie poddali się, odnaleźli swoją intuicję, ruszyli z nią w dalszą życiową drogę.

„Wycisz wewnętrzny i zewnętrzny hałas” – pisze autorka. Tak, udało mi się to dopiero w Islandii, po ponad czterech dekadach życia, podczas którego nie przyglądałem się codziennie uważnie temu, co mnie otacza, i nie doceniałem, ile oczywistych elementów rzeczywistości może poprawić samopoczucie albo sprawić, że człowiek czuje się ważny, gdy rozumie, iż jest częścią przepięknego otoczenia. W przytaczanym tu kontekście filozoficznym Hrund Gunnsteinsdóttir zaznacza, że intuicja jest największą wrodzoną ludzką mądrością. Że zawsze ufać sobie to wybrać najlepiej. Jej opowieść nie tylko wskazuje, jak istotne jest koncentrowanie się na detalach, które omijamy, i wygospodarowanie czasu tylko dla siebie, którego zwykle nie mamy, bo tak nam się wydaje. Innsæi jest tu synonimem wewnętrznej zgodności i spójności – działań, myśli, przeżyć, postrzegania siebie jako najważniejszego. Świat nie zadba o nas, my możemy zadbać o świat, będąc w kontakcie ze swoją intuicją i używając jej w otwarciu na wszystko, co inne, nowe, obce. Ta książka inspiruje bardzo prostymi i logicznymi wywodami. Ale przekonuje mnie przede wszystkim dlatego, że to opowieść Islandki. Szczęściary urodzonej i wychowanej w kraju, w którym osiadłem dopiero wtedy, kiedy wsłuchałem się w swoje własne innsæi.

2024-11-07

„Lot” Lynn Steger Strong

 

Wydawca: Wydawnictwo Pauza

Data wydania: 12 listopada 2024

Przekład: Dobromiła Jankowska

Liczba stron: 256

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Rodzina w konfrontacjach

Lynn Steger Strong to pisarka należąca do grona tych, którzy piszą wciąż tę samą powieść, jednak za każdym razem czyta się to bardzo dobrze. Choć może trzy razy o mniej więcej tym samym to już trochę za dużo – w „Locie” akurat po raz drugi. Amerykańska prozaiczka pisze o tym, czym są deficyty w relacjach, jak oddziałują na kobiety, jak bolesne wyrwy w duszy tworzą i czym są spowodowane. O tym, że zawsze cała masa czynników determinuje nasze wybory życiowe oraz to, czy jesteśmy gotowi je podjąć. O tym było w „Niedostatku”, który miał charakter bardziej kameralny, jednakże Steger Strong w tamtej powieści i w kolejnej cały czas interesuje szersza perspektywa, konteksty ludzkich relacji. Dlatego tym razem obserwujemy trzy pary i dwie kobiece bohaterki na dokładkę zamiast kobiety w szponach demona nakazującego jej być taką, jaka być powinna w oczach innych. Nadal jest to konwencja dynamicznej narracji sprawozdawczej, w której skrywają się bardzo silne emocje. Trzeba je wydobyć i przeżyć, bo są tylko relacjonowane.

Która z książek tej pisarki bardziej mi się podobała? Chyba jednak „Niedostatek”, bo po nim „Lot” jest już dla mnie lekko wtórny. Jednakże to wciąż dobra literatura w wykonaniu świetnej pisarki i znakomitej obserwatorki rzeczywistości. Tym razem decyduje się opowiedzieć o tym, czym jest rodzinna wspólnota, i o wszystkich czynnikach powodujących, że bycie członkiem rodziny to czasem najtrudniejsze wyzwanie egzystencjalne. Tu teza ta potwierdzona jest okolicznościami, w których relacje muszą być intensywne (święta spędzane razem), a także prostym, lecz trafnym kontrastem w opisie natury (leniwa i ciepła atmosfera Florydy zestawiona z zimową aurą północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych).

Czytając tę powieść – krótką i skondensowaną – można odnieść wrażenie, że Lynn Steger Strong stwierdziła, iż trzeba napisać od nowa „Pary” Johna Updike’a, bo od 1968 roku wiele się zmieniło w tym, jak rzeczywistość odbija się w związkach i innych relacjach, a poza tym powieść Updike’a była długa i chwilami nużąca, a dzisiaj trzeba opowiadać o świecie w zdecydowanie bardziej skrótowej formie. Mamy zatem pary, ale jednocześnie rodzinę. Pytań usiłujących zdefiniować, czym jest rodzina, padnie tutaj bardzo wiele, choć pisarka nie zada ich wprost. Będzie jednak komplikować relacje intensyfikowanych zarówno przez czas, w którym przyszło się spotkać trójce rodzeństwa i ich drugim połówkom, jak również okoliczności, bo jedną z najciekawszych postaci jest tu ta nieobecna – matka, która pozostawiła po sobie dom oraz rodzinne wątpliwości, co z nim zrobić, a jednocześnie kobieta z krwi i kości pozostawiająca swój ślad w każdym z sześciorga głównych bohaterów. W tym znaczeniu Helen, której tutaj nie ma, jest kimś, kto wzbudza chwilami dużo więcej zainteresowania niż ci, którzy zostali. Także w opisywanej na kilka sposobów pustce po niej.

Tess i Martin to majętne – choć nieobnoszące się z tym – małżeństwo wielkomiejskie. Mają problematyczne dzieci, a nić uczuciowa łączącą bezkompromisową prawniczkę z nauczycielem, który woli uczyć w liceum, niż rozwijać karierę naukową, jest coraz słabsza. Kate i Josh reprezentują zupełnie inny typ związku. Wydają się swobodni, beztroscy i spontaniczni – jak spontaniczny jest szybki seks, na który się decydują w domu pełnym innych ludzi. Wychowują trójkę dzieci. Wzmianka o nich jest konieczna, gdyż funkcjonują one przy rodzicach i ze sobą nawzajem inaczej niż dzieci Tess i Martina. Alice i Henry dzieci nie mają. Oboje zajmują się sztuką. Tyle tylko że on jest artystą, bo jako mężczyzna ma do tego przestrzeń, możliwości i niepisane prawo, a ona miota się zawodowo, aż w końcu podejmuje pracę, w której wchodzi w bardzo niebezpieczną relację ze swoją podopieczną – młodą matką, której macierzyństwo miało pomóc uciec od nałogu narkotykowego, ale jest przede wszystkim wielkim wyzwaniem. Takim samym jak dla Alice trzymanie gardy. Zwłaszcza podczas świąt z kuzynami, którzy przywieźli ze sobą dzieci, a jej nigdy nie było dane mieć wymarzonej ukochanej dziewczynki.

Lynn Steger Strong w taki oto sposób splata problemy w bardzo dobrej powieści obyczajowej o tym, co Amerykanów w tak zwanym wieku średnim boli i uwiera – i co sprawia, że mimo zadowalającego statusu majątkowego wciąż poszukują czegoś, czego nie mogą uzyskać. Zresztą jedna z refleksji Martina orbituje wokół tego problemu, gdy bohater rozmyśla: „Dlaczego wszystko, co przyjemne w życiu, to coś, czego nie powinniśmy mieć?”. Bohaterowie „Lotu” są jak symboliczne ptaki w klatce. Uwięzieni nie tylko przez okoliczności, ale i samych siebie. Celnie tu dobrana metafora tego, co tworzy Henry i co potem podziwiają inni, łączy się z tym, że Steger Strong chce być i momentami jest bardzo zasadnicza w określaniu tego, jakie problemy stają na drodze jej postaciom.

„Lot” to ciekawa panoramiczna opowieść o tym, co syci biali Amerykanie mogą utracić, by zrozumieć różnicę między jakimś życiowym czy egzystencjalnym brakiem a stratą. Rodzina jest tutaj tętniącym życiem organizmem, któremu zadano rany. Skądś – w sensie metaforycznym, ale i w jednej ze scen dosłownym – poleje się krew i trudno będzie znaleźć sposób, by jej utratę zatrzymać. Oto w jednym domu na kilka dób zatrzymują się ci, którzy przez życie idą bardzo różnymi drogami i równie różnorodnie gonią złudzenia dające im poczucie kontroli nad samymi sobą. Spięcia, następnie ich łagodzenie, niedopowiedzenia i twarde krótkie zdania rzucane prosto w twarz – jak w przypadku syna mówiącego Tess, że jest głupią matką. Wszystko w bardzo dobrych proporcjach i umiejętnie przedstawione, bo jedną z zasadniczych zalet „Lotu” jest to, iż mimo swojej wielowątkowości, którą trudno zamknąć w tekście o stosunkowo niewielkiej objętości, staje się on powieścią nieprzewidywalną. Teoretycznie nie wydarzy się nic i wcale nie chodzi o to, że mamy poznać tutaj decyzję dotyczącą dalszych losów domu po zmarłej matce. Lynn Steger Strong po raz drugi tak pisze powieść, żeby prostymi zdaniami oznajmującymi, które przechodzą w sprawozdawczość za każdym razem, gdy ładunek emocjonalny danej sceny jest trudny do zniesienia, oddać złożoność psychiki człowieka uwikłanego w zależności co najmniej jednej relacji z drugim człowiekiem.

Będzie o ekologii, rasizmie, odpowiedzialności i trudach macierzyństwa, posiadaniu majątku, definiowaniu życia poprzez obowiązki zawodowe, ale przede wszystkim o tym, w jaki sposób amerykańskie syte rodziny potrafią funkcjonować pośród pozorów, niejednokrotnie nie chcąc żyć inaczej. Tu właściwie tylko jeden z dorosłych bohaterów jest prostolinijny, zadowolony ze swojej egzystencji, zdobywający jednoznacznie sympatię czytelników i stygmatyzowany w narracji jedynie tym, że mężczyzna w tym wieku nie powinien nosić tak długich włosów. A wszyscy w rodzinie portretowanej przez Lynn Steger Strong osiągnęli już swój tak zwany średni wiek. Każdy przekroczył czterdziestkę, ma już uformowane poglądy i konkretną mentalność. Tymczasem pisarka tak zaprezentuje zbliżenia i oddalenia w relacjach rodzinnych, że przedstawi nam przede wszystkim bohaterów zagubionych życiowo. Czy będziemy im współczuć? Niekoniecznie. Ale na pewno zauważymy, jak istotną rolę w kształtowaniu tożsamości odgrywają tworzone w życiu relacje. Frapująca i inteligentna książka – trochę ironiczna, trochę złośliwa, głęboko egzystencjalna i po prostu całkiem dobrze napisana.