Jestem zaskoczony. Nieprzyjemnie zaskoczony. Przede wszystkim bardzo rozczarowany, bo Tomasz Piątek tym razem wydał rzecz naprawdę kiepską, a liczyłem na wydarzenie, którym była prawie każda jego nowa książka. Myślę, że słowem, które pożyczyć można z „Morderstwa w La Scali” i które bardzo dobrze odda charakter tej opowieści, jest włoskie „quarantotto”, które oznacza między innymi zamieszanie i bałagan. Najnowsza powieść Piątka niesie w sobie wiele innowacyjnych rozwiązań (zarówno fabularnych, jak i związanych z formą pisania), jednak jedyne, co pozostaje we mnie po lekturze to poczucie, iż ktoś mi nieźle namieszał w głowie. Tym, którzy jednak mają ochotę na przeżycie tego osobliwego zamieszania, chciałem udowodnić, dlaczego uważam tę opowieść za nieudaną.
Po tym, jak zaczęto kojarzyć Piątka z mocną, męską prozą, autor postanawia pofiglować i narratorem historii czyni… kobietę. Judith Passalacqua nie jest jednak zwyczajną kobietą. Nie do końca wiadomo w ogóle, kim lub czym jest. Angielka, która nie może zaakceptować tego, że mieszka i żyje wśród Włochów? Kusząca brunetka czy lodowata nordycka blond kusicielka? Chrześcijanka czy wyrazicielka niepewności wobec religijnych wierzeń i dogmatów? Dziennikarka prowadząca swoje własne dochodzenie w sprawie morderstwa czy zwyczajna podglądaczka życia innych? A może to nie kobieta, tylko sprytna mistyfikacja autorska? Już te pytania wystarczą, by dość szybko pogubić się w gąszczu niejasności „Morderstwa w La Scali”.
Przyjmijmy, że narratorką faktycznie jest owa Judith. Od samego początku nie wiadomo, o co jej tak naprawdę chodzi i czy historia przez nią opisywana jest tak samo skomplikowana jak narracja, ustawicznie przeplatana angielskimi i włoskimi wyrażeniami w ilości przyprawiającej o ból głowy. Zdaję sobie sprawę, że te irytujące wstawki mają mówić o zagubieniu tłumaczki, której trudno jest się zdecydować na jeden język, opisujący zawikłane procesy zachodzące w jej psychice oraz złożoność otaczającego ją świata, niemniej jednak w pomieszaniu słów ukrywa się tak samo pomieszana wizja, jakiej nie sposób ogarnąć.
Judith próbuje rozwikłać zagadkę tajemniczej śmierci Mario Cisiego, który zostaje zamordowany w trakcie trwania spektaklu, wystawianego w dwudziestą rocznicę śmierci włoskiego reżysera i pisarza, Paolo Pasoliniego. Związki Cisiego z Pasolinim są równie skomplikowane, jak motywy, którymi kieruje się zabójca. Passalacqua próbuje zdobyć jak najwięcej informacji zarówno o charyzmatycznym Cisim, jak i niepokojąco tajemniczym Pasolinim. Między mężczyznami ukryje się wiele różnych postaci, tak samo ekscentrycznych jak sposób ich przedstawiania. Z chaotycznej opowieści Judith stopniowo wydobyć można nie tylko garść faktów dotyczących zabójstwa, ale przede wszystkim szereg rozmaitych intencji, które kierują zarówno postępowaniem osób związanych z Cisim, jak i samą bohaterką, wikłającą się w skomplikowaną intrygę kryminalną. Dość szybko można się zorientować, iż Piątkowi chodzi nie tylko o to, kto i dlaczego zabił. Passalacqua dzięki zaangażowaniu w zagadkę życia i śmierci Cisiego, odkrywa coraz więcej niepokojących i frustrujących myśli o tym, jak postrzega świat, samą siebie i własną życiową rolę.
Pewnie, że można mnożyć w nieskończoność hipotezy interpretacyjne „Morderstwa w La Scali”. Można, tylko po co? Przecież i tak od początku do końca towarzyszyło mi przekonanie, że konstrukcja głównej bohaterki jest tak samo chwiejna, jak cała ta opowieść. Piątek dokonuje rozliczenia z włoskim etapem swojego życia i trudno jest powiedzieć, czy sobie z Włochów dworuje czy może w swym antywłoskim dowcipie opowiada o Italii jak najbardziej serio. Opowieść Judith inkrustowana będzie opiniami na temat Włoch. Ile w nich stereotypowej płycizny, a ile prawdy – to już osobna kwestia. Miała być ta książka kryminalną opowieścią z włoskim tłem. Wyszło z tego włoskie „quarantotto” z kryminalną otoczką. W bardzo polskim stylu, tak charakterystycznym dla twórców, „programowo” kwestionujących formę i język.
Co za dużo, to niezdrowo. Być może Tomasz Piątek powinien nieco zwolnić z wydawaniem kolejnych powieści, a skupić się bardziej na tym, by je po prostu rzetelnie pisać. A przecież wie, jak to robić. Chociaż mam wielki szacunek do jego dotychczasowej twórczości, „Morderstwo w La Scali” przekonało mnie, że nawet marka dobrego pisarza może czasami zwieść.
Wydawnictwo W.A.B., 2009
Po tym, jak zaczęto kojarzyć Piątka z mocną, męską prozą, autor postanawia pofiglować i narratorem historii czyni… kobietę. Judith Passalacqua nie jest jednak zwyczajną kobietą. Nie do końca wiadomo w ogóle, kim lub czym jest. Angielka, która nie może zaakceptować tego, że mieszka i żyje wśród Włochów? Kusząca brunetka czy lodowata nordycka blond kusicielka? Chrześcijanka czy wyrazicielka niepewności wobec religijnych wierzeń i dogmatów? Dziennikarka prowadząca swoje własne dochodzenie w sprawie morderstwa czy zwyczajna podglądaczka życia innych? A może to nie kobieta, tylko sprytna mistyfikacja autorska? Już te pytania wystarczą, by dość szybko pogubić się w gąszczu niejasności „Morderstwa w La Scali”.
Przyjmijmy, że narratorką faktycznie jest owa Judith. Od samego początku nie wiadomo, o co jej tak naprawdę chodzi i czy historia przez nią opisywana jest tak samo skomplikowana jak narracja, ustawicznie przeplatana angielskimi i włoskimi wyrażeniami w ilości przyprawiającej o ból głowy. Zdaję sobie sprawę, że te irytujące wstawki mają mówić o zagubieniu tłumaczki, której trudno jest się zdecydować na jeden język, opisujący zawikłane procesy zachodzące w jej psychice oraz złożoność otaczającego ją świata, niemniej jednak w pomieszaniu słów ukrywa się tak samo pomieszana wizja, jakiej nie sposób ogarnąć.
Judith próbuje rozwikłać zagadkę tajemniczej śmierci Mario Cisiego, który zostaje zamordowany w trakcie trwania spektaklu, wystawianego w dwudziestą rocznicę śmierci włoskiego reżysera i pisarza, Paolo Pasoliniego. Związki Cisiego z Pasolinim są równie skomplikowane, jak motywy, którymi kieruje się zabójca. Passalacqua próbuje zdobyć jak najwięcej informacji zarówno o charyzmatycznym Cisim, jak i niepokojąco tajemniczym Pasolinim. Między mężczyznami ukryje się wiele różnych postaci, tak samo ekscentrycznych jak sposób ich przedstawiania. Z chaotycznej opowieści Judith stopniowo wydobyć można nie tylko garść faktów dotyczących zabójstwa, ale przede wszystkim szereg rozmaitych intencji, które kierują zarówno postępowaniem osób związanych z Cisim, jak i samą bohaterką, wikłającą się w skomplikowaną intrygę kryminalną. Dość szybko można się zorientować, iż Piątkowi chodzi nie tylko o to, kto i dlaczego zabił. Passalacqua dzięki zaangażowaniu w zagadkę życia i śmierci Cisiego, odkrywa coraz więcej niepokojących i frustrujących myśli o tym, jak postrzega świat, samą siebie i własną życiową rolę.
Pewnie, że można mnożyć w nieskończoność hipotezy interpretacyjne „Morderstwa w La Scali”. Można, tylko po co? Przecież i tak od początku do końca towarzyszyło mi przekonanie, że konstrukcja głównej bohaterki jest tak samo chwiejna, jak cała ta opowieść. Piątek dokonuje rozliczenia z włoskim etapem swojego życia i trudno jest powiedzieć, czy sobie z Włochów dworuje czy może w swym antywłoskim dowcipie opowiada o Italii jak najbardziej serio. Opowieść Judith inkrustowana będzie opiniami na temat Włoch. Ile w nich stereotypowej płycizny, a ile prawdy – to już osobna kwestia. Miała być ta książka kryminalną opowieścią z włoskim tłem. Wyszło z tego włoskie „quarantotto” z kryminalną otoczką. W bardzo polskim stylu, tak charakterystycznym dla twórców, „programowo” kwestionujących formę i język.
Co za dużo, to niezdrowo. Być może Tomasz Piątek powinien nieco zwolnić z wydawaniem kolejnych powieści, a skupić się bardziej na tym, by je po prostu rzetelnie pisać. A przecież wie, jak to robić. Chociaż mam wielki szacunek do jego dotychczasowej twórczości, „Morderstwo w La Scali” przekonało mnie, że nawet marka dobrego pisarza może czasami zwieść.
Wydawnictwo W.A.B., 2009
8 komentarzy:
A taką miałam ochotę na tę książkę! Lubię Piątka, ale po Twojej recenzji nie wiem, czy tracić czas. ;)
Ja też lubię. Ale tym razem - niestety - straciłem czas.
I to przeze mnie!:-)
Nie czytałam tej książki i sięgać po nią nie zamierzałam, nawet przed przeczytaniem tej recenzji - chociaż tytuł mógłby zachęcać.
Natomiast powodem dla którego nie sięgnę po "Morderstwo w La Scali" jest przede wszystkim sam Piątek.
Bo nie zgadzam się z wyrażonym przez autora poglądem:
"Przede wszystkim bardzo rozczarowany, bo Tomasz Piątek tym razem wydał rzecz naprawdę kiepską, a liczyłem na wydarzenie, którym była prawie każda jego nowa książka", ponieważ sama zetknęłam się z książką "Heroina", która bardzo, bardzo, bardzo mnie rozczarowała.
Początkowo owszem, było fajnie, nawet świetnie - pierwsze strony pochłonęłam z żywym zaciekawieniem i zachwytem, ale w pewnym momencie wszystko się pokomplikowało, niestety na niekorzyść całości.
Dlatego nie zdziwiła mnie ta recenzja, właśnie poza tym jednym, zacytowanym przeze mnie zdaniem.
I Piątkowi mówię stanowcze 'nie'.
Pozdrawiam serdecznie.
Nie zgadzam się z Panem. Książka jest rewelacyjna, niesamowita, po prostu takiej jeszcze nie było. Po prostu jest w niej bardzo dużo rzeczy, ale wszystkie splatają się w niezwykły obraz. Wiem, co mówię, bo przeczytałam już książkę dwa razy. Zaraz po przeczytaniu chciałam ją przeczytać jeszcze raz! Ja rozumiem, że krytyk, który czyta kilka książek w tygodniu nie we wszystko może się wgłębić. Ale to jest tak, jakby ktoś się spodziewał rysunku z kilku kresek, a dostał perski dywan. Pierwsze wrażenie to jest zawsze chaos.
Pozdrawiam i zachęcam do ponownej lektury. Naprawdę warto!
Claudette, każda kolejna powieść Piątka jest wydarzeniem - bez względu na to, czy ktoś lubi jego twórczość czy nie. Żadnemu autorowi (z kilkoma wyjątkami) nie mówię stanowczego "nie". Niemniej mimo stanowczości rozumiem i szanuję Twoje zdanie.
Mirmilo, dziękuję za wyrażenie opinii. Naprawdę nie ma znaczenia, ile książek czyta się w tygodniu. W moim odczuciu przeczytałem "Morderstwo w La Scali" uważnie. Ponownej lektury się nie podejmę, ale podziwiam pasję, z jaką zaangażowałaś się w czytanie. Pozdrawiam
No to mnie Pan zachęcił. I to jak! "Morderstwo" kupiłam właściwie przypadkiem szukając przedwczoraj zaległego Barta, którego zresztą nie było. Kupiłam, bo lubię prozę Tomasza Piątka, o ile da się coś takiego powiedzieć o autorze, który za każdym razem pisze co innego wymykając się wspomnianemu przez Pana pojęciu "marki". Kupiłam, odłożyłam na półkę. I zaraz musiałam zdjąć, bo znalazłam późnym wieczorem Pana recenzję. Ten późny wieczór przeszedł w ranek, a ja wciąż siedziałam nad "Morderstwem w la Scali" i nie mogłam się oderwać. I, kurcze blade, nadal mi się podoba.
Dlaczego mnie Pan zachęcił? Bo to, co uznał Pan za wadę zapachniało wreszcie jakimś wymknięciem się ze schematu jednoznacznego bohatera, który spotyka innych równie jednoznacznych bohaterów w jednoznacznych sytuacjach. I nie zmienia go to ani na krztynę. Proszę wziąć do ręki ostatniego Dehnela, Shutego czy innych, bardzo zdolnych zresztą polskich autorów. Samplowanie słowem to naprawdę nie wszystko. To jest jak gra figurkami na planszy, przewidywalna i dość nudna. U pisarzy romansujących z innymi gatunkami (kryminał czy fantastyka) jest podobnie i chyba tylko Dukaj wymyka się tej sztampie. Ze świecą szukać w polskim kryminale czegoś poza schematem "figurka rozwiązuje zagadkę" i dlatego "Morderstwo w la Scali" jest dla mnie wyjątkiem bardzo cennym.
Pod płaszczykiem thrillera mamy w "Morderstwie" kryminał wewnętrzny, grę w poszukiwanie tożsamości, która staje się głównym, choć nieproszonym przez bohaterkę wątkiem książki. Piątek opisuje tę przemianę w sposób bardzo mi bliski, konstruując wyjściową postać Judith Passalacqua jako twór "samowymyślony", bliski ideału do którego dążymy w codzienności. Czy nie jesteśmy właśnie tacy? Wszystko jednak napisane mocno i strasznie wciągająco. Wydaje mi się, że nie przypadkiem akcja dzieje się we Włoszech, zderzając dwie największe europejskie kultury, które można odczytać jako alegorie opresji indywidualności.
"Morderstwo w la Scali" jest zatem dla mnie opowieścią o tym co indywidualne, o tym co umyka naszym idealnym chceniom i co na końcu okazuje się najcenniejszym zakątkiem naszej osobowości. Jest odważnym postawieniem tezy, która była obecna już w "Pałacu Ostrogskich" tego samego autora, że w nielubianych częściach naszej duszy tkwi najbardziej rozwojowa informacja. Prawdziwie niespotykana rzecz w rodzimej literaturze. Oczywiście można się tego nie chcieć dowiedzieć z kryminału, wtedy odsyłam do Mankella. Komisarz Wallander jest zawsze taki sam, nie jest dziewicą ani chrześcijanką, a za to jest mężczyzną jak sam Mankell. Też jest fajnie, tylko nieco inaczej. Co kto lubi.
Holofernesko, ten tekst o książce nie powinien się marnować jako komentarz na blogu - przecież to ciekawa recenzja powieści, warto ją gdzieś opublikować. Przeczytałem z dużym zainteresowaniem, ale... nie zostałem przekonany :-)
Prześlij komentarz