Pages

2018-07-05

Rozmowa z Jarosławem Maślankiem


Chyba nie lubisz tego medialnego spektaklu, który towarzyszy wydaniu książki?
Na szczęście medialny spektakl, jak go nazywasz, wciąż dotyczy mnie w ograniczonym stopniu. A ten zakres, w którym uczestniczę, czyli wywiady, spotkania autorskie czy zdjęcia, traktuję jako część promocji książki, więc nie ma co narzekać. Ale rzeczywiście, wolę kontakt z czytelnikami niż mediami.
Dlaczego konsekwentnie wybierasz i robisz czarno-białe zdjęcia?
Za pomocą odcieni szarości można dużo wydobyć z obrazu. Fascynuje mnie to, co jest ukryte pod z pozoru zwyczajną sceną, a co ukazuje się w trakcie obróbki fotografii. Kłania się Antonioni z „Powiększeniem”. Wybierając ujęcie, widzę je w czerni i bieli, wiem mniej więcej, jak będzie wyglądać w wersji monochromatycznej, a i tak za każdym razem jestem zdziwiony, co z tego normalnego, zdawałoby się, obrazka wychodzi. Z fotografią jeszcze parę lat temu byłem zresztą na bakier, w ogóle mnie nie ruszała. Potrzeba było zaczynu, iskry, żebym zapragnął robić zdjęcia inne niż wakacyjne. W moim wypadku było to odpowiednie połączenie muzyki z fotografią. Któregoś dnia trafiłem na taką zbitkę w necie, ktoś podłożył do muzyki, którą się akurat fascynowałem, pokaz czarno-białych zdjęć opuszczonych chat na jakimś skandynawskim klifie. I to było to! Kupiłem aparat i się zaczęło. Tak więc jeśli chodzi o staż, nadal czuję się nowicjuszem.
Skandynawskie klify! Musisz się ze mną wybrać w jedną z podróży Północy! Jaki pejzaż w fotografii najbardziej odpowiadałby twojej estetyce, gdybyś miał mnóstwo kasy i możliwość pojechania tam, dokąd byś chciał się wybrać?
Chłodna przestrzeń lub gęste lasy. To, czego brakuje na południu.

Jesteś dla mnie dyżurnym i bardzo dobrym pisarzem od smutku oraz melancholii. Masz świadomość, że one przenikają wszystkie twoje narracje, czy też nie myślisz o nich i wydobywają się jakoś podświadomie?
Zaczynając pisać, ponad dziesięć lat temu, wiedziałem, że nie będą to wesołkowate powiastki zachłystujące się własną formą. Nie to mnie interesowało w literaturze. A im jestem starszy, tym dobitniej odczuwam niekonieczność poświęcania czasu lekturom nieistotnym. Sięgam po to, co może mi coś dać, już nawet nie ułudę zrozumienia świata, ale przynajmniej szansę na przybliżenie do odpowiedzi na kilka istotnych pytań, np. po co? I takie książki chciałbym pisać, takie opowieści dostarczać czytelnikom. A ze smutkiem i melancholią jest trochę jak z fotografią, za pomocą ciemnych tonacji mogę więcej wydobyć z narracji. Ciemne może być piękne, mrok to pole do popisu wyobraźni, humor tak, ale rechotanie pozostawiam żabom. Poza tym gdy grzebię w mroku, jest szansa, że nie przeoczę światła.
Czyli w tym, co czarne/smutne, zawsze są odpowiedzi, a jasność/radość nie sugeruje głębszych poszukiwań?
Szperanie w radości pozostawiam innym, dla mnie ciekawsze jest to, co mogę znaleźć w ciemnym pokoju niż w oświetlonej sali gimnastycznej. Oczywiście jasność jest niezbędna, od czasu do czasu. Poza tym zanurzasz się w ciemności nie po to, by stracić wzrok, tylko by znaleźć światło.
Miasto jest niemym, ale bardzo czytelnym bohaterem twoich książek. Które z polskich miast jest najbardziej przygnębiające, a które najbardziej tajemnicze?
Każde miasto ma w sobie wiele klimatów. Warszawa, z którą jestem związany od ponad 20 lat, na początku lat 90. była dla mnie molochem, pełnym nocnych świateł, bazarów, zapchanych stoisk oblepiających ulice (ile książek kupiłem z turystycznych stolików!), czyli wszystkim tym, czym nie było moje rodzinne, małe, przemysłowe miasto. Unikałem za to tzw. starej Pragi, opuszczonych lub zrujnowanych kamienic, nieodwiedzalnych rewirów, które z kolei teraz mnie wciągają, są fotograficzną pożywką. Jeżeli tylko zechcesz patrzeć, w każdym miejscu znajdziesz to, czego potrzebujesz. Nawet moje rodzinne Pionki, wyklinane przez wiele nudnych nastoletnich wieczorów, teraz odkrywają przede mną niesamowite miejsca, budynki, klimaty. Potrzeba było dwudziestu lat nieobecności, żebym je zauważył.
„Góra miłości” nie doczekała się po premierze wielu omówień. Myślę, że dopiero niedawno coś się w tej kwestii ruszyło. Jak się czuje pisarz, gdy media milczą o jego książce?
Nie milczą czytelnicy i to jest ważne. Docierają do mnie opinie, wiadomości, że książka wywarła na nich mocne wrażenie, w czymś im pomogła, jest dla nich istotna. To się liczy. Przy drugiej książce przyłapałem się na tym, że zaczynam pisać pod krytyków. Wyrzuciłem wtedy do kosza całe fragmenty, które nie nadawały się do czytania, i napisałem je od nowa. Zanim siadłem do pierwszej powieści, założyłem, że nie będę robił nic wbrew sobie, i tego się trzymam. Pewnie ze szkodą dla siebie. „Fermę ciał” odrzuciły wszystkie duże wydawnictwa, zdecydował się ją wydać dopiero Paweł Nowakowski z Formy, a ja straciłem dobrych pięć lat, podczas których mogłem wydać ze dwie pozycje. Ale dla mnie to była ważna książka. Życie toczy się teraz w sieci, gdzie masz bezpośredni kontakt z czytelnikiem, z konkretną osobą. Media społecznościowe są bardzo istotnym kanałem komunikacji, zwłaszcza dla autorów z obrzeży tzw. mainstreamu. Przy tak dużej liczbie tytułów, które ukazują się na polskim rynku, ważne jest zebranie wokół tego, co tworzysz, grona osób, które czują podobnie, które interesuje to co ciebie, odbierają rzeczywistość na podobnych falach. Krótko mówiąc, dotarcie do odpowiedniego czytelnika. Temu służy moja obecność w mediach społecznościowych. Przy czym nie chcę tylko informować o pisaniu, o książkach, chcę dawać coś więcej. Dlatego zamieszczam fotografie, rysunki, krótkie formy literackie.
Nie jestem pewien, czy w sieci mamy bezpośredni kontakt z kimkolwiek… Konsekwentnie wspominasz o czytelnikach – nie jest tak, że najważniejsze jest to, co mówią podczas spotkań autorskich?
Bezpośredni w znaczeniu jeden do jednego, twarzą w twarz zarezerwowane jest oczywiście dla spotkań autorskich. Ważne jest to, co czytelnicy mówią, a w jaki sposób to przekazują, jaką formę czy medium wybierają, to już inna sprawa. Istotne, żeby te sygnały dotarły do pisarza. Ja je odbieram i za każdym razem są dla mnie bardzo ważne.
„Góra miłości” to pewien mikrokosmos nałożonych na siebie opowieści różnych ludzi z różnymi doświadczeniami, ale podobnie wyobcowanych. To wszystko się wydobyło z twojej wyobraźni czy bardziej zostało podsłuchane? Bo znam pisarzy, którzy bardzo lubią podsłuchiwać ulicę, to się „przydaje do prozy”.

Też to lubię. Kiedy mam np. do załatwienia coś „na mieście”, wolę pojechać komunikacją miejską niż autem. Te dialogi, rozmowy z telefonem, mogą inicjować ciekawe opowieści. Oczywiście samo ich „spisanie” nic nie da, jeżeli nie zostanie przemielone przez literacką wyobraźnię. Tworząc drugoplanowych bohaterów „Góry miłości”, którym zresztą oddaję głos, na równi ich wymyślałem, co korzystałem z naturalnych „wzorców”. Przykładem może być wózkowy. Na pewno spotkałeś się z tymi natrętami, którzy na parkingach centrów handlowych w zamian za złotówkę oferują odprowadzenie wózka. Zamiast ich pogonić, kupowałem od nich ich historie. Za 1 PLN miałem gotowe, ciekawe życiorysy, z których stworzyłem później postać literacką.
A jak się tworzy taką polifonię w narracji? Rozpisujesz sobie schemat tego kto po kim i w jakim kontekście?
Powinienem, niestety, u mnie wszystko porządkuje się w głowie, co powoduje, że gdy piszę, konstruuję powieść, wylogowuję się z rzeczywistości. W „Górze miłości” ważne było to, by poboczne wątki się zazębiały. Każda z drugoplanowych postaci ma swoją historię rozpisaną na kilka rozdziałów, funkcjonującą obok głównej, przy czym każda coś wnosi i do poszukiwań bohatera, i do naszej, czyli czytelników, wiedzy o nim i jego zaginionej żonie.
Twoja nowa powieść to rzecz o bólu utraty wyrażanym poprzez wędrówkę. Wszyscy zaczynamy kompulsywnie błądzić, gdy stracimy to, co dla nas najcenniejsze?
Jednym z podstawowych pojęć konstytuujących współczesne społeczeństwo stało się słowo „wyzwanie”. Jeżeli stanie się w twoim życiu coś złego, musisz traktować to jako wyzwanie, którego pokonanie ma cię wzmocnić, dać siłę do dalszego funkcjonowania pełnego sukcesów. A co, jeżeli takie podejście jest ci obce? Jeżeli odpowiedzią na traumę jest martwota, w której pogrąża się bohater mojej powieści? To był punkt wyjścia do powieści drogi. Żeby się ruszył, żeby chciał działać, potrzeba było czegoś innego niż to mityczne wyzwanie, które nie prowadzi do poznania. Fetyszyzacja wyzwania nie jest gwarancją prawdy, lecz mamieniem widmem sukcesu. Gdy bohater wyrusza w swoją drogę, w poszukiwaniu zaginionej żony, nie liczy na happy end. Nie lubię generalizować, każdy w obliczu straty zachowuje się inaczej, wskazuję jedynie pewną możliwość podejścia do rzeczy krańcowych, prawo do zachowań nieracjonalnych.
Pozbawiasz życia centrum handlowe. Jest martwe i niedostępne. Jaką ma funkcję w dzisiejszym społeczeństwie?
Intrygujące wydało mi się okrojenie centrum handlowego z jego funkcji podstawowej, czyli zakupowej. Często przejeżdżam obok takiego kompleksu w dni wolne od handlu. Teraz jest ich więcej, ale kiedy wymyśliłem swoją historię, były to wyłącznie święta, można więc powiedzieć, że wyczułem wiatr historii. Uderzający jest widok pustych parkingów, olbrzymich hal, języków wózków wystających z wiat. Wyobraziłem sobie wnętrze takiego opuszczonego molocha, ledwo zipiące w półmroku przygaszonych świateł, w którym na co dzień są tłumy, a teraz nawet żywego ducha. Jednym z moich tematów zdjęciowych jest fotografowanie opuszczonych domów, fabryk, kamienic. To, co w nich pociąga, to forma pozbawiona pierwotnej funkcji. W wypadku zamkniętego (nie opuszczonego) centrum handlowego mogłem nadać mu dowolną treść. W „Górze miłości” jest to labirynt, w którym bohater błądzi, by się dowiedzieć czegoś o zaginionej żonie, która tam pracowała. Bohater zstępuje do niego, by doświadczyć prawdy.
Przy lekturze „Fermy ciał” zgodziliśmy się z Maciejem Robertem, że twoje książki – właściwie wszystkie – są bardzo filmowe. To wynika z jakiejś formy twojej wrażliwości? Piszesz tak, jak chciałbyś rzeczy i ludzi widzieć, czy mają być tylko projekcją wyobraźni?
Film, na równi z muzyką i książkami, był zawsze istotnym składnikiem mojego życia. Te proporcje na różnych etapach się zmieniają, teraz dominują książki, ale film odcisnął się we mnie i gdzieś to wypływa, nawet moje fotografie są w dużej mierze „filmowe”. Pisanie może zresztą być jakimś substytutem kręcenia filmów, można obsadzać siebie w różnych rolach, wymyślać cały świat, scenografię, scenariusz, oświetlenie, nawet muzykę. I mieć pełną kontrolę artystyczną (i budżetową).
A które ekranizacje powieści uważasz za cenne i twórcze?
Najlepsze to te, które nie tylko są przeniesieniem książki na ekran, lecz tworzą nową jakość, wykorzystując powieść jako inspirację. Twórcy filmowi przeważnie popadają wtedy w konflikt z pisarzami, którzy chyba nie mogą przyjąć, że na podstawie ich pracy powstało coś nowatorskiego. Na myśl przychodzą chociażby „Solaris” Tarkowskiego na podstawie Lema, „Blade Runner” Scotta na podstawie Dicka czy „Lśnienie” Kubricka na podstawie Kinga.
Czy Polska to według ciebie smutny kraj, o którym należy pisać smutne książki?

Pisanie pod założoną tezę bywa samobójcze. To, co dla kogoś jest smutne, dla innego może być śmieszne, a takie deklaratywne opisywanie może skazać powieść na martwotę. Ale jeżeli z napisanej książki wynika, że kraj, w którym rzecz się dzieje, jest smutny, może coś w tym jest, może warto zastanowić się, czy autor mówi nam coś ważnego o miejscu, które opisuje. Powieściopisarz jest jak gąbka, która zbiera brudną wodę, żeby podłoga mogła być trochę czystsza.
„Haszyszopenki” to książka między innymi o wkraczaniu w dorosłość. Pamiętasz, jak to było z twoim przejściem z młodości do życia dorosłego?
Unikam w powieściach wątków autobiograficznych, zrobię też unik w wywiadzie. Chociaż scenograficznie „Haszyszopenki” w dużej mierze opowiadają o miejscu, w którym dojrzewałem. Dla mnie wkroczenie w dorosłość wiązało się z wyprowadzeniem z domu i przyjazdem na studia do stolicy. Nagle musiałem się nauczyć rozporządzać własnym, skromnym budżetem, dzielić czas między naukę i inne życiowe przypadłości, a w końcu odpowiedzieć na pytanie, co jest w życiu istotne, i wybrać, dosyć wcześnie, dorosłość. Pewnie straciłem przez to wiele rzeczy, ale mam wrażenie, że więcej zyskałem.
Czujesz się już – po wydaniu czterech książek – dojrzałym i pewnym siebie pisarzem czy też nadal poszukującym? Bo mam wrażenie, że świadomie eksplorujesz konkretne rejony tematyczne i w nich pozostajesz.
Pisarz poszukuje przez cały okres pisania, a jeżeli przestaje szukać, to staje się kronikarzem. Każda książka to powinien być początek czegoś ekscytującego, co pozwoli dotrzeć w rejony, których nie znałeś. Jeżeli uznam kiedyś, że piszę, nie szukając, przestanę pisać. Pierwsze trzy książki w założeniu stanowiły trylogię, w której chciałem przyjrzeć się pojęciu wolności. „Góra miłości”, moja czwarta powieść, jest więc nowym otwarciem i wciąż jestem ciekaw jej odbioru. Chciałbym, żeby kolejna, nad którą powinienem już zacząć pracować, była dystopią. Intryguje mnie, jak ten gatunek sprawdzi się we współczesnych realiach. Przy czym nie zależy mi na napisaniu satyry, lecz właśnie dystopii, rejony więc tematycznie nowe, ale klimat zbliżony do znanych z moich poprzednich powieści.
Kto z polskich lub zagranicznych twórców pisze o ciemnej stronie ludzkiej osobowości w taki sposób, że mógłbyś się od niego uczyć?

Wciąż odkrywam nowych autorów, którzy mówią mi coś istotnego. W ostatnich latach byli to chociażby: McCarthy, Carver, Coetzee, Barnes, Eugenides, Lars Saabye Christensen, niezmiennie Conrad, z ostatnich odkryć David Vann. I nie ma specjalnego znaczenia, czy piszą o naszej ciemnej naturze, wspaniale piszą o człowieku.
Na jednym z dymków swojego autorstwa umieściłeś przewrotny napis: „Otóż nie znam drugiego narodu, który tak potrafi przekuwać sukcesy w porażki”. Skąd to przekonanie o Polakach i polskości?
Mam wrażenie, że jesteśmy mistrzami w niszczeniu tego, co udaje nam się stworzyć. Jeżeli chcemy coś naprawić, to burząc wszystko, co było przedtem, nieważne, czy było to zbudowane dobrze, czy źle, wykopując nawet fundamenty. Nie zauważamy przy tym, że budując, popełniamy te same błędy. Każdy chce wybudować coś swojego, jeszcze większego. A najprawdopodobniej kolejny, który przyjdzie po nim, uzna, że trzeba to wyburzyć i zrealizować według jego projektu, zawierającego te same błędy. Tymczasem kwestie fundamentalne, chociażby ze względu na nasze położenie geopolityczne, powinny być nienaruszalne, wolne od doraźnych politycznych ambicji. Tak nie jest, co nie wróży zbyt dobrze.
Nie umiemy być społecznością? Działać, funkcjonować, budować wspólnie?
Budować można, kiedy społeczeństwo potrafi osiągnąć konsensus, w szerokim znaczeniu, co do wspólnej przyszłości, i w węższym, dotyczącym konkretnych, bieżących rozwiązań. Trudno coś wybudować, eliminując znaczne grupy społeczne z decydowania o kraju, uznając, że wie się lepiej, co jest dobre dla większości. Odpowiedzią w takim wypadku mogą być bunt i polityczne wycofanie. Dla wspólnoty zabójcze.
Twoje powieści są bardziej refleksją, fantazją czy twórczą analizą dotyczącą relacji międzyludzkich?

Zapewne każdą z tych rzeczy po trochu. Z początku fantazją, która w trakcie pisania wzbogaca się o refleksje na temat opowiadanego świata i relacji międzyludzkich. Pamiętam, jak siadłem do pisania debiutu, wiedząc, o czym będzie i jaki będzie początek i zakończenie. Po zapisaniu pierwszej kartki doszedłem do wniosku, że opowiedzenie tej historii przy pomocy wyłącznie fantazji skończy się po dziesięciu stronach. Musiałem więc wzbogacić ją o refleksje i opisy relacji między bohaterami.
Eksperymentujesz z gatunkami w obrębie jednej powieści. Jakie znaczenie ma dla ciebie forma twojej narracji?
Zależy mi, żeby czytelnik nie mógł się oderwać od powieści. Stąd przetwarzanie literatury gatunkowej, dzięki czemu czytający zagłębia się w opowieść jak w dobrze nakręcony film. Sądząc po opiniach, udaje mi się trzymać czytelnika w napięciu, narracyjnie skłaniać do doczytania do końca. Porażką byłoby dla mnie, gdyby ktoś odłożył książkę jako nudną. Przy czym horror, czy szerzej – literatura grozy, wciąż wydaje się obszarem niedocenionym, a przecież u podstaw każdej liczącej się powieści z tego gatunku leżą obserwacje socjologiczne i psychologiczne. Kryminał doczekał się uznania jako gatunek mogący powiedzieć coś istotnego o współczesnym społeczeństwie, nawet fantastyka (dystopia, utopia, fantastyka socjologiczna) coraz częściej postrzegana jest jako coś więcej niż tylko zabawa. Tymczasem horror czy thriller nadal wrzucany jest do gara z napisem „rozrywka”.
Dzięki za rozmowę.

Wszystkie zdjęcia z archiwum Autora.

1 komentarz: