Pages

2022-11-30

„Miasteczko Twin Falls” Loreth Anne White

 

Wydawca: Mando

Data wydania: 23 listopada 2022

Liczba stron: 400

Przekład: Ewa Ratajczyk

Oprawa: miękka

Cena det.: 46,90 zł

Tytuł recenzji: Wobec kłamstw

Niezwykle ucieszyła mnie wiadomość o kolejnej stworzonej przez Loreth Anne White powieści, którą przełożono dla polskiego czytelnika, bo doskonale pamiętam, pod jakim wrażeniem byłem, czytając „Nasze idealne małżeństwo”, a jeśli thriller zostaje w mojej pamięci na dłużej, to oczywisty sygnał, że napisał go ktoś wyjątkowy. Tak, White jest wyjątkowa, choć znakomita w tym gatunku jest również Alex Marwood. Myślę, że warto znać oraz czytać powieści właśnie tych autorek – unikają banalizowania i sztampy, oferują powieści przesycone emocjami oraz zawikłanymi zagadkami, a w przypadku „Miasteczka Twin Falls” kanadyjska pisarka udowadnia, że aby stworzyć naprawdę wielowątkowy thriller, wcale nie trzeba pisać opasłego tomu. Jest to zatem książka bardzo dynamiczna i słowo „intensywność” chyba najlepiej definiuje jej strukturę. White stawia przede wszystkim na to, by jej bohaterki – bo najważniejsze tu są dwie kobiety i ich pierwszoosobowe narracje – wciąż tkwiły w ogniu emocji, które opowiadane są również za pomocą tego, w jaki sposób reagują na nie ciała postaci. Aż trudno sobie wyobrazić przeżycia osób tak intensywnie reagujących na zdarzenia. A wszystko dzieje się dzięki temu, że w tej książce zwroty akcji mamy praktycznie w co drugim rozdziale. Nieco inaczej niż w „Naszym idealnym małżeństwie” rozkładają się tu środek ciężkości i dynamizowanie fabuły. W tej powieści nieco wcześniej wszystko stanie się dla czytelnika jasne. Być może nawet będzie się on domyślał, co naprawdę się wydarzyło. Jednakże White mocno niuansuje swoją historię. Nawet znając przerażającą prawdę o zdarzeniach sprzed lat, wciąż z zaskoczeniem obserwujemy, jakie ta prawda wywołuje reakcje w ludziach, którzy z różnych powodów ponad dwie dekady żyli pośród przemilczeń.

Należy chyba zacząć od natury, bo ona ma w powieściach Loreth Anne White niebagatelne znaczenie. To takie konsekwentnie rysowane wyraźną kreską tło, na które być może nie wszyscy zwrócą uwagę, poddając się dynamice opowiadanej historii. „Nasze idealne małżeństwo” pokazywało nam surowość i majestat australijskiej przyrody. Tutaj milczącym świadkiem mrocznych zdarzeń będzie malowniczy pejzaż kanadyjskiej prowincji. Zarysowany w taki sposób, jakby był niemym obserwatorem wszystkiego, co rozegrało się pewnej nocy, a także tego, jakie to miało potem konsekwencje. White z dużą starannością portretuje surowość okolicy, gdzie popełniono zbrodnię, by dodatkowo podkreślić jej nieoczywiste znaczenie. Biorąc pod uwagę to oraz fakt, że polski tytuł nieco różni się od oryginału, można odnieść wrażenie, że ta powieść jakoś niebezpiecznie zbliża się do kalki filmowego dokonania Davida Lyncha. Nic jednak bardziej mylnego. Loreth Anne White porazi nas przede wszystkim wiarygodnością i prawdopodobieństwem swojej historii. Coś takiego może wydarzyć się wszędzie. Coś podobnego zawsze pozostanie ponurym memento. Bo poszukując bestii, która elektryzuje wyobraźnię opinii publicznej, zazwyczaj zapominamy, że potwór może tkwić w każdym z nas.

Czternastoletnia Leena Rai zostaje zgwałcona, brutalnie pobita i utopiona. Nie sposób sobie wyobrazić koszmaru, którego doświadczało jej ciało w ostatnich godzinach życia. White stosuje tutaj bardzo zgrabną ekspozycję, prezentując nam bohaterkę w jej ostatnich chwilach i pokazując, czym wyróżniała się w lokalnej społeczności. A także czego w niej poszukiwała. Leena staje się tutaj wieloznacznym symbolem, będąc jednocześnie punktem odniesienia do tworzenia kolejnych, coraz bardziej mrocznych tez, którymi Loreth Anne White uderza w czytelnika nie tylko po to, by go nokautować, ale by również wzbudzić jego wyjątkową czujność. Bo że jesteśmy w rzeczywistości, w której wieloletnie kłamstwa stały się kolejną zbrodnią, tego można być pewnym. Nie można jednak przewidzieć, jak ogromne znaczenie dla dalszego życia wielu ludzi będzie miało to, co wydarzyło się w 1997 roku pod Mostem Diabła…

„Miasteczko Twin Falls” to jedna z wielu historii o tym, w jaki sposób mała społeczność gotowa jest zachować fasadowe status quo, jak wiele jest gotowa poświęcić dla spokoju i pozornej harmonii. Bo przecież w małych miasteczkach nic nigdy się nie dzieje, a jeśli wydarzy się coś, co zelektryzuje opinię publiczną, często jest jak najszybciej wygaszane. Co wydarzyło się na kanadyjskiej prowincji? Przez co przeszła nastolatka, zanim została zabita, i kto tak naprawdę zakończył jej życie? Morderca, który przyznał się do tego, po latach zaprzecza. Nie on zamordował. Tam wtedy wydarzyło się coś innego. Coś, o czym wszyscy mimo wszystko pamiętają. A każdy rodzaj pamięci staje się stygmatem, który pali do żywego.

„Miasteczko Twin Falls” to znakomicie rozpisana na kilka ról opowieść o tym, jak łatwo ludzkiemu stadu znaleźć ofiarę i ją szykanować. To powieść opisująca ten proces w co najmniej dwóch wymiarach. Bezkompromisowa i wyjątkowo przerażająca. Okoliczności popełnienia zbrodni są tutaj tak niejasne, jak oczywiste jest funkcjonowanie kanadyjskiej społeczności, która dla dobra ogółu jest gotowa pewne sprawy przemilczeć, o pewnych zapomnieć. Okazuje się, że każdy pamięta doskonale, co zdarzyło się przed laty. Lawinę zdarzeń uruchamia dziennikarka decydująca się na publikację podkastu. True crime – gatunek szczególnie lubiany przez słuchaczy. Zajmująca uwagę szerokiej publiczności historia, w której kameralnie skryły się najgorsze ludzkie instynkty, pociągnie za sobą wiele przejmujących konsekwencji. Między innymi, a może przede wszystkim dla tej, która ów podkast uruchamia. Ale Trinity tylko pozornie będzie tu na każdej ze stron rozgrywającą. Czy na pewno nie jest jedną z ofiar? A może White opowiada o tym, co znaczy złożyć ofiarę z samego siebie?

Czymkolwiek byłaby ta ponura literacka fantazja powstała na kanwie realnej zbrodni, jest dla nas jako czytelników wyjątkowo przerażająca, ponieważ nie jest tylko fikcją pisarską. Uświadamia, że możemy być świadkiem tego wszystkiego na co dzień. Nawet jeżeli nie jesteśmy członkami małej społeczności. Loreth Anne White opowiada o ludziach, którzy gotowi są na wszystko, aby chronić swoje dzieci. I o dramacie małżeństwa, które swej córki nie ochroniło. O tym, że dużo trudniejsze niż ukrywanie prawdy staje się konfrontowanie z nią. Zwłaszcza po latach, gdy teoretycznie emocje powinny wygasnąć. Ta powieść pokazuje, jak ich żar wznieca się na nowo. Bohaterka książki cytuje Anaïs Nin, wspominając, że „historie się nie kończą”. Historia Leeny nie zakończyła się wtedy, gdy ktoś brutalnie pozbawił ją życia. Właściwie rozpoczęła się wówczas równie przerażająca historia – uciekania w niepamięć i budowania życia na kłamstwie. A wyzwolić od jego toksyn może tylko prawda.

Konstrukcyjnie książka została pomyślana w taki sposób, żeby na przykład mocniej oddziaływać na czytelników licznymi celowymi powtórzeniami albo pokazywać panoramiczny obraz sytuacji: wraz z publikacjami kolejnych odcinków podkastu jesteśmy w wielu miejscach i obserwujemy reakcje ludzi na to, co słyszą. Gdyby ta technika opowiadania została tutaj poszerzona, byłaby to książka naprawdę doskonała. Usatysfakcjonuje zarówno wielbicieli pierwszej powieści White, jak i czytelników sięgających po prozę tej autorki po raz pierwszy. Ona doskonale wie, jak po lekturze pozostawić czytelnika z bolesnym niepokojem. „Miasteczko Twin Falls” opowie o krzywdzie, którą czynimy innym, ale również samym sobie. O jątrzących się ranach, których nie można wyleczyć. A jednocześnie o swoistej formie ekspiacji rodzącej się w konfrontacji z bólem. Mocna powieść.

2022-11-28

„Umrzeć na własnych zasadach. Cała prawda o medycznie wspomaganej śmierci” dr Stefanie Green

 

Wydawca: MOVA

Data wydania: 23 listopada 2022

Liczba stron: 392

Przekład: Urszula Gardner

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: O godności… życia

Ta książka dla polskiego czytelnika będzie z pewnością opowieścią jakby ze świata równoległego. Czytałem ją z przejęciem jako zwolennik eutanazji, a powinni ją przeczytać zarówno jej przeciwnicy, jak i ludzie z ambiwalentnym stosunkiem do odbierania sobie życia w sytuacji skrajnego kryzysu, kiedy można to zrobić godnie, świadomie i – jak sugeruje tytuł tej książki – na własnych zasadach. Ta narracja powinna się pojawić na biurkach nie tylko wszystkich lekarzy opieki paliatywnej w Polsce, ale również tam, gdzie trudno o chętnych do jej przeczytania. A szkoda, bo Stefanie Green opowiada nie tylko o doświadczeniach zawodowych i wielkim przełomie w swoim życiu, lecz snuje również opowieść o tym, jak kilka dzielnych kobiet postanowiło rzucić wyzwanie kanadyjskiemu prawu. Potem zaś o tym, w jaki sposób kanadyjskie sądy oraz społeczeństwo dojrzały do decyzji, by MAiD – skrót określenia medycznie wspomaganej śmierci funkcjonujący tylko na terytorium Kanady – stało się procesem legalnym, skodyfikowanym prawnie, umożliwiającym świadomy wybór odejścia i zgodnym z zasadami demokracji oraz zapewnianą przez ten ustrój wolnością światopoglądu. Sporo można się z tej książki dowiedzieć o kanadyjskiej mentalności oraz przyjrzeć się temu, w jaki sposób proces wspomagania śmierci na życzenie rezonował społecznie, jak toczyły się losy jego legalizacji. Z pewnością jest to jednak pełna szczerości historia podwójnej drogi. Świadomego wchodzenia w ten rejon medycznej specjalizacji, który da spełnienie kobiecie decydującej się po dekadach pracy położniczej na specjalizację dotyczącą końca życia, podczas gdy do tej pory uczestniczyła w jego początkach. Opowieść o drugiej drodze rozpisana jest tu na wiele poruszających historii: ludzi, którzy świadomie zdecydowali, że – udręczeni chorobą – chcą zakończyć swoje życie. Green w zakończeniu tłumaczy, jak zachowała pełen profesjonalizm i tajemnicę lekarską, opowiadając o spotkaniach z ludźmi, którym pozwalała odejść z tego świata. Całość robi wielkie wrażenie z kilku powodów. Spróbuję wypunktować, co najmocniej przyciąga uwagę do tej książki.

Przede wszystkim sama jej konstrukcja. Części i rozdziały podporządkowane są porom roku, przemijaniu zgodnemu z rytmem natury, który autorce jest tak bliski. Opowiadając o doświadczeniach związanych z odbieraniem życia, doktor Stefanie Green ukazuje je właśnie jako harmonijny element naturalnego biegu rzeczy. Wszystko, co dzięki niej rozgrywa się za pomocą strzykawek zawierających zestaw leków dla pacjenta pragnącego pożegnać się z życiem, staje się jakimś zwyczajnym ewolucyjnym procesem. Wtedy zaczynamy rozumieć, czym są możliwości, które Green daje swoim pacjentom. Jeden z nich mówi coś, o czym nie sposób zapomnieć: „Uratowała mi pani życie”. Niebywałe jest, jak wiele godności odzyskują ludzie, dla których uciążliwa choroba to oczywisty wyrok, ale to jednak oni mogą zdecydować, jak tej chorobie się przeciwstawić. Bo pojawia się tu zasadnicze pytanie i fundamentalny problem, które w którymś akapicie są zwerbalizowane, ale skrywają się tu praktycznie w każdym rozdziale. Do kogo tak naprawdę należy nasze ciało? Czy komukolwiek poza nami wolno nim rozporządzać? Czy jakkolwiek profesjonalna i czuła opieka paliatywna może spełnić oczekiwania kogoś, kto z pełną świadomością pragnie, by jego organizm przestał działać, a on sam pożegnał się z cierpieniem?

Pożegnania są tu też zupełnie różne, wszystkie portretowane z wyjątkową czułością i taktem obserwatorki, w czym Green sprawdza się równie dobrze jak w pomaganiu w spokojnym odejściu. Wspominane tutaj zabiegi zawsze wiążą się z ogromnymi emocjami tych, którzy muszą pożegnać osobę decydującą się na odejście. Green musi być nie tylko profesjonalna i metodyczna w tym, co jest jej zasadniczym zadaniem, ona ma obowiązek wykazać się tymi kompetencjami miękkimi, które umożliwią jej wprowadzenie jak najwięcej harmonii i spokoju w ostatnie pożegnanie. „Umrzeć na własnych zasadach” opowiada o tym, z jakim żalem zmagają się najbliżsi, kiedy zazwyczaj w pełni akceptują decyzję o odejściu, jednakże naprawdę konfrontują się ze śmiercią i jest to bolesne. Green wspomina szereg wzruszających sytuacji, także krańcowo różnych od siebie, w których buzują ogromne emocje, choć pacjent jest już gotowy na to, by pożegnać się i z emocjami, i ze swoim ciałem. Ściskający się nago staruszkowie na łożu śmierci jednego z nich albo wściekła na Green rodzina, która rzuca umierającej wiele gorzkich słów, zanim ta odejdzie – od subtelnej melancholii pożegnania po potężny gniew, który nie może znaleźć ujścia. W tym spektrum silnych emocji Stefanie Green musi zachować stoicki spokój. To książka o tym, w jaki sposób dojrzewała do niego i jak sobie go wypracowała.

Oczywiście największe wrażenie robi pierwsze sprawozdanie, w którym bardzo dokładnie jesteśmy instruowani, jak przebiega odbieranie życia na życzenie. Zanim Green zdecyduje się na pierwszą asystę przy takiej śmierci, przejdzie skomplikowany i bardzo dynamiczny proces dojrzewania do nowych wyzwań oraz priorytetów. Bo tak jak relacja z pierwszego zabiegu opisywana jest krok po kroku, w taki sam sposób przyglądamy się temu, co działo się z samą autorką tej książki od momentu, w którym po raz pierwszy pomyślała o zmianie, do chwili swoistego sprawdzianu, gdy po raz pierwszy za pomocą wenflonu wprowadza do organizmu substancje powodujące zgon.

Ta książka jest panoramicznym obrazem działalności lekarki i społeczniczki. Kobiety stawiającej sobie trudne wyzwania, ale i medyczki, która zaczyna rozumieć, że pomaganie w odejściu pacjentom, którzy sobie tego życzą, nie jest szkodzeniem im. Konfrontacje z ludźmi, którzy wyrażali tak wielką wdzięczność wobec działań Green, paradoksalnie pokazują jej, ilu jeszcze stron życia nie doświadczyła intensywnie. Bo to historia godnego odchodzenia z tego świata, ale również opowieść o tym, jak podmiotowo i godnie traktuje się osobę zdesperowaną oraz cierpiącą. Już na wstępie autorka sygnalizuje, że będzie to opowieść o odważnych pionierach, ale także w różnym stopniu zrozpaczonych desperatach. „Umrzeć na własnych zasadach” jest jednak książką bardzo precyzyjnie obrazującą status procesu eutanazji – którego to terminu autorka celowo nie używa i wyraźnie to tłumaczy – funkcjonujący w świetle prawa. Wyjaśnia skomplikowane procedury umożliwiające lub uniemożliwiające odebranie sobie życia przy pomocy lekarza. Jest również bardzo zasadnicza w tym, co robi. Opowiada o sytuacji, w której nie podjęła się swego zadania, bo pacjent mający potwierdzić swój zamiar tuż przed zabiegiem, nie był wystarczająco świadomy, by wypowiedziane przezeń potwierdzenie miało odpowiednią moc prawną.

Podziwiam zdolność delikatnego i jednocześnie stanowczego opowiadania o najtrudniejszych egzystencjalnych dylematach, ale również o odwadze tych, którzy zdecydowali się na odejście w asyście doktor Green. Żaden akapit tej książki nie jest ani kontrowersyjny, ani w żaden sposób prowokacyjny, natomiast wszystkie refleksje stanowią dowód na to, z jak wielkim zaangażowaniem autorka opowiedziała o swojej pracy, jak również o potrzebie zawodowego zwrotu w stronę, która stale i przy każdym kolejnym zabiegu jest dla niej wyzwaniem. Ta opowieść wskazuje, na jak wiele pytań trzeba znaleźć pewną i bezdyskusyjną odpowiedź, aby nabrać pewności wykonywania zawodu, który jest bardzo wymagający. To również książka o ludziach, którzy umarli szczęśliwi, choć pewnie umieraliby w mękach. Również o tym, ilu nie udało się odejść na własnych zasadach. Stefanie Green jest tu autorką zarówno bardzo intymnego pamiętnika, jak i książki o tym, co znaczy godne posłannictwo w służbie idei trudnej do uniesienia przez społeczeństwo. Nowy rodzaj aktywności zawodowej daje Green poczucie sprawczości oraz sensu życia. Takiego przekonania nabierają również ludzie, którzy nie muszą popełniać samobójstwa, aby rozstać się ze swoim cielesnym cierpieniem. Książka o empatii i szacunku – paradoksalnie najbardziej o szacunku do życia i każdego jego przejawu.

2022-11-25

„Turystka” Yun Ko-Eun

 

Wydawca: Kwiaty Orientu

Data wydania: 16 listopada 2022

Liczba stron: 194

Przekład: Łukasz Janik

Oprawa: miękka

Cena det.: 39 zł

Tytuł recenzji: W konfrontacji z katastrofą

Powieść Yun Ko-Eun będzie zaskoczeniem i swoistym wyzwaniem już na poziomie samej fabuły. Jest ona w pewien sposób ekscentryczna, a na początku bardzo usypia czujność. Detale łączą się w mroczną całość dużo później, jednakże warto przyjrzeć się temu, jak jest tu stopniowo ukazywana główna bohaterka i w jaki sposób koreańska pisarka opowie o naprawdę silnych, właściwie ekstremalnych emocjach, ani ich formalnie nie ujawniając, ani też nie przedstawiając postaci, w której buzowanie tychże trudnych emocji można byłoby rozpoznać. „Turystka” to książka dość surowa, bezkompromisowa i snująca opowieść, wobec której można nabrać dystansu już na wstępie. Czy taka fantazja, jaką proponuje Yun Ko-Eun, będzie prawdopodobna? Bo przecież powieść ma wyraźne proekologiczne przesłanie, choć będzie się koncentrować raczej na dylematach etycznych, nawiązując do brutalnego podziału świata na wykorzystywanych i wykorzystujących – tu w kontekście co najmniej zaskakującej formy turystyki. Ta powieść jest krótka i skondensowana. Tworzy bardzo plastyczne obrazy, które się potem rozpadają. Umiejętnie wprowadza nas w świat iluzji – w której żyje również bohaterka pracoholiczka – by potem rozsadzić fundamenty wszystkiego, co wydawało się pewne. Ale to nie wszystko. „Turystka” to gorzka rozprawa z tym, jak silne mogą być związki między tym, za co człowiek w podróży jest gotowy słono zapłacić, a tym, w jaki sposób odwiedzane przez niego miejsca dostosowują się do wymagań. Ze wszystkimi, najbardziej nawet ekstremalnymi konsekwencjami tego dostosowania.

Yona od dekady zajmuje się pracą w biurze turystycznym, które wysyła swoich klientów tam, gdzie wydarzyły się różnego rodzaju katastrofy i kataklizmy. Tam, gdzie natura zwróciła na siebie uwagę, pomrukując gniewnie, pozostawiając zgliszcza oraz trupy. Ludzie werbowani przez Yonę jadą zmierzyć się z krajobrazem po dramacie, jednak uczestniczą w doświadczaniu postapokaliptycznej grozy z bardzo bezpiecznej pozycji obserwatora. Yona również obserwuje, ale głównie to, co związane z jej pracą. Jej praca to zarabianie na klęskach. Od wielu lat gotowa jest poświęcić wszystko, by wywiązać się ze swoich zadań jak najlepiej. Lojalna wobec firmy, kompetentna, skuteczna. W pewnym momencie uświadomi sobie, że nie do końca satysfakcjonuje ją takie życie. Nieco później zda sobie sprawę z tego, czym naprawdę jest jej praca i że staje się częścią czegoś przerażającego. Ale w „Turystce” nie chodzi tylko o zobrazowanie płynności codziennego życia kobiety, której istnienie zostanie poddane fundamentalnej próbie. Myślę, że Yun Ko-Eun opowiada tutaj o tym, czym różni się doświadczenie graniczne od ekscytowania się nim z bezpiecznego dystansu. I o tym wszystkim, co jest pomiędzy – o okrucieństwie, bezmyślności, lecz przede wszystkim o nierównościach społecznych, na których zawsze i wszędzie można wykreować intratny biznes.

Pisarka sugeruje w swojej książce, że tożsamość turysty jest w gruncie rzeczy najmniej egzystencjalnie skomplikowana. Turysta jest przewidywalny, oczywisty, oczekuje spełnienia warunków określonych w umowach z firmami zajmującymi się jego wypoczynkiem. Jest z założenia zawsze bezpieczny w miejscach, do których dociera. Jest kimś, kto narzuca działania, niepisanym panem i władcą przydarzających się mu sytuacji. Turysta jednocześnie jest przecież nikim. Człowiekiem z być może konkretną historią, która nie jest istotna, bo najważniejsze są konkretne wymagania dotyczące podróży. Yun Ko-Eun nie podejmuje tutaj atrakcyjnego – zwłaszcza dla literatury faktu – tematu filozofii podróżowania. Ona skonfrontuje czytelnika z czymś zupełnie innym: nieprzewidzianą sytuacją, w której turysta przestaje być turystą, wypada z bezpiecznej roli, otaczający go świat zaczyna być widziany z innej perspektywy. Kiedy turysta wypada ze swej roli, staje się obcym. A z tym wszystkim przychodzi także egzystencjalny lęk, który koreańska pisarka bardzo ciekawie portretuje. Delikatnie, w półcieniach, a z drugiej strony bardzo konsekwentnie i bardzo realistycznie.

Co przydarzy się Yonie, która pewnego dnia zdecyduje o odejściu z pracy, jednak w zamian otrzyma propozycję pozwalającą jej poznać siebie i przyjrzeć się temu, co kreowała przede wszystkim w uporządkowanych dokumentach swojej firmy? „Turystka” będzie opowieścią o konfrontacji z czymś, co przestaje być całkowicie kontrolowanym doświadczeniem, w którym dystans oraz poczucie pewności siebie są najistotniejsze. Ta książka to po części opowieść o tym, co by się stało, gdybyśmy stali twarzą w twarz z drapieżnikiem, od którego dzieliłaby nas szyba i ta szyba w pewnym momencie by znikła. Yona nie zdaje sobie sprawy z tego, że pozostając na egzotycznej wyspie bez kontroli tego, czego sama była nieodłączną częścią, stanie przed wyzwaniem zmagania się z drapieżnością. Tylko co i w jakim stopniu jest tu drapieżne?

Kiedy na kartach tej powieści pojawi się egzystencjalna bezradność, wszystko wokół zacznie przypominać krajobraz po katastrofie, ale destrukcji ulegną również porządek i logika myślenia głównej bohaterki. Yun Ko-Eun opowiada o kataklizmie w kilku symbolicznych wymiarach. O destrukcji, która przychodzi niespodzianie, choć może być antycypowana, jest czasem też dość głęboko rozumiana. Prowincjonalna wyspa skrywa swoje sekrety. Tu kataklizm wydarza się właściwie każdego dnia. To nie natura jest największym sprawcą życiowych katastrof. Potrafimy być dla siebie samych nieokiełznanym żywiołem, za którym stoją destrukcja i czasem również śmierć. „Turystka” najpierw wprowadza nas w uporządkowany świat, w którym ludzka przedsiębiorczość jest najcenniejsza i najważniejsza, a potem pokazuje nam człowieka zagubionego oraz narażonego na śmiertelne niebezpieczeństwo. Lubimy patrzeć na katastrofy z oddalenia, nie mając świadomości, że wcale nie jesteśmy od nich aż tak daleko. Jakiekolwiek odniesienie do rozwiązań fabularnych tej naprawdę zaskakującej w swym zamyśle powieści zniszczyłoby przyjemność odkrywania zagadki losów Yony. Ale ta książka nie opowiada o zdegradowanej przez szefa pracownicy biura podróży, która uświadomi sobie, jakiej machiny częścią w gruncie rzeczy była. To mocno poruszająca historia tego, jakie granice sobie stawiamy w eksplorowaniu natury, oraz narracja o tym, jak te granice przesuwamy, a potem usuwamy. O bezpretensjonalnej brawurze ludzkości, która doprowadza do tego, że niszczymy samych siebie szybciej, niż natura chciałaby się rozprawić z naszymi ingerencjami w jej porządek. „Turystka” zadaje sporo retorycznych pytań o ludzką kondycję w obliczu kryzysu jako takiego, ale portretuje kryzys dość intrygująco – to doświadczenie, za którym stoi coś więcej niż oczekiwana konfrontacja z trudnością.

Czyta się Yun Ko-Eun ze świadomością, że to książka z bardzo dużymi ambicjami publicystycznymi i być może przez to traci momentami literacko. A jednocześnie otrzymujemy naprawdę przemyślany w każdym detalu świat, w którym główny zabieg nie polega jedynie na pokazaniu czegoś z dwóch różnych perspektyw. To opowieść o byciu ofiarą i złożeniu z siebie ofiary. Warto zaznaczyć, że opowieść rozpoczyna się od kwestii przemocy seksualnej, którą bohaterka banalizuje i bagatelizuje. „Turystka” w wyjątkowo mroczny sposób opowiada nam o świecie nierówności, w którym człowiek staje się bezbronną ofiarą i okrutnym łowcą. Jednocześnie sugeruje, że ludzka hipokryzja bywa tak intensywna, jak intensywny jest kataklizm zabierający ze sobą wszystko. Tu przyjrzymy się temu, co w obliczu kataklizmu jesteśmy w stanie odebrać drugiemu człowiekowi. Jest to powieść z pozornie bardzo czytelną ekspozycją, ale kryjąca w sobie wiele enigmatycznego mroku. Zwłaszcza wizyjność ostatniego rozdziału pokazuje, że autorka umie opowiadać z naturalistyczną dokładnością, ale również ponurą zagadkowością. Jesteśmy krzywdą czynioną planecie, lecz i okrucieństwem, w którym pokazujemy, jak bardzo absurdalni oraz bezsensowni jesteśmy w obliczu sił natury.

2022-11-24

„Rubież. Reportaż wędrowny” Ewa Pluta

 

Wydawca: Dowody na Istnienie

Data wydania: 7 listopada 2022

Liczba stron: 272

Oprawa: zintegrowana

Cena det.: 49 zł

Tytuł recenzji: Filozofia marginesu

Nie spotkałem się jeszcze z podobną książką. Czytając każdą stronę – z wyjątkiem tych poświęconych analizie dawnych dokumentów lub zawierających wypowiedzi innych ludzi – próbowałem określić wrażliwość Ewy Pluty, bo tutaj wyjątkowa czułość wobec szczegółów, umiłowanie przestrzeni, jej filozofia, a także co najmniej ekscentryczny pomysł samotnej wędrówki przez wiele kilometrów buduje nam postać na wiele sposobów niezwykłą. Sam ów pomysł, by przejść pieszo od trójstyku granic rosyjskiej, polskiej i litewskiej po południowo-wschodni kraniec naszego kraju, może się wydawać zaskakujący, ale zaskakują nas też ludzie przemierzający Islandię na rowerze czy uzależnieni od sytuacji ekstremalnych, na przykład wspinaczek wysokogórskich, gdzie do przetrwania zaplanowanej przygody niezbędne są chociażby butle z tlenem. Nie to zatem przyciąga do „Rubieży”, choć niewątpliwie zamiar i jego realizacja są tutaj czymś nietuzinkowym. Co w takim razie?

Pluta jest wędrowniczką egzystencjalną. Wędrowniczką poszukującą sensu pustki. Introwertyczką, która gotowa jest wspiąć się na wyżyny empatii, by otworzyć zamkniętych na co dzień rozmówców. Zresztą jak mówi jeden z nich, eksplorowane przez autorkę tereny przygraniczne „to jest miejsce dla mizantropów i eremitów”. Ewa Pluta jest wnikliwą i bardzo oryginalną badaczką tego, czym jest kres, a zarazem początek. Przygląda się naturze, w którą człowiek wdarł się ze swoimi planami i mapami. Słucha ludzi, dla których newralgiczna przestrzeń między dwoma krajami jest przestrzenią życiowej wolności, którą w różny sposób odbierano, zwracano czy kwestionowano. „Rubież” czyta się z fascynacją i zdziwieniem. Pluta zadaje pytania, których nie zadajemy sobie na co dzień, gdy jesteśmy w różnego rodzaju centrach albo staramy się w rozmaity sposób do nich zbliżyć. To opowiadaczka osobności, niejasności, trochę metafizycznej niezwykłości, ale przede wszystkim obserwatorka baczna i wyciągająca oryginalne wnioski. Między innymi na temat tego, kim jesteśmy jako ludzie chcący za wszelką cenę określać sens swego życia oraz znaczenie tożsamości w jakichś ściśle wytyczonych ramach. Konkretnie: w granicach.

Nie pamiętam, ile razy pada to słowo na stronach „Rubieży”, ale za żadnym razem nie jest zwykłym powtórzeniem, bo Ewa Pluta zabiera nas na realne pogranicze, a przede wszystkim w rejony, gdzie z różnych powodów czulibyśmy jakiś dyskomfort. Po incydencie z dwiema ofiarami śmiertelnymi w Przewodowie, po którym cały świat na chwilę wstrzymał oddech, uświadomiliśmy sobie wszyscy, jak ważna staje się granica na kontynencie, który tych granic sukcesywnie się pozbywał i rzeczywiście w dużym stopniu pozbył. W Przewodowie – w którego okolicy być może Pluta wędrowała – zatrzymał się na chwilę przed naszymi oczami świat, w którym przekroczenie pewnej linii mogłoby być początkiem chaosu, a być może piekła. Autorka nie opowiada granicy w taki sposób, choć proponuje nam wiele jej definicji. Czym ona jest w „Rubieży”? Naprzemiennie i uzupełniająco się – krajobrazem, mentalnością, egzystencjalnym niepokojem, socjologiczną ciekawostką, polityczną zagrywką, ale również obszarem jakiegoś kontaktu metafizycznego, gdzie życie spotyka się ze śmiercią i wspólnie kreują jakieś wyobrażenia. Ewa Pluta wyrusza w taką podróż, która na każdym kilometrze będzie na swój sposób wyjątkowa, lecz czasami niebezpieczna. Tymczasem opowieść o wędrowaniu wzdłuż granicy cechuje się łagodnością oraz ciekawością. Jest w tym wszystkim ta enigmatyczna wrażliwość, od której zacząłem. Nie mam pojęcia, czy w rozmowie z Plutą ujrzałbym ją tak, jak widzą ludzie z terenów przygranicznych: jako przybyszkę z centrum, która za wszelką cenę chce zgłębić filozofię peryferii. Być może po to, by to centrum naprawdę zrozumieć. Zresztą tu obok sprawozdawczego stylu narracji, w którym wiele jest uroczych poetyckich fraz, są również częste wycieczki tam, skąd na granice patrzą badacze, i tam, gdzie granice otrzymują swoje definicje albo stają się historią. W tej książce Pluta udowodni, jak silne są związki między wyznaczaniem i zacieraniem granic a historią kultury.

Wędrówka autorki sama w sobie wydaje się już czymś niezwykle fascynującym. Od miejsca, w którym ktoś defekuje i pluje ze złości na kraj znajdujący się za wyznaczoną linią, do miejsca na krańcu Unii Europejskiej, która ostatecznie ma przecież swoje granice, a Pluta jest tam w stanie odnaleźć niezwykłe krainy – takie jak Darlandia. Reportażystkę absorbują ludzie. To oni są tu najważniejsi, ich opowieści najistotniejsze. Bez względu na to, jak frapujące wydaje się czytanie o przeszłości, w której ktoś decydował o kształcie polskiej wschodniej granicy, a zaznaczane na mapach milimetry kreślące granice niejednokrotnie łamały życiorysy, wprowadzały zamęt w codzienność, stawały się źródłami wielu dramatów rodzinnych, a przede wszystkim usiłowały podzielić zintegrowaną społeczność. „Rubież” opowiada o tym, nad czym znakomita większość z nas się nie zastanawia. Co się stanie, kiedy należąca do nas miedza i gospodarstwo będące treścią naszego życia staną się elementami jakieś innej rzeczywistości, określonej przez kogoś obcego? To książka pełna lokalnych legend i poruszających wyobraźnię opowieści o tym, czym jest lojalność oraz solidarność mikrospołeczeństw w obliczu narzucanych im zmian. Bo nagle za miedzą zamiast pola sąsiada zaczyna się obszar innego kraju. A przecież sąsiedztwo stwarza tu zupełnie inaczej definiowane terytorium. Działy się w związku z tym wielokrotnie rzeczy zabawne, ale jednocześnie w groźny sposób groteskowe. Jak wtedy, kiedy w sprawie krowy przekraczającej granicę należało pisać do Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

Tymczasem Ewa Pluta po prostu sobie idzie. Przygląda się krajobrazowi i zapewne patrzy ludziom głęboko w oczy. Ci starsi rozmówcy całą historię swego pozornie nieskomplikowanego życia na pewno mają ukrytą we wzroku. Ich oczy patrzyły na różne absurdy. Po latach niektóre oceniane są jako zabawne, inne – głęboko tragiczne. W tym wszystkim ona, obca, a jednocześnie bliska swoim rozmówcom w taki sposób, w jaki nie byłaby bliska nawet rodzina. Bo czasem rodzina wyjeżdża w kierunku centrum. Czasami przy granicy pozostają samotnicy, szaleńcy albo ludzie, dla których tożsamość to przynależność do konkretnego miejsca. Dlatego autorkę nie zainteresowały tłumne tereny graniczne jak Cieszyn czy Zgorzelec. Ona przygląda się śladom życia, którego czasem nie widać, ale które tli się żarem silnych wspomnień. Bo świat zapomina, co jest na marginesie, i o tych, którzy margines uznali za centrum swego wszechświata. „Rubież” jest zbiorem przejmujących opowieści o tym, jak wiele goryczy i smutku wywołać mogło samo to, że mieszka lub mieszkało się przy granicy. I właściwie czym jest ta lokalizacja? Co granica czyni z tymi, którzy przy niej żyją i czasem ją przekraczają, albo z tymi, dla których stanowi ona istotny problem, swoistą aberrację albo zabawną zagadkę?

Ewa Pluta sama stwierdza, że zebrane opowieści w jakiś sposób ją przytłoczyły. Że musiała się ich pozbyć. I zebrała je w tej książce. Dla nas również staną się niepokojące, dla niektórych niebezpieczne. Każdy nacjonalizm oraz każda forma ksenofobii żerują w mniejszym lub większym stopniu na oschłym i zasadniczym pojęciu granicy. W „Rubieży” autorka przygląda się granicom, ale również je zaciera na kilka sposobów. Podobają mi się jej fantazje – przechodzenie w tryb przypuszczający, jak sama to nazywa – kiedy pojawiają się w naszej wyobraźni sytuacje problematyczne, o jakich nigdy byśmy nie pomyśleli. Pluta fantazjuje o pozornie nieistotnych detalach, które zmieniały życie pojedynczych ludzi lub całych grup. I w tym wszystkim stara się też opowiadać o sobie, dyskretnie sugerować czytelnikom, jakie prywatne granice spotykała na swojej drodze. To naprawdę niespotykanie piękna i mądra książka zabierająca nas tam, skąd właściwie wszyscy chcemy uciekać. Pluta nie traktuje terenów, po których wędruje, jako socjologicznej ciekawostki czy turystycznej niezwykłości. Nie zbiera stamtąd pamiątek, zbiera istotne przemyślenia. Są w tej książce naprawdę poruszające fragmenty, jak na przykład opis granicznej ciszy. Ale są również mocne akapity o tym, że wytyczanie granic to zawłaszczanie, a zawłaszczanie to zawsze przemoc. Tymczasem Ewa Pluta jest ciekawa i roztropna. Niebywale skupiona na swoich rozmówcach, lecz również potrafiąca spojrzeć na ten świat pozornie bez wyrazu, który ożywiają ich opowieści. Dlatego mimo wszystko to również mądry esej o przekraczaniu granic samej siebie, a także o tym, kto lub co każe te granice wyznaczać. Naprawdę absorbująca książka.

2022-11-23

„Prawo matki” Przemysław Piotrowski

 

Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 23 listopada 2022

Liczba stron: 392

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: Kobieta nieobliczalna

Myślę, że Magda Knedler i Przemysław Piotrowski to dwoje polskich ludzi pióra, którym bynajmniej nie można zarzucić „taśmowości” twórczości, gdy wydają kilka książek rocznie, bo za każdym razem oferują naprawdę dobrą, a często bardzo dobrą jakość. Zastanawiam się nad tym, co by się stało, gdyby zaczęli czytać się nawzajem, bo prezentują zupełnie inne gatunki, style i rodzaje pisarskiej wrażliwości, ale gdyby kiedyś wróciła moda na pisanie w duecie, ich wspólna książka mogłaby być naprawdę dużym wydarzeniem. Dość dygresji, czas przejść do rzeczy, czyli przyjrzeć się nowej powieści Piotrowskiego. To, że pisarz ten ma talent do kreowania nietuzinkowych bohaterów literackich, wiemy od kilku lat. To, że potrafi od techniki hiperbolizacji zdarzeń oraz postaci przejść do trącania czułych i bardzo intymnych strun opowiadania o kwestiach obyczajowych – również wiemy. Czy „Prawo matki” będzie zatem jakimkolwiek zaskoczeniem? W jednym wymiarze na pewno. Autor bowiem dość czytelnie eksponuje swoją bohaterkę i przez to można odnieść wrażenie, że z łatwością będziemy antycypować zdarzenia z jej udziałem. Słowem: kobieta przewidywalna już na wstępie, zarysowana bardzo wyraźną kreską i oczywista charakterologicznie. Nic bardziej mylnego. Wyobraźnia Piotrowskiego pracowała podczas tworzenia tej powieści wyjątkowo intensywnie. Luta Karabina, choć jej cechy i osobowość ujawniono już na wstępie, przez cały czas będzie czytelnika zaskakiwać. Jedno jest pewne: jej determinacja w działaniu. Jednakże trudno tak naprawdę przewidzieć, dokąd skieruje swoje kroki, a przede wszystkim – jakie będą tego konsekwencje.

Powszechnie panuje przekonanie, że matka ratująca swoje dziecko jest gotowa na przykład podnieść samochód, by je spod niego wydobyć. Nie wiem, jak często się to zdarza w rzeczywistości, ale bohaterka Piotrowskiego będzie gotowa zrobić dużo więcej, aby wydostać swe dziecko z rąk oprawców. Nie do końca przekonuje mnie tu motywacja porywającego, jednak z tym skonfrontuje się już i oceni to każdy czytelnik, który dotrze do końcowych rozdziałów. Reszta jest świetna w swojej dynamice i celowych przejaskrawieniach. Matka żołnierka, kobieta o niezwykłych umiejętnościach – brzmi to trochę jak kobiecy odpowiednik Rambo, jednakże Przemysław Piotrowski zadbał, by zindywidualizować tę postać, począwszy już od jej imienia i nazwiska. Lutosława – bo tak brzmi pełne imię bohaterki – odsłania nerwy i emocje, a jednocześnie to wciąż chodząca zagadka. Zwłaszcza gdy stopniowo zaczniemy poznawać przeszłość Karabiny. A także jej motywacje do działania. Tu nie będzie chodziło tylko o to, że umie postępować metodycznie i bez wahania przekroczy każdą granicę, której nie przekroczyliby ani kobieta, ani mężczyzna doświadczeni taką traumą, jaka staje się jej udziałem. Ale „Prawo matki” to śmiała i dynamiczna fantazja o tym, co tak naprawdę każdy rodzic, którego dziecko znika, byłby gotów, choćby tylko w wyobraźni, zrobić z jego porywaczem.

A tu będziemy mieli wyjątkowo podłych oprawców. Kameralna opowieść o dramacie matki, na której oczach uprowadzona zostaje córka, zamieni się w wielowątkową intrygę sensacyjno-kryminalną i tym razem Przemysław Piotrowski zaoferuje nam naprawdę dużo rozlewu krwi, lecz przede wszystkim – symbolicznie odnosząc się do charakteru oprawców – zręcznie i jednocześnie niepokojąco zamknie tę fabułę w specyficznej klamrze kompozycyjnej. To, co dzieje się na pierwszym planie, jest wyraźne i chce za wszelką cenę zawładnąć uwagą czytelnika, jednakże – jak zawsze w przypadku twórczości tego pisarza – lubię zwracać uwagę na kwestie, które dyskretnie sygnalizuje gdzieś na marginesach. I są tu dwie sprawy, o których warto pomyśleć dłużej, kiedy dotrze się już do ostatnich stron tej bardzo pomysłowej książki. Jedna to kwestia bezpieczeństwa kobiet na ulicach. Czym jest otaczająca ją przestrzeń dla kobiety, kiedy decyduje się ona na wieczorny samotny spacer lub jogging? Kto i dlaczego stworzył świat, w którym w określonych godzinach i warunkach ktoś ma odczuwać zagrożenie ze względu na swoją płeć? Druga wątpliwość też zatrzymała mnie na dłużej. Liberalna i otwarta Europa daje w swej demokratycznej formie współistnienia wszystkich ze wszystkimi warunki rozwoju wyjątkowych psychopatologii. To właśnie wolnych i celebrujących swą wolność Europejczyków jeden z bohaterów oskarża o to, że dają przyzwolenie na swobodne działanie pedofilom, handlarzom żywym towarem, potrzebującym ludzkiego ciała lub ludzkich organów… To wszystko rzeczywiście się dzieje i nie jest tylko elementem fikcji literackiej tej książki. Piotrowski sygnalizuje zagrożenia i podejmuje drażliwe kwestie. Jednocześnie jest jak zawsze nieprzewidywalny i nigdy nie pisze tendencyjnie. Dlaczego? „Prawo matki” to książka z bardzo sugestywnymi i dobrze rozpisanymi smutnymi albo wręcz przetrąconymi życiorysami, które kierują młodych ludzi do półświatka i nie pozwalają się z niego wydostać.

Ale poza Lutą Karabiną jest tu jeszcze kilka intrygująco opisanych postaci. Na pierwszym planie zielonogórski nadkomisarz o wiele mówiącym nazwisku Szatan. Czy można być martwym za życia? Piotrowski udowodni, że tak, bo postać tego policjanta stworzona jest jedynie z żalu, bezradności, ogromnego bólu i wspomnień, które nigdy się nie zatrą, bo są wspomnieniami największego piekła, jakiego człowiek może doświadczyć za życia. Karabina wejdzie z Szatanem w pewien układ. Każde z nich mierzyć się będzie ze swoimi emocjami i każde z nich wyznaczy swoją drogę dochodzenia do sprawiedliwości, jednakże ciekawe będzie śledzenie, w jaki sposób te dwie postacie w ogóle wchodzą ze sobą w zależność. Tu uśmiecham się do literackiej fantazji Przemysława Piotrowskiego o pewnym znanym pisarzu, który połączy tę dwójkę. Autoironiczne spojrzenie na swoje tworzywo i na to, w jaki sposób literatura może zdobywać popularność – to bezcenne, bo daje wyraźnie znać, że w całej tej ponurej historii autor nie traci poczucia humoru. Ale jest ono obce jeszcze jednej znakomicie tu sportretowanej postaci. To depresyjna matka głównej bohaterki, która niesie w sercu i pamięci jakiś wielki ciężar, a jej emocjonalne rozchwianie oraz dyskomfort w odbiorze rzeczywistości ujawniają się tu na drugim planie i warto się temu bliżej przyjrzeć. Reszta bohaterów raczej nie zaskakuje. Piotrowski jednak doskonale wie, że nie może stać się pisarzem fabularnego schematu. Dlatego w „Prawie matki” znajdziemy kilka rozwiązań podobnych jak w poprzednich fabułach, ale cała historia jest nadzwyczaj świeża. I wyjątkowo przerażająca, bo opowiada o takiej formie bestialstwa, która nie tylko jest aberracją, lecz zdaje się sankcjonowana w tak zwanym normalnym świecie – przecież z niego wywodzą się szanowani i dobrzy obywatele, sąsiedzi czy współpracownicy, którzy w wolnej chwili chcą się upajać przemocą seksualną wobec nastolatków albo małych dzieci.

„Prawo matki” to powieść z tytułem mocno definiującym. Ale to tylko pozory. W gruncie rzeczy znaczenie tego tytułu będzie dyskusyjne. Do czego ma prawo zrozpaczona matka? Czy do wszystkiego tego, o czym tu przeczytamy? Warto jeszcze zwrócić uwagę, że Piotrowski opowie tutaj także wyjątkowo ponurą historię o tym, co może znaczyć prawo ojca. Albo ujawni nam jej zarys. Bo jedną z cennych cech tego pisarza jest to, że nie opowiada nam wszystkich historii jednolicie intensywnie i ze szczegółami. Pozostawia w wielu wątpliwościach i w takim rodzaju mroku, że po lekturze jego powieści czasem trudno się otrząsnąć. Perypetie Luty Karabiny poruszą nie tylko tych, którzy są rodzicami. Kolejna bardzo dobrze napisana książka o bardzo złym świecie, którego nie jesteśmy w stanie zmienić.

2022-11-21

„Piękny mamy dzień w Hawanie” Adam Kwaśny

 

Wydawca: La Compañia

Data wydania: 14 października 2022

Liczba stron: 192

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 43,90 zł

Tytuł recenzji: Miasto wspólnoty

Adam Kwaśny – znawca i wielbiciel Kuby – to chyba najlepszy dla polskiego czytelnika przewodnik po tym kraju. Realizuje zorganizowane wyjazdy turystyczne na wyspę, umie też o niej opowiadać z niezwykłą literacką wrażliwością na detale, bo to już druga książka Kwaśnego opisująca nam jego ukochany kraj jako krainę różnorodności, w której można się zagubić, ale którą jednocześnie można pokochać wielką miłością. „Piękny mamy dzień w Hawanie” jest kontynuacją i uzupełnieniem barwnego świata, który autor zawsze pokazuje, posługując się panoramiczną perspektywą. I we „Wszystkich zajęciach Yoirysa Manuela”, i w najnowszej książce czytelnik spotyka się ze społecznością. Polifoniczność narracji Kwaśnego to nie tylko oddawanie głosu rozmaitym bohaterom. To także kreowanie opowieści, w których zazębiają się kolejne biografie, a wszystko kipi witalizmem, choć często jest tam dużo goryczy, rozczarowań i niespełnionych oczekiwań, które zalewa się rumem albo kompensuje intensywnym seksem, a czasami ucieka w świat wierzeń, bo na Kubie jest tak różnorodnie, że trzeba sobie wybrać swojego boga spośród wielu. Albo ducha zmarłego, który będzie wspierał działania kogoś, kto wciąż jest żywy.

„Wszystkie zajęcia Yoirysa Manuela” były o metafizycznym współistnieniu świata żywych i zmarłych. To w dużym uproszczeniu, bo żadna książka Adama Kwaśnego nie daje się opisać ani wyjaśnić w oczywisty sposób. Tamta narracja sytuowała nas na kubańskiej prowincji. W nowej opowieści autor chce opowiedzieć o Hawanie. O miejscu sportretowanym literacko już wielokrotnie, o miejscu legendzie, o którym właściwie wie się wszystko, jeśli tylko dokładnie przejrzy się zasoby internetowe. Jednakże chyba nikt nie opisuje kubańskiej stolicy z tak ciekawej, zaburzającej naszą percepcję perspektywy: rzeczy oczywiste i nierzadko naturalistycznie dosadne stają się elementami swoistego realizmu magicznego. Tu nie chodzi tylko o proste formalne zagrania jak wplecenie w opowiadanie motywu nóg staruszki, które same wychodzą za nią z domu. Kwaśny chce pokazać, że jego bohaterowie – zwyczajni hawańczycy – uwikłani są w co najmniej niezwyczajne sieci zależności. Ich codzienność w mieście, którego znamienny sznyt kreuje wspominany tu wielokrotnie Malecón, najbardziej reprezentatywna część Hawany, będzie miejscem przenikania się tego, w co się wierzy, w co można uwierzyć, tego, co niemożliwe, i najbardziej nawet przerażających wizualizacji strachów oraz uprzedzeń wobec skomplikowanego życia.

Tak, Hawana to przede wszystkim życie. Adam Kwaśny będzie tu portretował jego przejawy – w przeciwieństwie do „Wszystkich zajęć Yoirysa Manuela”. By zobrazować różnorodność po raz kolejny, sięga po technikę sprawozdania, a opowiadających te historie ubiera w różne kostiumy. Ponownie trudno gatunkowo sklasyfikować książkę tego autora. Zbiór opowiadań? Usłyszanych historii? Literackich zmyśleń inspirowanych tym, co się podejrzało i podsłuchało w Hawanie naprawdę? Jedno jest pewne: Kwaśny dobiera interesującą perspektywę. Znajdziemy się w solarze – miejscu, w którym każdy sąsiad wie praktycznie wszystko o tych, z którymi mieszka. Dlaczego? Dlatego że dzielona i reglamentowana jest tu przestrzeń do życia. Pokój nagle może stać się współdzielony. Prywatność będzie możliwa tylko wówczas, gdy wszyscy wokół zwrócą swoją uwagę w inną stronę. Motyw dzielenia pomieszczeń mieszkalnych ciekawie uwidacznia, w jak rozmaity sposób łączy się tu ze sobą życie ludzi skrajnie od siebie różnych. Profesor i miejscowa prostytutka? Aktor i dziewczyna z prowincji szukająca w Hawanie sensu życia? Na marginesie: ta prowincja to Trinidad, z którego jedna z bohaterek uciekła ku lepszej rzeczywistości, a została porzucona z rojeniami o tej jeszcze lepszej i dalszej, europejskiej, holenderskiej – dającej prawdziwe możliwości. Miejsce akcji poprzedniej książki autora. W tej wspomina nawet tamtejszego czarownika.

Żyją sobie zatem bohaterowie tej książki razem w specyficznej mikrospołeczności. Tu nie można wyznaczać granic przestrzeni prywatnej, trzeba umiejętnie znaleźć płaszczyzny porozumienia. Nawet wówczas, gdy wydaje się to niemożliwe. Ale u Adama Kwaśnego nie ma czegoś, co jest niemożliwe. Nie tylko przekraczamy granice światów, bo znajdziemy się także w sferze metafizyki, obrzędów i enigmatycznych przemian pokazujących wędrówkę dusz oraz wspomnień o tych duszach. Uczymy się słuchać rytmu Hawany wyznaczonego przez szybko bijące serca – w nich kumulują się bardzo silne emocje i dlatego „Piękny mamy dzień w Hawanie” to świetna opowieść o tym, jak zróżnicowane mogą być gniew, miłość, rozpacz i tęsknota. Wszystko w budynku, którego poszczególne piętra mogą też mieć znaczenie symboliczne. Bo z jednej strony odczytuje się tę historię w bardzo oczywisty sposób, widząc wyraźnie, że Adam Kwaśny stara się pokazać, iż w Hawanie intensywność życia można znakomicie niuansować i pokazywać zróżnicowaną dynamikę istnienia. Z drugiej jednak – coś tych wszystkich ludzi w jakiś sposób boleśnie piętnuje. Blokuje, zamyka w wąskiej przestrzeni. Niby żyją pełną piersią, ale czasem tkwią w bezdechu, który w gorącym klimacie wydaje się wyjątkowo groźny. Kwaśny jest kronikarzem fragmentów różnych życiorysów, które w jakiś sposób opowiadają losy miasta. Jaka jest Hawana? Tu pada sporo słów, które usiłują oddać jej charakter. „W Hawanie potrafimy docenić piękno dawno przebrzmiałe”. A obok tej konstatacji inna: „Hawana to miejsce przejściowe”.

Jest więc to portret miasta cudownie archaicznego i fascynująco zatrzymanego w przeszłości (kilka opowieści wyraźnie wskazuje moment rewolucyjnego przełomu i to, w jaki sposób Kuba przeszła bolesną transformację oraz równie bolesną dyktatorską stagnację). Jednocześnie miejsca, w którym każdy w jakiś sposób jest tymczasowy. Mimo konkretnego adresu zamieszkania, silnego związku z miastem. Adam Kwaśny wydaje się sugerować, że wieloznaczne i wielobarwne życie kubańskiej stolicy zawsze jest wspólnotowe. Nie każdy rozumie wspólne życie w taki sposób, w jaki postrzegają je bohaterowie tej książki. Hawana każe łączyć nie tylko mieszkania i pewne życiowe doświadczenia. To miasto, którego nie można sportretować jednoznacznie. Dlatego warto się zastanowić, co do nas najmocniej przemówi. Czy „Piękny mamy dzień w Hawanie” to książka najciekawsza dzięki opisom, wizyjności, sprawozdawczości, czy w retrospekcjach? Jedno wiadomo: autor po raz drugi literacko sugeruje, że Kuba jest inspiracją do niezwykłych opowieści. Stworzonych z myślą o ludziach tak bliskich szarości i zwykłości. Bliskich biedy, rozczarowania, wiecznie niespełnionych marzeń. Ludzi, których ścieżki życia splotły się nieoczekiwanie, za każdym razem wymuszając nawiązywanie specyficznych relacji.

Warto wejść w świat, w którym starzejący się aktor jest kolekcjonerem kobiecych majtek, pewien profesor uczy się kroków żywiołowego tańca, a umierająca staruszka wciąż tęskni za czymś, co staje się jej obsesją, zawłaszcza wyobraźnię i rujnuje życie. Kwaśny opisuje miejsce, w którym reglamentowane są woda, prywatność, a przede wszystkim marzenia. Po raz drugi zaskakuje wrażliwością na detale – opowiada o człowieku poprzez to, czym są jego emocje; umie tak wyrazić smutek i melancholię, żeby nie były obezwładniające. Bo w gruncie rzeczy wiele tu przygnębiających opowieści. Ale odnieść można wrażenie, że Adam Kwaśny to nie tylko spec od kubańskiej melancholii. On w tym kraju i w żyjących w nim ludziach widzi punkt odniesienia do życia w ogóle. Dlatego Hawana jest poniekąd symbolicznie zaczarowana w tej książce. Kwaśny lubi mistyfikacje, ale nie jest literackim prowokatorem. Uczciwie i lojalnie wciąż opowiada o miejscu, które na stałe zagościło w jego sercu. Intrygująco również potrafi oddać perspektywę obcego w wielkim kubańskim mieście. Jak zawsze też przypomina swoim czytelnikom, że ma duże poczucie humoru.

2022-11-18

„Oko snajperki” Kate Quinn

 

Wydawca: Mando

Data wydania: 9 listopada 2022

Liczba stron: 480

Przekład: Anna Gralak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 52,90 zł

Tytuł recenzji: Determinacja i perfekcja

Ludmiła Pawliczenko. Pani Śmierć. Ukraińska snajperka, która w czasie drugiej wojny światowej metodycznie i z zimną krwią zamordowała setki mężczyzn. Wrogów. Bestie, które trzeba było wyeliminować. Kate Quinn bardzo dobrze oddaje w tej powieści, w jaki sposób ukształtowała się i utrwaliła się w Pawliczenko jej motywacja do działań. Kobieta była w tym, co robiła, po prostu skrupulatna i dokładna w taki sam sposób jak w pracy bibliotekarki. Zatem postać, która jest fenomenem i – chyba jeszcze bardziej – mroczną zagadką. Nie była jakąś dzikuską, osobą z zaburzeniami percepcji, nie były jej obce kodeks moralny czy rozumienie tego, co jest dobre, a co złe. A jednak zabijała. I to wielu. Robiła to, by potem zupełnie normalnie przełączyć się na pokojowy tryb funkcjonowania, wrócić do swojej biblioteki, wieść długie i spokojne życie. Skoro zwyczajna kobieta może stać się w tak okrutny sposób nadzwyczajna, to czy takie doświadczenie nie może stać się doświadczeniem każdego z nas? Zwykłego człowieka, który znajdzie konkretną i wiarygodną dla niego motywację, by zabijać? „Oko snajperki” nie zaniedbuje tych wątpliwości, wychodzi im naprzeciw, a Quinn bardzo się stara, by jej postać była sugestywna i by można było ją polubić, a nawet – jakkolwiek to paradoksalne – kibicować jej. Ta książka w ogóle może zostać specyficznie odebrana przez polskiego czytelnika. Kiedy Mila opowiada o szoku, przerażeniu oraz goryczy, gdy do jej kraju widzianego z perspektywy spokojnej i pięknej Odessy wkraczają wojna i niemieccy najeźdźcy, nam staje przed oczami 17 września 1939 roku. Gdy Mila doświadcza – nie na sobie, ale bardzo silnie – bestialstwa powiązanego z aktem przemocy seksualnej, które jednoznacznie kierunkuje jej nienawiść do obcego, nietrudno przypomnieć sobie świadectwa ludzi opowiadających o „wyzwalaniu” Polski w 1945 roku przez rodaków bohaterki. Ale zostawmy to. Kate Quinn napisała świetnie skonstruowaną i poprowadzoną powieść sensacyjno-wojenną. Wykreowała naprawdę interesujące postacie. Opierając się głównie na źródłach historycznych, stworzyła emancypacyjną opowieść o kobiecie, dla której imperatywem, wyrazem światopoglądu i swoistą obsesją stały się słowa „nie spudłować”.

Uporządkowany świat Mili rozpada się błyskawicznie. Kobieta ma za sobą trudne przejścia. Jako nastolatka została matką i teraz wszystkim jest dla niej jedyny syn. Kocha go i chce zrobić co w jej mocy, aby miał dobre życie. Mila planuje dla siebie i swego dziecka bezpieczne życie. Ma zamiar zrekompensować chłopcu emocjonalną nieobecność ojca. Mężczyzny, którego bohaterka od początku traktuje wrogo, bo jest dla niej źródłem wielu upokorzeń. Nie chce dać jej rozwodu. Nie chce usunąć się z jej życia. Egocentryzm tego człowieka idzie w parze z wyrachowaniem. Wybuchająca w kraju wojna ma mu dać przepustkę do bycia sławnym i podziwianym. Znakomity chirurg. Podły ojciec i były mąż. Jego ścieżki życiowe będą wciąż krzyżować się z drogą Mili. Quinn opowie to w brawurowy i zaskakujący sposób. Ta toksyczna, trudna i niewątpliwie najciekawiej pokazana w tej powieści relacja będzie budowała dodatkową historię – opowieść o odium, koniunkturalizmie i o tym, że raz wyrządzona krzywda może powracać wielokrotnie, jeśli nie zostanie odparta przez niezwykle silną osobowość. Mamy tu również historię szowinistycznej dominacji i umiejętnych prób kobiecego wybicia się na niezależność. Czy były mąż Mili będzie jednym z wrogów, niebezpiecznie wciąż na nowo sytuując się w jej pobliżu i ingerując w jej życie?

Najważniejszą narracją w „Oku snajperki” jest oczywiście opowiadanie wojennego losu kobiety w szeregach armii. Kobiety doskonale wywiązującej się ze swoich obowiązków. Dowodzącej mężczyznami i wciąż przez mężczyzn w mundurach kwestionowanej jako żołnierka. Bez względu na to, że ich dokonania na froncie są żadne, a ona z miesiąca na miesiąc ujawnia wyjątkową charyzmę, skuteczność w działaniu, jak również umiejętność doskonałego koncentrowania się na działaniach. Czym jest bycie wojenną snajperką? Quinn opowie o tym bardzo dokładnie i w wielu kontekstach, oddając narrację pierwszoosobową swojej bohaterce, która bynajmniej nie banalizuje zła. Ona stopniowo wrasta w bardzo konkretną i bardzo ją przekonującą filozofię wojny. Po pewnym czasie zrasta się wręcz z mundurem, okopami, koncentracją na żywych celach i służeniu temu jednemu zasadniczemu celowi: walce o dobro i dobrą przyszłość swojego syna. Przyznać trzeba, że autorka bardzo sugestywnie prezentuje zarówno krajobraz emocjonalny i mentalny swojej bohaterki, jak i otaczający ją krajobraz wojny. To przestrzeń, w której czuje się pod stopami błoto, gdzie jest zimno, bezkompromisowo i gdzie nie ma miejsca na żadne propagandowe uniesienia. Wojna Mili pachnie drzewami, dymem i krwią. Quinn tworzy bardzo udane naturalistyczne opisy tego, czym jest codzienność na froncie. Czym jest śmierć. Bo Mila w ramach obowiązków wojskowych ją zadaje, ale okaże się niegotowa na konfrontację ze śmiercią bliskich jej osób. Na tyle niegotowa, że będzie bliska obłędu. Co ją uratuje? I co sprawi, że za oceanem będzie musiała o swoje życie zawalczyć z przeciwnikiem, który się do niej niebezpiecznie zbliży?

Kolejnym elementem narracji jest dość skąpy, lecz wystarczająco sugestywny pamiętnik Eleanor Roosevelt. Przyjęcie radzieckiej delegacji przez amerykańską pierwszą damę w 1942 roku stanowi tu pewien kontrapunkt do narracji Mili. A jednak obie kobiety zbliżają się do siebie w specyficzny sposób. „Oko snajperki” będzie bowiem historią kobiecej determinacji, kobiecej siły przekonania o słuszności tego, co się robi, jak również opowieścią o specyficznym kobiecym dążeniu do doskonałości. Znakomicie rozpisana jest scena, w której obie bohaterki mkną amerykańskimi ulicami, gdy Eleanor jest piratem drogowym, a Mila zmienia sposób patrzenia na nią nie tylko przez pryzmat tego, że czuje się w jej samochodzie jednocześnie zagrożona i jakoś mentalnie bezpieczna. Kate Quinn umieszcza w swojej powieści kilka fantazji o silnej relacji obu kobiet, która miała miejsce w rzeczywistości. Tutaj jest ona bardziej tłem do opowiadania czegoś nowego. Bo przybywając do Stanów Zjednoczonych, radziecka snajperka będzie się musiała zmierzyć z pełnym pogardy i egocentrycznego przekonania o swej doskonałości przeciwnikiem. Ta część „Oka snajperki” to bardzo dobra powieść sensacyjna. Jednakże autorka wcale nie chce jednoznacznego klasyfikowania swojej książki. Jest ona tak bogata w zdarzenia i przesłania, że można ją odczytywać bardzo różnie. Za każdym razem czytając zachłannie, bo jest napisana w taki sposób, że naprawdę na długo zajmuje uwagę.

W „Oku snajperki” znajdziemy też opis specyficznych relacji, w których miłość łączy się z podziwem i odnajdywaniem poczucia bezpieczeństwa. Wokół Mili Pawliczenko wciąż będą znajdować się mężczyźni. Ale dwaj szczególnie wpłyną na jej emocje i doświadczanie trudnej rzeczywistości wojennej. Warto z uwagą śledzić te relacje, gdyż Kate Quinn dynamizuje powieść nie tylko wartką akcją. Próbuje odsłonić te karty historii Ludmiły Pawliczenko, które ona sama skrzętnie skrywała. Ujawnić tajemnice, wobec których postać historyczna zachowywała milczenie, fantazjując o nich. W powieści jako bohaterka literacka opowiada nam siebie i swoje skomplikowane emocje w taki sposób, że rzeczywiście wzbudza wielką sympatię, ale do samego końca jest też kimś, kto pozostaje fenomenem oraz zagadką. Jak prawdziwa Pani Śmierć.

Czyta się „Oko snajperki” także jako świetną powieść o wydostawaniu się z patriarchalnego schematu kulturowego kobiety radzieckiej. O drodze ku wewnętrznej wolności, ale również o tym, jak mocno można być przywiązanym do swoich wartości, a także planów na dobre życie. Idąca z okopu do okopu bibliotekarka, która nosi w sercu pamięć o synu, a pod pachą swoją rozprawę naukową, jest symbolicznym wizerunkiem kobiety radzieckiej w obliczu wyzwania nieplanowanego i niedefiniowanego przez kulturę wzmacnianą propagandą. Tu mamy do czynienia z czułą matką oraz bezwzględną wojowniczką, jak również gotową do wzięcia pełnej odpowiedzialności za wszystkie skomplikowane działania kobietą. Udowadnia ona, że patriotyzm nie zna podziału na płcie, bo rozpada się on groteskowo, jak domek z kart, ukazując mężczyzn padających jak muchy od kul Pani Śmierci. Świetnie napisana powieść i dowód bardzo wnikliwego zainteresowania niejednoznaczną postacią, o której powstała bardzo niejednoznaczna w swej wymowie książka.

2022-11-16

„Inne życie” Jodie Chapman

 

Wydawca: Echa

Data wydania: 23 listopada 2022

Liczba stron: 464

Przekład: Szymon Żuchowski

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: Wybory i emocje

W tej książce jest wszystko to, co najbardziej cenię w literaturze i co współcześnie proponują zwykle twórcy anglosascy oraz nordyccy, a czego brakuje mi w rodzimych powieściach. Chodzi o soczystą, znakomicie zaprezentowaną historię. O bohaterów, którzy ją współtworzą, każą jej się rozpadać, sklejają siebie i zdarzenia w jakiś możliwy do zaakceptowania sens, lecz przede wszystkim błądzą, ale twórca cały czas opowiada po prostu interesującą fabułę. Taka jest właśnie powieść Jodie Chapman. Rozważa ona posłowiu książki, czy „Inne życie” to powieść miłosna, czy powieść o miłości. W moim odczuciu jest ona o emocjonalnym angażowaniu się w istnienie drugiego człowieka, który nazywa i określa świat z innej perspektywy, zatem Chapman pisze o miłości jako o szerszej perspektywie spojrzenia na swój los.

Słowa, które najmocniej we mnie utkwiły, powtarzane tu zresztą głównemu bohaterowi przez dwie zupełnie inaczej na niego patrzące kobiety, to stwierdzenie, że życie mu się przydarza. „Inne życie” samym swoim tytułem kwestionuje – choć nie ma tu znaku zapytania – możliwość stworzenia albo wybrania innej formy egzystencji. A jednak ta nazwana w ten sposób, jaki przytoczyłem, zaczyna niepokoić i ten niepokój staje się coraz większy. Chciałoby się potrząsnąć mężczyzną, któremu życie się przydarza, i dać mu do zrozumienia, że nie można biernie przyjmować wszystkiego, co przyniesie los. Chapman opowiada o tym, jakie są konsekwencje egzystencjalnej wędrówki pod prąd. Co jest fascynującego, a co przerażającego w tym, by pozwolić kierować swoim istnieniem za pomocą emocji, instynktu, kompulsywnego działania, poddawania się ekscytacji chwilą. Jednakże to jest także mądra narracja o zachowawczości – o budowanym na niej poczuciu bezpieczeństwa i o tym, że miłość może je wykreować zupełnie inaczej, bo miłość przychodzi tutaj nagle i bezwarunkowo, determinuje działania ludzi, którzy muszą dokonać trudnych wyborów albo z różnych powodów nie dokonują ich wcale.

Nick i Sal dorastają w dość smutnej rodzinie. Szowinizm ojca, patriarchalny porządek ustanawiany przez jego niepisane prawa i obok niego żona – genialnie sportretowana postać drugiego planu, która nie ma odwagi walczyć o tytułowe inne życie, bo swoje napisała u boku mężczyzny, który nie oferuje wiele, ale daje poczucie przynależności. Ono zaczyna dusić i obezwładniać matkę Nicka i Sala. Kobietę, która zniknie z życia kochających ją synów. Chapman opowie o tym zniknięciu w taki sposób, że chwyci to każdego za serce, mocno potrząśnie jego sumieniem, zmusi do postrzegania działań i wyborów osamotnionych braci z zupełnie innej perspektywy. To, co ma być w tej powieści zagadką, niech tą zagadką pozostanie. Są nią również życiowe decyzje Nicka – wrastającego w specyficzną formę dystansu do siebie i do świata, pełniącego rolę odpowiedzialnego rodzica wobec młodszego brata. Ale problem jest nieco inny. „Dlaczego nigdy nie mówisz o tym, co ważne?” – pyta Nicka jego brat, będąc na skraju rozpaczy. Główny bohater Chapman ma przede wszystkim problemy z werbalizowaniem swoich emocji. Zachowuje bezpieczny dystans do wszystkiego, co mogłoby nim wstrząsnąć na tyle, aby go zmienić. Nick i Sal pozbawieni matki wybierają zupełnie inne życiowe drogi. Poruszająca jest scena, kiedy wraz z rodzicielką tkwią pod kołdrami, które stworzyły łóżkowy namiot. Są tam tylko we trójkę, ojciec jest wykluczony z tej zabawy. I wtedy obaj chłopcy słyszą, że jako mężczyźni powinni pozwolić rozwijać się swoim sercom. Tę drogę zdecydują się przebyć na dwa różne sposoby. Zatem tytuł powieści definiuje różnicę między braćmi. Ich relacje są trudne, zagadkowe i naznaczone cierpieniem, bo przecież przez całe życie niosą w sercach, które miały się rozwijać, wyrzuty sumienia za coś, co naznaczyło ich na zawsze i zawsze też pozostanie najboleśniejszą traumą.

Tymczasem w życiu Nicka pojawia się Anna. Charyzmatyczna dziewczyna, jeszcze nastolatka, w zasadzie całkowicie od niego różna. Zbliżają się i oddalają jednocześnie. „Będziesz moim końcem” – myśli o Annie Nick. Co zakończy się w związku z tą relacją i co nowego ona stworzy? Krótka i intensywna znajomość będzie mieć u Jodie Chapman ciąg dalszy. Jej powieść będzie opowiadać o ludziach, którzy mówią sobie bardzo wiele, jednakże najmocniej przyciągają ich do siebie wątpliwości. To, czego nie są pewni, choć każde z nich stara się szukać życiowego spełnienia. Być może innego życia. Nick z dala od wspomnień i bolesnej pamięci o swojej rodzinie. Anna w oddaleniu od stygmatu wiary i narzuconych przez społeczność wzorców, od których buntowniczo wciąż ucieka.

I tu warto wspomnieć o tym, co jest największą zaletą „Innego życia”. Dynamizm tej książki budują przede wszystkim partie dialogowe. Chapman jest w tym znakomita! Nick i Anna mówią sobie i o sobie bardzo wiele, ale tak naprawdę najbardziej intrygujące jest to, czego z różnych powodów nie mogą zwerbalizować. Ich pragnienia oraz tęsknoty wyrażane są poprzez nieustanne napięcie zauważalne w rozmowach wykreowanych przez autorkę w taki sposób, że ich intensywność zapisuje się w pamięci czytelników. To są wymiany zdań o znaczeniu egzystencjalnym, w których na pierwszy plan wysuwa się to, w jaki sposób ustanawiać i realizować życiowe priorytety. Bo „Inne życie” jest o tym, co świadomie wybieramy, kierując się doświadczeniami rodzinnymi i poczuciem bycia w kontrze do wszystkiego tego, co rodzinę czyniło daleką od ideału. Tu Chapman opowiada nie tylko o gorzkiej spuściźnie pokoleniowej. Pisarka proponuje nam fantazje o tym, w jaki sposób chcielibyśmy widzieć idealny model rodziny po tym, kiedy doświadczyliśmy rodzinnego upadku. Nick daleki jest od formalizowania związku, posiadania dzieci. Chce być stanowczy i osobny, jest bardzo zdeterminowany. A obok niego inne życie – w różnych swoich przejawach i z różną intensywnością na niego działające.

To mądra opowieść o tym, ile możemy uczyć się od drugiego człowieka i jak wiele stracić, dając się mu do siebie zbliżyć. Ale mimo wszystko to historia życiowych zysków, nie strat. „Jak sądzić innego człowieka, jeśli nie na podstawie naszych doświadczeń z nim?” – pyta sam siebie Nick. „Inne życie” pokazuje, w jak subiektywny i krzywdzący sposób patrzymy na siebie. Jednakże daje też wgląd w to, co się wydarzy, jeśli nauczymy się zwyczajnej empatii i połączymy ją z pokorą. To wielowątkowa książka o życiowym wyborze takiego modelu istnienia, w którym samego siebie najłatwiej wytłumaczyć. Rozbija się pozór poczucia bezpieczeństwa i rozpada sfera prywatnego komfortu, kiedy ktoś ważny i bliski pokazuje z zewnątrz, jak iluzorycznie okopujemy się w tym, co według nas zawsze jest słuszne. A poza wszystkim to naprawdę poruszająca opowieść o miłości w różnych wymiarach – miłości jako tęsknocie, braku, rozczarowaniu, frustracji, lecz również jako emocji porządkującej, uspokajającej i dającej satysfakcję bycia w relacji, która zmienia na lepsze. Jest w tej zmianie twórcza i odkrywcza. Jodie Chapman opowiada o mentalnych ograniczeniach na drodze osiągania szczęścia. Ale również pisze o ludziach, którym tego szczęścia nie udało się uzyskać. Bo czym jest życie na własnych zasadach? W jednej ze scen pada sugestia, że życie po swojemu może być krępujące dla innych. Czy większość z nas wiedzie fasadową egzystencję? Czy Chapman opowiada tu o drodze ku miłości, czy może przede wszystkim o odwadze dokonania słusznych wyborów? Wielowymiarowa powieść o poszukiwaniu siebie. I fantazja o tym, co znaczy życiowe spełnienie. Czyta się znakomicie, bo to wszystko o nas – w każdym akapicie i w każdym dialogu.  

2022-11-14

„Adam” Cezary Harasimowicz

 

Wydawca: Lira

Data wydania: 26 października 2022

Liczba stron: 496

Oprawa: twarda

Cena det.: 54,99 zł

Tytuł recenzji: Obok wieszcza

Pamiętam, jak podczas studiów polonistycznych słuchałem opowieści profesora Bogusława Doparta (wtedy jeszcze doktora), z których wyłaniała się ogromna pasja badacza starającego się za wszelką cenę odbrązowić postać Adama Mickiewicza i przyjrzeć mu się jako człowiekowi w służbie idei. Pamiętam, że onieśmielała mnie erudycja wykładowcy i nie wszystko rozumiałem, nie byłem też w stanie pojąć tak głębokiego zaangażowania w badanie życiorysu i twórczości Mickiewicza, jednakże otwierały się przede mną jakieś nowe drzwi. Miałem okazję ujrzeć biografię poety w zupełnie innym świetle. Dziś – po blisko dwudziestu latach pracy w szkole publicznej i mierzeniu się z najdziwniejszymi pytaniami młodzieży, która z natury kwestionowała wielkość wieszcza – z prawdziwą przyjemnością i zafascynowaniem czytałem „Adama” Cezarego Harasimowicza. Gdy przyglądam się dzisiaj drodze twórczej Mickiewicza, bliżej jest mi zapewne do „czucia i wiary” autora publikacji niż do „szkiełka i oka” na przykład Marii Janion. Zdaję sobie sprawę z tego, że podjęcie się napisania takiej książki było pod wieloma względami wyzwaniem i widzę już czytelników, którzy z wielką uwagą śledzą fabułę tylko po to, by szukać nieścisłości, istotnych luk, zdeprecjonować powieść Harasimowicza, która powstała nie z chęci ambitnego beletryzowania historii, lecz raczej z bardziej prozaicznego powodu. Lektura „Adama” jest przede wszystkim znakomitą rozrywką – i dla tkwiących w przekonaniach ukształtowanych przez badaczy teorii literatury, i dla pewnych tego, że Mickiewicz to synonim pięknie wykreowanego i stale pielęgnowanego narodowego mitu. Jakkolwiek odczytamy nową powieść Cezarego Harasimowicza, z pewnością dostrzeżemy, jakim znakomitym gawędziarzem jest autor i jak – dzięki ironii, poczuciu humoru i zmyślnie stworzonemu za pomocą postaci narratora dystansowi – nie tyle chwieje cokołem Mickiewiczowskiego pomnika, ile przede wszystkim toczy literacką grę, portretując człowieka zapisanego w historii i teorii literatury zbyt oczywistymi i zbyt patetycznymi definicjami.

Tym razem Harasimowicz stawia na wyjątkowo krótki tytuł. Przypomnieć należy, że całkiem niedawno mieliśmy przyjemność obcować z powieścią zatytułowaną cokolwiek karkołomnie. „Testament, czyli opowieść o Tadeuszu Kościuszce słowami jego ordynansa, syna afrykańskiego księcia, Agrippy Hulla” ma wydźwięk bardziej społeczny i historyczny, w „Adamie” jest więcej czułej intymności i zdecydowanie więcej autorskiej fantazji, która przykuwa uwagę nie tylko do tego, jak portretowany jest Mickiewicz, lecz i do tajemnicy, jaką jest tożsamość narratora robiącego tutaj spore zamieszanie. Że jego związek z kreowaniem życia Mickiewicza jest bardzo duży – nie mamy żadnych wątpliwości. Opowiadacz nazywa się „częścią przemijania” albo „metafizyczną figurą”. Jest wieloma postaciami wkraczającymi w życie bohatera: akuszerką odbierającą poród matki Mickiewicza, jak również policyjnym konstablem, carskim konfidentem, towarzyszem podróży emigracyjnej, a nawet snem. Jego ekspansywność w tej prozie nie jest oczywiście przypadkowa. W moim odczuciu wszystko to są fantazje Cezarego Harasimowicza o tym, w jaki sposób podlega interpretacjom i wartościowaniu życiorys tak zwanego wielkiego człowieka. Niejednoznaczny w swej roli narrator nie jest tu jedynie jakąś diaboliczną, metafizyczną zagadką. Są rozdziały, w których nawet może czytelnika trochę irytować. Wszystko to jednak inteligentna gra z konwencją opowiadania o Mickiewiczu w różnych formach, w których zawsze najważniejsze jest przekonanie, że dana opowieść ma moc sprawczą – informuje o faktach z życia polskiego poety w sposób oryginalny i twórczy. U Harasimowicza jest przede wszystkim zabawnie. Ale to taki inteligentny humor niepozbawiony koniecznej dozy ironii oraz autoironii. Patos i egzaltacja rozbijają dowcipnie skonstruowane, wręcz filmowe sceny. Autor razem ze swym niezwykłym opowiadaczem traktuje czytelnika podmiotowo. Kieruje do niego pytania, używa czasowników w trybie rozkazującym, jest angażującym w proces poznawania twórcy przewodnikiem po jego życiu. Albo jego kreatorem. Tu chodzi również o swobodę tworzenia, jaką ma sam Harasimowicz. W drugiej już w tym roku wydanej książce – po tej, której tytuł wspomniałem wyżej – udowadniający, że inspirują go wielcy ludzie, a najbardziej to, co na ich temat można opowiedzieć, przyjmując jakąś oryginalną perspektywę. Ordynansa albo… przeznaczenia?

Skoro już mowa o filmowości niektórych scen: warto zwrócić uwagę na ich detale. Harasimowicz bywa wybiórczy, zwracając naszą uwagę na elementy istotne z jego punktu widzenia. Jesteśmy w pomieszczeniach, które tak samo zapierają dech w piersiach swoim splendorem, jak i w takich, które pozostawiają doświadczenie obcowania z czymś, co jest na przykład brzydkie i cuchnie. „Adam” w ogóle napisany jest stworzonymi za pomocą obrazów zapadających w pamięć na długo. Dwie najciekawsze moim zdaniem sceny to prowadzenie poety i wpływanie na jego wyobraźnię, gdy powstaje tekst trzeciej części „Dziadów”, oraz pojedynek romantycznych poetów – Mickiewicza i Słowackiego, którzy toczą bój publiczny, dzierżąc taki oręż jak „Testament mój” i „Romantyczność”. Obecność twórczości Adama Mickiewicza jest tu ważną, integralną częścią tej powieści. Wyimki z jego utworów komentują opisywane zdarzenia – jedne są dobrane doskonale, inne nieco mniej trafnie. Przez cały czas jednak obcujemy z biografią poety. Młodzieńca, który dumnie mówi w rozmowie z kanonikiem: „Poeta zmienia świat”. A potem jako mężczyzna stara się go zmienić.

To zatem książka o tym, co można, co należy i czego nie da się zmienić. Opowieść bazująca na życiorysie, do którego w zasadzie nic już nie można dopisać. A jednak Harasimowiczowi się udaje. Zwłaszcza w tych momentach, w których opowiada prozę życia Mickiewicza – tak daleką od tego, co kształtuje jego samoświadomość. Autor jest jednocześnie czujny i czuły wobec wszystkich błędów oraz potknięć. Mickiewicz staje się symbolem doświadczania emigracji w dosłowny i twórczy sposób. Jest kimś, kto konfrontuje się z jasno wypowiedzianym w Paryżu zdaniem: „W Europie nie ma miejsca na Polskę”. „Adam” to opowieść o tym, w jaki sposób kraj wymazany z mapy Europy dojrzewa i pęcznieje w twórczej wyobraźni. Ale Harasimowicz nie chce koncentrować się na wizerunku zaangażowanego politycznie, społecznie i ideologicznie poety. Pokazuje go też jako fatalnego kochanka, momentami szowinistycznego okrutnika, egocentryka puchnącego z dumy nad samym sobą i dorastającego chłopca, który – kiedy staje się już mężczyzną – nie dostrzega w pełni, że nie zawsze uczy się na swoich błędach.

Nie ma tu oczywiście żadnego moralizatorstwa, Harasimowicz maluje świat półcieniami i korzysta z oryginalnych perspektyw patrzenia na problemy, które historia literatury wyraźnie określiła. Perspektywa wędrowca oraz poszukiwacza potrzebna jest autorowi przede wszystkim do tego, by pokazać zmieniające się relacje bohatera z innymi ludźmi. To także historia o życiowej pasji i byciu lojalnym wobec siebie, swoich przekonań. Nie ma tu pomnikowego wieszcza, nie ma powielania jakichkolwiek dotyczących go stereotypów, a nawet jeśli Harasimowicz musi się zmierzyć z suchym faktem, o którym każdy z nas wie, robi to na swój sposób – rubasznie i inteligentnie. „Adam” to zatem powieść, którą czyta się błyskawicznie. Dowód pomysłowości w opowiadaniu czegoś, co zostało już wielokrotnie opowiedziane. Ale nie w ten sposób! Rozbija stereotypy, przekształca twórczo legendy, a nade wszystko oferuje nam znakomitą narrację pokazującą, że warto każdego postawionego na cokole twórcę czasem stamtąd zdjąć i pokazać, iż nikt z nas nigdy nie był pomnikowy.