Oto po „Naszyjniku z opowiadań”, „Ostatnim locie flaminga” i wydanym niedawno „Tarasie z uroczynem” otrzymujemy polski przekład debiutanckiej powieści Mii Couto, która przenosi nas do Mozambiku pełnego symboli, niejednoznaczności, ukrytych znaczeń i udręki. Ta książka to kolejne świadectwo niezwykłego przywiązania autora do własnej ojczyzny oraz jego umiejętności ukrywania w słowach treści nie tylko niepokojących, ale i wieloznacznych. „Lunatyczna kraina” to wielopłaszczyznowa opowieść drogi, historia utraconych złudzeń i historia kraju ogarniętego wojną domową. To przede wszystkim jednak magiczna parabola ludzkiego losu, w której neologizmy tworzą rzeczywistość cieni. Realistyczny wątek spotkania młodego człowieka i starca, którzy szukają schronienia oraz spokoju jest rozwijany, uzupełniany i symbolicznie rozbudowywany poprzez historie, które chłopiec czyta z zeszytów niejakiego Kindzu. I o ile to, co dzieje się w relacjach między Tuahirem a Muidingą, jest bezpośrednie i przejmujące, o tyle świat z zapisków, które czyta Muidinga, jest niczym cień prawd, jakie poznajemy, czytając o chłopcu i starym człowieku. Czyje opowieści są tu ważniejsze? Czy Tuahira, który próbuje uświadomić Muidingę, kim tak naprawdę jest, czy też tajemniczego Kindzu, którego życiowa podróż staje się odzwierciedleniem pokoleniowego problemu własnej tożsamości i wyobcowania? Trudno powiedzieć, czy w powieści Couto znajdziemy odpowiedzi na którekolwiek z pytań, jakie rodzą się podczas lektury. Jedno jest pewne. Ta proza jest zanurzona w afrykańskiej tradycji i postkolonialnym poczuciu zagubienia, które opisuje Mozambik bliski Couto i kraj, któremu autor oddaje swą duszę i serce.
Starego Tuahira i młodego Muizingę spotykamy na drodze. Stoją na niej i są drogą, bo to wędrowcy bardzo specyficzni. Zatrzymują się, by odpocząć i by rozmawiać o problemach egzystencjalnych, o jakich nie rozmawia się na co dzień w kraju zniszczonym wojną. Znajdują schronienie we wraku spalonego autobusu. Miejsce, które dla innych stało się cmentarzem, dla nich jest miejscem, w którym odradzają się na nowo. To wszystko dzięki opowieściom własnym i historiom, jakie czyta Muizinga. Szybko zorientować się można, że przewodni motyw drogi i wędrówki podporządkuje sobie obie narracje – historia Muizingi coraz ściślej będzie się łączyć z dziejami Kindzu. Mozambiccy wędrowcy bardzo mocno zwiążą się z tym, o czym pisze tajemniczy autor pamiętnika. Świat realny stanie się światem dwuznaczności, w którym ukryta będzie zagadka bytu i odpowiedź na pytanie, dokąd tak naprawdę zmierzają wszyscy opisani w książce bohaterowie.
Kindzu spisuje dzieje swoje i swojej rodziny, kierując się wewnętrznym nakazem następującej treści: „Chciałbym poukładać czasy w ugładzonym porządku, zgodnie z nadziejami i udręką”. W jego opowieściach przeszłość miesza się z teraźniejszością tak jak pragnienia, oczekiwania i lęki wszystkich opisywanych postaci. Metaforyczna wędrówka Kindzu i jego losy to przede wszystkim opowieść o kraju, który autor przedstawia za pomocą coraz to innej symboliki. Mozambik Couto to wieloryb, który przypływa, by skonać na plaży. To słoń, który umiera na sawannie. Kraj, w którym Kindzu próbuje zrozumieć okrucieństwo wojny i to, dlaczego tak bardzo doświadcza ona jego i jemu bliskich. Ale przecież „Wojna może skończyć się w kraju. Ale w nas samych nie skończy się nigdy”. Dramatyczna historia Kindzu i los Tuahira oraz Muindingi to taka podwójna i dwuznaczna opowieść o niekończącym się konflikcie, którym jest całe ludzkie życie.
I w końcu tytuł książki. Autor zapisków to „Lunatyk, wędrujący przez ogień. Lunatyczny tak samo jak kraina, w której przyszedł na świat”. Couto wykorzystuje technikę obrazowania onirycznego, by dzięki alogicznej strukturze zdarzeń oddać zarówno nastroje, jak i niewyrażalne słowami emocje. To także temu służy cały szereg konstrukcji słownych i zdaniowych. Lunatykuje świat opisany przez Couto, ale i narzędzie do opisu tego świata znajduje się w stanie lunatycznego zawieszenia. Stąd też wynika niejednoznaczność tej książki i pozorne poczucie zawieszenia w próżni, które może towarzyszyć przy lekturze.
Mia Couto w „Lunatycznej krainie” nawiązuje do szeroko rozumianej tradycji realizmu magicznego i tworzy przypowieść bardzo wieloznaczną. To książka, która w trudny sposób pisze o trudnych sprawach. Opowieść senna, choć chwilami przypominająca koszmar. Opowieść, z drugiej strony, pełna ciepła i niepowtarzalnego uroku.
Wydawnictwo Karakter, 2010
Starego Tuahira i młodego Muizingę spotykamy na drodze. Stoją na niej i są drogą, bo to wędrowcy bardzo specyficzni. Zatrzymują się, by odpocząć i by rozmawiać o problemach egzystencjalnych, o jakich nie rozmawia się na co dzień w kraju zniszczonym wojną. Znajdują schronienie we wraku spalonego autobusu. Miejsce, które dla innych stało się cmentarzem, dla nich jest miejscem, w którym odradzają się na nowo. To wszystko dzięki opowieściom własnym i historiom, jakie czyta Muizinga. Szybko zorientować się można, że przewodni motyw drogi i wędrówki podporządkuje sobie obie narracje – historia Muizingi coraz ściślej będzie się łączyć z dziejami Kindzu. Mozambiccy wędrowcy bardzo mocno zwiążą się z tym, o czym pisze tajemniczy autor pamiętnika. Świat realny stanie się światem dwuznaczności, w którym ukryta będzie zagadka bytu i odpowiedź na pytanie, dokąd tak naprawdę zmierzają wszyscy opisani w książce bohaterowie.
Kindzu spisuje dzieje swoje i swojej rodziny, kierując się wewnętrznym nakazem następującej treści: „Chciałbym poukładać czasy w ugładzonym porządku, zgodnie z nadziejami i udręką”. W jego opowieściach przeszłość miesza się z teraźniejszością tak jak pragnienia, oczekiwania i lęki wszystkich opisywanych postaci. Metaforyczna wędrówka Kindzu i jego losy to przede wszystkim opowieść o kraju, który autor przedstawia za pomocą coraz to innej symboliki. Mozambik Couto to wieloryb, który przypływa, by skonać na plaży. To słoń, który umiera na sawannie. Kraj, w którym Kindzu próbuje zrozumieć okrucieństwo wojny i to, dlaczego tak bardzo doświadcza ona jego i jemu bliskich. Ale przecież „Wojna może skończyć się w kraju. Ale w nas samych nie skończy się nigdy”. Dramatyczna historia Kindzu i los Tuahira oraz Muindingi to taka podwójna i dwuznaczna opowieść o niekończącym się konflikcie, którym jest całe ludzkie życie.
I w końcu tytuł książki. Autor zapisków to „Lunatyk, wędrujący przez ogień. Lunatyczny tak samo jak kraina, w której przyszedł na świat”. Couto wykorzystuje technikę obrazowania onirycznego, by dzięki alogicznej strukturze zdarzeń oddać zarówno nastroje, jak i niewyrażalne słowami emocje. To także temu służy cały szereg konstrukcji słownych i zdaniowych. Lunatykuje świat opisany przez Couto, ale i narzędzie do opisu tego świata znajduje się w stanie lunatycznego zawieszenia. Stąd też wynika niejednoznaczność tej książki i pozorne poczucie zawieszenia w próżni, które może towarzyszyć przy lekturze.
Mia Couto w „Lunatycznej krainie” nawiązuje do szeroko rozumianej tradycji realizmu magicznego i tworzy przypowieść bardzo wieloznaczną. To książka, która w trudny sposób pisze o trudnych sprawach. Opowieść senna, choć chwilami przypominająca koszmar. Opowieść, z drugiej strony, pełna ciepła i niepowtarzalnego uroku.
Wydawnictwo Karakter, 2010
Szanowny Autorze, chcę poinformować, że ośmieliłem się przyznać Ci wyróżnienie "Kreativ Blooger Award". Jak napisałem u siebie: wiem, że to trochę tak, jakby mrówka nagradzała słonia, ale to przecież tylko zabawa, a w zabawie nie można być zbyt poważnym, prawda?
OdpowiedzUsuńWięcej szczegółów znajdziesz w moim bric-à-brac: http://bryka-brak.blogspot.com/2010/02/kreativ-blogger-award.html
Wspaniale zrecenzowałeś tę pozycję. Ten oniryzm oraz wszechobecna symbolika każe mi przywołać podobny klimat z innej książki, także rozgrywającej się w Afryce. "Devil on the Cross" autorstwa: Ngũgĩ wa Thiong'o (nie wiem czy została przetłumaczona na język polski). Jeśli te dwie pozycje są do siebie przystawalne, to "Lunatyczna kraina" jest z pewnością wspaniałą lekturą. Biegnę do księgarni.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie ze StrefyKreatywnej
Raf
http://strefakreatywna.blogspot.com/
Świetnie. Zabrakło mi tylko zdania na temat tłumaczenia. Skoro wielką część opowieści stanowi jej język. A tu M Lipszyc jest przecież mistrzem!
OdpowiedzUsuńRaf, na pewno będziesz zadowolony z zakupu!
OdpowiedzUsuńJustyno, tłumaczenie Lipszyca ciekawsze niż Elżbiety Milewskiej, ale "Taras z uroczynem" - mimo wielu podobieństw - to jednak inna książka, tematycznie i językowo. Gdyby tylko Lipszyc nie tłumaczył "wszem i wobec" z tym nieszczęsnym spójnikiem pomiędzy i sam też tak nie pisał, byłoby wspaniale. Ale może się czepiam, choć tego "i" nie powinno być :-)
Doskonale czyta się Twoje recenzje, zresztą bardzo lubię Twojego bloga.
OdpowiedzUsuń