Pozostała część „Ocalenia Atlantydy” to narracja snuta z wielu punktów widzenia i próba oddania złożoności czasu, który kryje się w biografiach ludzi szukających swego miejsca na świecie. Zasadniczo zdarzenia rozgrywają się w dolnośląskim Leśnym Brzegu i okolicznym Dębnie, ale geograficznie opowieści Oryszyn rozciągają się gdzieś od południowego wschodu Polski po zachodnioniemiecki Duisburg. Życiorysy tej powieści to składowe świata, w którym trudno się odnaleźć. Powojenna Polska to labirynt. „Labirynt strachu, upodlenia, upokorzenia, beznadziei, dławiącej nędzy. Labirynt śmierci. Ale też i labirynt nadziei. W nim też można zaginąć”. Znajdziemy się wraz z bohaterami w tyglu, gdzie najpierw trzeba znosić niewygody, a potem panować nad sobą i nie tracić tego, co się ma. Trudno jednak cokolwiek mieć, kiedy wojna stanie się dopiero początkiem chaosu, a lata komunistycznej Polski będą czasem pytań, nie odpowiedzi.
Nie jest mi łatwo identyfikować się z tym, co pisze Oryszyn. Jak przez mgłę pamiętam stan wojenny, kiedy problemem był brak dobranocki. Dobrze za to zachował mi się w pamięci smak płynu Lugola, który wlewano w małych polskich obywateli po tym, jak w Czarnobylu wybuchło coś, co przez wieki miało pozostać w powietrzu i w ziemi. Chociaż są to zdarzenia stanowiące tło końcowych rozdziałów „Ocalenia Atlantydy”, czuję jakąś bliskość z bohaterami Oryszyn, którzy przechodzili przez własne, prywatne piekło już od końca lat czterdziestych, komentując fakt, iż dane im jest żyć w miejscu, którego uznać za ojczyznę nie sposób. To specyficzne wyobcowanie przez lata. Bez poczucia, iż ziemia, otoczenie – to naprawdę nasze. „A tak jak tu tęsknić do ojczyzny, kiedy ci mówią, że ojcowizna twoja i groby twoich to wcale nie była twoja ojczyzna i każą ci mieszkać wśród cudzej ojcowizny i nie swoich cmentarzy”. Powojenni przesiedleńcy muszą spojrzeć na świat z innej perspektywy, bo zrzucająca ich do Dolnego Śląska Polska Ludowa nazywa ten świat na nowo. Półprawdami lub kłamstwami. Tym trudniej żyć w takim świecie. Bez zakorzenienia. Bez miejsca, do którego jest się naprawdę przynależnym.
Zyta Oryszyn nie odkrywa świata na nowo. Tytuł sugeruje, iż książka jest rozpaczliwą próbą obrony przed upływem czasu i tego czasu absurdem, który kazał kłamać, oszukiwać i rozpaczliwie rozglądać się za prawdą, której nijak dostrzec się nie dało. Życie w Leśnym Brzegu to dla wielu życie w pułapce. W takim schronie, który wcale nie chroni, ale gdzie trzeba przebywać, by przetrwać. A przecież najlepszym schronem jest według autorki pamięć pokoleń i to o niej także będzie opowiadać w swych słodko – gorzkich narracjach, przy których można się na przemian uśmiechać i dumać, często z trwogą.
„Ocalenie Atlantydy” to przede wszystkim książka barwnych opowieści. O panu Kilowskim umierającym w niebieskich skarpetkach. O babuni Adelajdzie vel Antoninie, która nie zamierza wyjść zza szafy. O miłującej komunizm Bachledowej i o nienawidzących systemu ludziach, którzy nie chcą być wydmuszkami, czyli tymi, z którymi nikt nigdy się nie liczy. Oryszyn opowiada o Marcysiu, który poszukiwał dookoła siebie komunizmu. O Niemcu Kinte sprawdzającym, czy świat nie zbrunatniał. O biednym panu Stasiulku, który odczuł złudę rozkoszy, całując drewniane usta. O matkach, jakie nie są pewne, czy warto temu światu wydawać własne dzieci. O dzieciach, które chcą poznać przeszłość rodziców, by zrozumieć, kim są tu i teraz. Barwne są historie Oryszyn i finezyjnie się ze sobą splatają. To taki emocjonalny tygiel zróżnicowanych biografii. Dokładnie taki jak Leśny Brzeg, będący miejscem, gdzie żyje etniczna zbieranina.
Czy wojenne duchy polskie są dobre, a niemieckie złe? Czy można odnaleźć się tam, gdzie nikt nas nie chce i nie potrzebuje? Czy wędrówki odbywają się tylko w wymiarze geograficznym i są przemierzaniem kilometrów oraz forsowaniem Żelaznej Kurtyny, za którą najprawdopodobniej zwiał nawet Pan Bóg, zostawiając ludzi samym sobie? Myślę, że książka Zyty Oryszyn – specyficzny przecież debiut – to próba polifonicznej opowieści o tym, o czym nie da się opowiedzieć jednym głosem. To proza – cmentarz i proza, w której życie odradza się na nowo. Czas się cofa. Nazwane zostaje to, co trudno było zrozumieć. W gruncie rzeczy to od pierwszej do ostatniej kropki książka pytań, nie odpowiedzi. Wieloznaczna historia pogmatwanych losów tych, którzy za wszelką cenę chcą żyć tak, by swoje życie naprawdę zrozumieć.
To nie tylko ukłon w stronę przeszłości. Nie ma się czemu kłaniać, bo było brzydko i źle. Czy aby jednak do końca? Tematycznie „Ocalenie Atlantydy” nie jest żadnym novum w polskiej literaturze współczesnej. Chodzi bardziej o to, że świat czarnych wołg, kartek na wszystko, kolejek, prześladowań i przesłuchań oraz imperatywów, jakich nikt nie rozumie, można na nowo nazwać i oswoić. Dlatego Zytę Oryszyn warto znać i wiedzieć, do czego tęskni, a czego nie rozumie.
Zlapal mnie atak nostalgii, na pewno przeczytam :-).
OdpowiedzUsuń(jako przedstawicielka rocznika 75 pamietam calkiem sporo ;-)) )
Mało wiem o powojennej Polsce, zawstydzająco mało. Na historii właściwie nigdy nie dotarłam do tych czasów, a książki historyczne to zdecydowanie nie moja bajka. Wolę "uczyć się" historii poprzez powieści obyczajowe, więc "Ocalenie Atlantydy" na pewno przypadłoby mi do gustu
OdpowiedzUsuńAbsolutnie cudowna ksiazka!!!!Moglabym zamknac oczy i zobaczyc ich wszystkich.Z nimi smiac sie i plakac.I przegladac albumy z kolorowymi zdjeciami.Dziekuje za ta niezapomniana lekture!!!!
OdpowiedzUsuń