Otrzymujemy dość specyficzny
model powieści epistolarnej. To opowieść o hipotezach i subiektywnych próbach
ich interpretacji. Popis erudycji, ale także megalomanii w jej całkiem
pozytywnym znaczeniu. Listy Michela Houellebecqa oraz Bernarda – Henri Lévy’ego,
dwóch francuskich intelektualistów, są prywatną rozprawą na temat kondycji
współczesnego świata; także kwestionowaniem kanonu lektur i narzucaniem
filozofom być może czegoś, czego sami nie powiedzieli. „Wrogowie publiczni” to
zestaw tekstów dotykających wielu różnych problemów, głównie społecznych, ale i
tych osadzonych głęboko w literaturze i filozofii. Trudno zatem jednoznacznie
określić, o czym jest ta książka. Bo może w gruncie rzeczy o tym, jak takim
istotom medialnym udaje się wciąż uciekając od świata, nadal na niego trafiać,
męcząc się z uporem materii, do której – takie można odnieść wrażenie – obaj
nie należą.
Można by się zapytać, po co
właściwie wydano ten zbiór listów. Czytelnikom znającym te dwie francuskie
postacie nie da niczego więcej poza pogłębieniem wiedzy o problemach i
dylematach, z jakimi muszą się one mierzyć i o jakich wiele razy już mówili. To
nie jest książka definicji, jasnych stanowisk; ani tym bardziej zbiór
korespondencji mających mieć inny niż terapeutyczny dla dwójki pisarzy
charakter. „Wrogowie publiczni” to kolejny, tym razem dwugłos, w sprawie
świata, w jakim przewartościowania nie pozwalają już znać jedynej prawdy. Lévy
i Houellebecq piszą chwilami bardzo osobiście, a swoje dramaty próbują
umiejscowić w otoczeniu, do którego mają stosunek ambiwalentny. Jest przecież,
a mogłoby go dla nich nie być. Obaj doskonale budują spójny świat własnych idei
oraz poglądów, dla których to, co społeczne, sankcjonowane przez większość,
jest jedynie punktem wyjścia do rozważań o tym, jak spełniać się i być sobie
wiernym.
Zacznijmy od pogardy, do
której nawiązuje pierwsze zdanie z listu Houellebecqa. „Wszystko, jak mówią,
nas dzieli – z wyjątkiem jednego, jesteśmy obaj osobnikami godnymi pogardy”. Czy
owa pogarda ma źródło w świecie, który bywa dla nich opresyjny? Spójrzmy nieco
dalej. „Jesteśmy całkowicie zanurzeni w
pogardzie i nad tym ubolewam. Bo pogarda, tak trudna z wiekiem do uniknięcia,
jest wszystkim, tylko nie siłą”. Czyżby zatem „Wrogowie publiczni” to książka o
słabościach jej autorów? Bynajmniej. Nie kryją się z tym, co dla nich trudne.
Opowiadają o skomplikowanych relacjach z rodzicami, które ukształtowały ich
takimi, jakimi są. Utyskują nie tyle na mierność wokół, co na własną człowieczą
mierność uwarunkowaną różnymi czynnikami, ale przede wszystkim czasami źle
dobieranymi lekturami bądź też spotkaniami z ludźmi, jakich powinni unikać.
Rozmowy Houellebecqa i
Lévy’ego mówią o problemie samotności ideowej. O tym, jak cierpi się po
odrzuceniu przez krytykę, ale także i o postrzeganiu krytyki jako sfory –
przepełnionej strachem, słabością i głupotą. Rozmawiają o swym wyalienowaniu –
każdy czuje je inaczej i w życiu każdego z nich inna była droga do tego, by
poczuć się gdzieś na marginesie życia, z którego czasami trudno się wydostać. Obaj bez krępacji rozmawiają o mocy egocentryzmu, jego sile oraz o zdarzeniach,
w których egocentryzm, narcyzm prawie, uratował ich… przed samymi sobą. Ich
listy – z inicjatywy Houellebecqa, wyraźnie bardziej pragnącego się w tej
korespondencji obnażyć – tworzą specyficzną literaturę wyznania. A nawet jeśli
nie to, z pewnością przestrzeń, w której obaj swobodnie wymieniają poglądy.
Lévy wydaje się bardziej
stonowany i zachowawczy. Nie zezwala sobie na to, by mówić, iż rozumie jakąś
myśl filozoficzną tym bardziej wtedy, gdy jest wyrwana z kontekstu. Houellebecq
chwilami wyrywa zeń wiele, ale wcale nie atakuje; w spokojnym i rzeczowym tonie
ukazuje świat, po którym najlepiej przemykać od jednego prywatnego mieszkania
do drugiego. To przestrzeń publiczna, która już dawno nie chce go zrozumieć, a
i jemu specjalnie nie zależy na tym, by być bliżej Europy Zachodniej, którą –
jak w książkach – nazywa czymś na kształt wielkiego cmentarza.
Panowie z dużym
zaangażowaniem i swobodą potrafią się także spierać. Houellebecq pisze o swym
zachwycie Rosją, w której – mimo trudności – da się żyć i czuje się to życie.
Lévy jest rosyjskością XXI wieku przerażony. Bojąc się Rosji Putina, boi się
też tego, że być może kiedyś we Francji ktoś komuś nie dał dojść do głosu i to
uratowało kraj nad Loarą przez problemami, z jakimi zmaga się ten daleki dla Francuzów
wschodni kraj. Różnic między korespondentami jest dużo więcej. Houellebecq nie
goni nieszczęść tego świata, by o nich wiedzieć i pisać. Lévy jest niespokojny
duchem, potrzebuje całej „turystyki nieszczęścia”, by widząc nędzę świata,
inaczej spoglądać w głąb siebie.
Obaj czują się wykluczeni z
pewnych kręgów, a przez inne nazywani ludźmi niepewnymi. Teraz trudno po prostu
zaprzyjaźnić się z jednym albo drugim. Najlepiej niech się zaprzyjaźniają ze
sobą, a światu dadzą spokój. Otóż o specyficzne kwestionowanie pokoju także w
ich rozważaniach chodzi. Sporo miejsca poświęcają swej pozycji wyalienowanych
intelektualistów, z którymi trzeba się liczyć, ale już niekoniecznie wchodzić z
nimi w dialog. „(…) Ten, komu uda się zrozumieć, dlaczego to my, dwaj pisarze
tak różni, staliśmy się we Francji naszej epoki chłopcem do bicia, tym samym
wiele dowie się i o swojej epoce”. Przecież każdy z nich inaczej zapracował na
społeczną krytykę. Któremu nie daje to spać, a który ma poczucie atakowania
zewsząd daleko gdzieś? Co takiego się po drodze podziało, że bezkompromisowość
sądów w połączeniu z estetyką pisania negującego tak bardzo wyprowadza
Francuzów z równowagi? Houellebecq pisze: „Francja lat 50. bez wahania znosiła
pisarzy takich jak Camus, Sartre, Ionesco czy Beckett. Francji po 2000 roku
trudno już przychodzi znosić takich ludzi jak ja”. Chorobliwy narcyzm czy
gorzka prawda, trudna do zrozumienia? Można by cytować wiele wypowiedzi
korespondentów, ale nie jest trudno odnieść wrażenie, iż sami wchodzą ze sobą w
pewną grę, w której już nie do końca należy wierzyć ani jednemu, ani drugiemu.
„Wrogowie publiczni” to
także erudycyjna wycieczka do myśli wielu wielkich tego świata. Pojawia się
Baudelaire jako przewodnik duchowy Houellebecqa oraz Malraux, z którym bliskość
czuje Lévy. Kilka wyjść do głębszych
rozważań? Sartre i jego teoria bestii w człowieku. Cioran o publicznym
umieraniu w XVIII wieku. Pamflety Céline’a. Rozważania o teorii spadania w
chaosie Lukrecjusza. Dyskusje o współczuciu w nawiązaniu do Schopenhauera. Obaj
rozmówcy istnieją w tym, co zostało przez innych powiedziane i napisane, bo
przecież punkty odniesienia w życiu każdego myślącego człowieka powinny sięgać
w przeszłość i łączyć się z bacznymi obserwacjami tego, co dzieje się teraz.
Nawet jeśli obserwacje te czyni się gdzieś daleko w Irlandii, odciętym od
świata, a przede wszystkim od Francji, z którą Houellebecq nie znajduje już
bliskości. Może – jak Lévy – do lektur dołączyć przerażające obrazy z Darfuru,
Bangladeszu czy Serbii? Na pewno ważna jest świadomość. I o niej także
rozmawiają. O tym, w jaki sposób
intelektualista winien być zaangażowany w problemy nowego wieku oraz o
możliwości stania się postacią medialną, która wykreowana na potwora, jest w
gruncie rzeczy ciągle poszukującym pytań indywidualistą.
To nie tylko dialog pisarza
negacji i publicysty afirmującego życie, nawet w tym najgorszym wydaniu. To
książka o neurozach, ale i o prawdzie. O wewnętrznych uwarunkowaniach i sile
świata, który może je zmienić. To nade wszystko wyborna i dowcipna lektura, jaka
próbuje podsumować ostatni czas miniony. Ten głównie w przestrzeni publicznej,
bo przecież tam żyją nasi bohaterowie. Kim są naprawdę? – odpowiedzi na to
pytanie zostawmy. Ważne że są i dają do myślenia. „Wrogowie publiczni” to zbiór
i złotych myśli, i wywołujących drżenie skandalizujących poglądów. Wszystko w
tonacji nad wyraz spokojnej i dość racjonalnie przekazane. Do dłuższego
przemyślenia.
tłum. Marek J. Mosakowski
Wydawnictwo „Krytyki
Politycznej”
Pogarda, o której piszesz w trzecim akapicie i która otwiera dialog pisarza z filozofem jest tutaj pojęciem kluczowym. Nie da się zrozumieć łączącej ich relacji oraz ich miejsca na duchowej mapie Francji bez wyjaśnienia co ma na myśli autor cząstek. I nie chodzi o - jak twierdzisz - opresję ze strony świata, ale o klasyczną definicję pogardy, w myśl której należy się ona temu, kto zbyt nachalnie narzuca się światu, nie mając jednocześnie światu nic do zaoferowania. MH dystansuje się tym samym od swego statusu pisarza celebryty, świetnie zdając sobie sprawę, że zarówno on jaki i BHL pełnią rolę kulturalnych błaznów, że ich dokonania wcale nie usprawiedliwiają ich wysokiej pozycji, i właśnie ta pozycja, niewspółmierna do tego czym faktycznie są, może i musi w wywoływać tylko pogardę.
OdpowiedzUsuń