Pages

2012-10-13

"Kochanie, zabiłam nasze koty" Dorota Masłowska

W promocji tej wyczekiwanej latami książki podkreśla się problemy, z jakimi Dorota Masłowska borykała się przy jej pisaniu. I to chwyta, chociaż przecież czytelnicy nie znają treści. Książka, która powstawała w tak dramatycznych okolicznościach musi być niezwykła. Jest po prostu dobra. Nawet bardzo dobra. Bez jadu i wulgaryzmów poprzednich dokonań. Bez zaskakujących rozwiązań fabularnych. Tyle tylko, że z oddalenia. To taka wielkomiejska biografia pokoleniowa w kilku kobiecych odsłonach, która może mieć znaczenie symboliczne i być aktualna wszędzie tam, gdzie nieszczęsne dziewczyny sukcesu muszą mierzyć się z porażką losu, jaką jest rychłe nadejście dla nich trzydziestej wiosny.

Masłowska opowiada bardzo prostą historię, ale operuje środkami, które znamy choćby z „Pawia królowej”. Jest niebezpiecznie grząsko. W  słowach i między nimi. Między tym, co opisane a tym, co przeżywane. „Kochanie, zabiłam nasze koty” to historia zabójstwa będącego katharsis. To książka, która za wszelką cenę chce się dobrze skończyć, chociaż opowiada o niedobrych sprawach, niedobrych relacjach i niedobrych emocjach, które uspokajać może tylko syrena – alkoholiczka we śnie jednej z bohaterek. Czytelnicy oczekujący czegoś wystrzałowego na pewno się rozczarują. Ci, którzy zastanawiali się, czy Dorota Masłowska dojrzała twórczo, będą ukontentowani. Reszta? Zapewne przeczyta książkę dla samego nazwiska, bo choć trochę lat minęło, Masłowską trzeba znać. A że tym razem będzie krótko, teoretycznie zwięźle i na temat, nie znajdą problemu ci, których odstraszają opasłe woluminy, choćby były to dzieła wybitnych twórców, o których się mówi.

Masłowska nie jest wybitna. Nie są wybitne jej bohaterki. To zwyczajne kobiety z krwi, kości i neuroz stworzone. Farah i Joanne to przyjaciółki z wielkiego amerykańskiego miasta, uwielbiają spędzać czas przy Royal Barber Street. Farah pracuje w agencji, pielęgnuje swoje lęki i fobię, a także poczucie, że jest do niczego. Dezynfekując wszystko, co możliwe dookoła, nie jest w stanie zdezynfekować samej siebie; obok siebie stanąć; przyjąć świat takim, jaki jest, bo szersza perspektywa oglądania go może doprowadzić do jeszcze większego nieszczęścia. Joanne nie podziela pesymizmu koleżanki. Ta pracownica salonu fryzjerskiego „Hairdonism” jest maniaczką telewizyjną; chłonie każdą treść i każdy przekaz, a jej mózg niczym durszlak wypuszcza odebrany bodziec jakby drugą stroną, niewiele przesiewając i nie martwi się o jego los. Joanne wkurza Farah, bo zwykłym, prozaicznym seksem z hungarystą sprzedającym krany zdobywa równowagę życiową, którą Fa okupuje wieloma wyrzeczeniami. Przerwana symbioza jedności między przyjaciółkami to początek dramatu Farah. Tyle tylko, że u Masłowskiej dramat rozgrywa się także gdzie indziej i nie sposób go nie zauważyć.

Mężczyźni traktowani są instrumentalnie. Przyjaciółki zakładają sobie na wstępie: „Żadnych chłopaków, żadnych skarpet, żadnego chrobotu drapania się po jajkach w bezsenne noce (…) Śmierć frajerom!”. Tymczasem Joanna skuszona testosteronem hungarysty od naprawiania kranów szybko zapomina o przyrzeczeniu, a samotna Farah szuka sposobu, by znaleźć bratnią duszę. Może nią być obleśny sąsiad Albert, odbierający rzeczywistość na lekach psychotropowych. Może to być także… nowa przyjaciółka? To ryzykowny i kuszący plan. Fa przecież tak się starała, by Joanne była przy niej blisko. Nic nie jest w stanie zmienić biegu zdarzeń, a ten mało łaskawym okiem patrzy na przyjaźnie, zwłaszcza kobitek zbliżających się do trzydziestki. Wybawienie przychodzi dla Farah zupełnie niespodziewanie – na jednym z wernisaży poznaje Go, imigrantkę z Polski, takiego byłego jugosłowiańskiego kraju. Go jest drapieżna, dużo mówi, ale i roztacza wokół siebie aurę niesamowitości. Fa nabiera się na to. Pozwala, by jej „przyjaciółka” zamieszkała z nią, przyprowadzając ze sobą sierściucha Bękarta, ku utrapieniu lubiącej czystość Fa.

Ot i w skrócie najważniejsze rysy fabularne. Warto pochylić się nad postacią Farah, bo przez nią i dzięki niej wypowiedzą się inne bohaterki; łącznie z neurotyczną pisarką, która stanie się jej sąsiadką. Fa to produkt uboczny kultury prymitywizmu i tymczasowości. Wygodna, ale i bardzo uczuciowa, co wydaje się zupełnie niedopasowane do świata, w jakim życie. Wpatrzona w marki i etykietki, gdyż sama nimi nie jest. Wyzuta z kobiecości, bo ją dewaluuje. Ostrożna. Znerwicowana. Nie potrafiąca w wielkomiejskim świecie znaleźć spokojnego miejsca dla siebie i swoich rozmyślań. Go jest tą atakującą, ale i motorem napędowym zmian w Farah. Oto bowiem można mieć przyjaciółkę. Można ją przygarnąć, nawet z jej śmierdzącym kotem, być przy niej blisko, słuchać i cieszyć się, że nie ma cię w dupie. Naprawdę?

Masłowska wszem wobec udowadnia, iż jesteśmy na tym świecie sami dla siebie i po prostu musimy to znieść. Nie pomogą leki kolorujące rzeczywistość, surrealistyczne sny pod wodą; nie da rady nawet zwykła rozmowa, bo bohaterki Masłowskiej nie rozmawiają, lecz przerzucają się informacjami. Taki zalew bez początku do końca. Wyraźny sprzeciw temu daje surowa i bardzo poukładana konstrukcja fabuły. Tymczasem wcale nie jest tak, że Dorota Masłowska się postarzała i złagodniała. Nie! Jest nawet bardziej poirytowana światem supermarketów, supermarek, superlansu i wszystkiego, co tworzy puste, pozbawione jakiejkolwiek oryginalności życie. Przecież nawet jej agentki, fryzjerki, imigrantki, pisarki czy syreny nie są specjalnie odkrywcze. „Kochanie, zabiłam nasze koty” to książka może nie buntu, ale przede wszystkim rozgoryczenia. Zręcznie gra na emocjach. Stylem rozbija każdą możliwą przestrzeń życia i wdziera się tam, rysując wyraźne kreski. To powieść o zaburzeniach i zaburzona proza prostych spraw. Bo nic nie jest proste, kiedy w grę wchodzi zazdrość, miłość, wspomnienia i potrzeba bycia tą jedyną teraz i na zawsze.

A przecież „pieniądze są kompletnie niemodne”. Bohaterowie tej powieści gonią za nimi jakby przypadkiem. Ważniejsze jest lansowanie się, bywanie tam, gdzie być trzeba, pokazywanie starannie ufarbowanej maski, w którą wlało się swoje lęki, frustracje i zwątpienia, cieniując jaskrawą barwą, by po założeniu brylować w towarzystwie, być naprawdę. A co znaczy być naprawdę? Czy celem nie jest przypadkiem rozjechanie na ulicy i żałosna plama, jaka pozostaje z nas tak, jak z dachowca, któremu ktoś odbiera jego żywot?

Autorka bawi się konwencjami, jej książka jest lingwistycznym żywiołem; prawda i bezkompromisowość ocen idą tutaj w parze z tym, że pisarka… śmieje się z samej siebie. Być może zabrakło już łez, by pisać o pustce i idiotyzmach codziennego życia. Niech nie zabraknie czasu na „Kochanie, zabiłam koty”. Dużo go nie potrzeba. Mocne uderzenie w twarz każdemu, który nie pokazuje własnej tylko się lansuje, zaboli bardzo. Pamiętaj, żeby potem zdezynfekować – Farah pomoże – to pewnie nazajutrz nie będzie śladu na twojej masce… przepraszam, twarzy.

Oficyna Literacka Noir sur Blanc, 2012

14 komentarzy:

  1. Nie polemizuję z interpretacją, tylko dwa błędy rzeczowe wytykam: 1) rzecz się nie dzieje w Nowym Jorku; 2) chłopak Jo nie naprawia kranów, lecz nimi handluje.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za wnikliwość; już poprawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Drobiazg. To pierwsze odkryłem, googlując nazwy ulic czy stacji metra. New Yorku na oczy nie widziałem, stąd googiel. Tak czy owak - nic się nie zgadza. To drugie... wiadomo, jest w tekście.

    OdpowiedzUsuń
  4. No i dalej nie wiem, czy sie zabierac za te ksiazke, czy nie...

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie zgadzam się z Pańską recenzją tej książki. Uważam ją za faktycznie beztreściową. Masłowska skupia się w "Kochanie..." na wyśmiewaniu codziennych rozmów i spraw błahych. Nie sądzę jednak, żeby był to temat na całą książkę i nie jest to wydatek wart 18zł.

    OdpowiedzUsuń
  6. anonimowy!!! to nie chodzi o konkretną nazwę ulicy! wybierz się do NYC i zobaczysz, że pisze o Greenpointcie, Bed Ave / Williamsburgu! to jest literatura, a nie mapa z PTTK!!!!

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie wiem jaka jest książka ale recenzja fatalna - totalny bełkot z którego nic nie wynika.

    OdpowiedzUsuń
  8. Skusiłam się na książkę "Kochanie, zabiłam nasze koty" tylko z uwagi na autorkę. Było głośno o Masłowskiej, kilka nagród...
    Powiem szczerze, że książka mnie rozczarowała. Nie wiem czemu ma służyć opisana historia, czytało mi się źle, kilka razy wracałam do wcześniejszych wątków, żeby "złapać" sens.

    OdpowiedzUsuń
  9. Och, dlaczego recenzja musi równać się streszczenie, czy jak to sie obecnie mówi spoiler? Poza wszystkim, rozmawiałam z 3 osobami( plus moja taka sama opinia ) i nijak nie jest to opowiesc o pewnym morderstwie. To sen, marzenie albo szaleństwo, ale nie rzeczywistość. Albo nic z ksiązki nie zrozumiałam, albo autor recenzji/spoilera ksiązki nie przeczytał.

    OdpowiedzUsuń
  10. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  11. Nie cenię nowej książki Masłowskiej, bo nie rozumiem w kogo jest wymierzona - i dla kogo napisana. Mnie osobiście nie interesuje kolejne obśmianie 'ludzkopodobnych produktów współczesności', bo JUŻ NA STARCIE WIEM, że są płytcy i nieciekawi. A chciałbym się przekonać, że jest inaczej. Niestety, Masłowska tylko się po nich przejeżdża i nie znajduje niczego za co mógłbym tymi bohaterami się zainteresować i polubić ich. Poszła na łatwiznę. Łatwo się śmiać z kogoś 'niżej', ale oczekiwałem od Doroty czegoś więcej. Debiut miała znacznie lepszy, bo postać Silnego była podbudowana bystrą inteligencją, która kłóciła się z etosem dresiarza, a tutaj mamy takie płaskie postaci w płaskim stylu. Kontestacja kontestacją, ale przydałoby się w końcu przeczytać coś co wychodzi z kontrpropozycją, ofertą buntu, a znów oglądać czarno-białą fotografię rzeczywistości, która nam się nie podoba. Brakuje mi po prostu bohaterów na miarę Eduarda Limonowa i jego "To ja, Ediczka" (skoro już został poruszony wątek Nowego Jorku). Pozdrawiam, Jędrzej Napiecek.

    OdpowiedzUsuń