W promocji tej wyczekiwanej
latami książki podkreśla się problemy, z jakimi Dorota Masłowska borykała się
przy jej pisaniu. I to chwyta, chociaż przecież czytelnicy nie znają treści.
Książka, która powstawała w tak dramatycznych okolicznościach musi być niezwykła.
Jest po prostu dobra. Nawet bardzo dobra. Bez jadu i wulgaryzmów poprzednich
dokonań. Bez zaskakujących rozwiązań fabularnych. Tyle tylko, że z oddalenia.
To taka wielkomiejska biografia pokoleniowa w kilku kobiecych odsłonach, która
może mieć znaczenie symboliczne i być aktualna wszędzie tam, gdzie nieszczęsne
dziewczyny sukcesu muszą mierzyć się z porażką losu, jaką jest rychłe nadejście
dla nich trzydziestej wiosny.
Masłowska opowiada bardzo
prostą historię, ale operuje środkami, które znamy choćby z „Pawia królowej”.
Jest niebezpiecznie grząsko. W słowach i
między nimi. Między tym, co opisane a tym, co przeżywane. „Kochanie, zabiłam
nasze koty” to historia zabójstwa będącego katharsis. To książka, która za
wszelką cenę chce się dobrze skończyć, chociaż opowiada o niedobrych sprawach,
niedobrych relacjach i niedobrych emocjach, które uspokajać może tylko syrena –
alkoholiczka we śnie jednej z bohaterek. Czytelnicy oczekujący czegoś
wystrzałowego na pewno się rozczarują. Ci, którzy zastanawiali się, czy Dorota
Masłowska dojrzała twórczo, będą ukontentowani. Reszta? Zapewne przeczyta
książkę dla samego nazwiska, bo choć trochę lat minęło, Masłowską trzeba znać.
A że tym razem będzie krótko, teoretycznie zwięźle i na temat, nie znajdą
problemu ci, których odstraszają opasłe woluminy, choćby były to dzieła
wybitnych twórców, o których się mówi.
Masłowska nie jest wybitna.
Nie są wybitne jej bohaterki. To zwyczajne kobiety z krwi, kości i neuroz
stworzone. Farah i Joanne to przyjaciółki z wielkiego amerykańskiego miasta, uwielbiają spędzać
czas przy Royal Barber Street. Farah pracuje w agencji, pielęgnuje swoje lęki i
fobię, a także poczucie, że jest do niczego. Dezynfekując wszystko, co możliwe
dookoła, nie jest w stanie zdezynfekować samej siebie; obok siebie stanąć; przyjąć
świat takim, jaki jest, bo szersza perspektywa oglądania go może doprowadzić do
jeszcze większego nieszczęścia. Joanne nie podziela pesymizmu koleżanki. Ta
pracownica salonu fryzjerskiego „Hairdonism” jest maniaczką telewizyjną;
chłonie każdą treść i każdy przekaz, a jej mózg niczym durszlak wypuszcza
odebrany bodziec jakby drugą stroną, niewiele przesiewając i nie martwi się o jego los. Joanne wkurza
Farah, bo zwykłym, prozaicznym seksem z hungarystą sprzedającym krany zdobywa
równowagę życiową, którą Fa okupuje wieloma wyrzeczeniami. Przerwana symbioza
jedności między przyjaciółkami to początek dramatu Farah. Tyle tylko, że u
Masłowskiej dramat rozgrywa się także gdzie indziej i nie sposób go nie zauważyć.
Mężczyźni traktowani są
instrumentalnie. Przyjaciółki zakładają sobie na wstępie: „Żadnych chłopaków,
żadnych skarpet, żadnego chrobotu drapania się po jajkach w bezsenne noce (…) Śmierć frajerom!”. Tymczasem Joanna skuszona testosteronem hungarysty od naprawiania
kranów szybko zapomina o przyrzeczeniu, a samotna Farah szuka sposobu, by
znaleźć bratnią duszę. Może nią być obleśny sąsiad Albert, odbierający
rzeczywistość na lekach psychotropowych. Może to być także… nowa przyjaciółka?
To ryzykowny i kuszący plan. Fa przecież tak się starała, by Joanne była przy
niej blisko. Nic nie jest w stanie zmienić biegu zdarzeń, a ten mało łaskawym
okiem patrzy na przyjaźnie, zwłaszcza kobitek zbliżających się do trzydziestki.
Wybawienie przychodzi dla Farah zupełnie niespodziewanie – na jednym z
wernisaży poznaje Go, imigrantkę z Polski, takiego byłego jugosłowiańskiego
kraju. Go jest drapieżna, dużo mówi, ale i roztacza wokół siebie aurę
niesamowitości. Fa nabiera się na to. Pozwala, by jej „przyjaciółka”
zamieszkała z nią, przyprowadzając ze sobą sierściucha Bękarta, ku utrapieniu
lubiącej czystość Fa.
Ot i w skrócie najważniejsze
rysy fabularne. Warto pochylić się nad postacią Farah, bo przez nią i dzięki
niej wypowiedzą się inne bohaterki; łącznie z neurotyczną pisarką, która stanie
się jej sąsiadką. Fa to produkt uboczny kultury prymitywizmu i tymczasowości.
Wygodna, ale i bardzo uczuciowa, co wydaje się zupełnie niedopasowane do
świata, w jakim życie. Wpatrzona w marki i etykietki, gdyż sama nimi nie jest.
Wyzuta z kobiecości, bo ją dewaluuje. Ostrożna. Znerwicowana. Nie potrafiąca w
wielkomiejskim świecie znaleźć spokojnego miejsca dla siebie i swoich
rozmyślań. Go jest tą atakującą, ale i motorem napędowym zmian w Farah. Oto
bowiem można mieć przyjaciółkę. Można ją przygarnąć, nawet z jej śmierdzącym
kotem, być przy niej blisko, słuchać i cieszyć się, że nie ma cię w dupie.
Naprawdę?
Masłowska wszem wobec
udowadnia, iż jesteśmy na tym świecie sami dla siebie i po prostu musimy to
znieść. Nie pomogą leki kolorujące rzeczywistość, surrealistyczne sny pod wodą;
nie da rady nawet zwykła rozmowa, bo bohaterki Masłowskiej nie rozmawiają, lecz
przerzucają się informacjami. Taki zalew bez początku do końca. Wyraźny
sprzeciw temu daje surowa i bardzo poukładana konstrukcja fabuły. Tymczasem
wcale nie jest tak, że Dorota Masłowska się postarzała i złagodniała. Nie! Jest
nawet bardziej poirytowana światem supermarketów, supermarek, superlansu i
wszystkiego, co tworzy puste, pozbawione jakiejkolwiek oryginalności życie.
Przecież nawet jej agentki, fryzjerki, imigrantki, pisarki czy syreny nie są specjalnie
odkrywcze. „Kochanie, zabiłam nasze koty” to książka może nie buntu, ale przede
wszystkim rozgoryczenia. Zręcznie gra na emocjach. Stylem rozbija każdą możliwą
przestrzeń życia i wdziera się tam, rysując wyraźne kreski. To powieść o
zaburzeniach i zaburzona proza prostych spraw. Bo nic nie jest proste, kiedy w
grę wchodzi zazdrość, miłość, wspomnienia i potrzeba bycia tą jedyną teraz i na
zawsze.
A przecież „pieniądze są
kompletnie niemodne”. Bohaterowie tej powieści gonią za nimi jakby przypadkiem.
Ważniejsze jest lansowanie się, bywanie tam, gdzie być trzeba, pokazywanie
starannie ufarbowanej maski, w którą wlało się swoje lęki, frustracje i
zwątpienia, cieniując jaskrawą barwą, by po założeniu brylować w towarzystwie,
być naprawdę. A co znaczy być naprawdę? Czy celem nie jest przypadkiem
rozjechanie na ulicy i żałosna plama, jaka pozostaje z nas tak, jak z dachowca,
któremu ktoś odbiera jego żywot?
Autorka bawi się
konwencjami, jej książka jest lingwistycznym żywiołem; prawda i
bezkompromisowość ocen idą tutaj w parze z tym, że pisarka… śmieje się z samej
siebie. Być może zabrakło już łez, by pisać o pustce i idiotyzmach codziennego
życia. Niech nie zabraknie czasu na „Kochanie, zabiłam koty”. Dużo go nie
potrzeba. Mocne uderzenie w twarz każdemu, który nie pokazuje własnej tylko się
lansuje, zaboli bardzo. Pamiętaj, żeby potem zdezynfekować – Farah pomoże – to
pewnie nazajutrz nie będzie śladu na twojej masce… przepraszam, twarzy.
Oficyna Literacka Noir
sur Blanc, 2012
Nie polemizuję z interpretacją, tylko dwa błędy rzeczowe wytykam: 1) rzecz się nie dzieje w Nowym Jorku; 2) chłopak Jo nie naprawia kranów, lecz nimi handluje.
OdpowiedzUsuńDziękuję za wnikliwość; już poprawiam!
OdpowiedzUsuńDrobiazg. To pierwsze odkryłem, googlując nazwy ulic czy stacji metra. New Yorku na oczy nie widziałem, stąd googiel. Tak czy owak - nic się nie zgadza. To drugie... wiadomo, jest w tekście.
OdpowiedzUsuńNo i dalej nie wiem, czy sie zabierac za te ksiazke, czy nie...
OdpowiedzUsuńNie zgadzam się z Pańską recenzją tej książki. Uważam ją za faktycznie beztreściową. Masłowska skupia się w "Kochanie..." na wyśmiewaniu codziennych rozmów i spraw błahych. Nie sądzę jednak, żeby był to temat na całą książkę i nie jest to wydatek wart 18zł.
OdpowiedzUsuńanonimowy!!! to nie chodzi o konkretną nazwę ulicy! wybierz się do NYC i zobaczysz, że pisze o Greenpointcie, Bed Ave / Williamsburgu! to jest literatura, a nie mapa z PTTK!!!!
OdpowiedzUsuńNie wiem jaka jest książka ale recenzja fatalna - totalny bełkot z którego nic nie wynika.
OdpowiedzUsuńSkusiłam się na książkę "Kochanie, zabiłam nasze koty" tylko z uwagi na autorkę. Było głośno o Masłowskiej, kilka nagród...
OdpowiedzUsuńPowiem szczerze, że książka mnie rozczarowała. Nie wiem czemu ma służyć opisana historia, czytało mi się źle, kilka razy wracałam do wcześniejszych wątków, żeby "złapać" sens.
Och, dlaczego recenzja musi równać się streszczenie, czy jak to sie obecnie mówi spoiler? Poza wszystkim, rozmawiałam z 3 osobami( plus moja taka sama opinia ) i nijak nie jest to opowiesc o pewnym morderstwie. To sen, marzenie albo szaleństwo, ale nie rzeczywistość. Albo nic z ksiązki nie zrozumiałam, albo autor recenzji/spoilera ksiązki nie przeczytał.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńNie cenię nowej książki Masłowskiej, bo nie rozumiem w kogo jest wymierzona - i dla kogo napisana. Mnie osobiście nie interesuje kolejne obśmianie 'ludzkopodobnych produktów współczesności', bo JUŻ NA STARCIE WIEM, że są płytcy i nieciekawi. A chciałbym się przekonać, że jest inaczej. Niestety, Masłowska tylko się po nich przejeżdża i nie znajduje niczego za co mógłbym tymi bohaterami się zainteresować i polubić ich. Poszła na łatwiznę. Łatwo się śmiać z kogoś 'niżej', ale oczekiwałem od Doroty czegoś więcej. Debiut miała znacznie lepszy, bo postać Silnego była podbudowana bystrą inteligencją, która kłóciła się z etosem dresiarza, a tutaj mamy takie płaskie postaci w płaskim stylu. Kontestacja kontestacją, ale przydałoby się w końcu przeczytać coś co wychodzi z kontrpropozycją, ofertą buntu, a znów oglądać czarno-białą fotografię rzeczywistości, która nam się nie podoba. Brakuje mi po prostu bohaterów na miarę Eduarda Limonowa i jego "To ja, Ediczka" (skoro już został poruszony wątek Nowego Jorku). Pozdrawiam, Jędrzej Napiecek.
OdpowiedzUsuńjestem za nią
OdpowiedzUsuńonja czujan
OdpowiedzUsuńonja czujan
OdpowiedzUsuń