Dokąd podąża święty
współczesny Odyseusz niczym Mikołaj z płóciennym workiem na plecach, wędrując
po amerykańskich noclegowniach, ciemnych zaułkach i pośród szarej zimy Karoliny
Północnej? O czym myśli polski opiekun amerykańskiego gbura, kiedy ten umiera i
nie można mieć pewności, że da zarobić na wymarzony samochód? Jak wyglądają
zwierzenia tych, którzy kiedyś się kochali, a obecnie nie mogą pojąć, kim są
nie tyle dla siebie nawzajem, co dla samych siebie? Co czeka polskiego
najemnego robotnika u boku amerykańskiego pracodawcy, który zmaga się z
marazmem córki w depresji?
Czy te pytania brzmią
intrygująco? Może. Bynajmniej nie są intrygujące odpowiedzi, jakich autor
udziela ani też sposób jego opowiadania. „Amerykański matoł” to taka książka
niepotrzebna. Zbiór trzynastu mniej lub bardziej udanych miniatur literackich,
które nie niosą w sobie właściwie żadnej treści. Wyrastają z prozy życia i są
szare jak ta proza. Niewiele tutaj myśli odkrywczych; niewiele jakiejkolwiek
głębszej refleksji o świecie, który przecież tej refleksji się domaga. Temat
przewodni bowiem dość chwytliwy. Michał Wichowski podejmuje się demistyfikacji
„American dream”. Stara się to robić przewrotnie i z jakimś – niezauważalnym
wcale – pomysłem. Dokłada „mądrości” o skomplikowanych relacjach damsko –
męskich, skutkach upływu czasu i stara
się zwracać uwagę na męskość, bo przecież mężczyzna „To początek, środek i
koniec”. Późne debiuty mogą być rewelacyjne. Świadczy o tym wydana przed rokiem "Rozwiązła" Jarosława Kamińskiego. Mogą być też niewypałami. Tym kolokwialnym
określeniem można nazwać pisanie Wichowskiego.
W kilku tekstach widzimy
smutnego wagabundę bez przyszłości, za to z wyraźnie uwierającą go
teraźniejszością. Wędruje po Ameryce i tam zarabia na chleb. Prowadzi monotonne
życie. Zawiera niezobowiązujące, niczego do fabuł opowiadań niewnoszące
znajomości. Jego przelotne relacje z kobietami mają mieć znamiona czegoś
fascynującego, ale to są znajomości bez właściwości. Tak jak ta proza. Nie
pomoże jej nawet przewrotna przypowiastka o ziarenku czy „Żona Żydówka” –
historia najbardziej interesujących niedopowiedzeń i chyba najlepszy tekst w
zbiorze, ale ze zmarnowanym potencjałem.
„Każdy dzień jest ostatni”
to tekst najwyraźniej chyba wskazujący, iż zbiorek ten ma być rozpisanym na
różne opowieści traktatem o drodze, jej przemierzaniu i doświadczaniu
przebytych kilometrów. To także przemierzanie przestrzeni w świadomości, we
wspomnieniach. Gdzieś tam przecież majaczy Polska, która została opuszczona z
różnych powodów. Dookoła Ameryka – szara, brudna, bez właściwości i bez
perspektyw. Bohater niby przeniósł się odrobinę w czasie, a przede wszystkim w
inne miejsce, lecz wokół ma to, co mu dobrze znane. Nie dąży do tego, by poznać
coś innego. Wśród włóczęgów, nieudaczników, mało interesujących biografii jest
mu dobrze. I to prawdopodobnie ma być siła tej książki. A nie jest.
Wichowskiego pisanie o niczym to taka proza, która chce się rozstać ze
stereotypami opisywanymi i wykorzystywanymi w języku, ale jakoś nie może.
Wielka smutna słonica. Jak czytamy - „Opowieść opiera się na stereotypach,
mniejszych lub większych, po prostu musi, bo bez tego nie mogłaby popędzić
przed siebie, ale rozrosłaby się wszerz jak słonica”. Autor się zatrzymuje i
nie jest w stanie dać kroku do przodu, choć sili się na to aż trzynaście razy.
Doprawdy podziwu godna zawziętość, za którą jednak nic nie stoi.
„Amerykański matoł” to
ludzkie twarze bez wyrazu jak twarz prostytutki z opowiadania „Psie mordy”.
Wielu bohaterów definiuje tytuł innego tekstu – „Puste pestki”. Ani to proza ku
pokrzepieniu czegoś, ani też teksty mające cokolwiek stawiać pod znakiem
zapytania. Egzystencja człowieka, który opowiada, to zwykle szara biografia
kogoś, kto przygląda się, podsłuchuje, notuje wnioski. Nic z nich nie wynika.
Kategoria męskości z jednej strony gloryfikowana – co potwierdza wykorzystany
wcześniej cytat – z drugiej będąca kategorią bylejakości i symbolem pustki.
Bohater Wichowskiego często nie ma planu na życie. Obawiam się, że planu nie
było na żadne z tych opowiadań. Męski punkt widzenia, o którym autor pisze na
okładce, jest może nie tyle prosty, co zbanalizowany do takiej granicy, przy
której proza z jakimś przesłaniem staje się jedynie tekstem ujmującym w słowach
widziane i słyszane „teraz” bez żadnej właściwości ani celu.
W tych narracjach słowa się
rozsypują. Nie ma niczego trwałego. Emigracyjne losy zwykłego szarego Polaka są
równie pasjonujące co w niewypale sprzed lat, czyli w książce "Opowieść emigracyjna" Justyny Nowak. Drażniąca jest nijakość, jeśli nie jest sama w
sobie jakąś figurą stylistyczną. Są tu przecież opowiadania zupełnie pozbawione
jakiegokolwiek planu czy zamierzenia – „Ulica, na której nikt nie mieszka” czy
„Na dziesiątym piętrze”. Świat Wichowskiego czasami jest nawet gorszy niż
ponura rzeczywistość, z jaką musimy się na co dzień mierzyć. Nie pomaga zabieg
umieszczenia losów poszukującego za oceanem. Niewiele tutaj pomaga.
„Amerykański matoł” to takie prozatorskie samobójstwo i co gorsza, czyn
wykonany przez kogoś, który nawet literackiego seppuku nie jest w stanie
skutecznie dokonać. Do szybkiego zapomnienia, jeżeli już komuś przyjdzie do
głowy przeczytać te trzynaście miniatur o polsko – amerykańskim deficycie
zdobyczy materii i ducha.
Warszawska Firma
Wydawnicza, 2013
Uwielbiam książki o niczym.Serdecznie pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDobrochna, to komentarz roku! :) W nagrodę talon na balon! Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńja po lekturze stwierdziłam, że autor ma potencjał, którego nie rozwinął w zbiorze, a szkoda...
OdpowiedzUsuńpozdrawiam