Wydawca: W.A.B.
Data wydania: 28 maja 2013
Liczba stron: 279
Oprawa: miękka
Cena det: 34,90 zł
Tytuł recenzji: Curry wurst, opowieści i wiecznie żywa dżungla
Każda moja wizyta w Berlinie
pozostawiała niezachwiane wrażenie, iż jest to miasto wiecznie żywe, wciąż
rozrastające się, każdego dnia i nocy oferujące coś innego; miasto, w którym
żyją obok siebie ludzie w multikulturowej symbiozie (wyraźniejszej chyba
jedynie w Hamburgu), gdzie można bez ograniczeń chłonąć klimat luzu, swobody
oraz obserwować przenikanie kultur, charakterów i czasów w każdym możliwym
miejscu. Tam, gdzie nikt nigdy się nie zgubi, bo tak doskonale opisanej i
skomunikowanej metropolii nie ma chyba nigdzie. To naprawdę niesamowite
przeczytać w przewodniku po niemieckiej stolicy zdanie, które w podobnym
kształcie pojawiło się w mej głowie, gdy pierwszy raz zwiedzałem miasto. Dorota
Danielewicz pisze: „Berlin jest w ciągłym ruchu i nawet lata naznaczone murem
nie zdołały zabić tej właściwości miasta po obu stronach granicy”. Udało jej
się na kartach swej berlińskiej gawędy poświęconej rodzicom zatrzymać na moment
ten pęd, tak charakterystyczny i tak niemożliwy do opisania, a jedynie do
odczuwania. Autorka napisała o Berlinie z sercem. To ważna książka w czasie,
gdy wciąż modne są tułaczki na wschód i im dziksze rubieże coraz bliżej
kazachskich stepów, tym ciekawiej i bardziej klimatycznie. A może tak na Zachód
zamiast kolejnej penetracji Bałkanów czy Wschodu, gdzie Europa łączy się z Azją?
Bo tam też jest duch miasta, też jest niepowtarzalna atmosfera i też można się
zachłysnąć wolnością – w mieście, które nie dało się zniewolić nawet murem
dzielącym je od środka.
Dorota Danielewicz zaczyna
od „teraz”, od najbliższego otoczenia, od Placu św. Marka i sąsiadów z
kamienicy. Barwnie i pasjonująco jest już od pierwszej opowieści, bo autorka
publikacji ma niewątpliwie wielki dar czynienia w opowieściach z drobiazgów
symboli, jakie pozwalają nam poruszać się swobodnie między odległymi od siebie
wydarzeniami. Danielewicz przyjechała do Berlina jako nastolatka w 1981 roku.
Pokochała to niechciane miejsce zesłania dopiero po latach, kiedy upadł mur i
pęknięty talerz został sklejony przez historię, by na zawsze zmienić oblicze
miasta. Nie można było tak od razu odnaleźć się w miejscu, w którym wszystko
było obce. Czas zrobił swoje i teraz, kiedy Dorota Danielewicz oprowadza nas po
Berlinie, w swych opowieściach kryje serce, jakie oddała miastu nas Sprewą.
Pewnie, że przekonanie się doń musiało długo trwać. Dlaczego? „Gdyż z miastem
jest tak samo jak z przyjacielem, z którym trzeba zjeść beczkę soli, aby
naprawdę go poznać i polubić”. Aby napisać tak ciekawą, sentymentalną i ciepłą
książkę o mieście, trzeba się z nim naprawdę zaprzyjaźnić i zbliżyć.
A Berlin z piasku powstały
poznawany był najpierw przez wędrówki kolejką podziemną. Obca w Berlinie
jeszcze Zachodnim emigrantka mogła sobie pozwolić tylko na luksus podróżowania
komunikacją miejską. Wynurzała się zatem z kolejnych stacji na powierzchnię,
obserwowała i wracała pod ziemię. Teraz, po latach, robi coś podobnego. Zanurza
się w przeszłości jak wówczas w metrze i wyłuskuje z niej zdarzenia ważne dla
niej samej, ale także wydarzenia, które zmieniły na zawsze oblicze Berlina. Tej
dzikiej dżungli, specyficznego ogrodu zoologicznego; miasta wszystkiego i
wszystkich, gdzie tandeta i kicz idzie w parze z nowoczesnością, bogactwem i
szykiem, a gdzie mimo wszystko można odnaleźć historię, tradycję, szyk i klasę
mówiące o minionych czasach. Niełatwo opisać miasto, które wciąż pulsuje i
nigdy nie krzepnie, stale staje się na nowo. Można jedynie spróbować oddać rytm
tego wiecznego pulsowania, stąd też opowieści Doroty Danielewicz nie wynikają z
siebie i nie są też ułożone wedle jakiegoś klucza.
W 1981 roku oszołomiły ją w
Berlinie Zachodnim sklepy z butami. Co oszałamia teraz? Energia, z jaką Berlin
pochłania ludzi; ich historie, pamiątki i wspomnienia. Szklane wieżowce
największych firm światowych sąsiadują z pchlimi targami, wszechobecnymi
budkami z kebabem oraz curry wurstem. Nowoczesny system komunikacji, potężne
arterie drogowe i gwar wielkomiejskości stoją obok ogromnych zielonych płuc
miasta oraz namiastki własnego morza, czyli Wannsee. Nawet o nekropoliach
berlińskich nie można pisać inaczej niż z nutą radości i podniecenia. Chociaż
miasto ma za sobą bolesną przeszłość, nie popada w udrękę lat minionych i
zdarzeń, które były bolesne. Wciąż żyje, każdego dnia silniej i intensywniej.
Co nie znaczy, że zapomina. To pamięć dla Doroty Danielewicz jest najważniejsza
i w tym specyficznym przewodniku sięga do przeszłości, by ożywić to, co ważne i
uporządkować wspomnienia tak, by nie dręczyły, a dawały siłę. I świadomość. Bo
autorka tej publikacji jest w pełni świadoma tego, gdzie żyje, jak wiele
różnych modeli życia ma obok siebie i skąd bierze się jej miłość do miasta, w
którym los zetknął ją z aktorem Otto Sanderem, pisarzem Imre Kertészem,
hinduskim kompozytorem Kamaleshem czy kolekcjonerem Klausem Schlesingerem.
Ten przewodnik ukazuje duszę
Berlina przez jego kontekstowość. Odpowiednio dobrane obrazy filmowe,
literackie inkrustacje słowami Hanny Krall, Adama Zagajewskiego, Witolda
Gombrowicza czy Czesława Miłosza głębiej ilustrują problemy, jakie rodzą się
podczas obserwacji. Autorka wychodzi zazwyczaj od konkretnego miejsca, jakie
zaznacza na swej mapie pamięci i pokazuje, jak wiele to miejsce przeżyło, czego
doświadczyło. I jak wiele skojarzeń może budzić. Wędrujemy z Dorotą Danielewicz
pozornie bez wyraźnego celu, ale celem samym w sobie jest pobudzenie do życia
po raz kolejny miejsc, zdarzeń i ludzi, dla których nie ma już miejsca w
teraźniejszym multikulturowym tyglu.
Co jest w tej publikacji
najciekawsze? Myślę, że rozważania o roli Literarisches Colloqium nad Wannsee,
z którym autorka związana jest zawodowo, a które było miejscem, gdzie polscy
twórcy potrafili odnaleźć swe własne małe ojczyzny dzięki zapachom, widokom i
dźwiękom. W zupełnie przecież obcym miejscu! Czego mi zabrakło? Nieco za mało
jest o samym 9 listopada 1989 roku, kiedy to sklejono berliński talerz, a
mroczny mur stał się historią. Chciałoby się poczytać więcej o tym, w jaki
sposób miasto wtedy ożyło, może zmartwychwstało? Danielewicz ukazuje jednak
Berlin z tak wielu różnych perspektyw i raczy nas tak soczystymi opowieściami,
że wszystko można wybaczyć, bo w mieście wielości, energii i stałych zmian
trudno zapisać to, co wymaga zatrzymania. Siebie i uwagi.
Myślę, że historie
Doroty Danielewicz, tak połączone ze sobą, to kadry filmu o Berlinie, jakiego
Woody Allen nigdy nie nakręcił. To przewodnik, który koniecznie trzeba poznać.
Autorka stara się wnikać możliwie najgłębiej w to, co berlińskie i możliwe do
wyrażenia, ale spogląda na miasto także z perspektywy podróżnika,
zwiedzającego, będącego tam tylko na chwilę. „Berlin. Przewodnik po duszy
miasta” udowadnia, że można zaprzyjaźnić się z miastem i można o nim
opowiedzieć na wiele różnych sposobów, skoro samo opowiada się wciąż na nowo z
dynamizmem doprawdy jedynym w swoim rodzaju.
Cudownie :) Dziękuję za tę recenzję. Interesuje mnie wszystko, co związanie z Niemcami. Berlin pragnę zwiedzić od dawna, a gdy wreszcie mi się to uda, na pewno wezmę ze sobą tę książkę.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
www.ksiazki-moja-kofeina.blogspot.com
Cudownie by było, by słowa pod recenzją były doń komentarzem, a nie tworzyły słup ogłoszeniowy. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńBardzo zachęcająca recenzja. Pomyśleć, że do Berlina mam tak blisko, a nigdy tam nie pojechałem. Kocham książki o miejscach, które snują opowieści o nich, a nie tylko opisują. W ten sposób zainteresowałem się Paryżem (Stomma), Japonią (Bator) i Nowym Jorkiem (Sławińska). Czuję, że pani Danielewicz dołączy do wspomnianych wyżej autorów. :)
OdpowiedzUsuńPS Mam nick jaki mam, proszę nie traktować tej wypowiedzi jako ogłoszenia reklamowego.