Pages

2017-05-30

„Przemytnicy” Konrad Janczura

Wydawca: Korporacja Ha!art

Data wydania: 2 czerwca 2017

Liczba stron: 160

Oprawa: miękka

Cena det.: 29 zł

Tytuł recenzji: Podkarpackie opowieści

Polacy zdają się unikać odpowiedzi „stara bida” na pytanie o to, co u nich słychać. Przynajmniej tak może się wydawać. W świecie przedstawionym debiutanckiej powieści Konrada Janczury ta „bida” jest nie tylko stara, ale też wrodzona, immanentnie zła. Nie chodzi o to, że bohaterowie nie mają na chleb. Zamiast niego wolą sobie kupić wódkę i szlugi. W miejscu, do którego zabiera nas Janczura, „bida” jest stanem permanentnej bylejakości. „Na wiosce”, gdzie mieszkają bohaterowie książki, od zawsze tkwi się w specyficznej tymczasowości czegoś, co na stałe jest zepsute, pospolite, marginalne i duszne. Przemytnicy” to taki mroczny rewers do twórczości Andrzeja Muszyńskiego i taka fraza, którą być może posługiwałby się Mirosław Nahacz, gdyby żył. Konrad Janczura zjadł zęby na współczesnych powieściach, nie mógł więc napisać własnej, która byłaby kiepska. Nie jest. To dobra książka, ale z gatunku tych niewygodnych. Tych, które dobrze jest rozpoznawać i mniej więcej wiedzieć, o czym są, ale jednocześnie trzymać do nich dystans. Autor opowiada o świecie, od którego wielu odwraca oczy. I ucieka, bo Podkarpacie sennych i przygnębiających nizin nie jest miejscem, gdzie życie mogłoby się toczyć przyzwoitym rytmem. „Na wiosce” pozostali ci, którzy z różnych powodów ugrzęźli. Nie starczyło im odwagi i determinacji, by wyrwać się w świat. Zastygli w pewnym paskudnym kształcie, z paskudnymi ludźmi dookoła – niby życzliwymi, ale nieżyczliwie nastawiającymi ucha. W miejscu, w którym czas płynie inaczej, a jego upływ jedynie wzmacnia wyobcowanie. Janczura zabierze nas do rzeczywistości, którą można tylko zapić. Pobić się, gdy podniesie się poziom testosteronu. Iść na potańcówkę, obejrzeć jakiś film, posiedzieć przed domem, pogapić się w niebyt. Ani to książka przyjemna, ani wygodna. Po co ją polecać? Bo „Przemytnicy” to świetna opowieść o ludzkim zapętleniu. O niemożności wydobycia się poza ramy ustalone przez społeczność, przez własną niedoskonałość, bezradność wobec marzeń i planów, których nie warto nawet konkretyzować, bo tak jest beznadziejnie. Janczura pisze o ludziach, którzy wciąż w tym kraju żyją, jest ich całe mnóstwo, nikt się nad nimi nie pochyla, nikt też nie lubi ich słuchać.

„Przemytnicy” to nie tylko efekt podglądania i słuchania tego, co stanowi o lokalnym patriotyzmie autora i do czego może mieć on bardzo ambiwalentny stosunek. Czytając książkę, odnosi się wrażenie, że to jednak czułość połączona ze zrozumieniem. Wchodzenie w rejony doskonale sobie znane, a jednocześnie takie, które koniecznie trzeba stygmatyzować. Pokazując także, że stygmatyzowani nie mają wyboru. Tak jak nie mają go Zola i Fery, przyjaciele z wioski, którym wydaje się, iż niejedno przed nimi. Trzeba tylko chcieć. Nie jeździć ciągle za tę wschodnią granicę na zlecenie lokalnego bonza o kartoflanej twarzy, tylko podjąć męskie decyzje, zaopiekować się sobą i zdecydować, co można zmienić, a co zmienić trzeba. Zola ma dwadzieścia jeden lat i poza rodzinnymi okolicami oraz Ukrainą, skąd przywozi lokalsom tanie dobra spożywcze, nie widział niczego. Może poza szorstką matką, która ma czelność zrywać z wyra dwie godziny przed południem i dla której Zola jest, jaki jest, nie trzeba od niego niczego wymagać, do niczego go nie zobowiązywać. Ot, domowe obowiązki i niech sobie jeździ do szoszonów – bo tak pogardliwie nazywani są przez bohaterów książki Ukraińcy. Fery jest nieco starszy i ma chyba gorzej. Balast w postaci ojca pijaka, jedynej bliskiej mu osoby. Nieszczęśliwa miłość, z której nie może się otrząsnąć. Poczucie, że zmarnował swój potencjał i nie ma pojęcia, w jaki sposób go odbudować. Zola i Fery mocno się przyjaźnią. Chłopackie relacje zamieniły się z czasem w silną męską więź. Wspierają się w niedoli, jeżdżąc na Ukrainę, realizując te wszystkie smutne zlecenia i zapijając w międzyczasie poczucie bezużyteczności.

Janczura pokazuje w swojej książce nie tylko smutek Lubaczowa, w którym można co najwyżej zjeść dobrą zapiekankę koło poczty. Ujmująco portretuje zatrzymanie czasu „na wiosce”. Bo nawet ten powieściowy lipiec dłuży się i jest byle jaki. Wszystko staje się byle jakie, bez konturów, bez szans na zmianę. O ile Zola łapie wiatr w żagle i przydarza mu się coś, co pozwoli spojrzeć w przyszłość optymistycznie, o tyle Fery pogrąża się wraz z ojcem w pijackiej rozpaczy. Obaj chcą zmienić coś w swoim życiu. Bo przemytnicy – jak to mówią „na wiosce” – nie są ludźmi bez celu i bez ambicji. Przyjaciele usiłują sobie postawić jakieś cele na przyszłość. Przecież przyszłość musi nieść w sobie coś dobrego, skoro przeszłość tonąca w polsko-ukraińskich animozjach jest złem, a teraźniejszość to ta cała Unia, która tyle narobiła, że wygnała ludzi z prowincji, a pozostałym dała do zrozumienia, że się nie nadają. Konrad Janczura nie pozwala bohaterom na zbyt wiele – nie mogą marzyć i planować czegoś, co się wydarzy, bo zapętlili się w orbicie wpływów narzuconych przez pracodawcę bez umowy. Zola i Fery są więźniami – nie tylko samych siebie. Do czego doprowadzi ich niemoc wynikająca z tego, że nie są w stanie wyjść poza lokalne uwarunkowania?

Janczura nie tyle zadaje pytanie o to, gdzie jest prawdziwe życie i dokąd pouciekali prawie wszyscy mieszkańcy podkarpackich wiosek, ile stara się oddać dynamizm gorzkiego życia tu i teraz. Zwrócić uwagę na tych, którzy zostali, na ich wybory i decyzje, a także na to, ile w tym wszystkim jest autonomii. „Przemytnicy” to gorzka proza. Obrazuje świat, w którym zaczyna brakować logiki, sensu, porządku i jakichkolwiek perspektyw. Janczura pisze o tymczasowości tych, dla których życie nigdy nie mogło nabrać znaczenia czegoś stałego i pewnego. Niwelując własne kompleksy, pogardliwie wyrażają się o Ukraińcach. Bo przecież nie mogą być na krańcu pustki tego świata, nie mogą uwierzyć w swoją beznadziejność, ktoś musi mieć gorzej, ktoś na pewno żyje w jeszcze większym bajzlu i przygnębieniu. Konrad Janczura portretuje specyfikę męskiej przyjaźni i ukazuje swych młodych mężczyzn w sytuacjach granicznych. Dopadają ich przemyślenia, które windują albo pogrążają. Rozpada się specyficzna więź. Jedyne, co wydaje się pewne „na wiosce”. Pośród tej potwornej przewidywalności, szarości i pustki. Janczura nie tylko portretuje pustkę. Ukazuje najmroczniejsze z jej oblicz. Dlatego „Przemytnicy” przykuwają uwagę, choć można odnieść wrażenie, że to kolejna chłopięca narracja stylizowana na bardzo męską, z nadmiarem wulgaryzmów i przerysowanych scen z pokaleczoną składnią. Czyta się Janczurę z przygnębieniem, ale jednocześnie uważnie. Chce się zrozumieć, czy naprawdę nie można ujrzeć niczego innego niż horyzont własnej wioski. Do gruntownego przemyślenia – zwłaszcza gdy uciekło się z takiej dusznej prowincji i teraz można sobie o niej czytać jak o czymś, do czego nie ma powrotu. Janczura jest złowrogi, piekielnie uważny, złośliwie pesymistyczny i empatyczny – mimo pewnej bezradności w opisie czegoś, co nie może być już gorsze niż to, czym się wydaje.

1 komentarz: