Wydawca: W.A.B.
Data wydania: 15 maja 2019
Liczba stron: 336
Przekład: Beata Geppert
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 44,99 zł
Tytuł recenzji: Dalsze diagnozy Zachodu
Po lekturze „Serotoniny” mogę
jedynie sparafrazować Czesława Miłosza i napisać, że innego Michela
Houellebecqa nie będzie. Zżymając się na tę powieść, nie zamierzam wskazywać
wszelkiego rodzaju wtórności w jego pisarstwie, co samo w sobie byłoby wtórne,
gdyż nie zauważyć takiej rzeczy to jak zgubić drogę, powiedzmy, od Jastarni do
Helu. Jest w „Serotoninie” nawet coś nowego, ważnego, ale potraktowanego z
zupełnie dla mnie niezrozumiałym przymrużeniem oka. Houellebecq do dyżurnych
już demonów cywilizacji zachodnioeuropejskiej dokłada kolejnego śmiertelnego
wroga, a jest nim depresja. Stąd może odejście od literatury politycznej i
ideologicznej, jaką niewątpliwie była „Uległość”, po której lekturze odniosłem
wrażenie, że francuski pisarz nie ma niczego ważnego do powiedzenia. „Serotonina”
ma być powieścią intymnego wyznania. Pamiętnikiem smutku przełamywanym
przeświadczeniem, że najbardziej smutny jest otaczający świat, nieudane dzieło
Boga i miejsce, w którym stworzyliśmy sobie, jak uznaje bohater książki,
oblicza piekła dla własnej wygody. W tym zabiegu formalnym Houellebecq też
niczym nowym by nie zaskoczył, ale liczyłem jednak na to, że tytuł zobowiąże go
do wnikliwej analizy problemu, którego wciąż ani terapeuci, ani psychiatrzy,
ani socjologowie nie są w stanie zgłębić, choć ludzkość wyprodukowała już całą
gamę antydepresantów umożliwiających tak zwane normalne funkcjonowanie, z
którego bohater książki oczywiście drwi – i ma w tym rację. Gdyby „Serotonina”
odeszła od wszystkiego, co u Houellebecqa wtórne, mogłaby być ciekawą książką.
Ciekawą, ale nie dobrą. Literacko bowiem najnowsza rzecz współautora skądinąd
znakomitych „Wrogów publicznych” sugeruje naprawdę poważny wypadek przy pracy.
Nieszczęśliwy bohater książki
nie próbuje zadawać pytania o to, co go unieszczęśliwiło, ale stara się
udowodnić tezę, że przeszłość człowieka zabija. I tam też szuka – raczej po
omacku – przyczyn, dla których dzisiaj musi zażywać pewien specyfik
uniemożliwiający mu jakiekolwiek seksualne spełnienia. A te
przecież będą bardzo istotne. Po raz kolejny otrzymujemy od Houellebecqa obraz
mężczyzny, który wartość kobiety ocenia po tym, w jaki sposób obsługuje ustami
jego penisa, jak elastyczną ma pochwę i co może zaoferować jej tyłek. Naprawdę
nie chce mi się już analizować tego, czy to wszystko serio, czy też może
ironicznie, a jeśli tak, to jaki procent tej ironii zawiera cała ta obsesyjnie
powtarzana sfera tematów. Nie chcę także zastanawiać się nad tym, na ile to
wszystko seksistowskie czy mizoginiczne, czemu ma służyć w warstwie
symbolicznej i co wyrażać między zdaniami. Chcę jedynie zaznaczyć, że to
wszystko jest po prostu obrzydliwe i czas, aby wreszcie ktoś o tym powiedział.
Jako mężczyzna mówię temu wszystkiemu: dość.
Poza tym
czterdziestosześcioletni Florent-Claude niesie w sobie i na sobie cały ból
egzystencji świata, który już od dłuższego czasu zmierza do unicestwienia, ale
trzyma się być może dzięki temu, co jest też cechą charakterystyczną bohatera –
boi się samobójstwa, jest przerażony śmiercią. Cała ta narracja będzie
zbudowana wokół opozycji wobec śmierci, ale też specyficznej adoracji samego
procesu umierania. Rodzice bohatera odpowiedzialność za życie wzięli w swoje
ręce. On sam nikogo nie obarcza swoimi problemami, ale konstruuje zarys czasu
minionego, w którym pojawili się ludzie oraz okoliczności kształtujące go
takim, jakim jest dzisiaj. Człowiekiem bezradnym, choć przecież gotowym na
wszystko, na każdą możliwość. Także na to, by po prostu zniknąć z życia, choć w
gruncie rzeczy nie ma komu znikać, jeśli nie liczyć japońskiej kochanki
lubującej się w seksie typu gangbang nie tylko z istotami ludzkimi. Michel
Houellebecq tworzy taką konstrukcję powieści, w której pojawia się cała galeria
mniej lub bardziej ważnych dla bohatera ludzi, z którymi obcował, i to oni mają
opowiadać o tym, kim się stał. Sprytne, choć mimo wszystko mało interesujące. Nie
tylko dlatego, że bohaterowi można współczuć. Przede wszystkim przez to, że
jest niewiarygodny – taką dozę cynizmu z takimi pokładami potrzeby miłości
trudno sobie wyobrazić w przeciętnym męskim umyśle, a przecież Florent-Claude
chce być postrzegany jako przeciętniak. Nieprzeciętnie smutny, ale to już inna
sprawa.
Mimo bulwersującego mnie
sposobu przedstawiania kobiet, mówienia o kobietach i czynienia ich elementami
dynamizującymi tę prozę ujawnia się tutaj specyficzna złożoność relacji
damsko-męskich. Kiedy bohater opowiada o tym, w jak dramatyczny dla siebie
sposób utracił wielką miłość, nie dość, że jest czuły, to w bardzo dużym
stopniu przekonujący, jakby zupełnie nie z książek tego autora. Dlatego
„Serotonina” fragmentami zaskakuje. Także wówczas, kiedy dosadnie pokazuje, że
jej bohater jest gotów odpuścić złu i nie zgłosić nigdzie odkrytych czynów pedofilskich.
Sam pomysł Florenta-Claude’a, by fizycznie zniknąć, mógłby też ciekawie
rozwijać metaforę niedoboru tytułowej serotoniny i być inteligentnym obrazem
stanu depresyjnego. Ale to się już nie do końca udaje. Nie tylko dlatego, że
opowiadając o depresji, Houellebecq zdaje się portretować tylko to, co w niej
bardzo charakterystyczne. Indywidualizując swego bohatera – załóżmy, że to
robi i że nie pamiętamy, o czym pisał we wcześniejszych powieściach – nie
indywidualizuje jego umysłowej choroby. Nic nie jest w zasadzie zdiagnozowane,
ale cała ta książka to właściwie punktowanie problemów, ze świadomym chyba
unikaniem jakichkolwiek diagnoz. I przez to jest mało czytelna. Mało
wiarygodna, ale przede wszystkim też słaba językowo. Trzeba zatem przyznać, że
podczas lektury pojawia się sporo ambiwalentnych myśli, szalę na korzyść
goryczy przechylają jednak te związane z rozczarowaniami. Chciałoby się chyba
także wziąć jakiś dobry depresant, myśląc o
tym, że w taki sposób pisze jeden z czołowych współczesnych francuskich
prozaików.
Ważna wydaje się sugestia, że
bohater nie jest w stanie stworzyć żadnej więzi międzyludzkiej. Ku jego
zaskoczeniu wszystko, czym się stał, wydobywa się jednak z relacji – dobrych
czy złych, ale zawsze intensywnych. To jego znajomi decydują się na kroki, na
które on sam nie miał nigdy odwagi. To oni spalają się emocjonalnie w życiu, a
jego obdarowują popiołami z tych pożarów. To jest ciekawe, jednak w tym popiele
mimo wszystko zarysowuje się nam neurotyczny egocentryk, który może jest dobrze
zdiagnozowany, a może udzieliło mu się przekonanie, że skoro – jak rzekła jego
ukochana – w dzisiejszej Europie nikt już nie będzie szczęśliwy, to niemożliwe
jest, by zachować się inaczej niż reszta. Houellebecq chce napiętnować
zachowawczość, ale także pokazać, do czego złego ona prowadzi, jeśli ogarnie
zbyt dużą grupę ludzi. I w tym momencie powtarza już sugestie oraz fantazje o
deprawacji i upadku świata, który rządzi się mimo wszystko własnymi prawami,
choć niektórzy próbują czynić z Houellebecqa proroka, a „Serotonina” to świetny
dowód na tendencję do robienia wielkiego zamieszania wokół przeciętnej książki.
Nazwisko i tak już robi swoje. Mimo wielu mankamentów „Serotonina” będzie
czytana, bo trzeba ją znać, przecież to wciąż ważny pisarz, prawda?
NO ja jestem fanką Michela Houellebecqa, więc i tą książkę musiałam przeczytać. Uważam, że jest na dobrym poziomie, tzn. to jest ten Houellebecq którego znamy (skandalista powrócił). Plus za ciekawą postać Yuzu.
OdpowiedzUsuń