Pages

2020-02-20

„Slumberland” Paul Beatty


Wydawca: Sonia Draga

Data wydania: 15 stycznia 2020

Liczba stron: 288

Przekład: Witold Kurylak

Oprawa: twarda

Cena det.: 39 zł

Tytuł recenzji: Berliński rytm

Ta książka jest trochę jak matrioszka: z jednej niesamowitej opowieści wydobywa się kolejna – i tak przez cały czas, bo Paul Beatty nie znosi narracyjnej nudy, a „Slumberland” to powieść z tak szalonym i dynamicznym rytmem, z jakim dawno się nie spotkałem. Można ją odczytywać jako satyrę na świat popkultury tak ogólnie. Można bawić się groteskowością niektórych elementów i drapieżną składnią, która chce być prowokacyjna, wcale nie będąc jednocześnie w swoim charakterze nachalna. To bardzo oryginalny hołd oddany muzyce i dźwiękom. Okazuje się, że to one mogą napisać encyklopedię życiowych mądrości, która wydaje się równie ważna co opasłe filozoficzne tomy. Można czytać Beatty’ego w niektórych fragmentach całkiem serio, ale myślę, że chodzi tutaj o specyficzną grę z czytelnikiem, jak również autotematyczną wariację na temat tego, kim ma być bohater literacki. Zwłaszcza taki podążający za charyzmatycznym muzykiem jazzowym, który w pewien sposób jest jego odbiciem, a na pewno – źródłem specyficznej fascynacji. To śledzenie jest tu enigmatyczne i frapujące. Kto idzie tu czyim śladem i czym jest to obsesyjne poszukiwanie pewnej postaci w jednym z europejskich miast?

Ferguson uznaje się za „uchodźcę polityczno-lingwistycznego”. Opuszcza Stany Zjednoczone, by przybyć do Berlina – miasta transformacji dziejowej i społecznej, w którym dokonuje się dynamiczna zmiana. Cała ta książka też jest czymś takim, jeśli przyjrzymy się wrażliwości głównego bohatera i będziemy śledzić jego specyficzny ogląd rzeczywistości, do której z jednej strony chce się dopasować, ale z drugiej – wciąż jest jej ironicznym komentatorem. Każdy, kto kocha Berlin za jego nieprzewidywalność i gotowość do ciągłych zmian, z pewnością odnajdzie się w tej powieści. Świetnie portretującej kondycję obcego przybysza, który przygląda się niemieckości z charakterystyczną dla niego nonszalancją i jednocześnie z dużą uwagą. „Slumberland” to powieść o przekraczaniu granic i poznawaniu samego siebie. Kryterium poznania jest moc beatu. Podążanie za dźwiękami, których w podzielonym, a potem mającym problem ze zjednoczeniem mieście jest wyjątkowo wiele. Brzmią też inaczej, przefiltrowane przez doświadczenia imigranta. Czarnoskórego wielbiciela muzyki, który decyduje się na to, by objąć funkcję programującego szafę grającą w tytułowym klubie. By stać się kreatorem muzycznych gustów w przestrzeni publicznej. Sam natomiast o kwestii gustu jako takiego ma do powiedzenia naprawdę wiele.

Paul Beatty jest dowcipny i cyniczny. Jego erudycja, ale przede wszystkim ujawnianie, jak wielką dlań pasją jest muzyka, czyni z tej powieści specyficzną spowiedź. Fikcja literacka zamienia się chwilami w publicystykę, ale wszystko ma swój niepowtarzalny charakter – nie jest jedynie komentarzem do zdarzeń, lecz również jej kreatorem. To także ciekawa książka o istocie pamięci i ryzyku zapamiętywania zbyt wielu doznań, zbyt intensywnie. Muzyczność całej tej książki tworzy taką chwilami pełną przesytu symfonię, ale autor konsekwentnie zmierza do wytyczonego sobie celu. Im bliżej końca, tym bardziej surrealistycznie, ale z drugiej strony bardzo ciekawie.

Świetne są takie powieści, które zamiast narzucać nam jakieś przesłanie, wciąż na nowo je komplikują. Dlatego „Slumberland” nie jest właściwie łatwą lekturą i są momenty, w których można zastanowić się nad tym, czy nie jesteśmy wyprowadzani gdzieś w pole. Podoba mi przewrotna metaforyka Beatty’ego oraz to, że ton jakiegokolwiek oskarżenia za każdym razem jest złagodzony przez ironię. Z jednej strony jest to zatem proza, która chce być dosadnym komentarzem, z drugiej jednak – bardzo oryginalna powieść inicjacyjna. Skoncentrowana bardziej na ujawnianiu już przeżytych doświadczeń, ale konstruująca ciekawego bohatera w drodze. „Slumberland” to historia podróży naznaczonej miłością do muzyki. I opowieść o muzyce, dzięki której można się wybrać w wyjątkową podróż.

To, co minione, zdaje się najciekawsze, bo retrospekcje podporządkowane są wrażeniom słuchowym. Temu, w jaki sposób i w jakich okolicznościach zapamiętało się dźwięki. Jak wdzierały się w świadomość, znajdowały tam swoje stałe miejsce i determinowały sposób postrzegania rzeczywistości. Beatty fantazjuje o świecie, którego chropowatą strukturę można uporządkować właśnie dzięki dźwiękowi. A jednocześnie tak opisuje swojego bohatera, że jego doświadczenia życiowe tworzą tutaj jakby piosenkę. A może pieśń pełną egzystencjalnego buntu i pozostawiającą w niedosycie, kiedy dekonstruuje ten bunt wkradającą się na kolejne strony goryczą? Są też momenty kakofonii. I charakterystycznych zderzeń tego, co całkowicie absurdalne, z tym, co boleśnie prawdziwe i raniące, jak na przykład śmierć. Ale „Slumberland” to w dużej mierze książka rozrywkowa. Czarnoskóry użytkownik solarium, doodbytnicze przyjmowanie alkoholu, wątek popularności muzyki do pewnego zoofilskiego filmu pornograficznego czy jeszcze kilka komicznych, ale też dosadnie autoironicznych elementów, wywołują uśmiech i szczerze bawią.

Beatty w bardzo inteligentny sposób krytykuje również to, jak kształtują się masowo nasze gusta – nie tylko muzyczne. Dobiera do tego świetną przestrzeń, bo Berlin wydobywający się z mroku czasu sprzed upadku muru i ten zjednoczony, ale wciąż dziwiący się samym sobą, to sugestia, że sporo z tego, co lubimy albo cenimy, może być efektem przypadku lub chaotycznego zbiegu okoliczności. Wszystko jest tu niebanalne, zaskakujące i wieloznaczne. Także opis relacji z kobietami. Kolejnego aspektu życiowego poszukiwania. To w końcu historia o muzycznych wyborach i o tym, że wybieramy dany dźwięk, melodię, wykonawcę i nastrój, bo wciąż na nowo szukamy swojej tożsamości w czymś, co wyraża ją niewerbalnie. Bardzo ciekawe są też fragmenty mówiące o różnicach międzyrasowych i o tym, że kolor skóry może zdeterminować gust muzyczny, a także szereg innych życiowych wyborów.

„Slumberland” to oryginalna powieść, która z jednej strony ma niesamowicie mocne tempo, z drugiej jednak – wymaga zatrzymania i analizy, bo rozgrywające się wydarzenia są naprawdę bardzo intensywne. Gdzieś między mrocznymi refleksjami o ludzkiej naturze i fatalistycznych dźwiękach kryje się jednak pełna życiowego wigoru historia o podążaniu ku doskonałości. O tym, że doskonałość może definiować muzyka, ale także o tym, że dźwięki czasem mogą stać się obsesją. Na długo zapada w pamięć. Zwłaszcza że wyzwala dość specyficzny rodzaj przywiązania. Trudno mi było rozstawać się z tą książką w przerwach. Jakbym wychodził w trakcie znakomitego koncertu. A z drugiej strony jest to swego rodzaju narracja przesytu. Warto przekonać się, o jaką przesadę tutaj chodzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz