Pages

2020-12-18

„Halny” Igor Jarek

 

Wydawca: Nisza

Data wydania: 25 września 2020

Liczba stron: 256

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 42 zł

Tytuł recenzji: Świat ponury

Czytałem z dużym zdumieniem. Przede wszystkim dlatego, że cały czas myślałem o tym, iż autora prezentuje się jako nowatorską osobowość, a jego książka nazywana jest językowym odkryciem. Nie widzę w „Halnym” niczego, co zasługiwałoby na tak znaczące wyróżnienie. Na pewno nowohucka lokalność, która ma w jakimś stopniu nieść tę książkę medialnie, nie jest tu w zasadzie żadną lokalnością, bo opowiedziane historie mogłyby się równie dobrze rozgrywać na warszawskiej starej Pradze, katowickich Szopienicach czy gdańskiej Oruni lub olsztyńskim Zatorzu. Można tak wymieniać dalej, mając świadomość tego, że mroczne legendy dzielnicowe wyrastają w dużej mierze ze stereotypów, a Igor Jarek chyba nie chciałby być widziany jako artysta uproszczeń. Nie jest niczym niezwykłym także sama opowieść – rozpisana na role i dramatyczne narracje pierwszoosobowe tych, za których nikt nie ma ochoty opowiedzieć ich nędznego i smutnego życia. Nie widzę w końcu powodu do wyróżnienia ze względu na język, na którego cześć wielbiciele tworzą peany. Jarek chce gloryfikować prostotę, uzasadnić artystyczną konwencją stężenie wulgaryzmów i prozaizmów przekraczające czasami zdolność ich przyswajania. Chce takim językiem opowiedzieć o tym, że to, co proste, niekoniecznie musi być prostackie. Zachwyt nad tym zabiegiem nasuwa mi myśl, że gdyby autor nieco bardziej skomplikował swoją frazę, mógłby być nazwany polskim George’em Saundersem.

A „Halny” to tak naprawdę w moim odczuciu niczym niewyróżniająca się książka będąca zbiorem tekstów, z których parę już wcześniej ujrzało światło dzienne, i takim mroczno-melancholijnym tryptykiem o tej formie egzystencji, od której odruchowo się odsuwamy, bo nam cuchnie, co zresztą autor podkreśla bardzo dosadnie, łącząc losy bohaterów z wydzielinami, wydalinami, obrzydliwymi woniami i podkreślaną wciąż dydaktycznie mantrą, że życie każdego z nich ma konsystencję gówna. Najciekawszy wydaje się pierwszy tekst, bo „Nowohucka kolęda” to rzecz bardzo wyraźnie i z dużymi ambicjami wychodząca poza prozę portretującą patologiczne uwarunkowania, z których nie można się wydobyć. Rozpisana na kilka narracji mogłaby zabłyszczeć jako ciekawa polifonia. Niestety, wszyscy bohaterowie mówią tak samo i podobnie myślą. Nie ratuje tego tekstu nawet proświąteczna afirmacja, ten kulturowy faszyzm wmawiający nam, że kilka mrocznych grudniowych dni mimo wszystko niesie w sobie zapowiedź jakiejś magicznej przemiany. Mam nadzieję, że autor traktuje to wyjątkowo ironicznie, a nie całkiem serio.

Bohaterowie Igora Jarka zeszli na życiowy margines głównie przez to, że los rzucił im pod nogi takie kłody, z którymi nie mogli sobie poradzić. A może byli zbyt słabi, by podołać przeciwnościom losu. W każdym z tekstów autor sygnalizuje ten element tak zwanego normalnego życia, który dałby im możliwość innej egzystencji, ale jest tylko mglistą i niejasną obietnicą, że po tej pozornie uporządkowanej stronie życia byłoby lepiej. Dla bohatera „Nowohuckiej kolędy” jest to śpiew, dla Krystka z „Królowej” zdolność szybkiego opanowania języka angielskiego i bilet do Liverpoolu, dla Pawła z „Halnego” to sportowa pasja, która kiedyś stanowiła źródło satysfakcji i spełnienia. Nie ma co ukrywać, że wszystko tu przepada w odmętach mrocznego czasu przeszłego. Wszyscy nie tyle winią się o to, że stracili szansę na satysfakcjonujące życie, ile przede wszystkim odnoszą się do czegoś, co formuje kształty poza duszną i klaustrofobiczną przestrzenią, z której nie mogą się wydostać. Jest bardzo bezkompromisowo, ale też w mało przekonujący sposób czule. W historiach Jarka nawet największy brutal zapłacze. I to szczere, prawdziwe łzy, ale narracyjne wolty, jakie do nich doprowadzają, są zakrawają na emocjonalne szantażowanie czytelnika.

Problemem „Halnego” jest nie tyle oczywistość formy, bo mimo wszystko wcale nie ma w niej niczego oczywistego, ile przede wszystkim konstruowanie historii. Kiedy w pierwszej narracji najpierw oswoimy się z bombardowaniem wulgaryzmami na pierwszych stronach i zrozumiemy, że tak ma być, taka konwencja, taki sznyt i urok tej książki, szybko uświadomimy sobie, że Igor Jarek stara się w dość sztuczny sposób obdarzyć portretowanych ludźmi taką mnogością życiowych nieszczęść, żeby to szczególnie mocno uderzyło w czytelnika. Po co? Naprawdę hiperbola ma tu tak duże znaczenie dla sensu i przesłania? Czy Igor Jarek chce podkreślić, że niektórzy z nas zawsze mają pod górkę i nie zmieni tego żaden przypadek albo okoliczność, dzięki której na chwilę wskoczy się w inne życiowe koleiny? A może chce sprowadzić do parteru swoich bohaterów, żeby nie mogli już złapać oddechu, bo to stanie się ciekawym literackim zagraniem?

Poziom fatalizmu urasta tu do rangi czegoś tak wszechobecnego i tak obezwładniającego jak tytułowy wiatr halny – którego stereotypowe funkcjonowanie w świadomości zostało tu wykorzystane jako coś w założeniu twórczego. Do tego dodanych jest kilka chropowatych metafor jak ta o dwóch kundlach – stronach ludzkiej osobowości. Wszystko oczywiście ma być szorstkie i odpychające: od konstrukcji bezradnych wobec rzeczywistości zdań po hiobową konwencję poznawania losów bohaterów, którym nic nie pomoże, a otwarte zakończenia ich historii jedynie podkreślą, że jesteśmy w najmroczniejszym z egzystencjalnych piekieł. Takie piekła nie mają adresu. Szkoda, że nagle zostały mocno sklejone z tą nieszczęsną Nową Hutą, gdzie – serio, serio – nie widuje się wyłącznie przestępców, agresywnych kibiców czy szaleńców z maczetami.

Żeby to było jasne: nie zarzucam Igorowi Jarkowi wtórności, choć uważny czytelnik dostrzeże ją bardzo szybko na każdym poziomie odczytania tej książki. Mój zarzut dotyczy pewnego rodzaju agresywności przekazu, natrętnego dydaktyzmu i prób łączenia tego, co bezkompromisowe, z elementami fabuły sugerującymi, iż każdy twardziel ma czułe serce, a przede wszystkim rozegrania emocjonalnego szantażu na portretowaniu relacji rodzinnych – jakkolwiek toksycznych, zawsze przecież chwytających za serce, tym razem czytelnika. „Halny” to też wciąż na nowo i wciąż powtarzalnie ta sama fraza, ten sam zasób leksykalny i takie same przewidywalne konstrukcje językowe. W tytułowym opowiadaniu czytelnik znajdzie nieco więcej satysfakcji, bo kiedy się to śledzi, slapstickowa konwencja tworzy z niego chwilami czarną komedię, ale ostatecznie od pierwszych irytujących autorefleksji Sandry po ostatnie przemyślenia Pawła naprawdę nie dzieje się tu nic niezwykłego. A chyba powinno, skoro Jarek zostaje tak pięknie wyróżniony. Mam wrażenie, iż takim książkom jak ta robi się gdzieś dobry PR, a potem nie wypada zwrócić uwagi na to, że promocja hula dobrze, ale prawdziwy halny podczas lektury naprawdę miesza w głowie, kiedy po wszystkim można odnieść wrażenie, że w jakimś sensie była to przeprawa, jednak poza doświadczeniem szczególnego rodzaju smutku w nieszczególnych okolicznościach niewiele z tej książki w pamięci pozostaje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz