Pages

2018-05-07

Rozmowa z Kubą Wojtaszczykiem

fot. Zuzanna Szamocka

Czujesz się pisarzem młodego pokolenia? Bo wszyscy ci, których tak zwykło się nazywać, powoli przesuwają się w granice tak zwanego wieku średniego. Oczywiście pytam pół żartem, pół serio.

Wydaje mi się, że takie szufladki, jak pisarz młodego pokolenia, są potrzebne, bo ułatwiają klasyfikację, a przecież nie ma nic gorszego niż chaos, który pojawia się, gdy nie doczepimy komuś łatki. A tak na serio, mogę być wiecznie nazywany młodym pisarzem, mnie to zupełnie nie przeszkadza (śmiech).

Jesteś człowiekiem, który czasami dość obsesyjnie trzyma się problemów czasu minionego, a dodatkowo potrafi świetnie te problemy niuansować. Lubisz się schować w czasach, których nie pamiętasz, czy uważasz, że po prostu jesteś im coś winien jako prozaik? Marcinowi Wilkowi powiedziałeś, że z historii przede wszystkim sam chcesz się jak najwięcej dowiedzieć dla siebie.

Lubię poznawać, jak to ładnie nazwałeś, czasy minione, dlatego też dwie moje ostatnie powieści dzieją się w przeszłości. Oczywiście książka zaczyna się od pomysłu. Przy „Słońcu narodu” przyczynkiem był autentyczny dziennik, który znalazłem na pchlim targu; to on ustawił mi ramy czasowe, czyli lata 1978 i 1979. Sam pomysł nie wystarczy, muszę wiedzieć, o czym piszę, dlatego też dokonuję bardzo szczegółowego researchu. Czytam gazety, pamiętniki, oglądam filmy i kroniki, a nawet słucham muzyki z tamtych lat – nawet jeżeli coś później nie wejdzie do fabuły książki, muszę mieć pewność, że wiem wystarczająco dużo o opisywanych czasach. A to, co przenoszę do powieści, powinno być właśnie zniuansowane, bo przecież nie mam zamiaru przepisywać Wikipedii.

A przeszłość?

Przeszłość ma w sobie coś, co mnie do niej przyciąga. Kiedyś myślałem, że to prozaiczna melancholia, takie „kiedyś było lepiej” przekazywane w Polsce w genach. Jednak im więcej czasu spędzałem, zagłębiając się we wspomnienia, tym bardziej zauważałem, że choć zmienia się świat, myślenie ludzi pozostaje podobne, kierują nim podobne mechanizmy. Poza tym, już zupełnie prozaicznie, lubię kostium, tę całą wizualną otoczkę czasów, do których dzięki pisaniu mogę się przenieść.

Nie sądzisz, że większość wielkich światowych powieści wydobywa się z czasu przeszłego?

Właśnie szukam w pamięci książek, które są dla mnie najważniejsze. Wprawdzie jest wśród nich potwierdzająca twoją tezę powieść „Krwawy południk” McCarthy’ego (napisana współcześnie, ale dziejąca się w XIX wieku); ale zaraz myślę o „Graj jak się da” Didion, „Wielkim Gatsbym” Fitzgeralda albo o „Świecie w płomieniach” Hustvedt, czyli rzeczach, które opowiadają o czasach mniej więcej współczesnych dla ich autorek i autorów. Tak więc wielkość światowych powieści jest chyba zależna od czytelników, ale oczywiście mogę się mylić.

Mamy wspólnego wydawcę swoich pierwszych książek. Self-publishingowego, ale tak się złożyło, że mój wkład w wydanie „Roku w rozmowie” był tam zerowy, a twój we własną książkę niewielki. Nie masz może wrażenia, że na rynku wydawniczym dla debiutującego autora ścieżką do wydania pierwszego tytułu jest tylko self-publishing, bez względu na to, jak dobre jest to, co napisał?


Trudno mi porównać dzisiejszą sytuację na rynku wydawniczym z tą w 2014 roku, kiedy debiutowałem „Portretem trumiennym”. Wtedy wydawnictwo zgłosiło się do mnie samo, dopiero później dowiedziałem się, że działa ono też na zasadach self-publishingowych. Pytasz, czy self jest często jedyną ścieżką dla debiutu? Chyba nie, bo wystarczy spojrzeć, ile pierwszych książek obecnie wychodzi; ale na pewno jest jedną z możliwości.

Ale ze swoich doświadczeń wiem także, ile ich nie wychodzi, choć często są dobre. Jaką miałbyś radę dla debiutanta, który ma ciekawą propozycję wydawniczą i marzy o swej książce?

Na pewno uczucia radości, towarzyszącemu debiutantowi, którego książka niebawem trafi na rynek, nie da się porównać z żadnym innym. Jednak na początku polecam obniżyć swoje oczekiwania, bo te najczęściej mamy bardzo wysokie, a przebić się z debiutem jest naprawdę ciężko. Warto też wyhodować sobie grubą skórę, która choć trochę uchroni od hejtu i niekonstruktywnej krytyki. No i robić swoje, bez względu na wszystko.

W wywiadzie z Łukaszem Saturczakiem wspomniałeś, że nie przepadasz za rozmowami z ludźmi. Niektórzy moi znajomi też tak mają i tłumaczą to tym, że dzisiaj ludzie nie mają za wiele do powiedzenia. Dlaczego ty robisz uniki?

Z natury jestem introwertykiem, więc wolę ludzi obserwować. Ich zachowania, cechy charakterystyczne „kradnę” i przelewam na papier. Proces twórczy chyba się we mnie nie kończy. Jestem nastawiony na wyłapywanie ciekawostek z życia, zachowania, sposobu mówienia czy poruszania; są to np. sformułowania albo nawet pojedyncze słowa, którymi posługuje się tylko jedna rodzina, bo przekazywane są one jakby w genach; lubię też słuchać opowieści znajomych z ich domów rodzinnych, zawsze znajdę w nich coś, co mnie zaintryguje; kiedyś na przykład moja znajoma w trakcie rozmowy wyjawiła, że w dzieciństwie jej babcia miała w zwyczaju grozić, że jak nie będzie grzeczna, to wymieni ją na dwie dziewczynki z sierocińca. Od razu nasunęło mi się pytanie: ale dlaczego na dwie?! To trzeba rozwinąć! W takich chwilach zapala się we mnie lampka, że to może się przydać.

Wszyscy pytają cię o żyjące postacie ze „Słońca narodu”, a mnie najbardziej zaintrygowała ta, którą uśmiercasz. Samobójczyni Rozalia podyktowała Gustawowi rytm życia, z którego nie może się on wydobyć. Rozalia była toksyczną matką czy może tylko nieszczęśliwą w swej roli, niemogącą dać synowi radości?

Postać Rozalii jest jedną z najbardziej tajemniczych w powieści. Dzięki temu, że nie jesteśmy pewni jej losów i wyborów życiowych, nie możemy też być pewni niczego w kwestii wizji/wspomnień Gustawa. Lubię myśleć, że starała się być najlepszą matką, jaką potrafiła. Bardzo szybko urywam wątek Rozalii, widzimy ją jedynie z punktu widzenia jej syna, co niekoniecznie wygląda na wzorowe wychowanie; ale musimy wziąć pod uwagę fakt, iż była samotną, ciężko pracującą kobietą w bardzo ciężkich czasach.

Nie bałeś się, że niektórzy czytelnicy będą niezadowoleni, czytając po raz kolejny w „Słońcu narodu” o dyżurnych polskich tematach literackich typu wojna w pamięci, komunizm czy skomplikowane relacje rodzinne? Bo łączysz to wszystko znakomicie w powieść, która rozgrywa się gdzieś wewnątrz bohaterów, nie diagnozuje niczego nowego w ww. tematach.

Dziennik, o którym wcześniej wspomniałem, nie ustawił mi tylko ram czasowych książki, ale również jej tematykę. Poza tym bardzo lubię zaglądać pod podszewkę pozornie przeciętnej polskiej rodziny i doszukiwać się tam różnych brudów, co zresztą zapoczątkowałem już „Portretem trumiennym”. W „Słońcu narodu” jednak idę dalej niż w swoim debiucie, nie tylko rozkładam rodzinę na czynniki pierwsze, ale też pokazuję, jak Historia utrudnia funkcjonowanie jej członkom i jak ich zmienia.

I bardzo to indywidualizujesz. Na kogo z tej rodziny Historia miała największy wpływ?

Jeżeli uznamy, iż Gustaw nie zwariował, tylko przydarzyło mu się to, co dostrzega w swoich wizjach, musiałbym powiedzieć, że przeszłość najbardziej wpływa właśnie na tego bohatera; nie może funkcjonować, tylko popada w stan odrętwienia, zaprzepaszcza wszystko, co do tej pory udało mu się zbudować.
Na drugim biegunie znajduje się Renata, na którą Historia, czyli wybór Wojtyły na papieża, wpływa ożywczo; kobieta przedefiniuje swoje życie, stanie się bardziej odważna, w pewien sposób dzięki Historii się wyemancypuje.

Którego z bohaterów swoich książek najbardziej szanujesz, któremu najbardziej współczujesz, a który jest ci szczególnie bliski?

Odniosę się do swojej najnowszej powieści, bo jej bohaterowie ciągle są żywi w mojej pamięci. Lubię każdą z postaci, nawet te na pierwszy rzut oka antypatyczne. Myślę, że najbardziej szanuję Elkę, czyli dziewczynę Pawła, która mimo przeciwności dąży do swojego celu; jest bardzo silną postacią, emancypującą się w trakcie trwania akcji książki. Natomiast współczuję Gustawowi, bo jest samotny w swojej podróży do przeszłości; tym bardziej że sam nie jest pewien, co jest prawdziwe, i nie ma u kogo szukać pomocy. Teoretycznie najbliższe mu osoby nie mogłyby być od niego dalej. Z kolei najbliższa jest mi Renata, dlatego że od niej zaczęła się ta książka. To odręcznie pisany pamiętnik stał się inspiracją dla postaci żony i matki, wokół której stworzyłem rodzinę. Pamiętnik, dodajmy, realnej postaci, co sprawia, że trudno nie czuć z nią więzi.
fot. Zuzanna Szamocka

„Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica?” to powieść o tym, że wojna nie kończy się, gdy wielcy tego świata ogłaszają ten koniec. Reportażowo świetnie opisali to Magdalena Grzebałkowska czy Ben Shepard. Myślisz, że doświadczenie wojny jest największą życiową traumą człowieka?

Trudno mi odpowiedź na to pytanie, z prostej przyczyny – nigdy nie przeżyłem wojny. Żadna liczba przeczytanych książek, artykułów czy obejrzanych filmów nie zbliży mnie do tego doświadczenia. Sam mogę posługiwać się jedynie researchem i wyobraźnią, a wszystko to w bezpiecznej przestrzeni mojego pokoju. Jednakże jest to temat niewątpliwie fascynujący. Pociąga mnie niejednoznaczność wyborów, których człowiek musiał czy musi każdego dnia na nowo dokonywać w tak potwornych okolicznościach, gdy wszelkie do niedawna obowiązujące prawa zostają zawieszone.

Ja też to tak odbieram. I myślę, że każdy z nas ma swoją fantazję o tym, co jest największym okrucieństwem wojny. Zdradzisz mi swoją?

Oczywiście, pisząc, wielokrotnie zadawałem sobie pytanie, co zrobiłbym w danym momencie. Jeżeli musiałbym wybrać, kogo z bliskich uratowałbym, a kogo poświęcił? Czy byłbym uczciwy? I tak dalej… Jednak te kwestie ciągle pozostają w fazie bezpiecznego gdybania. Choć to truizm, ale jestem pewien, że człowiek dopiero w chwili największego zagrożenia odkrywa, do czego jest tak naprawdę zdolny.

„Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć” to zaś rzecz, którą odczytywać można jako gorzką alegorię ludzkiego wykluczenia. Jest smutniejsza o tyle, że dotyczy ludzi młodych, niedopasowanych, sfrustrowanych, zagubionych. Tak zwany kapitalizm tak nas rozczłonkował i zatomizował czy to młode pokolenie zagubiło gdzieś jakiś instynkt stadnego życia rodzący tradycję i wspólnotę?

Młode pokolenie jest ambitne, ale jednocześnie zindywidualizowane na tyle, że zahacza to o egoizm. W przypadku „Przemocy…” mamy do czynienia z grupą studentów humanistyki, którzy mierzą się z tym, że rynek pracy ma im niewiele do zaoferowania. Grozi im albo bezrobocie, albo praca poniżej kwalifikacji. Ta – według nich – niesprawiedliwość jednoczy ich i pcha ku protestom, które w powieści przeradzają się w groteskę. W mojej opinii dziś „stadne życie” pojawia się wtedy, gdy zagrożone są podstawowe prawa, co starałem się pokazać w książce.

Cztery powieści w okolicach trzydziestki to dużo. Mam wrażenie, że masz też duże wsparcie w swoich poczynaniach i ludzi wokół wierzących w to, co piszesz i jak piszesz. To pomaga przy tworzeniu kolejnych próz?

Jest na pewno ogromnym wsparciem. Pozytywne głosy, zarówno ze środowiska literackiego, jak i od najbliższych osób, pomagają w pracy. Jednak piszę głównie dla czytelników i to na ich opinii najbardziej mi zależy.

Opowiadają ci jakieś historie podczas spotkań autorskich?

Oczywiście! Często też do mnie piszą. Np. czytelnik z Poznania opowiedział mi, jak mijając Uniwersytet Artystyczny, „widzi” sceny, które rozegrały się właśnie w tym miejscu w „Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć”. Z kolei czytelniczka wybrała właśnie moją książkę jako temat na egzaminie gimnazjalnym i zdała na ponad 90%. To bardzo cenne głosy, bo pokazują mi, że to, co piszę, silnie działa na moich czytelników, zapada im w pamięć. Nie ma większej pochwały dla pisarza.

Wyobraź sobie, że każdą swoją powieść możesz podarować innemu Janowi Kowalskiemu. Jaki byłby każdy z tych czterech Kowalskich, którym twoje książki sprawiłyby przyjemność lub odmieniły ich życie?

Ciekawe pytanie! Gdybym puścił wodze fantazji, „Portret trumienny” trafiłby do matki, której syn coraz rzadziej pojawia się w domu, studiuje w dużym mieście, a ona nie wie, „gdzie się podział jej kochany synek”. „Kiedy zdarza się przemoc…” podarowałbym osobie, która administruje dotacjami na tworzenie nowych miejsc pracy. „Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica?” licealiście, który do tej pory widział historię jako nudny rozdział w podręczniku i miał czarno-biały obraz II wojny światowej. Z kolei „Słońce narodu” rówieśniczce Renaty, aby przypomniała sobie, jak ona przeżyła wybór Wojtyły na papieża, albo usłyszała w głowie hity muzyki popularnej tamtych lat.

Jak myślisz, dla kogo się dzisiaj pisze w Polsce? Statystyki czytelnictwa rokrocznie są przerażające.

Znam statystyki i dla mnie też są przygnębiające. Jednocześnie istnieje wiele osób, które sięgają po literaturę, i dla nich warto pisać kolejne tytuły. Festiwale, spotkania literackie ciągle cieszą się dużą popularnością, więc nie jest tak, że wszyscy czytelnicy wymarli.

Lubisz zacisza bibliotek. Pewniej się czujesz w przestrzeniach izolacji? Gdzie najchętniej spędzasz wolny czas?
fot. Zuzanna Szamocka

Biblioteki traktuję jako miejsce intensywnego researchu, czyli kojarzące się z pracą. Czas wolny najchętniej spędzam w dużym mieście, spacerując i zwiedzając. Chociażby weekendowy wypad do Berlina pozwala mi naładować akumulatory i oderwać się od codzienności. Po stolicy Niemiec często wędruję bez celu, czasami tylko zaznaczam na mapie miejsca, które są punktami orientacyjnymi. W Berlinie lubię poczucie wolności i tolerancji, no i wielokulturowość, tak obcą na polskich ulicach.

Masz już jakiś pomysł na piątą powieść?

Nie, na razie nie planuję piątej książki. Odpoczynek dobrze mi zrobi. Aczkolwiek niebawem premierę będzie miało moje dziesięcioodcinkowe słuchowisko, które napisałem na zlecenie Storytel.pl; „Roztopy”, bo taki nosi tytuł, to obyczajówka z dreszczykiem, dziejąca się w liceum na początku lat 2000.

Lubisz słuchać opowieści fabularnych? Ja wciąż nie mogę się przekonać do czegoś takiego jak audiobook.

Słucham ich w samochodzie. Jednak jeżeli mam wybierać między książką a audiobookiem, zawsze wybiorę to pierwsze. Mimo to Storytel przekonał mnie tym, że tak naprawdę napisałem serial audio, a nie powieść, którą później czyta lektor. Każdy odcinek „Roztopów” trwać będzie około godziny, ma w sobie kryminalną zagadkę i dużo nastoletnich problemów z czasów, w których nie było smartfonów i social mediów.

Dziękuję za rozmowę.

1 komentarz: