Wydawca: Świat
Książki
Data wydania: 14 marca 2018
Liczba stron: 384
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 34,90 zł
Tytuł recenzji: Rodzina w rozpadzie
Ta książka to przykład tego,
że literatura leży na ulicy. Dokładnie – na pchlim targu. I nie do końca leży,
lecz iskrzy się inspiracją, by znalazł się taki łebski pisarz jak Kuba
Wojtaszczyk i zrobił z tego literaturę. Tak,
„Słońce narodu” to naprawdę wyborna książka, jeśli odpuści się poszukiwania
tego, co w powieści najbardziej oczekiwane: dynamicznej akcji, krwistej
historii, spójnego zazębiania się wątków, czytelnego prologu, rozwinięcia oraz
zakończenia. Tu niczego takiego nie będzie. Co więcej, narracja
Wojtaszczyka wpisuje się w tezę o nieprzetłumaczalności naszej literatury dla
świata, bo nie oferuje żadnej uniwersalnej historii, tylko wciąż eksploatuje
narodowe upiory, lęki, stereotypy czy zwątpienia. Tu będzie wszystko to, co zrozumiemy
tylko my, polscy czytelnicy. Najpierw wojna, która nigdy się nie kończy. Potem
uciemiężenie systemowe każące albo podporządkować się i stać złym człowiekiem,
albo podryfować w stronę bierności i bylejakości. Następnie rozbuchana polska
religijność, w której kryje się to, czego nie wyrażamy szeptami modlitw. I
koniecznie rodzina, ta fundamentalna komórka społeczna niecnie przez autora
wykorzystana, by udowadniać ponownie, że może być fasadowa, a każdy w niej jest
samotną wyspą. Wyobcowaną i niechętną pozostałym.
Dodajmy do tego jeszcze
cechy bohaterów, które rozpozna każdy Polak, czyli zawiść, zazdrość,
niespełnione marzenia i marzenia o czymś lepszym gdzieś poza granicami kraju.
Poza ramami stworzonych związków czy nawiązanych relacji. Kuba Wojtaszczyk napisał rzeczywiście nieprzekładalną poza granicami
powieść i powieść świetną przede wszystkim językowo. Czasem miałem wrażenie, że
dużo bardziej niż słowa bohaterów pochłaniają mnie opisy tego, jak wygląda ich
rzeczywistość. Także ta mentalna. Bo
tu opisy grają pierwsze skrzypce. Nie rytm, żadna dynamika, niekoniecznie też
postacie, które mogą irytować. Chodzi o to, co autor robi z językiem. Z
jaką śmiałością i świetną dezynwolturą przekracza granice stylów. Jak
różnorodną narracją potrafi opowiadać o emocjach i niezwerbalizowanych stanach
osaczenia bohaterów… przez samych siebie.
Dla mnie najważniejszą
bohaterką jest ta, którą… autor uśmierca już na wstępie. Rozalia zabiera do
grobu tajemnice swojego – prawdopodobnie – ponurego życia. Pozostawia syna,
któremu wraz ze swą śmiercią odbiera sens, tożsamość, poczucie męskości i
gwarancję uporządkowania życia. I tu zaczyna się historia, albowiem „Słońce
narodu” to opowieść o tym, że matka wciąż pozostaje żywa, matki nigdy dość,
jakiekolwiek matczyne traumy dziedziczymy w ślepym przywiązaniu do niej. Każdy
policzek od matki – dosłowny i metaforyczny – pali nas na zawsze. Żadna matka
nigdy nie da się pochować. Zwłaszcza ta toksyczna. Usidlająca w taki sposób, że
najbliższe otoczenie nie jest w stanie zniszczyć mrocznych macek, w których
tkwi się już zawsze.
Gustaw
nie umie pożegnać matki. Nie potrafi się z nią rozstać, wciąż na nowo analizuje
dawne relacje, to, co pamięta, a okazuje się, że pamięć jest dla niego zagrożeniem.
Wojtaszczyk kapitalnie oddaje dezintegrację osobowości mężczyzny, którego
najważniejsza kobieta życia wprawiała do bycia niewidzialnym, pokornym i
nierzucającym się w oczy. Sama była przodowniczką pracy, płakała
po Stalinie, komunizm wżarł się w nią całkowicie i poza skomplikowanymi
zależnościami między nią a synem nie było w jej życiu żadnej silnej relacji z
drugim człowiekiem. Rozalia swoim samobójstwem otwiera wachlarz interpretacyjny
tego, co będzie się potem działo z jej czterdziestoletnim, zbyt szybko
osieroconym dzieckiem. Gustaw nie wydobędzie się z matki. Z mrocznych tajemnic
własnego pochodzenia i wczesnego dzieciństwa. Nie będzie w stanie zaoferować
niczego żonie i synowi, bo popadł w stupor i tak jakby odszedł razem z nieobecną.
Dlatego Rozalia jest postacią najważniejszą, bo to ona wywołuje rozpad rodziny
Gustawa. I nic już nam na ten temat nie powie. Mówią żyjący. Rodzina
zrujnowana, fasadowa, pozbawiona miłości, czułości i empatii. Z Gustawem coraz
bardziej nieobecnym. Coraz mniej odpowiedzialnym za to, co dzieje się z żoną i
synem.
Ci dwoje też sobie nie
radzą. Renata kiedyś odważnie wzięła Gustawa w kinie. Dzisiaj jest apatyczna i
bezwolna, tonie w melancholii oraz dymie tytoniowym. Widzi, że mąż się od niej
oddala, a syn coraz bardziej dręczy swą nieprzystawalnością do oczekiwań.
Renata prosi Pawła, by nie był marnotrawny. A Paweł grzęźnie w zazdrości, potem
w marazmie, emocjonalnej pustce oraz relatywizmie moralnym. I tu pojawia się
wybawienie, zaczyna dla kogoś świecić słońce. Ktoś odnajduje drogę wyjścia z rodzinnego klinczu. Wydobędzie się poza
uwarunkowania społeczne, polityczne i towarzyskie, poza bezradność i brak
konstruktywnego działania. Tu pojawi się również uczucie. Takie niewyobrażalne
za bardzo, bo odnoszące się do obiektu adoracji duchowej. Kuba Wojtaszczyk
będzie prowokował, ale jednocześnie opowie o specyficznej formie wyzwolenia się
z ograniczeń, marazmu przekazywanego przez najbliższych i niemożności wydobycia
się poza kontekst warunkowany przez system społeczny i konkretny model władzy
podporządkowującej sobie obywateli.
Wydaje się, że u autora „Portretu
trumiennego” nie ma jednoznacznie winnych, ale to też kwestia tego, że traktuje
on swoich bohaterów z niebywałą empatią i jest gotów być blisko przy nich nawet
wówczas, gdy zirytowany czytelnik ma dość. „Słońce narodu” to także inkrustowana słowami muzycznych szlagierów
przełomu lat 1978 i 1979 powieść z wyznaczonym dość specyficznie rytmem. Czasem
narzuca go barokowa składnia, czasem wręcz organoleptyczna wrażliwość
narratora. Elementy obrazowania onirycznego idą w parze z bezkompromisowym
obrazem codzienności życia w PRL-u. Nawet zima stulecia wydaje się dużo
mroźniejsza w opisach niż w rzeczywistości. Kuba Wojtaszczyk potrafi operować
słowem na wielu różnych płaszczyznach. Odnosi się wrażenie, że nawet gdyby
porzucił swoich bohaterów i opowiadał o ich otoczeniu, książce nie stałaby się
krzywda. „Słońce narodu” trochę demaskuje, z pewnych kwestii się śmieje.
Potrafi być też powieścią ironiczną, złośliwą i jednocześnie czułą wobec każdej
ludzkiej słabości. Wydobyła się z pamiętnika kupionego za kilka złotych. Z
odważnego naruszenia czyjejś prywatności. Jako całość jest w pewien sposób
powieścią intymną tak po polsku, z odsłanianiem intymności kraju i
społeczeństwa. W czasie, którego autor nie może pamiętać. Ma jednak niezwykłą
umiejętność wskrzeszania tego, co mimo wszystko wciąż niedostatecznie opisane.
Wiemy, jakie były czasy, ale wciąż do końca nie wiemy, jak żyli wtedy zwykli
ludzie. To jedna z fantazji na ten temat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz