2018-04-11

„Słońce narodu” Kuba Wojtaszczyk


Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 14 marca 2018

Liczba stron: 384

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Rodzina w rozpadzie

Ta książka to przykład tego, że literatura leży na ulicy. Dokładnie – na pchlim targu. I nie do końca leży, lecz iskrzy się inspiracją, by znalazł się taki łebski pisarz jak Kuba Wojtaszczyk i zrobił z tego literaturę. Tak, „Słońce narodu” to naprawdę wyborna książka, jeśli odpuści się poszukiwania tego, co w powieści najbardziej oczekiwane: dynamicznej akcji, krwistej historii, spójnego zazębiania się wątków, czytelnego prologu, rozwinięcia oraz zakończenia. Tu niczego takiego nie będzie. Co więcej, narracja Wojtaszczyka wpisuje się w tezę o nieprzetłumaczalności naszej literatury dla świata, bo nie oferuje żadnej uniwersalnej historii, tylko wciąż eksploatuje narodowe upiory, lęki, stereotypy czy zwątpienia. Tu będzie wszystko to, co zrozumiemy tylko my, polscy czytelnicy. Najpierw wojna, która nigdy się nie kończy. Potem uciemiężenie systemowe każące albo podporządkować się i stać złym człowiekiem, albo podryfować w stronę bierności i bylejakości. Następnie rozbuchana polska religijność, w której kryje się to, czego nie wyrażamy szeptami modlitw. I koniecznie rodzina, ta fundamentalna komórka społeczna niecnie przez autora wykorzystana, by udowadniać ponownie, że może być fasadowa, a każdy w niej jest samotną wyspą. Wyobcowaną i niechętną pozostałym.

Dodajmy do tego jeszcze cechy bohaterów, które rozpozna każdy Polak, czyli zawiść, zazdrość, niespełnione marzenia i marzenia o czymś lepszym gdzieś poza granicami kraju. Poza ramami stworzonych związków czy nawiązanych relacji. Kuba Wojtaszczyk napisał rzeczywiście nieprzekładalną poza granicami powieść i powieść świetną przede wszystkim językowo. Czasem miałem wrażenie, że dużo bardziej niż słowa bohaterów pochłaniają mnie opisy tego, jak wygląda ich rzeczywistość. Także ta mentalna. Bo tu opisy grają pierwsze skrzypce. Nie rytm, żadna dynamika, niekoniecznie też postacie, które mogą irytować. Chodzi o to, co autor robi z językiem. Z jaką śmiałością i świetną dezynwolturą przekracza granice stylów. Jak różnorodną narracją potrafi opowiadać o emocjach i niezwerbalizowanych stanach osaczenia bohaterów… przez samych siebie.

Dla mnie najważniejszą bohaterką jest ta, którą… autor uśmierca już na wstępie. Rozalia zabiera do grobu tajemnice swojego – prawdopodobnie – ponurego życia. Pozostawia syna, któremu wraz ze swą śmiercią odbiera sens, tożsamość, poczucie męskości i gwarancję uporządkowania życia. I tu zaczyna się historia, albowiem „Słońce narodu” to opowieść o tym, że matka wciąż pozostaje żywa, matki nigdy dość, jakiekolwiek matczyne traumy dziedziczymy w ślepym przywiązaniu do niej. Każdy policzek od matki – dosłowny i metaforyczny – pali nas na zawsze. Żadna matka nigdy nie da się pochować. Zwłaszcza ta toksyczna. Usidlająca w taki sposób, że najbliższe otoczenie nie jest w stanie zniszczyć mrocznych macek, w których tkwi się już zawsze.

Gustaw nie umie pożegnać matki. Nie potrafi się z nią rozstać, wciąż na nowo analizuje dawne relacje, to, co pamięta, a okazuje się, że pamięć jest dla niego zagrożeniem. Wojtaszczyk kapitalnie oddaje dezintegrację osobowości mężczyzny, którego najważniejsza kobieta życia wprawiała do bycia niewidzialnym, pokornym i nierzucającym się w oczy. Sama była przodowniczką pracy, płakała po Stalinie, komunizm wżarł się w nią całkowicie i poza skomplikowanymi zależnościami między nią a synem nie było w jej życiu żadnej silnej relacji z drugim człowiekiem. Rozalia swoim samobójstwem otwiera wachlarz interpretacyjny tego, co będzie się potem działo z jej czterdziestoletnim, zbyt szybko osieroconym dzieckiem. Gustaw nie wydobędzie się z matki. Z mrocznych tajemnic własnego pochodzenia i wczesnego dzieciństwa. Nie będzie w stanie zaoferować niczego żonie i synowi, bo popadł w stupor i tak jakby odszedł razem z nieobecną. Dlatego Rozalia jest postacią najważniejszą, bo to ona wywołuje rozpad rodziny Gustawa. I nic już nam na ten temat nie powie. Mówią żyjący. Rodzina zrujnowana, fasadowa, pozbawiona miłości, czułości i empatii. Z Gustawem coraz bardziej nieobecnym. Coraz mniej odpowiedzialnym za to, co dzieje się z żoną i synem.

Ci dwoje też sobie nie radzą. Renata kiedyś odważnie wzięła Gustawa w kinie. Dzisiaj jest apatyczna i bezwolna, tonie w melancholii oraz dymie tytoniowym. Widzi, że mąż się od niej oddala, a syn coraz bardziej dręczy swą nieprzystawalnością do oczekiwań. Renata prosi Pawła, by nie był marnotrawny. A Paweł grzęźnie w zazdrości, potem w marazmie, emocjonalnej pustce oraz relatywizmie moralnym. I tu pojawia się wybawienie, zaczyna dla kogoś świecić słońce. Ktoś odnajduje drogę wyjścia z rodzinnego klinczu. Wydobędzie się poza uwarunkowania społeczne, polityczne i towarzyskie, poza bezradność i brak konstruktywnego działania. Tu pojawi się również uczucie. Takie niewyobrażalne za bardzo, bo odnoszące się do obiektu adoracji duchowej. Kuba Wojtaszczyk będzie prowokował, ale jednocześnie opowie o specyficznej formie wyzwolenia się z ograniczeń, marazmu przekazywanego przez najbliższych i niemożności wydobycia się poza kontekst warunkowany przez system społeczny i konkretny model władzy podporządkowującej sobie obywateli.

Wydaje się, że u autora „Portretu trumiennego” nie ma jednoznacznie winnych, ale to też kwestia tego, że traktuje on swoich bohaterów z niebywałą empatią i jest gotów być blisko przy nich nawet wówczas, gdy zirytowany czytelnik ma dość. Słońce narodu” to także inkrustowana słowami muzycznych szlagierów przełomu lat 1978 i 1979 powieść z wyznaczonym dość specyficznie rytmem. Czasem narzuca go barokowa składnia, czasem wręcz organoleptyczna wrażliwość narratora. Elementy obrazowania onirycznego idą w parze z bezkompromisowym obrazem codzienności życia w PRL-u. Nawet zima stulecia wydaje się dużo mroźniejsza w opisach niż w rzeczywistości. Kuba Wojtaszczyk potrafi operować słowem na wielu różnych płaszczyznach. Odnosi się wrażenie, że nawet gdyby porzucił swoich bohaterów i opowiadał o ich otoczeniu, książce nie stałaby się krzywda. „Słońce narodu” trochę demaskuje, z pewnych kwestii się śmieje. Potrafi być też powieścią ironiczną, złośliwą i jednocześnie czułą wobec każdej ludzkiej słabości. Wydobyła się z pamiętnika kupionego za kilka złotych. Z odważnego naruszenia czyjejś prywatności. Jako całość jest w pewien sposób powieścią intymną tak po polsku, z odsłanianiem intymności kraju i społeczeństwa. W czasie, którego autor nie może pamiętać. Ma jednak niezwykłą umiejętność wskrzeszania tego, co mimo wszystko wciąż niedostatecznie opisane. Wiemy, jakie były czasy, ale wciąż do końca nie wiemy, jak żyli wtedy zwykli ludzie. To jedna z fantazji na ten temat.

Brak komentarzy: