Wydawca: Świat
Książki
Data wydania: 23 maja 2018
Liczba stron: 288
Przekład: Dominika Lewandowska-Rodak
Oprawa: twarda
Cena det.: 34,90 zł
Tytuł recenzji: Miłość i obojętność
To wielkie zaskoczenie i
spore niedowierzanie, kiedy tak znakomity pisarz jak Julian Barnes proponuje
nam tak nieprzekonującą i tonącą w truizmach opisanych jako prawdy objawione
powieść, której przecież nie można nazwać złą. To wciąż jest dobra literatura,
do jakiej przyzwyczaił nas autor, ale jednocześnie narracja nieprzekonująca,
momentami bardzo męcząca, nadmiernie dydaktyczna, w sferze przekazu emocji i
przeżyć zła na pewno. Barnes podejmuje się opowiadania o miłości. O ile w „Zgiełku czasu” potrafił z
wyeksploatowanego motywu konfrontacji wybitnej jednostki z systemem uczynić
rzecz unikalną i wielką, o tyle tutaj – rozważając miłość w tym najbardziej
intymnym, osobistym kontekście – proponuje nam powieść będącą wykładem. A
właściwie rzecz rozpoczynającą się i kończącą akademickim tonem pouczenia,
bowiem sama opowieść niuansuje wiele oblicz ludzkiego cierpienia, bezradności i
tego, jak bardzo pierwsze doświadczone przez nas uczucie wytycza kierunek
dalszemu życiu. Nie jest tak, że patrzę na „Jedyną historię” jednowymiarowo i
czepiam się źle poprowadzonego wątku miłosnych perypetii jeszcze nastolatka i
dojrzałej kobiety, matki i żony. Chodzi o to, że Barnes wpada we wtórność oraz
proponuje literackie klisze, budując z jednej strony przewidywalną i nużącą
opowieść inicjacyjną, z drugiej zaś – historię o eksplozji różnego rodzaju
emocji, samą jednak tych emocji pozbawioną. Coś tu jest bardzo nie tak od
samego początku, nie chce się temu wierzyć, ale co najgorsze – czyta się opisy
działań bohaterów oraz komentarze do nich z nieustającym przekonaniem, że to
wszystko jest zbiorem oczywistości ubranych w piękne słowa.
Paul i Susan poznają się w
klubie tenisowym. Ten sam klub pożegna ich, kiedy inni zorientują się, że to
kochankowie. Ich miłość jest wbrew wszystkiemu – wbrew porządkowi społecznemu
Anglii sprzed półwiecza, wbrew rozsądkowi, wbrew oczekiwaniom innych i wbrew
sobie samej, bo przecież uczucie łączące dwoje ludzi, których dzieli pokolenie,
zawsze będzie musiało nieść ze sobą pewien bolesny balast doświadczeń. Wyniknie
z tego, że kochankowie niekompatybilnie widzą siebie nawzajem, swoje role w
tyglu uczuciowym, oczekiwania i plany związane z rozwijającą się miłością.
Jasne jest bez żadnych kontekstów czy literackich gier, że w takim związku to
doświadczona kobieta zawsze ma więcej do stracenia, zawsze będzie znacząco
poszkodowana i nie będzie miała śmiałości podporządkować się uczuciu z taką
werwą i bezkompromisowością, z jaką będzie ją kochał młodziutki adorator.
Barnes prowadzi nas po tej krętej drodze przeżywania być może pierwszego
prawdziwego uczucia, która skontrastowana jest z szeregiem mentalnych i
emocjonalnych ograniczeń kobiety wydobytej ku miłości z opresyjnego domu
przemocy, z braku bliskości fizycznej i z miejsca obwarowanego zasadami narzuconymi
przez otoczenie, ale także przez zastygłych w emocjonalnym bezwładzie
partnerów.
To w zasadzie nie będzie
historia miłosna, ale opowieść o pewnym rodzaju zagubienia, o niemożności
przeżycia uczucia w taki sam sposób i o trudności porozumienia, gdy miłosna
perspektywa zasłoni to, kim naprawdę jesteśmy ze swymi słabościami i
bolączkami. Czy Julian Barnes opowiada
zatem coś ważnego i przede wszystkim nowego o smutku i cierpieniu? W pewnym
sensie tak. Inteligentnie zwodzi i każe uwierzyć, że to wydobywające się dość
nonszalancko z pamięci narratora wspomnienie będzie jednocześnie opowieścią o
tym, czym naprawdę jest nasze życie. Narzucona teza to przekonanie, że
pierwsza miłość „układa nam życie”. Autor konsekwentnie dowodzi, z czym to się
wiąże. Stara się pokazać, iż nigdy potem nie wydarzy się już nic ważniejszego w
znaczeniu naszej pamięci, świadomości i odbioru tego, kim dla siebie jesteśmy.
A na kartach „Jedynej historii” wątek miłosny nabiera wyjątkowo sztampowego
charakteru, bo jednak bariery wieku i mentalności będą robić swoje. Utrudniać
szczęście i porozumienie. Pchać cierpiącą kobietę w szpony nałogu (świetnie, że
zarysowany został temat kobiecego alkoholizmu) i demontować ten wspaniały
związek, który stanie się stwarzaniem iluzji poczucia bezpieczeństwa. Dlaczego
iluzji? Bo budowanej na pojawiających się coraz częściej niedopowiedzeniach i
kłamstwach.
Barnes sugestywnie
prezentuje Susan, która być może znajduje wreszcie drogę ku wyzwoleniu
erotycznemu, lecz daleko jej do wyzwolenia z obyczajowości, zasad,
uporządkowanych ról społecznych, ale przede wszystkim z osadzenia siebie jako
kobiety w roli milczącej ofiary różnego rodzaju opresji. Jej młodziutki
kochanek i późniejszy towarzysz życia miota się w bezradności. Ale to jego
osobista bezradność, przeniesiona potem w dalsze życie – w tym znaczeniu zarysowana
teza może się bronić, pod warunkiem że autor nie narzuci nam innych
stereotypowych konotacji związanych z tą myślą o miłości jako drogowskazie
życia. Tak czy owak najciekawsza wydaje się postać drugiego planu. Inna
kobieta, której nie wyszło. Emocjonalnie i uczuciowo. Jej samotność jest
czytelna i widoczna. Może inna od samotności obezwładniającej głównych
bohaterów, ale to Joan jest barwna, czytelna, zwracająca na siebie uwagę i taka
jakby zupełnie nieprzystająca do tej dydaktycznej opowiastki o charakterze
egzystencjalnym. Szkoda że ten charakter jest jakoś wymuszany. Że Barnes tak
bardzo dba o frazę i przekaz, iż nie pozwala tej powieści rozsadzić swoich ram
i zwyczajnie teatralnie udręcza bohaterów. Nie
dałem się przekonać tej historii. Nie przekonuje mnie dość toporne rozbijanie
stereotypów i sugerowanie pozornie nieoczywistych przemyśleń. Martwi czynienie
z tej książki czegoś niebywale wtórnego, przewidywalnego i pozbawionego
umiejętności zarażania emocjami, które rozpalają bohaterów.
„Jedyna historia” naprawdę
tonie w truizmach. Susan skonfrontowana z tym, jak wiele musi poświęcić dla
nowego związku. Paul oceniający wartość i ważność uczucia dopiero po latach.
Sporo tego jest. Julian Barnes nie proponuje nam ani zręcznej mistyfikacji, ani
też inteligentnej gry z proponowanymi przez narratora przemyśleniami. Może wadą powieści jest to, że stara się
być tak przeraźliwie spójna? To wystarcza, by była po prostu dobrą literaturą,
ale nie zmienia tego, że opowieść zwyczajnie nuży. Mnie bardzo
rozczarowała, choć szukałem czegoś więcej, i wciąż na nowo. Nie te tony, nie te
rejestry, nie ta wrażliwość? Może. A być może to kwestia tego, że o miłości
napisano już wszystko, ale nie szantażowano emocjonalnie, by przyjąć
perspektywę autora – a to robi Barnes, niestety, bardzo dobrze i bardzo
konsekwentnie. Nie wszedłem w to.
Kolejna świetna, dogłębna recenzja. Ja nie potrafię tak szczegółowo pisać, mimo że w blogosferze jestem od 2012 roku. Pozdrawiam imiennika !
OdpowiedzUsuń