Wydawca: Wydawnictwo
Literackie
Data wydania: 4 lipca 2018
Liczba stron: 200
Oprawa: twarda
Cena det.: 34,90 zł
Tytuł recenzji: W obliczu osobności
Bałem się, że po „Portrecie młodej wenecjanki” może być już tylko gorzej. I nie jest wcale dobrze. Jerzy
Pilch proponuje nam kolejną gorzką, tonącą w mroku i autoironii książkę z dość
ciekawym pomysłem, ale fatalną realizacją. Książkę w dużej mierze o niczym. A
przecież dość inteligentnie wychodzącą od pewnego rodzaju nicości, bo
otrzymujemy krajobraz po apokalipsie, czyli ocalały świat bez ludzi, na którym
ostał się jedynie narrator tej prozy. Jeśli ostatni człowiek na Ziemi miałby do
powiedzenia to, o czym czytamy, faktycznie nie można ubolewać nad tym, że jako
ludzkość kiedyś znikniemy. „Żywego
ducha” to gawędy, dygresje i opowieść o różnego rodzaju imaginacjach. Sartre w
tym świecie byłby szczęśliwy. Nie ma już innych. Jest eksploatowane, trochę w
formie ironicznej, trochę w stylistyce literackiej autoadoracji, ustawicznie
podkreślane i analizowane „ja”. Czytelnik unieszczęśliwia się na równi z
opowiadającym, któremu – naprawdę czytałem uważnie – nie wiadomo o co dokładnie
chodzi. O diagnozę opustoszałego świata? Analizę własnej kondycji
egzystencjalnej, w której rozważania autotematyczne o statusie twórcy niczego
zajmującego nie proponują? O podzielenie się tym rodzajem lęku, który dużo wyraźniej wydobywa się wtedy, gdy zostanie nakreślona ta
tragikomiczna osobność? Coraz bardziej zaciera się tu jakakolwiek wyrazistość.
Kompletnie nie mamy pojęcia, ku czemu ta książka zmierza. To, co może przy niej
zatrzymać, to wyjątkowo sugestywne portretowanie ludzkiej samotności. Smutne,
przekonujące i wywołujące stan czytelniczej apatii.
W
nakreślonej wizji rzeczywistości nie chodzi tylko o osobność, lecz także o taki
obraz apokalipsy mentalnej, którego nie można do niczego porównać, bo jest
wyjątkowo subiektywny. Narrator korzysta ze świata, gdzie nie
ma już nikogo, kto wyznaczałby granice, ustalał normy, pilnował porządku i był
bacznym obserwatorem działań tego, który pozostaje sam ze sobą, ze swoimi
wyborami – można wynieść z księgarń czy sklepów papierniczych tyle dobra, ile
dusza zapragnie. Pozostają jednak w pamięci i wyobraźni te elementy
rzeczywistości, które nakazywały jakieś posłuszeństwo, socjalizowanie się,
określanie swojej roli i swojego znaczenia w kontekstach oraz relacjach. Teraz
jest już tylko samotność. Uzasadniona tutaj, ale głębsza przede wszystkim
dlatego, że nie ta wybrana i ceniona, lecz atakująca bezkompromisowością,
nieuniesieniem jej, trudem wytrzymania w takim stanie, odczuwaniem wyobcowania
jako boleści.
W tym znaczeniu „Żywego
ducha” to naprawdę przejmująca książka. Świadectwo niepogodzenia się z tym, że
choroba i jesień życia mogą być tak przenikliwie destrukcyjne. Narrator trzyma
gardę i nie poddaje się jeszcze. W zasadzie niewiele obchodzi go los całej
ludzkości, która wyparowała. Istotniejsze są po niej ślady – literackie,
malarskie, kulturalne i ponadczasowe. Pilch odczytuje sobie na nowo „Wydarzenie”
Guido Morsellego, odnajdując nowe
interpretacje właśnie dzięki stworzonej dla siebie fikcji literackiej. Ze
stanem egzystencjalnego niepokoju w sytuacji hipotetycznego osamotnienia na
globie korespondują także książki, które wymieniane są tu w ważnym, choć
specyficznie ironicznym kontekście. Pozostaje jednak człowiek, twórca, samotnik
i kreator literatury jakby jednoosobowej, z pisarzem i odbiorcą w jednym. Wiem,
wszystko w ramach luźnej konwencji spierania się o istotę pisania i autor mimo
wszystko pokazuje, że zachowuje resztki poczucia humoru i że zgryźliwość nie
jest dowcipem, ale konsekwencją oddalenia się od dowcipnego świata.
Takie
to zatem pisanie dla samego pisania. Można odnieść to wrażenie, starając się ze
wszystkich sił uchwycić któregoś rozdziału, trzymać mocno jakiegoś ważnego
akapitu. Po to, by rozpaczliwie szukać celowości kolejnych. Ich zasadności oraz
konieczności napisania. „Żywego ducha” to doskonała próbka
stylu i frazy, którą z radością przyjmą wielbiciele pisarza. Mam jednak
wrażenie, że wychodząc od ciekawej metafory bycia jedynym i wyobcowanym, Pilch
proponuje ostentacyjnie skupioną na sobie narrację będącą sentymentalnym
powrotem do czasu minionego oraz próbą uporządkowania sobie tego, kim się jest
dla siebie w momencie trudnej konfrontacji. Bo można fantazjować o tym, czy
smutny narrator nie jest rzeczywiście w stanie, w którym obecność drugiego człowieka
jest dla niego już jakąś abstrakcją. Ludzi wokół nie ma, odeszli razem z
pewnymi przemyśleniami, przeżytymi emocjami i światopoglądem. Jego część jest
już archaiczna. Jak dziewczyny, z którymi tak ochoczo można było kraść piękne
chwile, a dziś tych kobiet nie ma, niektóre nawet umarły ze starości.
Ciekawy jest sposób, w jaki
autor rozlicza się tym razem ze stosunków damsko-męskich, zawsze w jakimś
stopniu naznaczających jego pisanie i niejednokrotnie wywołujących kontrowersje
lub żywe dyskusje. Tutaj mężczyzna Pilcha jest nie tyle pod butem kobiety, ile
przede wszystkim oddalony od wszystkiego, z czym kojarzyła mu się sfera
kobiecości. Wspomina defekty swoich żon i spotyka kobietę, która potrafi
deprecjonować w mocno obcesowy sposób. Kobieta i sfera wolności wyboru, za
którą stała jednocześnie pewna sentymentalna chęć odkrywania świata gdzieś
pomiędzy granicami płci, tutaj staje się jednym z wielu dręczących wyrzutów
sumienia. Wspomnień, z którymi jakoś trudno sobie poradzić. Ale równocześnie –
jak każdy wątek tematyczny – dość mocno rozmywa się to w morzu dodatkowych
dygresji i cały ten świat opowieści wydaje się równie niewiarygodny jak
stworzona w wyobraźni rzeczywistość bez ludzkości. Czemu zatem zawierzyć? Co
uznać za istotne i zapadające w pamięć po lekturze?
Zastanawiające
może być jeszcze akcentowanie tego braku przynależności twórczej czy
intelektualnej, mentalna osobność, dla której zawsze znajdowało się
uzasadnienie. Tym razem – jak wszystko wokół – staje się ona dość opresyjna i „Żywego
ducha” to taka książka o tym, że w pewnym momencie naszego życia możemy być
absolutnie wyobcowani, sami ze sobą, z gorzkim bilansem życiowych zysków i
strat. Na ile można się tym wszystkim przejąć, to już inna
sprawa, bo każda książka Jerzego Pilcha jest przecież specyficzną grą z
czytelnikiem. Tu jednak zasady tej gry i kreacji świata przedstawionego
trzymają od początku do końca na dystans. Ta narracja dotyka wielu problemów,
ale o żadnym właściwie nie rozprawia. Nie wiem, czy ma nas zawieszać w pustce
egzemplifikowanej światem bez ludzi. Nie wiem, czy to był dobry pomysł, by
tworzyć dość intrygujący koncept, ale zamurować go słowami niewiele ze sobą
niosącymi. Niczego nowego. Niczego naprawdę skupiającego uwagę. Przykro jest
sądzić, że Pilch nie ma nam już nic ważnego do powiedzenia, ale ta książka –
inteligentnie przecież skonstruowana – jest monologiem, którego porządku nie
można sobie jakoś zorganizować w wyobraźni. A może po prostu mnie się to nie
udało.
Czytałem jego "Pod mocnym Aniołem", bodajże w 2001 roku.
OdpowiedzUsuńJestem ciekawa tej książki - recenzja mnie zaintrygowała. Z Pilchem mam tak, że albo zachłannie pochłaniam jego książki w jeden dzień (np. Pod mocnym Aniołem, Wiele demonów) albo męczę się tygodniami (Spis cudzołożnic, Portret pięknej wenecjanki)!
OdpowiedzUsuń