Pages

2019-12-23

„Cichoborek” Urszula Stokłosa


Wydawca: JanKa

Data wydania: 30 września 2019

Liczba stron: 252

Oprawa: miękka

Cena det.: 31 zł

Tytuł recenzji: Poszukujący

Czytając debiutancką powieść Urszuli Stokłosy, wciąż myślałem o tym, że jest bardzo bladym rewersem „Zimowli” Dominiki Słowik. Choć autorka ma niewątpliwie talent do snucia opowieści, które w „Cichoborku” łączy ze sobą w mniej lub bardziej zrozumiały dla czytelnika sposób, jej największym problemem jest chyba tematyka. Bo o polskiej prowincji oraz małych społecznościach napisano już naprawdę wszystko. Do tego stopnia, że wspomniana Słowik musiała się bardzo napracować, by uczynić swoją powieść oryginalną, a jednemu autorowi – mam tu na myśli Grzegorza Sobaszka – udało się tą tematyką wyjątkowo zainteresować w bardzo nonszalancki sposób, bo „Wszystkojedność” to prowincja absurdów, groteski i nieokiełznanego poczucia humoru. Stokłosie poczucia humoru też nie brak, lecz świadczą o tym pojedyncze zdania, czasami naprawdę dowcipne frazy. Ale przecież „Cichoborek” to książka o bardzo poważnych sprawach. O ludziach, którzy szukają sensu życia, spełnienia prozaicznych oczekiwań, miłości albo chociaż ważnej bliskości drugiej osoby. Wszystkich ich – i tu serce zaczyna bić żywiej – połączy przestrzeń biblioteki i to byłoby piękne rozwiązanie fabularne, gdyby szła za nimi atencja bohaterów do książek, a nie znalezienie sobie miejsca na wiejskie plotkowanie.

Justyna, bohaterka niejako prowadząca, spajająca ze sobą męczącą jak dla mnie i niekoniecznie uzasadnioną mnogość innych życiorysów, jest niezbyt wiarygodna w tym, że pewnego dnia – po rodzinnej traumie – postanawia ogolić sobie nogi i zacząć nowe życie. Z zupełnie niewyjaśnianych czytelnikowi powodów trafia do oddalonej od cywilizacji wsi, gdzie podejmuje się opieki nad seniorką, która ma dla książki duże znaczenie i – niestety – łatwo przewidzieć, co się z nią stanie. Justyna w jednym momencie, jakby mimochodem i z pewnym wymuszeniem, tłumaczy motywy swojego postępowania. Tak zaskakująca zmiana w jej życiu i tak prozaiczne okoliczności, w jakich ma odbyć się duchowa przemiana, mogłyby być wiarygodne, gdyby Stokłosa poświęciła więcej uwagi właśnie im, a nie historiom drugiego albo jeszcze dalszego planu, które – może przy braku czujności autorki – wyprowadzają nas z Cichoborku nawet do Austrii.

Bohaterowie tej książki dużo płaczą, często się smucą, widzą siebie w negatywnym świetle i żyją nadzieją na zmianę, której doświadczą tylko niektórzy. Muszą mierzyć się z prozaicznym życiem, które wymusza na nich niełatwe kompromisy, a na ogół zwyczajnie częstuje goryczą. Urszula Stokłosa próbuje wprowadzić nas w świat pewnej niezwykłości. Esencji tego, co uważny obserwator może zauważyć nawet na zapadłej prowincji. Robi to jednak niezbyt zgrabnie i formalnie lub udziwnia to, co naprawdę oczywiste, albo też stara się za wszelką cenę urozmaicić przebieg fabuły, opowiadając dość karkołomnie historię żony i kochanki, które w ostatecznym rozrachunku będą miały się ku sobie. Wiem, iż pisarka za wszelką cenę chce pokazać, że w zwyczajności i prozaiczności tkwi siła, że można z tego wytworzyć zajmującą fantazję literacką i że ta fantazja przemówi do czytelnika, bo pokazuje oczywistości w bardzo nietuzinkowym świetle. Problemem jest tu jednak konstrukcja: postaci jest po prostu za dużo i jeżeli ktoś nie weźmie się za notowanie przy pierwszych trzydziestu stronach tej powieści, potem może się już zagubić. Mnogość może być atutem i może stworzyć fascynującą powieść panoramiczną, pod warunkiem że wszystkie prezentowane historie są naprawdę wiarygodne. Tu zaś odnosi się wrażenie, że do niektórych Stokłosa miała wiele serca, a inne wplotła, bo całkiem sprawnie posługuje się narracją, choć dużo gorzej wychodzi jej na przykład tworzenie dialogów.

Autorka nie sili się na pogłębienia w kwestii stylizacji językowej. Używa powszechnie znanych kalek słownych i na tym zamyka się jej wiejska gwara. Bohaterowie posługują się nią albo sporadycznie, albo w dość drażniący sposób – jak Marzena wprowadzająca Justynę w tajniki opieki nad zniedołężniałą matką. To, co mówią do siebie postaci „Cichoborku” – gdy już posłużą się językiem literackim – brzmi trochę jak teatralne akty i naprawdę dużo lepiej historie opowiada narrator, nie ich uczestnicy. Przyznać jednak trzeba, że Stokłosa potrafi nazywać namiętności, tęsknoty i pragnienia tych, dla których one same są proste i oczywiste, bo taka jest rzeczywistość Cichoborku – wsi okadzonej kościelnymi kazaniami, uznającej największych hipokrytów w sutannach za lokalnych bohaterów, śledzącej zza firanek to, co robią sąsiedzi, a w potrzebie wygenerowania większych emocji obserwującej, jak radzą sobie bohaterowie serialu „Moda na sukces”. Wszystko to jednak jest bardzo przewidywalne, choć ładnie zniuansowane, bo przecież marzeniem dla jednej osoby jest wygrana w totolotka, a dla drugiej – spojrzenie mężczyzny, na którym tak bardzo zależy. W tym wszystkim wspomniana Justyna jako kobieta poszukująca duchowego katharsis. Przybyła znikąd i nadzwyczaj szybko wchłaniająca w siebie Cichoborek z jego problemami i lokalnymi atrakcjami. Wszystkie historie, które mają się wokół niej koncentrować, rozbiegają się trochę, każda w innym kierunku. Są momenty, kiedy posądzać można Stokłosę o chaos kompozycyjny, ale to tylko wrażenia, bo autorka całą konstrukcję książki dogłębnie sobie przemyślała. Nie wiem tylko, jak wiele przesłań można wydobyć z powieści, która na początku wydaje się ambitnym projektem, a potem nie opowiada ludzkich smutków w żaden satysfakcjonujący sposób. Są niekochane żony i niekochani mężowie. Są tajemnice, które sztucznie urastają do rangi dramatów, i są zbiegi okoliczności, o jakich trudno powiedzieć, że wywołają coś szczególnie interesującego. Musi być jeszcze jakaś stara maleńka, co najmniej jedna brzydka lub nieogarnięta kobieta, przynajmniej jeden facet, którego można określić mianem chama, a także taki, dzięki któremu zagubiona kobieta odzyska poczucie własnej wartości. Dużo zatem wszystkiego u Urszuli Stokłosy, lecz w zasadzie niczego zajmującego ta książka nie opowiada.

Współczuje się bohaterom i nawet kibicuje, kiedy chcą zmienić swoje życie, ale nie można ich zwyczajnie polubić. Są z nami zbyt krótko i ich życiorysy poznajemy nazbyt punktowo. To wspaniale, że debiutująca pisarka podejmuje się trudu zbudowania powieści panoramicznej o tym, że ludzkie tęsknoty oraz smutki są uniwersalne, ale za ciekawym pomysłem nie idzie nic naprawdę godnego zapamiętania. Z przykrością muszę stwierdzić, że jakiś czas po lekturze pamiętałem już tylko to, że jedna z bohaterek lubi robić kupę i że zawsze może nadejść odmiana losu, dlatego warto jej wypatrywać. To dla mnie za mało. Dlatego jestem bardzo rozczarowany, choć rozumiem, że miała to być piękna opowieść o tym, że należy akceptować każdą ludzką ułomność i być dla innych życzliwym. Cichoborek był dla mnie miejscem, w którym – jak Justyna – pojawiłem się na chwilę i nie czuję jakiejś straty przy pożegnaniu z nim. Szkoda, bo potencjał tej książki był spory.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz