2019-10-02

„Wszystkojedność” Grzegorz Sobaszek


Wydawca: Szafa

Data wydania: 15 września 2019

Liczba stron: 352

Oprawa: miękka

Cena det.: 34 zł

Tytuł recenzji: Prowincja i polskość

Spotkanie z książką Grzegorza Sobaszka przypomniało mi trochę to z „Ale z naszymi umarłymi”. Autor „Wszystkojedności” nie stawia sobie jednak takich celów jak Jacek Dehnel, choć ta powieść to też specyficzna panorama społeczna. Sobaszek portretuje inne środowiska i proponuje innych bohaterów, ale tak jak Dehnel chce się przyjrzeć polskości. Niekoniecznie jej upiorom, bardziej codziennemu życiu, ale przede wszystkim językowi, bo to jego szaleństwa rozgrywają się tu na pierwszym planie. „Wszystkojedność” to również dowód na uważność i umiejętność wyciągania wniosków z obserwacji życia, ma jednak inny socjologiczny sznyt niż wspomniana powieść Jacka Dehnela. Tu nie ma wspinaczki ku aż tak poważnym kwestiom ubranym w groteskowy kostium. Tu groteska połączona z satyrą i każdy rodzaj przejaskrawienia mają być narzędziami do udowodnienia, że można się czule i z empatią przyjrzeć temu wszystkiemu, co stereotypowo umieszcza polską prowincję gdzieś w rejonie absurdu pomieszanego z pewną formą ksenofobii. U Sobaszka mieni się i jedno, i drugie, ale nic nie jest groźne. Nie znaczy to, że „Wszystkojedność” to książka rozrywkowa. W dużej mierze jest o samym języku jako narzędziu nazywania i kreowania świata. Z doborową galerią szalonych bohaterów, dla których język jest wizytówką, definicją i określeniem trudnej do zrozumienia tożsamości. A wszystko w szalonym tyglu wielowątkowej fabuły, która kipi energią i na każdej stronie wywołuje uśmiech zadowolenia, gdyż świata Sobaszka – jakkolwiek dziwnego, dysfunkcyjnego, mrocznego i zwyczajnie kalekiego – nie można nie polubić.

Pyszczydełko ma dość życia. Jego sensem był uwielbiany Zbój, po którym został list, wspomnienia i może jeszcze te resztki po katastrofie lotniczej, w której zginął. Pyszczydełko pozostaje czujna tylko w sferze swego puryzmu językowego. Reszta jest mrokiem i milczeniem. Nie dają rady antydepresanty w różnych konfiguracjach, nie pomagają coraz to nowe kuracje psychiatrów. Zdesperowana Barbara Wrona decyduje się na wyjazd do eksperymentalnego ośrodka psychoterapeutycznego na Podlasiu, które uznaje za „umysłowe zadupie Polski”. Tam, pośród innych cierpiących na przypadłości duszy, będzie starała się pożegnać ze stanem, który opisuje tytuł książki. Ale Pyszczydełko nie przypuszcza, co czeka ją na miejscu, jakie konfrontacje przed nią i co tak naprawdę zrozumie, przebywając wśród ludzi, którzy z różnych powodów dali się zamknąć w podlaskiej Nowej Woli.

Nowowolanie są dobrymi i prawymi Polakami. Cenią sobie swojskość i obecność tylko tych, dla których znajdują proste definicje. Żadnych imigrantów, obcych, żadnych „lizbijek” czy „fiministek”. Mężczyźni mogą bić swoje żony przy milczącej zgodzie innych, a kobiety utyskiwać na swój ciężki los, choć rzadko brać za niego odpowiedzialność. Do tego zachęcane są mieszkanki ośrodka, do którego przybywa Pyszczydełko. Kobiety, które wsparcia muszą udzielić sobie same. Przy małej pomocy charyzmatycznej właścicielki oraz jej niepełnosprawnej córki pełniącej rolę duchowej wyroczni. W tym udręczonym babińcu zjawiają się jednak ludzie pozornie zupełnie z nim niezwiązani. Dość powiedzieć, że trafi tam sfrustrowany policjant, ekolog alkoholik, oszukana przez niego żona czy milcząca Ukrainka, która niesie w sobie całą serię mrocznych sekretów. Sobaczek indywidualizuje bohaterów poprzez działania, ale przede wszystkim przez język. Odkrywając te zdumiewające i zaskakujące nas postacie, przeglądamy się w tym wszystkim, co w polskości wstydliwe, śmieszne, groteskowe i godne potępienia. Ale także szczególnej uwagi, bo ta książka zwraca ją ku tym, którym rzadko oddawany jest głos w literaturze.

Zdecydowanie głównym bohaterem jest język. To, co Grzegorz Sobaszek z nim robi, to wyjątkowo skomplikowana i umiejętnie skomponowana sieć lingwistycznych zawłaszczeń. Szaleją obok siebie kolokwializmy, wulgaryzmy, neologizmy i znane związki frazeologiczne. Lecz przede wszystkim w języku widzimy temperament bohaterów. Język u Sobaszka na przemian uwiera, prowokuje, atakuje i na kilka sposobów bawi. Jest materią, z której wydobywa się historia, ale też ułomnym narzędziem do komunikacji tych, którzy nie są w stanie z różnych powodów się ze sobą porozumieć. To będą konflikty na wielu polach i w wielu znaczeniach. Autor dba o to, by każdy z nich został w języku nakreślony bardzo wyraźnie. Dzięki temu z łatwością rozpoznajemy rozmaite środowiska i rewiry, bo znajdziemy się w sferze wpływów speców od leczenia duszy, jak również w samym sercu miejscowego półświatka, dla którego nie ma cierpiącej duszy, lecz na pewno jest cierpiący z powodu braku zasobności portfel oraz miejscowa duma, którą łatwo urazić.

Trzy sezony i trzy pory roku obrazują, co w dzisiejszym Podlasiu może być fascynujące, co zwyczajnie irytuje, a co przyprawia o salwy śmiechu, choć przecież bardzo często śmiejemy się nie z bohaterów, lecz z tego, co wydobywają oni z nas samych. „Wszystkojedność” to książka prowokacyjna i trochę drapieżna, ale całość sprawia wrażenie dość łagodnej gawędy. Prawie każdego można polubić, choć nie ma chyba ani jednego bohatera, który nie potrafiłby zirytować. Czytelnik poczuje się swojsko pośród pogawędek, ale i wewnątrz trudnych dialogów. Pojawią się również płonące postacie, które wprowadzą enigmatyczny dramatyzm. Podobnie jak ekologiczne walki, przepychanki w półświatku, mierzenie się z prozą życia rozpadającego się małżeństwa czy trudne chwile pensjonariuszek ośrodka, który jednak nie umie uleczyć tak nagle i tak szybko, jak niektóre z nich by sobie życzyły.

We „Wszystkojedności” jest naprawdę wszystko, co w polskości uwiera i śmieszy jednocześnie. To miejsce cudotwórców, przestępców, modnych ekologów, depresyjnych kobiet i silnego poczucia, że każdy jest tu z każdym w jakimś związku. Bo Nowa Wola to nie tylko zwykła podlaska wieś. Nie ma tu niczego zwykłego, choć cała fabuła ukierunkowana jest na rozwikłanie naprawdę prozaicznych trudności. Udręczone samymi sobą kobiety zamknięte przed resztą przestrzeni to także pewien symboliczny obraz podziałów, które bliższe są Polakom tym bardziej, im bardziej uważają się oni za jedność. Jerzy, wielbiący whisky i przyrodę deprecjonowany mąż i ojciec, wyraża przekonanie, że otaczający go świat to prowizoryczny kraj, pełen bylejakości i dyletanctwa. Sobaszek pokaże, że w każdej formie utyskiwania na polską rzeczywistość kryje się bardzo silne do niej przywiązanie. Jego bohaterowie – absolutnie wszyscy – mają czytelnie zarysowane życiorysy, a to, co niewyrażone w narracji, wydobywają z nich słowa. Urok dialogów skonstruowanych w tej powieści to także frajda rozpoznawania różnego rodzaju komizmów słownych. Autor chce nas rozbawić językowymi konfrontacjami, ale poprzez różnorodność językową pokazać, co tak bardzo dzieli, a co naprawdę łączy.

To też świetnie skrojona powieść obyczajowa o tym, jak trudno nam odnaleźć wewnętrzną równowagę i jak często zbyt mocno komplikujemy sobie rzeczywistość, poszukując w niej prostych uczuć i spełnienia prostych pragnień. „Wszystkojedność” to przede wszystkim hołd oddany polskiemu językowi pisanemu i mówionemu. Świadectwo tego, że literatura może być wyborną rozrywką i pouczającą historią, jeśli tylko skupi się na narzędziu opowiadania tej historii – słowie, które rezonuje, ale jest tu też niepokorne, wymykające się definicjom, złośliwe i prowokacyjne. Czyta się to z niesłabnącym przekonaniem, że Polacy lubią się dzielić i wartościować czasem przede wszystkim dlatego, że nie potrafią się wzajemnie wysłuchać. Wyborna rozrywka, ale i mądra opowieść o tym, jak barwna jest prowincja, jak wiele krzywdzi ją stereotypów.

Brak komentarzy: