Wydawca: Szafa
Data wydania: 15 września 2019
Liczba stron: 352
Oprawa: miękka
Cena det.: 34 zł
Tytuł recenzji: Prowincja i polskość
Spotkanie z książką Grzegorza
Sobaszka przypomniało mi trochę to z „Ale z naszymi umarłymi”. Autor
„Wszystkojedności” nie stawia sobie jednak takich celów jak Jacek Dehnel, choć
ta powieść to też specyficzna panorama społeczna. Sobaszek portretuje inne środowiska
i proponuje innych bohaterów, ale tak jak Dehnel chce się przyjrzeć polskości.
Niekoniecznie jej upiorom, bardziej codziennemu życiu, ale przede wszystkim
językowi, bo to jego szaleństwa rozgrywają się tu na pierwszym planie.
„Wszystkojedność” to również dowód na uważność i umiejętność wyciągania
wniosków z obserwacji życia, ma jednak inny socjologiczny sznyt niż wspomniana
powieść Jacka Dehnela. Tu nie ma wspinaczki ku aż tak poważnym kwestiom ubranym
w groteskowy kostium. Tu groteska połączona z satyrą i każdy rodzaj
przejaskrawienia mają być narzędziami do udowodnienia, że można się czule i z
empatią przyjrzeć temu wszystkiemu, co stereotypowo umieszcza polską prowincję
gdzieś w rejonie absurdu pomieszanego z pewną formą ksenofobii. U Sobaszka
mieni się i jedno, i drugie, ale nic nie jest groźne. Nie znaczy to, że
„Wszystkojedność” to książka rozrywkowa. W dużej mierze jest o samym języku
jako narzędziu nazywania i kreowania świata. Z doborową galerią szalonych
bohaterów, dla których język jest wizytówką, definicją i określeniem trudnej do
zrozumienia tożsamości. A wszystko w szalonym tyglu wielowątkowej fabuły, która
kipi energią i na każdej stronie wywołuje uśmiech zadowolenia, gdyż świata
Sobaszka – jakkolwiek dziwnego, dysfunkcyjnego, mrocznego i zwyczajnie
kalekiego – nie można nie polubić.
Pyszczydełko ma dość życia.
Jego sensem był uwielbiany Zbój, po którym został list, wspomnienia i może
jeszcze te resztki po katastrofie lotniczej, w której zginął. Pyszczydełko
pozostaje czujna tylko w sferze swego puryzmu językowego. Reszta jest mrokiem i
milczeniem. Nie dają rady antydepresanty w różnych konfiguracjach, nie pomagają
coraz to nowe kuracje psychiatrów. Zdesperowana Barbara Wrona decyduje się
na wyjazd do eksperymentalnego ośrodka psychoterapeutycznego na Podlasiu, które
uznaje za „umysłowe zadupie Polski”. Tam, pośród innych cierpiących na
przypadłości duszy, będzie starała się pożegnać ze stanem, który opisuje tytuł
książki. Ale Pyszczydełko nie przypuszcza, co czeka ją na miejscu, jakie
konfrontacje przed nią i co tak naprawdę zrozumie, przebywając wśród ludzi,
którzy z różnych powodów dali się zamknąć w podlaskiej Nowej Woli.
Nowowolanie są dobrymi i
prawymi Polakami. Cenią sobie swojskość i obecność tylko tych, dla których
znajdują proste definicje. Żadnych imigrantów, obcych, żadnych „lizbijek” czy
„fiministek”. Mężczyźni mogą bić swoje żony przy milczącej zgodzie innych, a
kobiety utyskiwać na swój ciężki los, choć rzadko brać za niego
odpowiedzialność. Do tego zachęcane są mieszkanki ośrodka, do którego przybywa
Pyszczydełko. Kobiety, które wsparcia muszą udzielić sobie same. Przy małej
pomocy charyzmatycznej właścicielki oraz jej niepełnosprawnej córki pełniącej
rolę duchowej wyroczni. W tym udręczonym babińcu zjawiają się jednak ludzie
pozornie zupełnie z nim niezwiązani. Dość powiedzieć, że trafi tam sfrustrowany
policjant, ekolog alkoholik, oszukana przez niego żona czy milcząca Ukrainka,
która niesie w sobie całą serię mrocznych sekretów. Sobaczek indywidualizuje
bohaterów poprzez działania, ale przede wszystkim przez język. Odkrywając te
zdumiewające i zaskakujące nas postacie, przeglądamy się w tym wszystkim, co w
polskości wstydliwe, śmieszne, groteskowe i godne potępienia. Ale także
szczególnej uwagi, bo ta książka zwraca ją ku tym, którym rzadko oddawany jest
głos w literaturze.
Zdecydowanie głównym bohaterem
jest język. To, co Grzegorz Sobaszek z nim robi, to wyjątkowo skomplikowana i
umiejętnie skomponowana sieć lingwistycznych zawłaszczeń. Szaleją obok
siebie kolokwializmy, wulgaryzmy, neologizmy i znane związki frazeologiczne.
Lecz przede wszystkim w języku widzimy temperament bohaterów. Język u Sobaszka
na przemian uwiera, prowokuje, atakuje i na kilka sposobów bawi. Jest
materią, z której wydobywa się historia, ale też ułomnym narzędziem do
komunikacji tych, którzy nie są w stanie z różnych powodów się ze sobą
porozumieć. To będą konflikty na wielu polach i w wielu znaczeniach. Autor dba
o to, by każdy z nich został w języku nakreślony bardzo wyraźnie. Dzięki temu z
łatwością rozpoznajemy rozmaite środowiska i rewiry, bo znajdziemy się w sferze
wpływów speców od leczenia duszy, jak również w samym sercu miejscowego
półświatka, dla którego nie ma cierpiącej duszy, lecz na pewno jest cierpiący z
powodu braku zasobności portfel oraz miejscowa duma, którą łatwo urazić.
Trzy sezony i trzy pory roku obrazują,
co w dzisiejszym Podlasiu może być fascynujące, co zwyczajnie irytuje, a co
przyprawia o salwy śmiechu, choć przecież bardzo często śmiejemy się nie z
bohaterów, lecz z tego, co wydobywają oni z nas samych. „Wszystkojedność” to
książka prowokacyjna i trochę drapieżna, ale całość sprawia wrażenie dość
łagodnej gawędy. Prawie każdego można polubić, choć nie ma chyba ani jednego
bohatera, który nie potrafiłby zirytować. Czytelnik poczuje się swojsko
pośród pogawędek, ale i wewnątrz trudnych dialogów. Pojawią się również płonące
postacie, które wprowadzą enigmatyczny dramatyzm. Podobnie jak ekologiczne
walki, przepychanki w półświatku, mierzenie się z prozą życia rozpadającego się
małżeństwa czy trudne chwile pensjonariuszek ośrodka, który jednak nie umie uleczyć
tak nagle i tak szybko, jak niektóre z nich by sobie życzyły.
We „Wszystkojedności” jest
naprawdę wszystko, co w polskości uwiera i śmieszy jednocześnie. To miejsce
cudotwórców, przestępców, modnych ekologów, depresyjnych kobiet i silnego
poczucia, że każdy jest tu z każdym w jakimś związku. Bo Nowa Wola to nie tylko
zwykła podlaska wieś. Nie ma tu niczego zwykłego, choć cała fabuła
ukierunkowana jest na rozwikłanie naprawdę prozaicznych trudności. Udręczone
samymi sobą kobiety zamknięte przed resztą przestrzeni to także pewien
symboliczny obraz podziałów, które bliższe są Polakom tym bardziej, im bardziej
uważają się oni za jedność. Jerzy, wielbiący whisky i przyrodę deprecjonowany
mąż i ojciec, wyraża przekonanie, że otaczający go świat to prowizoryczny kraj,
pełen bylejakości i dyletanctwa. Sobaszek pokaże, że w każdej formie
utyskiwania na polską rzeczywistość kryje się bardzo silne do niej
przywiązanie. Jego bohaterowie – absolutnie wszyscy – mają czytelnie zarysowane
życiorysy, a to, co niewyrażone w narracji, wydobywają z nich słowa. Urok
dialogów skonstruowanych w tej powieści to także frajda rozpoznawania różnego
rodzaju komizmów słownych. Autor chce nas rozbawić językowymi konfrontacjami,
ale poprzez różnorodność językową pokazać, co tak bardzo dzieli, a co naprawdę
łączy.
To też świetnie skrojona
powieść obyczajowa o tym, jak trudno nam odnaleźć wewnętrzną równowagę i jak
często zbyt mocno komplikujemy sobie rzeczywistość, poszukując w niej prostych
uczuć i spełnienia prostych pragnień. „Wszystkojedność” to przede wszystkim
hołd oddany polskiemu językowi pisanemu i mówionemu. Świadectwo tego, że
literatura może być wyborną rozrywką i pouczającą historią, jeśli tylko skupi
się na narzędziu opowiadania tej historii – słowie, które rezonuje, ale jest tu
też niepokorne, wymykające się definicjom, złośliwe i prowokacyjne. Czyta
się to z niesłabnącym przekonaniem, że Polacy lubią się dzielić i wartościować
czasem przede wszystkim dlatego, że nie potrafią się wzajemnie wysłuchać.
Wyborna rozrywka, ale i mądra opowieść o tym, jak barwna jest prowincja, jak
wiele krzywdzi ją stereotypów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz