Pages

2022-10-31

„Twarze Marilyn Monroe” Sarah Churchwell

 

Wydawca: Marginesy

Data wydania: 26 października 2022

Liczba stron: 464

Przekład: Robert Waliś

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Kreacja i mistyfikacja

Czy to jest książka o Marilyn Monroe? Tak i nie. Tak, ponieważ przygląda się absolutnie wszystkiemu, co stworzyło mit gwiazdy, będąc jednocześnie blisko faktów z jej życia i umiejętnie pokazując zaskakujący związek, w jaki wchodzą ze sobą od dekad fantazje oraz konkrety o Monroe. Nie, ponieważ jest to w dużej mierze, a dla mnie właściwie przede wszystkim opowieść o tym, jak groźna może być kultura w swojej kreującej złudzenia roli – jak zachłannie pożera to, co stanowi sedno istnienia danej osoby i jak sprawnie wydala spreparowaną wizję tego istnienia, w międzyczasie poddając życiorys cynicznym i zaskakującym obróbkom na życzenie wszystkich tworzących tę kulturę. Wznowienie „Twarzy Marilyn Monroe” to znakomity ruch wydawniczy, bo właśnie dzisiaj mocniej niż kiedykolwiek możemy odczuć, jak wizerunek mieszający prawdę z konfabulacjami utrwala się w świadomości publicznej. Myślę, że w XXI wieku Marilyn Monroe miałaby trudności z przebiciem się do tej świadomości z taką siłą jak za swoich czasów. Dziś nadal artyści chcą być gwiazdami. I wielu się nimi staje, zezwalając interpretatorom swoich poczynań – w tym mediom – na różnego rodzaju manipulacje. Sarah Churchwell jest tu badaczką wpływu kultury na postrzeganie kogoś, kto – to jedna z tez tej książki – w pewnym momencie może stać się tej kultury ofiarą. Co interesuje autorkę najbardziej? To, co zaznacza na wstępie, a mianowicie „niebezpieczna i zarazem fascynująca granica między faktem a fikcją”. Churchwell jest uważna, krytyczna, momentami cyniczna, ale bardzo konsekwentna w rozsadzaniu i dezawuowaniu mitów o Marilyn Monroe. Jednocześnie pisze znakomitą książkę o postrzeganiu tego, co ma być atrakcyjne, i o atrakcyjności publicznej tak w ogóle. Ostatecznie sugeruje coś, co jest mocno wybijającym się tu zdaniem, choć pojawia się blisko końca publikacji: „Źródłem legendy Marilyn jest nasze poczucie, że było w niej coś wyjątkowego”.

Zaskakujące? Niekoniecznie, kiedy przeczyta się tę książkę z uwagą. A nie jest ona łatwa w odbiorze. Stanowi pokłosie monumentalnej pracy z rozmaitymi materiałami źródłowymi, przede wszystkim biografiami Monroe, których cechy wyróżniające Churchwell punktuje i jednocześnie dokonuje ostrej selekcji ze względu na ich wiarygodność oraz umiejętność – lub jej brak – właściwego balansowania między faktami a ich interpretacjami. Cała ta książka stawia samą sobą trudne pytania o to, czym w zasadzie jest biografia, a czym nie powinna być. Jakie są pułapki pisania czyjegoś życiorysu, czy biografia ma prawo przekraczać faktograficzne granice i tworzyć swój fundament na mitotwórczych wizjach interpretacyjnych? Czy biografia ma być jedynie punktowaniem i nazywaniem? Jak wiele głosu może mieć w niej autor? W jakich kwestiach powinien się wypowiadać i jaki rodzaj dygresyjności może zdyskredytować jego dzieło? „Twarze Marilyn Monroe” pokazuje, jak wiele możliwości może dawać uprawianie biografii, ale też jak wiele pułapek może czyhać na drodze jej tworzenia. Ponadto jest to książka o odbiorcach i tym, w co chcą wierzyć. Nieco anegdotycznie i mimochodem, ale i z pewną stanowczością pada tutaj teza, że fakty są rzeczywiście faktami tylko wtedy, kiedy wierzy w nie odbiorca. W co wierzy Sarah Churchwell? W to, że biografizm może elektryzować wyobraźnię, polaryzować w dyskusjach, a także skutecznie absorbować uwagę przez dekady. Przecież Marilyn Monroe tak naprawdę nigdy dla  nas nie umarła. Badaczka chce przyjrzeć się temu, jakie okoliczności się przysłużyły tej nieśmiertelności oraz jakie mechanizmy powodują, że życie amerykańskiej artystki i wspomnienia o niej są obecne w świadomości znacznej grupy ludzi na całym świecie.

Ta książka ma bardzo ciekawą kompozycję klamrową, bo rozpoczyna się i kończy, opowiadając śmierć Monroe. Stosunek autorki do opowiadanej tu postaci jest w sumie ambiwalentny. Kryje się w nim autentyczna ciekawość, lecz jest to głównie pragnienie naukowego przeanalizowania złożoności fenomenu Monroe, niekoniecznie chęć wkraczania w jej życiorys z ambicją odnalezienia tam czegoś, o czym jeszcze nie napisano. Z drugiej strony Churchwell musi być zdystansowana i momentami niezwykle surowa, aby podjąć się z powodzeniem analizowania tego, w jaki sposób opowiedziano i zmistyfikowano życie artystki. Mamy tu zatem empatię z dużą dozą dystansu, ale przede wszystkim wyjątkową czujność kogoś, kto zawodowo zajmuje się staniem w opozycji do kultury, a tutaj przygląda się przede wszystkim temu, w jaki sposób jedna kobieta nakreśliła kierunki jej rozwoju. Autorka zbiera w jednym tomie rozważań wszelkie paradoksy, analizuje liczne konteksty socjologiczne, społeczne, także filozoficzne. Chce spojrzeć na życie Monroe i legendę o nim na tyle krytycznie, by wydobyć z niej to, co najcenniejsze – wnioski wynikające z metodycznej analizy różnego rodzaju materiałów, które są zabawnymi, mrocznymi, nieuczciwymi w swym przekazie, a także w pewnym stopniu zawłaszczającymi narzędziami określania tego, w jaki sposób rodził się i utrwalał fenomen jednej z najsławniejszych kobiet świata. Czy Churchwell demaskuje Marilyn Monroe, czy też może chce umieścić ją w czytelnych kontekstach, oddać sprawiedliwość temu, że jej życie było skomplikowane, ale jednocześnie nakreślić, kto i w jaki sposób komplikował je bardziej?

Czy będzie to zatem książka dla wielbicieli Monroe? Mogę odpowiedzieć tak jak na pytanie rozpoczynające tę recenzję. Tak, bo taki rodzaj spojrzenia, jego wieloaspektowość i koncentracja na tym, w jaki sposób niuanse budują mit oraz zachwyt, będzie bardzo wartościowy i nie umniejszy pewnie fascynacji, jeśli ona występuje. Nie, gdyż wielbiciel z natury nie akceptuje jakiejkolwiek krytyki swojego idola. Sarah Churchwell poddaje krytyce przede wszystkim tych, którzy o Marilyn Monroe opowiadali, jednakże w toku jej rozmyślań pojawia się również zdroworozsądkowe i obalające sprzyjające tworzeniu ideału fantazje o tym, kim była kobieta stanowiąca zagadkę za życia i będąca nią również w kontekście tego, jak rozstała się ze światem.

Monroe jako definicja, by łatwiej było określić, co się uwielbia. Monroe jako deficyt, aby można było jej współczuć. Monroe jako wątpliwość, by sankcjonować jej zagadkowość, a przecież to jest nośnik legendy przez kolejne dekady. Monroe jako prowokacja – sama w sobie i w interpretacjach. Wiele czynników składa się na to, że akurat ta postać wpisała się i wciąż wpisuje w kulturę ikonicznie, jest absolutnie wszędzie oraz wszędzie pozostanie. Marilyn Monroe nie umrze. Mimo że być może sama siebie chciała zniszczyć, a autodestrukcyjne działania miały podłoże przede wszystkim w pełnym różnego rodzaju niezaspokojonych potrzeb dzieciństwie i dorastaniu. Churchwell osadza swoje krytyczne rozważania także w jednym z punktów zwrotnych – momencie, w którym Norma Jeane stała się osobą o innym imieniu i nazwisku, innej przynależności, tak bardzo oddalonej od należenia do samej siebie. „Twarze Marilyn Monroe” to książka przyglądająca się zderzeniom faktów z fantazjami, ale jednocześnie pokazująca to zderzenie w smutnym życiorysie artystycznym kobiety, która nie ulegała stereotypom, choć jednocześnie wciąż im podlegała. Była w kontrze do nich, a mimo to je tworzyła. Była tym, co o niej powiedziano, a Churchwell stara się przyjrzeć, co mówiono i w jaki sposób. Wyraźna teza mówiąca o masce, swoistej nienaturalności niesie tę książkę i nadaje jej wartość. Zwłaszcza gdy rozumie się maskę jako narzędzie do tworzenia wyobrażenia o czyimś życiu. Biografizm może być niebezpieczny. Równie niebezpieczny jak mitotwórcza rola uproszczeń, schematów, banalizowania i wyolbrzymiania faktów. Naprawdę frapująca lektura dla tych, którzy dobrze widzą, jakim potworem może być kultura. Jak wielu już pożarła i jak chętnie wciąż na nowo następni ustawiają się w kolejce do tego pożarcia.

2022-10-28

„Głusza” Anna Goc

 

Wydawca: Dowody na Istnienie

Data wydania: 21 października 2022

Liczba stron: 248

Oprawa: zintegrowana

Cena det.: 49 zł

Tytuł recenzji: Ciche bariery

Co zrobilibyście, gdyby najbliższa wam osoba, czyli rodzic, przez wiele lat nie wiedziała, co czujecie albo czego chcecie? Co byłoby, gdybyście byli chorzy i musieli pójść do lekarza, którego nie można byłoby zrozumieć ani on nie rozumiałby was? Co wówczas, gdy ktoś zrobiłby wam krzywdę, na przykład molestował seksualnie, i nikomu nie moglibyście o tym powiedzieć? Jak wypełnilibyście formularz spisu powszechnego, nie znając języka i wiedząc, że nikt nie przetłumaczy wam tekstu na język zrozumiały dla was? Jak czulibyście się w restauracji czy kinie, w których nikt nie rozumiałby, o co wam chodzi? Anna Goc zaprasza do świata, którego nikt z nas nie chce odwiedzać, a jednak jest on codziennością blisko pół miliona Polaków głuchych lub słabosłyszących. To opowiadająca o utracie słuchu książka, która otwiera nam szeroko oczy. Uświadamia, czym jest stygmatyzacja od urodzenia. Zwraca uwagę na to, że dla wyżej wymienionej liczby ludzi język polski może przez cały czas pozostawać językiem obcym. Daje do zrozumienia, że historie niesłyszących są bardzo różne, ale prawie wszystkie łączy jedno. To pragnienie, które mają i które autorka zaznacza na wstępie. Tym pragnieniem nie jest bynajmniej odzyskanie słuchu.

„Głusza” to jeden z bardziej wstrząsających reportaży, jakie czytałem, choć przecież penetruje świat całkowitej ciszy, niemych dramatów, niedostrzegalnych dylematów i trudności. Głusi w Polsce najczęściej szukają podobnych sobie albo funkcjonują w bardzo ograniczonych relacjach: z najbliższą rodziną, zwykle z rodzicami, którzy czasem tak samo nic nie słyszą. Są dla nich napisane programy mające ułatwiać życie, ale wiele z nich istnieje tylko w zapisie. Takim, którego nie mogliby rozszyfrować, choć mówi się do nich głośno i wyraźnie, nie rozumiejąc potem, że mimo tak wielu działań podjętych w sferze dźwięków język polski nadal jest dla nich czymś niepojętym. To znakomita książka o wyobcowaniu i wykluczeniu. O tym, że bariera między dźwiękiem a ciszą może mieć wiele znaczeń, ale również wiele stopni. Anna Goc chce opowiedzieć o świecie ludzi, którzy z jednego tylko powodu nie mogą żyć i korzystać z życia jak reszta Polaków. Ale „Głusza” nie będzie koncentrować się jedynie na rodzimych problemach. Ujrzymy je w szerszym, międzynarodowym świetle, a końcowa część reportażu będzie pokazywać świat ciszy, w którym można wieść satysfakcjonujące życie. Podczas lektury będzie można wielokrotnie zdziwić się i zadumać. Nie każdy z nas wie, że osoba głucha w wielu przypadkach nie może się nauczyć czytać czy pisać. Mało kto z nas myśli o tym, w jaki sposób ktoś taki ma wezwać karetkę w sytuacji zagrożenia życia. Niewielu również ma świadomość, że w polskich szkołach dla dzieci głuchych większość nauczycieli nie podejmuje innej niż dźwiękowa próby docierania do swoich podopiecznych.

Goc jest znakomitą reportażystką. Będzie rozmawiać ze zwyczajnymi ludźmi, którzy muszą mierzyć się z nadzwyczajnym brzemieniem. Zasięgnie opinii naukowców w polaryzującej opinię publiczną kwestii, czy do osób głuchych mówić, czy rozwijać umiejętność posługiwania się językiem migowym, aby dać im możliwość swobodnej komunikacji i wyrażenia siebie. Wokół tego problemu koncentrować się zresztą będzie cały ten reportaż. Książka, w której głos zabiorą także dzieci głuchych rodziców, opowiadając swoje historie i pokazując, w jaki sposób żyje się w wiecznej czujności wobec najbliższych, którym trzeba pomagać w najprostszych sprawach. Anna Goc nie chce teoretyzować, sama uczy się języka migowego. Pokazuje, jak jest trudny, i zaznacza różnice między systemem migania a miganiem w języku polskim. Ponadto opisuje w bardzo dosadny sposób, jak zniekształcane są komunikaty kierowane do głuchych. Bardzo mocny początek zawiera fonetyczny zapis wypowiedzi człowieka, którego zmuszono do mówienia – nie pozostawiono mu wyboru sposobu komunikacji. Wrażenie robi też opis sytuacji, gdy Szymonowi Hołowni zdarzyło się, że człowiek tłumaczący jego wystąpienie na migowy okazał się dyletantem. Albo zapis rozmowy wiekowych członków rodziny, którzy usiłują opowiedzieć swoje życie.

Niektórzy rozmówcy odmówili bezpośrednich spotkań z autorką reportażu. Niektórzy z wielkim trudem opowiadali o swoich traumach. Te bolesne historie składające się w jeszcze bardziej bolesną całość pozostają w głowie na długo i są świadectwem systemowego zaniedbania. Człowiek, który nie słyszy, jest z różnych powodów „gorszy” i separowany. Kilkuletnie podróżowanie po Polsce związane z tworzeniem tej książki pokazuje autorce nieznane jej dotychczas oblicze kraju. „Głusza” obrazuje dosadnie, ale też dyskretnie sugeruje pewne tezy – jest to reportaż o otwartej konstrukcji i podoba mi się jego kontrolowana epizodyczność. Widzimy tutaj ludzi, w których narasta latami wstyd z powodu tego, kim są. Często zdarzają się też upokorzenia. Bo nie słyszeć to być innym, gorszym, niepełnosprawnym, skazanym na oddalenie od społeczeństwa.

To szkoły mają do tego społeczeństwa zbliżać. Mnie najbardziej zapadły w pamięć rozdziały dotyczące poznańskiej szkoły dla dzieci głuchych. Tam nie ma obowiązku znajomości języka migowego. Co więcej, nie należy z niego korzystać. Polski system edukacji – jak pokazują rozmówcy Goc – stara się być jednocześnie liberalny i zasadniczy. W efekcie dzieci głuche nawet w wyspecjalizowanej placówce pozostają z różnych powodów wyobcowane. Tym zasadniczym jest fakt, że używanie języka migowego to w powszechnej świadomości wyraz lenistwa. A czy nazwalibyśmy lenistwem poszukiwanie jakiejkolwiek drogi porozumienia w kraju, którego języka w ogóle nie znamy?

Ważne jest pojęcie audyzmu – Goc sporo opowiada o dyskryminacji ze względu na brak możliwości usłyszenia świata. Poruszające są też historie ludzi, którzy poddają się dyktatowi otoczenia chcącego za wszelką cenę do nich mówić i oczekującego od nich mówienia. Jeden z rozmówców po latach aktywności publicznej, w której opowiadał o swoich zmaganiach, by być taki, jakim chciało go widzieć społeczeństwo, z goryczą oznajmia, że był i pozostanie głuchy. Słuch stymulowany implantami jest substytutem normalnego słyszenia. Czy głusi żyją w sposób nienormalny? Goc uświadamia nam przede wszystkim nienormalność warunków, w jakich chce się im pomagać. Odsłania paradoksy – pokazuje, jak największy terror rodzi się z dobrych intencji, chęci pomagania, przełamania barier. Wskazanie istoty tych barier jest tu bardzo ważne. „Głusza” to solidny reporterski dowód na to, że do świata ciszy trudno się dostać i na pewno trudno go zrozumieć. Goc wydaje się rozumieć. Daje natomiast znać, że nie rozumie absurdów i okrucieństw, których w polskiej codzienności doświadczają osoby słabosłyszące albo głuche. Mam wrażenie, że to książka dla każdego z nas. To nie tylko opowieść o ludziach, których Księga Rodzaju zaczynałaby się: „Na początku nie było słów”. To w dużej mierze reportaż o nas, słyszących, zagubionych, wprowadzanych w konfuzję albo czasem bezradnych wobec tej inności, jaką jest głuchota drugiego człowieka. „Głusza” pokazuje, że część wykluczania wcale nie jest związana z jakąś niechęcią. O ludziach głuchych wiemy po prostu bardzo niewiele. Jak mamy wiedzieć więcej, skoro by poznać ich historię, trzeba znać sposób komunikacji z nimi?

2022-10-26

„Kukolka” Lana Lux

 

Wydawca: MOVA

Data wydania: 26 października 2022

Liczba stron: 320

Przekład: Anna Kierejewska

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Uciekając

Powieść Lany Lux, dosadna i przerażająca, to jedna z tych książek, które po przeczytaniu nigdy już nie wyjdą z głowy. Są tu sceny – jak choćby nastolatki poddawanej aborcji w zaawansowanej ciąży – których nie można unieść w wyobraźni, ale Lux nie epatuje tutaj nimi, bo stara się przede wszystkim stworzyć spójną opowieść o świecie widzianym oczyma dziecka, a ta perspektywa jest bardzo trudna do oddania. Jednak trzeba przyznać szczerze, że żadne słowo, skojarzenie czy myśl głównej bohaterki nie wyjdą w jakiś widoczny sposób poza spektrum percepcji dziewczynki. Lux jest zatem konsekwentna i w pełni świadoma przyjętej konwencji swojej opowieści. Dzięki temu jeszcze bardziej przekonująco proponuje nam narrację o dziecku, któremu świat odebrał podmiotowość i całe dzieciństwo. Przez cały czas instynktownie zadajemy sobie wciąż to samo pytanie: czy w świecie dziewczynki choć na chwilę pojawią się nadzieja i możliwość odmiany losu? Wkraczamy w świat wszechobecnej przemocy. Poprzez przemoc i wszelkie traumatyzujące przejścia kształtowana jest tożsamość dorastającego człowieka. Czy rzeczywiście jest to tak jednowymiarowa i bezkompromisowa opowieść, która każe nam skonfrontować się ze światem, od którego odwraca się oczy? A może ten bezmiar rozpaczy opowiedziany tutaj przez Lux ma być specyficzną powieścią inicjacyjną niosącą w sobie inne przesłanie niż to odczytywane z szeregu przejmujących i naturalistycznych scen?

„Ten, kto jest nikim, może być każdym”. Tak mówi Samira do swojego odbicia w lustrze. Nie będzie pamiętać swoich początków, ale na zawsze zapamięta kolejne bolesne zdarzenia ze swojego życia pozbawionego poczucia przynależności do czegokolwiek i kogokolwiek. Najpierw jest zatem sierociniec o gorzko brzmiącej nazwie Słoneczko, w którym na zawołanie i w określonej pozycji trzeba nawet spać. Potem ponura komuna wykluczonych. Łagodniejszy krąg piekła dla dzieci, które sięgnęły jego dna. Lux tak opowiada tę historię, że kiedy ma się już wrażenie, że nazwana została każda forma patologii i przemocy, odsłania się ich kolejne i kolejne oblicze. A pośród tego dziewczynka poszukująca swego miejsca. Nadal naiwnie wierząca w to, że je znajdzie. W kolejnym miejscu, u boku bogatego pedofila proponującego wymarzony wyjazd do Niemiec. I tam, gdzie pewna jest tego, że wreszcie dotarła do satysfakcjonującego ją celu, a gdzie doświadczy kolejnych form upokorzenia. Samira wszędzie jest nikim, ale za każdym razem wchodzi w nową rolę, którą jest zmuszona grać, choć przecież musi uczyć się tej gry od podstaw, przez ponure naśladowanie, musi stać się jak porcelanowa lalka, która da się podziwiać na warunkach ustanowionych przez kogoś, kto ją stworzył, i kogoś, kto ją ogląda. Jest więc bohaterka „Kukolki” sprawiającą problemy wychowanką domu dziecka, ujmującym substytutem córki, a potem kochanki, jest również doskonała jako złodziejka, a ostatecznie wejdzie w rolę najbardziej upodlającą, najmocniej stygmatyzującą. Jest również przez cały czas tą „brudną Cyganką”. Odium świata wobec takich jak ona jest potężne. Dlatego też akcja powieści mogłaby rozgrywać się w wielu różnych miejscach.

Jednakże jesteśmy na terytorium Ukrainy tuż po transformacji ustrojowej ZSRR i w pierwszych latach nowej państwowości. Kraj rodzi się w taki sam sposób jak tożsamość Samiry – pośród chaosu, niedogodności, niedoborów, absurdów i w bólu. Dziewczynka Lux staje się żywym elementem machiny zawłaszczania przez patologię łasą na zdobywanie kolejnych niewinnych i pozbawionych możliwości obrony młodych ludzi. Samira to również symbol tego, czym jest piekło bycia nikim, gdy pochodzi się z dysfunkcyjnej rodziny i dorasta w dysfunkcyjnym świecie. Ale jest przede wszystkim uciekinierką. Opuszczanie kolejnych miejsc ma tu znaczenie symboliczne. Ucieczka jest jedynym autonomicznym i w pełni świadomym aktem woli, do jakiego jest przygotowana Samira. Ucieka wtedy, kiedy rzeczywistość staje się nie do zniesienia. Lecz ucieknie także przed miłosierdziem kogoś, kto chce jej podarować odrobinę serca. Czy powtórzy tę ucieczkę, kiedy los ponownie postawi ją przed kimś, kto nie krzywdzi?

„Wyobrażasz sobie, w jak chorym świecie żyjemy?” – jakże absurdalnie i ironicznie brzmi to pytanie w ustach tego, który jest pierwszym stręczycielem dziewczynki. To u niego w domu Samira uczy się podstaw prawdziwego życia. Jeszcze nie rozumie, że żyje w chorym świecie, ona dopiero nazywa to, co go kształtuje. Jakby uczyła się chodzić i widzieć. Najpierw po omacku, potem coraz bardziej świadomie. Tyle tylko że jej lekcje świata to konfrontacje z tym, co wyjątkowo podłe, brudne i okrutne. Wszystko to zderza się z dziecięcą naiwnością oraz wrażliwością i dzieją się rzeczy mające doprowadzić do destrukcji tego drugiego. Lana Lux sytuuje swoją bohaterkę w pozycji biernego członka społeczności marginesu, którego zasady przetrwania przede wszystkim chłonie i kopiuje. Dziewczynka nie ma tu statusu człowieka świadomego jakiegokolwiek wyboru. Ona dokonuje wyborów intuicyjnie, pod przymusem, kierując się instynktem. A instynkt przetrwania każe jej salwować się ucieczką z każdego miejsca, w którym przemoc staje się dojmująco bolesna. W tym sensie „Kukolka” jest specyficzną powieścią drogi. Jak już wspomniałem, to wędrówka po piekle. Ale najbardziej piekielna jest samotność bohaterki, która za wszelką cenę chce być częścią czegoś i jest gotowa naprawdę na wszystko, by przez chwilę poczuć więź przynależności do drugiego człowieka.

Lux przejmująco opowiada o tym, jak jej młoda bohaterka zmuszona jest konfrontować się ze śmiercią. Każe jej funkcjonować w świecie, w którym problemy rozwiąże tylko ostateczne odejście. Tymczasem każdego dnia dziewczynka, potem nastolatka, następnie przekonana o swej dojrzałości kobieta wykorzystywana seksualnie jest osobą w stałej gotowości do walki przy jednoczesnej świadomości, że nie ma za wiele narzędzi, aby walczyć. Samira jest osobna, deprecjonowana, wciąż uświadamiana w swojej roli pięknej lalki, która ma być narzędziem w rękach innych. Ile jest warta? Być może tyle, ile warta jest kolejna rozgrywka przy stole w miejscu, w którym półświatek pisze reguły po swojemu, a dziecko stać się może towarem jak wszystko inne. Lana Lux pokazuje oblicza bezradności, lecz również systemową obojętność na krzywdę dziecka, gdzie młody człowiek ma dwie drogi: albo poddać się jak jedna z bohaterek drugiego planu, która marzy tylko o śmierci, albo bezkompromisowo walczyć. Samira będzie fighterką. Jednocześnie świat, który będzie chciała opuścić symbolicznie za pomocą zmiany kraju do życia, nigdy tak naprawdę nie wypuści jej ze swej okrutnej klatki. To, w jaki sposób bohaterka się tam znalazła, to już fantazja o tym, co o świecie jej dzieciństwa chce nam opowiedzieć autorka. Albo co zasugerować, kiedy myślimy o tym, jak ważne są pierwsze lata naszego życia i jak kategorycznie odciskają się na naszej psychice, jak również pamięci.

Bohaterka „Kukolki” chciałaby zapomnieć w zasadzie wszystko. Także wszystko będzie pamiętała z każdym bolesnym szczegółem. Lux opowiada o doświadczeniach granicznych, na które nigdy nie jesteśmy gotowi i które przede wszystkim wpływają na poczucie odrzucenia – a za nim stoi przekonanie, że jest się niepotrzebnym ludziom, zbędnym światu. Ukraińska panorama zbędności i wynikającej z tego przemocy jest przerażająca, a wszystkie traumy przekraczają tu granice dużo łatwiej niż ludzie. Czy „Kukolka” to uniwersalny obraz piekła ludzkich relacji, w których zniszczeniu ulegają marzenia, ideały i najbardziej nawet skryte tęsknoty? Wraz z dźwiękami „Malenkiej strany”, która to piosenka towarzyszy Samirze, możemy odczytywać tu każdy rodzaj dziecięcej tęsknoty i smutku, a jednocześnie poznać obraz świata, w którym być może przypadek sprawia, że jedni otrzymują szansę na zauważenie i docenienie, a inni muszą walczyć o szansę przetrwania – także z samymi sobą. Świetnie opisuje życie bohaterki metafora więzionego szczura, jednak czyniąc „Kukolkę” bardziej uniwersalną, Lux opowiada nam przede wszystkim o największym egzystencjalnym okrucieństwie – wyobcowaniu wynikającym z tego, że dla nikogo nie ma się wartości. A wobec wszystkich wyzwań, które stawia przed Samirą los, musi ona stanąć samotnie. Wstrząsająca powieść o utraconym poczuciu bycia potrzebnym. O tym, co znaczy zrujnować, ale również odbudować samoświadomość. Z pewnością dla tych, którzy są gotowi na zrujnowanie ich czytelniczego komfortu na bardzo długo. Ta książka jest jak dosadny reportaż. A jednocześnie czuła wobec osamotnienia i sugerująca, jak wiele siły samostanowienia tkwi w najbardziej nawet odrzuconym przez świat człowieku.

2022-10-24

„Show” Olgierd Hurka

 

Wydawca: Harper Collins Polska

Data wydania: 5 października 2022

Liczba stron: 480

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: W stronę iluzji

Czytanie tej powieści miało dla mnie dość sporą wartość poznawczą. Zdaję sobie sprawę z tego, że istnieje wielu ludzi znanych z powodu tego, że są znani, ale nigdy jakoś szczególnie nie interesował mnie ten świat, któremu nadano już mało zgrabną nazwę „celebryctwo”. Rzeczywistość sportretowana w „Show” wcale mnie nie dziwiła i wydaje mi się, że Olgierd Hurka nie stawiał sobie zadania jakiejś specjalnej literackiej demaskacji środowiska, które już dawno zostało zdemaskowane, a i tak wciąż na nowo żeruje na ludzkim przywiązaniu do iluzji. Dużo ciekawsze wydaje się śledzenie losów młodej dziewczyny, która najpierw staje się przedmiotem medialnej manipulacji, a potem doświadcza zupełnie niekonwencjonalnej jak na powieści o takiej tematyce przemiany. „Show” to świetnie napisana, bardzo wieloznaczna i w kilku miejscach zaskakująca opowieść o niebywale brutalnym i nieprzewidywalnym kształtowaniu się tożsamości. To historia przemocy w świecie, w którym kreuje się każdy element życia, odbierając to, co najważniejsze – poczucie bezpieczeństwa. Można spojrzeć na tę książkę nieuważnie i odnieść wrażenie, że opowiadająca o wzlotach, upadkach i samotności młodej dziewczyny narracja, jakich być może napisano już wiele i jakie na pewno toczą się wciąż na naszych oczach, kiedy finały takich historii poznajemy w formie demaskatorskich wieści, a i tak co i raz wierzymy albo chcemy wierzyć kolejnemu nadmuchanemu medialnie życiorysowi, który imituje prawdziwe życie.

Hurka w swojej drugiej powieści zwraca uwagę na coś innego. Na to, że w świecie celebryckich przekłamań pojawiają się bardzo żywe i prawdziwe emocje jako reakcje na wyreżyserowane i zmontowane bzdury, które idealizują wygląd, światopogląd, styl życia. W „Show” najcenniejsze będzie pokazanie tego, że kreowanie czegoś, co wyzwala bardzo silne odczucia, również wiąże się z zaskakującą huśtawką emocji, które pisarz tutaj przedstawia w bardzo niejednoznaczny sposób. Na pierwszy plan wysuwa się – bez względu na to, czy bohaterkę widzimy w świetle komercyjnych lamp, czy w zaciszu własnego mieszkania – portretowanie tego, jak bardzo zapada się ona w wyobcowanie, z którego trudno się wydobyć. Egzystencjalna samotność staje się duszna i niszcząca. Nie ma drogi ucieczki przed nią. Trzeba podjąć pewne decyzje, ale od jakiegoś momentu każda z nich będzie niosła ze sobą konsekwencje. Najczęściej przykre. W opowieści Hurki widzimy również silny nacisk na przemoc serwowaną również ze względu na płeć. Mężczyźni piszą, porządkują toksyczny świat kobiecej podległości. Tymczasem młode dziewczyny mają się do tego dostosować. Bo mężczyźni doskonale wiedzą, czego one chcą. Jak wspomina wychowawca więzienny: kobietę obłaskawia się pieniędzmi i ciuchami. „Show” sportretuje jednak dwie kobiety, które będą umiały same rozdawać karty w cynicznej grze. Jedna już się tego nauczyła i wykorzysta możliwości. Druga przejdzie szybką przemianę. Bo naczelne pytanie tej powieści brzmi: w jaki sposób odnieść się do ukazanego tutaj bezwzględnego świata nastawionego na zysk i sztuczny splendor? Na to pytanie nie będzie jasnej odpowiedzi. Hurka zaproponuje książkę co najmniej nieoczywistą. Z dyskusyjnym zakończeniem. W dobrym stylu, który mogliśmy poznać w jego debiutanckiej powieści.

Tak w „Znamieniu”, jak i w „Show” autor decyduje się ponownie na efekt spowalniania akcji i niekorzystanie z jakichś narracyjnych fajerwerków. Nie ma tu jakiegoś wbijającego w fotel prologu ani też później nie dzieje się nic, co zaburzyłoby komfort czytelnika. Bardzo długo rozumiemy, co się rozgrywa na naszych oczach, i wciąż na nowo pytamy o to, co jesteśmy w stanie antycypować: kiedy blask, w którym grzeje się naiwna bohaterka książki, przestanie ją ogrzewać? Zadając takie pytanie, od samego początku jesteśmy już nieco zmanipulowani. Olgierd Hurka nie opowie żadnej oczywistej historii. Nie pokaże nam tego, z czego wszyscy zdajemy sobie sprawę albo co mogliśmy podejrzewać. Losy jego bohaterki staną się zaskakujące od momentu, w którym – nie spiesząc się wcale – pisarz postanowi na swoich warunkach zdynamizować akcję. I wówczas „Show” okaże się powieścią o wielu innych znaczeniach niż te, które można byłoby przewidzieć. Będzie przede wszystkim książką o tym, jak możemy funkcjonować przekonani, że panujemy nad wszystkim, i nieświadomi roli marionetek. Że powieściowy show można zrobić ze wszystkiego, również z ludzkiej tragedii życiowej.

Dlatego ta powieść jest taka niepokojąca. Zwłaszcza w tym, ku czemu zmierza. Olgierd Hurka ponownie po „Znamieniu” zdecyduje się na portretowanie tkanki miejskiej Warszawy jako przestrzeni niebezpiecznej dla kogoś, kto jest podatny na manipulacje i nie rozpoznaje sieci mrocznych zależności, w których najważniejsze są powiększanie kapitału oraz zdobywanie coraz większej popularności. Do tętniącego życiem nowoczesnego miasta przybywa „pospolita wsiunka”, jak o sobie mówi Aneta. Dziewczyna zauroczona jest wszystkim, głównie możliwościami. Widzi je na tym elementarnym poziomie, kiedy doświadcza, że można wybrać sobie jedno z wielu miejsc na zjedzenie śniadania czy obiadu albo zdecydować, w którym sklepie dokonać wyboru spośród oszałamiającej liczby produktów kuszących, by wziąć, choć wcale nie są potrzebne. Aneta wie, że sama Warszawa to jest jej najlepszy wybór. Jej i podobnych do niej dziewczyn, które nie chcą wrastać w gnuśność prowincji, skąd pochodzą. Dlaczego bohaterka podejmuje się dość ryzykownej dla niej gry? „Po prostu chcę od życia więcej” – czytamy już na wstępie. Aneta nie jest świadoma tego, jak bardzo wzbogaci się jej zasób życiowych doświadczeń i w jakich rolach będzie musiała się odnaleźć.

Olgierd Hurka opowiada o tym, w jak doskonały sposób można kontrolować siebie oraz otoczenie. Pokazuje swoisty schizofreniczny stan, w którym musi funkcjonować osoba żyjąca z tego, że jest podziwiana. Różnego rodzaju iluzji i bardzo niebezpiecznych złudzeń będzie tutaj sporo. W tym wszystkim nietuzinkowa bohaterka, która najpierw nie jest świadoma, jaka marketingowa machina ją wciągnęła, a potem działa zupełnie nieszablonowo. Dzięki temu „Show” nie jest żadną banalną opowieścią o tym, jak bezkompromisowy miejski świat rujnuje pełną naiwności dziewczynę, której pozostaje tylko jedna droga: z prowincji w paszczę lwa. Bez względu na to, że w pewnym momencie ta jedyna droga staje się autodestrukcyjna. Tylko że bohaterka Hurki nie będzie taka jak stworzony z oczywistości, stereotypów i banałów świat medialnej manipulacji, którego wizerunek sam w sobie nie jest tu wcale atrakcyjny. Ta powieść to historia dziewczyny modelowanej przez innych, która stworzy samą siebie na własnych warunkach. Ale będzie również ofiarą, też winną, albowiem Hurka dość czytelnie rozpisuje nam tu bohaterów na pozytywnych i negatywnych. A później wszystko zaciemnia i podaje w wątpliwość. Bo świat przedstawiony „Show” będzie oczywiście przedstawieniem wyreżyserowanym przez samego autora. Z gorzką analizą społeczną zjawisk, dla których jest już sporo definicji, ale które wciąż nie jawią się przed nami jako zagrożenia, choć w każdym wymiarze nimi są.

Czytając „Znamię”, miałem wątpliwość z jednoznaczną klasyfikacją gatunkową tej powieści – i tu ponownie dostrzegam, że Hurka śmiało i jak najbardziej świadomie porusza się między różnymi konwencjami w taki sposób, by potęgować niepokój czytelnika, a jednocześnie niebanalnie opowiadać historię, która wydaje się bardzo banalna. Opowiada historię kobiety, która balansuje między światem medialnej imaginacji a coraz większą wewnętrzną pustką, gdy próbuje określić, kim jest naga, niewyimaginowana. Jednakże Aneta – świetnie sportretowana bohaterka z krwi i kości – umknie tu ramom, oczekiwaniom, definicjom. A dzięki niej ta książka sprawi czytelnikom wiele przyjemności, bo zwróci uwagę na takie niuanse, które kryją się gdzieś na mrocznym marginesie ukazanej tu rzeczywistości. Inspirująca lektura, choć niewygodna, nieoczywista, dyskusyjna zwłaszcza w konstrukcji zakończenia. W sumie bardzo smutna książka o świecie, w którym iluzjami staramy się zastępować swój codzienny egzystencjalny smutek.

2022-10-21

„Ucichło” Maria Karpińska

 

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 28 września 2022

Liczba stron: 256

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: Śmierć i egocentryzm

Maria Karpińska przycupnęła gdzieś z boku polskiej sceny literackiej. Autorka świetnych „Żywopłotów” nie zaistniała jakoś bardziej w świadomości odbiorców literatury, ale na szczęście jej debiut nie przeszedł bez echa. Bardzo się cieszę, że powraca z nową książką, tym razem jednoznacznie powieścią, rozpisując swoją nową historię w taki sposób, jakby chciała przypomnieć, co ominęło tych, którzy nie czytali „Żywopłotów”. Czy nawiązywanie do tych samych motywów i problemów w obrębie dwóch książek nie jest wtórne? Bynajmniej. Karpińska pisze tak, jakby chciała uzupełnić swój debiut, jeszcze raz skoncentrować się na tym, co dla niej ważne. Na tyle ważne, by opowiedzieć to jeszcze raz w nieco innej formie i konwencji. Czytając „Ucichło”, szybko znajdziemy trzy punkty wspólne z „Żywopłotami”. Nie powtórzone, lecz rozwinięte. To na pewno kwestia tego, ile cierpienia temu, kto pozostał, przynosi odejście bliskiej osoby. Karpińska ponownie zwróci uwagę na bezkompromisowość śmierci, ale tym razem pokaże – z punktu widzenia swojego bohatera – jej wdzieranie się przemocą do naszego życia. Pisarka po raz kolejny zwraca się do świata natury, który znowu odgrywa ważną rolę w fabule, choć tym razem jego obecność jest zaznaczana punktowo. Jest to zabieg zamierzony, bo autorka chce się skoncentrować tym razem na roli pamięci i zapamiętywania, niemniej dostrzeżemy, że w pewnym sensie puszcza do nas – nieco ironicznie – oko, gdy jej główny bohater zdradza się z tym, że bardziej niż ludzie interesują go ptaki. „Ucichło” to druga fantazja Karpińskiej o tym, co to znaczy pożegnać się z egocentryzmem. W jaki sposób wpływa to na opowiadanie o sobie, swojej przeszłości i tych nielicznych relacjach, które pozostały, kształtując tożsamość. A poza tym wszystkim nowa książka autorki jest także o czymś zupełnie innym. O tym, w jaki sposób opowiadamy siebie, usiłując się za wszelką cenę od siebie zdystansować.

To zawsze cenne doświadczenie czytelnicze, kiedy można obcować z książką, której autorka uznała, że warto przekroczyć granice płci, bo mężczyzna jest jednak nadal ciekawą postacią literacką. Co więcej, widać tutaj specyficzną fascynację tym, co za pomocą stereotypów konstytuuje męskiego bohatera w literaturze. Jest wyobcowanie, jest wspomniane już ciągłe koncentrowanie się na sobie, jest determinacja, by tak naprawdę nie zajrzeć w głąb siebie, ale i gotowość do tego, by spotkać się wreszcie ze swoim żalem. Tu nic nie jest zostawione przypadkowi i każda odsłona czynionych przez bohatera retrospekcji próbuje rzucać nowe światło na tego typowego faceta z powieści, w których najważniejsze jest, by opisać, jak bardzo posypał się jego prywatny świat, i wyrazić błędne przekonanie, że świat zewnętrzny zwraca na tę katastrofę jakąkolwiek uwagę.

Jeśli chodzi o męskie narracje o utracie przyjaciela, niedawno ukazała się bardzo dobra powieść „Dom” Rafała Cichowskiego. Myślę, że można czytać „Ucichło” razem z nią, choć książka Karpińskiej wydaje się jednak bardziej kameralna. Od początku daje się zauważyć, że cierpiący mężczyzna jest traktowany trochę ironicznie. Nie jesteśmy też pewni, ku czemu ta krótka opowieść prowadzi. A zbliżając się do zakończenia, lepiej zrozumiemy zdanie: „Historia należy do tego, kto ma głos”. Tu głos ma człowiek usiłujący odtworzyć ważne dla siebie momenty w najważniejszej i być może jedynej bliskiej relacji z drugim mężczyzną. Janek odszedł, choć bronił się przed śmiercią zapalczywie. A obok obserwator, który gotów jest pomagać w walce o kolejny przeżyty dzień i jednocześnie odsuwać się, bo trudno jest unieść cierpienie, lecz przede wszystkim bezradność. Zdaje sobie sprawę z tego, że utrata przyjaciela to strata świata w takiej formie, w jakiej umiał go oswoić i nazwać. Utrata rzeczywistości wydobywającej go z otchłani aspołecznego marazmu. Umiera ten, który zawsze był duszą towarzystwa, przeciwieństwem milczącego przyjaciela – człowieka opowiadanego za pomocą kilku mocno zapadających w pamięć scen z przeszłości. Jak choćby ta, w której stoi obojętnie, patrząc na sytuację zagrażającą życiu drugiego człowieka. Bo inne człowieczeństwo, akceptowane, szanowane i przede wszystkim bliskie, to był właśnie Janek, którego nie ma. Który niespodziewanie i w okrutny sposób stał się przeszłością. Tylko pamięcią. Bolesnym wspominaniem.

Maria Karpińska portretuje mężczyznę, którego największą udręką jest utrata kontroli nad otoczeniem. Albo utrata iluzji tej kontroli. Jest czujny przez cały czas. Uważny w tym, jak opowiada siebie i swoje udręki w gabinecie terapeutycznym, nie pierwszym zresztą, bo to dla niego także droga konfrontacji: przejść jak najwięcej różnych terapii i w każdej ćwiczyć to, w jaki sposób ujawniać się rozmówcy. Być może jego bezsenność jest pochodną wiecznego dążenia do samokontroli. On chciałby uporządkowanego świata i wydaje mu się, że taki pokazuje ze swojej perspektywy. Wszystko jest jednak niepewne, niesie ze sobą wiele frustracji. Od braku możliwości spokojnego snu po niegasnące przekonanie, że utrata przyjaciela była największą niesprawiedliwością, że nieodwołalnie rozsypały się wszystkie życiowe puzzle, których kształt projektuje jego wyobraźnia, a spaja je ze sobą egocentryzm. Konfrontując się z utratą, bohater Karpińskiej ujrzy wreszcie samego siebie tak, jak nigdy się nie dostrzegał. I wówczas na pierwszy plan wysunie się ktoś inny. Druga bliska mu osoba, a jednocześnie ktoś, komu można było tylko zazdrościć, bo Janek dokonał wyboru. Ta osoba stanie się poniekąd obsesją, ale wszystko zmieni właśnie śmierć. Czy „Ucichło” to opowieść o czymś niemożliwym? O tym, że nie umiemy docenić i nazwać swoich relacji wówczas, gdy żyją ludzie, z którymi je tworzymy?

Maria Karpińska ukazuje nam przede wszystkim bezradność konfrontacji z umieraniem. Autorka snuje kameralną – jak już wspomniałem – opowieść o czym innym, a rytm tej książki wprowadza w błogie wyciszenie. Tymczasem przecież ta narracja jest gorąca od różnych granicznych emocji. Struktura wspomnień w „Ucichło” jest niezwykle skomplikowana. To nie są po prostu rzeczy, które się wydarzyły i które można bezstronnie zrelacjonować. Ten, który opowiada, ma problem: co i jak zwerbalizować, żeby forma satysfakcjonowała. Tymczasem obserwujemy – zarówno przez dłuższy czas, jak i w epizodach – prawdziwe odbicie tego bohatera we wszystkich ludziach ważnych w jego życiu. Dlatego mistrz autokreacji nie będzie już kontrolował tego, jak widzimy go, gdy wspomina rodziców, dziadków, charyzmatyczną impulsywność pewnego pana z psami, francuską kochankę czy dziewczynę – w drodze ku dojrzałej kobiecości – która zawładnęła jego sercem i była tak zwaną pierwszą miłością.

Bohater Karpińskiej jest z zawodu montażystą i wciąż sprawia wrażenie, jakby umiejętnie łączył ze sobą sceny oraz przeżycia, by w oczach terapeutki wyjść na znawcę samego siebie w każdej sytuacji, w której stracił ze sobą kontakt. Ciekawe jest śledzenie tego, w jaki sposób ten mężczyzna zderza się z iluzjami dotyczącymi samego siebie. Ale równie ciekawe jest przyglądanie się temu, na bazie czego te iluzje powstały. To także frapujące studium wyobcowania, obsesyjnego i bolesnego introwertyzmu. I śmierci, która odbiera wszystko – a przede wszystkim samokontrolę. „Ucichło” to druga napisana przez Marię Karpińską bardzo intymna książka o tym, że nasze prywatne doświadczenia, zwłaszcza te związane z utratami, rozgrywają się w pewnej symbolicznej przestrzeni. Im szybciej zrozumiemy, że z bólem trzeba się konfrontować, nie wchodzić w złośliwą grę, tym lepiej. Autorka jest specyficzną kronikarką bólu po stracie najbliższej osoby. Jednak zwraca też uwagę na to, jak bardzo bolesne jest doświadczenie samego siebie jako kogoś obcego.

2022-10-20

„Pani Labiryntu” Magda Knedler

 

Wydawca: Otwarte

Data wydania: 12 października 2022

Liczba stron: 376

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: Wydostać się z więzienia

Prowadzenie lekcji o mitologii greckiej wspominam najmilej w swojej „karierze” nauczycielskiej. Zawsze podchodziłem do tematu inaczej, niż nakazywała to podstawa programowa, i za każdym razem był to zwykle cykl lekcji, z których wszyscy – i uczniowie, i ja – wychodziliśmy z wieloma wątpliwościami. O ile piątoklasiści jeszcze raczej po prostu chłoną mitologiczne opowieści, o tyle już uczniowie klas ósmych potrafią je ciekawie kontestować. Dla mnie jako czytelnika oraz nauczyciela mitologia zawsze była zbiorem opowieści o tym, w jaki sposób ludzka natura usiłuje przystosować do siebie i bezpiecznie nazwać porządek świata. Nie były to i nie są dla mnie teksty, które w archetypiczny sposób świat określają. Pośród wielu wątpliwości interpretacyjnych pojawia się gdzieś zawsze ten element fascynacji, kiedy trafi się na postać wieloznaczną. Zwykle mity ukrywają ją gdzieś na drugim planie albo na marginesie. Magda Knedler – autorka ze znakomitym dorobkiem, która wciąż chce stawiać sobie nowe pisarskie wyzwania – przygląda się właśnie temu marginesowi. Rzeczom, ludziom, zdarzeniom i emocjom, których mit z różnych powodów nie mógł określić ani nie miał takich ambicji. „Pani Labiryntu” wychodzi od tego, co ma być wzorcem, do niepokoju poszukiwania innego sensu, innej mocy sprawczej działań, inaczej nazwanych albo może nienazwanych w sztywnym micie uczuć. Czytając tę powieść, miałem cały czas poczucie, że dla Knedler nie sama historia była tu najważniejsza, lecz bardziej próba uwspółcześnienia opowieści o transgresji i ludzkiej niezależności. A wszystko w precyzyjnie przemyślanej konwencji literatury środka, która nie jest wcale – jak na przykład twórczość Madeline Miller – pisaniem mitologii od nowa albo pisaniem jej poprzez płeć i za pomocą płci.

Metafora uwięzienia działa tutaj w bardzo wielu wymiarach. Więzieniem jest cała przestrzeń pałacowa, ale Knossos to tylko więzienie symboliczne. Rolę tego, co ogranicza, przyjmują tu i Kreta, i podziemie stworzone dla odmieńca, i każda forma relacji nawiązywanych w obliczu nieustannego terroru połączonego z gwałtem zadawanym światu natury. Widać, że te elementy mitów, które miały określać uniwersalne postawy wobec zagrożenia, działają tu w sensie dosłownym i bez wkraczania w metaforykę. Bo przecież uwięziony w samym sobie, swoich chorych rojeniach o władzy i autorytecie Minos jakoś wciąż przypominał mi jednego z czołowych światowych przywódców, o którym jest tak głośno, bo chce zrujnować porządek nowego świata, a może już mu się to udało. Tak, opowieść starożytna wciąż dzieje się opowiadana tak samo, jednakże najciekawszą metaforą więzienia staje się tu doświadczenie bycia kreteńską kobietą w określonej roli i w określonej pozycji społecznej. Główna bohaterka, Ariadna, będzie nastoletnią dziewczynką, która na początku zrozumie, że nie chce być na należącym do znienawidzonego ojca dworze tylko jego elementem przypominającym lalkę, którą na życzenie władcy stworzy nadworny rzemieślnik, poczciwy Dedal. Z kimś zupełnie innym będziemy się żegnać, śledząc ostatnie rozdziały powieści. Ale to nie jest powieść inicjacyjna, w której Magda Knedler skoncentruje się na jednej postaci, bo w jakiś sposób zainspirowała ją twórczo do opowiedzenia o krzywdzie i samostanowieniu kobiety dorastającej do ważnych decyzji.

Tu rozgrywa się na naszych oczach opowieść o wieloznaczności i sile macierzyństwa. Pierwotną matką jest Potnia. Pani natury. Nie sankcjonują jej znaczenia nowsze legendy budowane zwykle w patriarchalnym świecie mężczyzn, wśród których każdy chciałby być chodzącą legendą. Ale bohaterka „Pani Labiryntu” nie tyle zbliży się do pierwotnego wierzenia i pierwotnej lojalności wobec porządku natury, ile przede wszystkim uświadomi sobie, że każde macierzyństwo to wyruszanie w drogę z nowym człowiekiem, a także odpowiedzialność za jego los. Ponadto matka w tej powieści to istota, która widzi i rozumie dużo więcej niż pozbawieni naturalizmu oraz metafizyki macierzyństwa mężczyźni. Oni wszyscy są tutaj na różne sposoby zdeprecjonowani. Jednak Knedler nie proponuje narracji z feministycznym sznytem, ona raczej wyraźnie sugeruje, jaki rodzaj życiowego doświadczenia czyni istotę ludzką wrażliwszą i gotową do niebywałych poświęceń. Tu matki są potęgą (Europa), podległością (Pazyfae), rozsądkiem i oczekiwaniem (Ariadna), ale także wieczną egzystencjalną tęsknotą za tym pierwotnym, nieskażonym wpływami życiem, któremu dają początek, rodząc. Tymczasem w „Pani Labiryntu” zrodzą się nie tylko samoświadomość, determinacja i gotowość do określenia życiowego azymutu wbrew temu, co projektuje na kobietę świat, w którym ma być podległa opresyjnym tradycjom. Tu narodzą się potrzeba i konieczność sprawczości, a wszystko i tak wróci ku początkowi symbolizowanemu przez narodziny. Bo dojrzewająca do sprzeciwu wobec ojca córka będzie wracać do tego, co pierwotne. Natura pozwoli wrócić do atawizmów, lecz jednocześnie nazwać wszystkie deformacje świata, który odwrócił się od tego, co pierwotne i egzemplifikowane przez Potnię.

Jedna z deformacji stanie się wyjątkowo opresyjna. Ariadna będzie chciała zgłębić tajemnice podziemi pałacu, w którym każdy żyje fasadowo, jednak może cieszyć się tym, co dają światło słoneczne, rośliny, zwierzęta, funkcjonujący wedle prastarych zasad świat przyrody, który nigdy nie zjednoczył się ze światem ludzi, został jedynie przez nich skolonizowany. W cieniu, izolacji, w labiryncie żyje istota, która z różnych powodów nie przystaje do życia – nie może być elementem właściwie tworzonej legendy, a przecież coraz bardziej się tą legendą staje. Mroczny mit o potworze znakomicie działa na wyobraźnię i tworzy swoje kolejne wersje, nowe formy istnienia tego, co wyklucza się z codziennego funkcjonowania. Bohaterka Knedler pochyli się z troską nad tym, którego bezwarunkowo cały czas kocha tylko matka. Uświadomi sobie, czym jest wyobcowanie, jeśli idzie za nim każdy rodzaj ludzkiego okrucieństwa. A przecież Dedal sugeruje Ariadnie, że to okrucieństwo nie ma granic.

Uproszczona i opowiadana przez różne uproszczenia historia relacji tej, która pozwoliła dzielnemu mężczyźnie pokonać potwora w labiryncie i powrócić do żywych, jest tu oczywiście poddana wyjątkowej formie twórczego przekształcenia. Magda Knedler w tym wymiarze rzeczywiście poniekąd pisze mit na nowo, ale wydaje mi się, że bardziej zwraca uwagę na to, jak łatwo ludzkość potrafi sankcjonować przemoc odrzucenia. Odtrącony potwór nie jest tym, za kogo podaje go Minos. Tu opowieść o zdeformowanej istocie nie jest historią strachu, wręcz przeciwnie, to historia wrażliwości na odrzucenie i jednocześnie coś, co opowiada się w bardzo niejednoznaczny sposób. Ariadna nie może tak naprawdę zrobić niczego, by zmienić mroczny los istoty nazywanej Minotaurem. Ta istota jest tylko opowiadana, ale będziemy mieli dostęp do tego, co ukształtowało jej gorycz i ból. A Tezeusz w prozatorskiej fantazji Magdy Knedler napisze tutaj zupełnie inną legendę, niż chciałby może on sam. Ale najciekawiej „Pani Labiryntu” prezentuje się jako powieść o mentalnej klatce, która może zniewolić każdego z nas.

Symbolika skomplikowanych korytarzy wiodących donikąd jest tu podkreślana chwilami zbyt dosadnie, a chwilami w bardzo atrakcyjny dla czytelnika sposób jako przestrzeń wyjątkowych tajemnic. Ariadna jest tą, która decyduje się wkroczyć do miejsca odbierającego zmysły. Znakomite są fragmenty opisujące dłuższą wędrówkę bohaterki po labiryncie. Plastyczna wizyjność łączy tu tę oczywistą i dosadną część historii z ujawnieniem, jak naprawdę funkcjonują wrażliwość oraz wyobraźnia głównej bohaterki. Dlatego gdybym miał wybierać momenty, w których Ariadna przemawia do mnie najbardziej sugestywnie, byłyby to te partie narracji, które stanowią zderzenie ciekawości i determinacji bohaterki z tym, co staje się symbolicznym więzieniem w jeszcze jednym znaczeniu.

„Pani Labiryntu” to znakomite studium przekraczania granic, kiedy uzna się je za umowne. Pięknie balansuje tu na czytelnej granicy historia bycia uwięzionym między życiem a śmiercią. W tym stanie znajdzie się jeden brat Ariadny, ale ten drugi tkwi w nim permanentnie. Tymczasem Knedler kontestuje granice wyznaczane przez tradycje, legendę i sugeruje, że być może mitologię pisali sami mężczyźni. Europa już na wstępie książki prorokuje, że zemsta dokona się ręką kobiety. Mam wrażenie, że jest to specyficzna zemsta artystyczna Magdy Knedler na tych, którzy kazali jej rozumieć ludzkie doświadczenie jako coś skończonego. Tu wszystko się rozpoczyna – kobiece doświadczanie wolności i wolność wyboru drogi życia. Świetna książka.

2022-10-19

„Warstwy podskórne” Marcin Silwanow

 

Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 12 października 2022

Liczba stron: 296

Oprawa: miękka

Cena det.: 34,99 zł

Tytuł recenzji: Oblicza niepokoju

Bardzo ciekawy debiut Marcina Silwanowa to świetnie skonstruowane studium niepokoju. Rzecz o tym, jak łatwo i jak boleśnie możemy stracić poczucie bezpieczeństwa. Nie wiem, czy lepiej się czyta „Warstwy podskórne” jako thriller, czy bardziej jako tak zwane urban story, w którym autor podkreśla tymczasowość pojawiających się i znikających bohaterów z otoczenia człowieka będącego w matni własnych lęków wygenerowanych przez inteligentnie rozłożone w fabule elementy. Mamy tu zatem sugestywne opisy przestrzeni Białegostoku, a w niej znajduje się człowiek, który coraz bardziej czuje, że więzi go jakaś klatka. Klatka emocji wywołanych niepokojącymi zdarzeniami. Intryga kryminalna rozpisana jest w porządku i tradycji gatunku literackiego, jednak najciekawsze jest budowanie klaustrofobicznej atmosfery zagrożenia. Zwłaszcza że poczucia bycia obserwowanym doświadcza ktoś, kto żyje z obserwacji innych ludzi. Po latach pracy, która jest jego pasją, uświadamia sobie, co znaczy być na czyimś celowniku. Co znaczy bać się tego, że w prywatny świat wkracza ktoś, kogo w żaden sposób nie można zidentyfikować.

Piotr Rajski to bardzo specyficzny typ bohatera literackiego. Znamy już wielu samotników opisywanych w literaturze tego gatunku. Taki typ postaci był portretowany przede wszystkim dzięki stworzeniu dystansu dzielącego ją od tak zwanego życia społecznego. Tutaj osobność portretowana jest jednak inaczej. Rajski jest człowiekiem mającym doskonale opanowane tak zwane kompetencje miękkie, umie się odnaleźć w każdej sytuacji i w każdej relacji. A jednak wymiar tej drugiej określa na własnych i niezmiennych warunkach. Bohater Silwanowa nie będzie klasycznym samotnym wilkiem ze wszystkimi atrybutami człowieka eksponującego swoje wyalienowanie. Nie. Zajmujący się pracą prywatnego detektywa Rajski jest człowiekiem, który doskonale rozpoznaje oczekiwania ludzi, wychodzi im naprzeciw, jest w stanie stosować każdy rodzaj rozważnej i inteligentnej manipulacji, aby osiągnąć swój cel. Bo ludzi wokół traktuje w zasadzie tylko jako narzędzia do zdobycia potrzebnych dla niego informacji. Nawet te najbliższe, przyjacielskie relacje są w „Warstwach podskórnych” prezentowane w taki sposób, że opierają się głównie na jakichś zależnościach, wyświadczanych przysługach. Cenne i intrygujące w wizerunku Piotra Rajskiego jest to, że Silwanow w żaden sposób nie daje nam się zbliżyć do jego prawdziwych emocji. A przecież bohater będzie ich pełen. Zaczną się zdarzenia, które zrujnują jego poczucie kontroli – nad ludźmi, sytuacjami, drogą do osiągania konkretnych celów.

Nie dzieje się w zasadzie nic, a mimo to napięcie wzrasta. To opowieść o tym, jak łatwo można stracić pewność, że nasze życie to jednak nasza sprawa. Bohater odkrywa ślady tego, że ktoś go podsłuchuje, śledzi. Od niepokoju i narastającej frustracji wędrujemy w kierunku bezradności oraz goryczy. Ale w tym wszystkim jest podskórny (sic!) strach: kto gotowy jest śledzić każdy kolejny krok życia tego, który do tej pory żył ze śledzenia innych? Marcin Silwanow świetnie pokazuje tutaj wszelkie atawistyczne mechanizmy obrony przed inwigilacją. Stawia też pytania o to, w którym momencie ta inwigilacja staje się dla nas dyskomfortowa, a kiedy zaczyna kierować w stronę paniki i nieprzemyślanych działań. Jakie jest nasze poczucie bezpieczeństwa i zachowania prywatności w świecie, który dziś każdego śledzi, choćby za pomocą wszechobecnych kamer? I w którym momencie zaczynamy odczuwać zaniepokojenie? Jaki element wprawia w ruch machinę, której celem jest zapobiec kolejnym ingerencjom w naszą prywatność?

Podoba mi się w „Warstwach podskórnych” to pełne wieloznaczności portretowanie coraz silniejszych emocji, które zaczynają brać górę nad opanowaniem i zdrowym rozsądkiem. Piotr Rajski jest przecież uporządkowanym mężczyzną, estetą, świadomym swojej wartości, ale jednocześnie dystansującym się do otoczenia – z nikim i niczym się nie porównuje, jest jednostką całkowicie autonomiczną, pewną siebie, zdecydowaną w działaniach i bardzo konsekwentną oraz profesjonalną w tym, czym zajmuje się zawodowo. A jednak autor odsłania go przed nami w takim rodzaju bezradności, która jest dla Rajskiego stanem zupełnie nowym, a przez to boleśnie doświadczanym. Pewność rzeczywistości, którą stworzył ze swoich przyzwyczajeń, na bazie własnych przekonań o właściwościach świata i roli innych ludzi, którym nie pozwala się do siebie zbliżyć, zaczyna się stopniowo rozpadać. Rajski uświadamia sobie, że jest zależny od czyichś decyzji. Że swoje własne musi zacząć konsultować z innymi. I wciąż pozostaje w specyficznym zawieszeniu: nie ma pojęcia, czy to, jak postępuje, jest słuszne. Nie wie też – i to jest w tej powieści najciekawsze – kto przygląda się jego życiu i do czego może to doprowadzić.

A zaczyna się zupełnie niewinnie. Detektywa odwiedza młoda kobieta, która chciałaby zlecić usługę mogącą wywoływać zaskoczenie, ale Rajski nigdy i niczemu nie daje się zaskakiwać. Zanim podejmie się działań, o jakie prosi Izabela, ktoś zacznie działać za niego, obok niego i wbrew niemu. Jednakże przeciwnik nie zostanie jasno określony. W międzyczasie bohater Silwanowa będzie zgłębiał inną sprawę, w której istotne stanie się poszukiwanie ludzkich śladów. Wszystko mocno powiązane z przestrzenią miejską, którą specyficznie charakteryzuje tytuł powieści. Kiedy wydaje się, że jej główny bohater jest przed nami odsłonięty niemal całkowicie, debiutant robi wszystko, by rzeczywistość czynić coraz bardziej enigmatyczną. Rajski porusza się w jakimś mrocznym labiryncie. Zagrożenie pojawia się niezidentyfikowane, nie można określić jego formy, dostrzegamy jedynie coraz bardziej intensywne poczucie zagubienia. W przeszłości – podczas szukania informacji o konkretnym człowieku – ale przede wszystkim w bardzo intensywnie przeżywanej teraźniejszości. Rytm życia Białegostoku łączy się tu z coraz szybszym biciem serca głównego bohatera. Czy wypatrując zagrożeń wokół siebie, Rajski wykazuje się racjonalną czujnością, czy może zbliża do granicy, za którą stoją już tylko nieuporządkowane paranoiczne ruchy?

To opowieść o świecie w mackach powiązań biznesowo-politycznych, ale również kameralna opowieść o tym, jak fasadowe może być poczucie, że ma się uporządkowane i bezpieczne życie. Marcin Silwanow opowiada tu w zasadzie kilka historii, lecz na pierwszym planie wciąż pozostaje mężczyzna w pułapce niepokoju. Świetnie niuansowane są poziomy zaniepokojenia, a autor podkreśla moc niepewności tym, że wdziera się stopniowo w niezwykle uporządkowaną osobowość. Rajski zdaje się panem każdej sytuacji. Tymczasem kilka z nich definitywnie temu zaprzeczy. A do głosu dojdą takie motywacje działania, które zaskoczą i wywołają przerażenie. „Warstwy podskórne” to świetna historia o tym, że zrujnować nasze poczucie bezpieczeństwa może jeden drobny element. Zwłaszcza taki niepasujący do rzeczywistości, która została oswojona na bazie nawyków, rutyny i pewnego rodzaju pedantyzmu. To książka, która być może wcale nie koncentruje nas na tym, jakie sprawy ma rozwiązać detektyw. On sam jest dla nas pewną sprawą do rozwiązania. Sugestywny bohater, o którym wydaje się, że wiemy dużo, a jednak do samego końca pozostaje jedną z bardziej zagadkowych postaci. Silwanow proponuje nam takie rozwiązania fabularne, że możemy spodziewać się kontynuacji. Przedtem jednak, po lekturze tej książki, na pewno podświadomie staniemy się przez chwilę bardziej czujni. Może uważniej rozejrzymy dookoła, może świadomie spojrzymy na to, na czym zbudowaliśmy swoje codzienne poczucie pewności siebie. Interesujący debiut.

2022-10-18

„Powróceni” Abdulrazak Gurnah

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 26 października 2022

Liczba stron: 328

Przekład: Krzysztof Majer

Oprawa: twarda

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Wyzwalanie, zniewalanie

Nie wiem, na ile reprezentatywna w dorobku ubiegłorocznego noblisty jest pierwsza przetłumaczona dla polskiego czytelnika powieść Abdulrazaka Gurnaha, ale posłowie jasno wskazuje, że w „Powróconych” koncentrują się wszystkie istotne problemy poruszane latami przez afrykańskiego pisarza. O tym, że jest to powieść wielka, świadczy nie tylko rozpięcie czasowe między końcem dziewiętnastego stulecia a drugą połową ubiegłego wieku. Gurnah zarówno pokazuje nam w szerokiej perspektywie historię kolonizowanej i doświadczonej imperialną przemocą Afryki, jak i koncentruje się na bardzo intymnych doświadczeniach. Obrazy przemocy działają na wyobraźnię, kiedy przedstawiają niejako systemowe barbarzyństwo, lecz są również sugestywne w opowieściach o tym, co dzieje się w lokalnych społecznościach oraz jak kształtuje się tożsamość pojedynczych ludzi – zazwyczaj wędrowców pochodzących znikąd i poszukujących dla siebie bezpiecznego miejsca, być może miłości połączonej z rozpaczliwą potrzebą przynależności, gdy było się dzieckiem odrzuconym, oddanym przez rodzinę i nawet nie zna się dnia narodzin. Tu bycie znikąd i bycie niczyim ma bardzo duże znaczenie. Zwłaszcza gdy tę perspektywę przeniesiemy na Afrykę, w której Gurnah rozpoczyna historię najeżdżania i tak zwanego cywilizowania.

Bo Afryki w tej książce w zasadzie nie ma. Jest British East Africa, Deutsch Ost-Afryka, jest Africa Oriental Portugalesa i jest Congo Belge. W tej rzeczywistości dodatkowo wyobcowani bohaterowie, którzy nie mają przez jakiś czas albo całe życie poczucia, że urodzili się, wychowali, dorośli i dojrzali w miejscu, które mogliby nazwać swoim. Khalifa jest synem Hindusa i Afrykanki. Jedyny spadek, jaki otrzymał po ojcu, to emigranckie ambicje, lecz Khalifie zależy tylko na tym, by spokojnie egzystować. U boku szybko mu wybranej żony, która z czasem staje się zgorzkniała i pełna uprzedzeń. Jego przyjaciel Ilyas – najciekawsza postać, bo oddziałująca na wyobraźnię przede wszystkim swoją nieobecnością – nie czuje się przynależny do miejsca, w którym poszukuje pracy i bezpiecznej przystani. Przyszedł jakby z zewnątrz. Zna język niemiecki, gloryfikuje Niemców i to im odda się jako żołnierz, wstępując do armii autochtonów, którzy w służbie tak zwanego cywilizowanego narodu pragnącego zmienić Afrykę na lepsze dołączają do miejscowych, a potem na wielu frontach (choć nie wiem, czy w ogóle można tu użyć tego pojęcia) krwawo pacyfikują rodaków. Zanim Ilyas zniknie, zapewni godne życie odnalezionej siostrze. Afiya dorasta w przemocowym domu, w którym jest obiektem agresji właściwie to z powodu tego, że żyje. Czuje się wielka i ważna tylko wtedy, kiedy jej głos donośnie odbija się w zbiorniku na wodę. Afiya ma śmiałość wyjść poza los, który pisany jest każdej prostej dziewczynie z każdej afrykańskiej wioski. Tylko dzięki determinacji spróbuje walczyć o coś, czego nigdy nie otrzymała od rodziny – o miłość i poczucie przywiązania. To być może da jej Hamza. Chłopiec doświadczający okrucieństwa i bezsensu działań wojennych. Bo po wojnie Hamza jest tylko włóczęgą bez pracy – to spuścizna działań, które nazwano dla niego słusznymi i wymierzonymi w określonego wroga. Wrogów ma jednak wokół siebie; za ładny na bycie żołnierzem, za dobry dla tego świata, jak później mówi mu Afiya. Ta czwórka bohaterów będzie w „Powróconych” opowiadać o konfrontacjach dwóch światów, dwóch systemów wartości, dwóch rzeczywistości nieprzystających do siebie i będących w konflikcie. Bo nic, co przynosi do Afryki Europa, nie wydaje się słuszne ani zasadne.

Mamy tutaj wyraźnie określone dwa modele życia i dwie odmienne codzienności. Ale która jest lepsza? Ta przybywająca wraz z europejskimi imperialnymi ambicjami, wraz z misją tak zwanego cywilizowania, stojącymi za tym agresją i zawłaszczaniem? Czy może ta afrykańska, z odizolowanej biednej wioski, w której każdy dzień to udręki egzemplifikowane losami dorastającej dziewczynki? Abdulrazak Gurnah wypowiada się stanowczo: ani to, co przynosi do Afryki tak zwana cywilizacja zachodnia, ani rzeczywistość kształtująca świadomość i codzienne życie ludzi Czarnego Lądu nie są dobre. Wszędzie, gdzie pojawia się przemoc, nie ma miejsca na satysfakcjonujące życie, nie ma miejsca na rozwój i na poczucie bycia we właściwym miejscu, pozbycie się egzystencjalnej samotności. W „Powróconych” oblicza przemocy są tak różnorodne i jednocześnie tak doskonale zniuansowane, iż można odnieść wrażenie, że w portretowanym afrykańskim regionie życie na każdej płaszczyźnie jest bezwzględną walką o przetrwanie.

Ale najciekawiej i najdosadniej Gurnah portretuje samą wojnę. W tej powieści obie wojny światowe będą się toczyć gdzieś daleko, jednak ich bolesne echa dotrą na kontynent afrykański. Kiedy ma się rozpocząć Wielka Wojna, absurd zdeformowanej nią rzeczywistości innego kontynentu wyrażają najlepiej te słowa: „Będziemy walczyć ze wszystkimi naraz”. Podzielona, a właściwie określona do podziałów i różnego rodzaju „cywilizowania” wschodnia Afryka będzie jednocześnie areną bratobójczych walk. Bo przecież tak łatwo ulec iluzji, że lepszy świat i lepsi ludzie to ci, którzy mają inny kolor skóry, przybyli z zewnątrz i są przekonani o tym, że ich obecność w obcym miejscu uczyni je tylko lepszym. W wojennych losach Hamzy ogniskuje się przekonanie autora, że to, co zrobiono Afryce, ma dużo głębszy i bardziej bolesny wymiar, niż można byłoby pochopnie wnioskować. Relacja czarnoskórego ordynansa oraz ujawniającego wobec niego pokłady czułości pomieszanej z szorstkością i wojskową bezkompromisowością oficera to znakomita forma opowieści o tym, czym są podległość, fascynacja, uleganie złudzeniom i podporządkowanie prawom pozornie stanowiącym jakiś ład. W wykańczającej wędrówce Hamzy po buszu nie ma niczego uporządkowanego. W tym, że leży w błocie, obserwuje rosnącą frustrację i idącą za nią agresję, a potem sam staje się jej ofiarą – również nie ma niczego, co związane byłoby z jakimkolwiek porządkiem i sensem. Doświadczony przez zawłaszczenie Hamza jest jedną z ofiar europejskiego imperializmu. Ale Gurnah daje swoim bohaterom możliwości. Jego fabuła to nienapisane nigdy losy im podobnych. Ludzi, którym nie dano żadnych szans ani nie pojawiły się okoliczności, dzięki którym ich życie mogłoby się zmienić na lepsze.

Symboliczna scena domowa, w której młodziutka dziewczyna rodzi dziecko, a starsza kobieta jednocześnie umiera w wyniku problemów zdrowotnych, które wolała leczyć modlitwami i szamańskimi miksturami uprzedzona wobec lekarzy i europejskiej medycyny, jest taką ilustracją w miniaturze określającą, w jaki sposób Abdulrazak Gurnah chce w swej powieści opowiedzieć o narodzinach oraz końcach. O tym, co przynosi złudną nadzieję, i o bezwarunkowych kapitulacjach, kiedy nadzieja jest już abstrakcją. To również znakomite studium rozliczeniowe polityki zawłaszczania prowadzonej przez Niemcy. Noblista buduje tutaj literacki pomost między dwiema różnymi rzeczywistościami i dwoma czasami, pokazując jednak to, co złowrogie i powtarzalne. Niemieckie poczucie właściwego modelowania świata i jego podbijania sankcjonowane przez określoną umownie lepszość. Od czasu podboju Afryki po podboje europejskie, czego okrutnym świadectwem są nazistowskie obozy zagłady. „Powróceni” to przejmująca powieść o odbieraniu wolności na podstawie absurdalnych przesłanek i o aberracji rozumienia tego, czym jest wolność. A wszystko dosadnie podkreślane przez symboliczne narodziny i niekoniecznie już symboliczne śmierci.

To też fascynująca swą grozą opowieść o tym, jak kształtuje się tożsamość wędrowca. Czym jest emigracja, jakie pułapki niesie w sobie życie rozpoczynane na nowo w innej rzeczywistości, czym jest ogólnie świat jako przestrzeń wędrowania, przenoszenia swoich bolesnych doświadczeń i ciągłych złudzeń, że ktoś lepiej napisze świat, że warto temu komuś uwierzyć. Opozycja dzikusa i cywilizowanego Europejczyka jest tu nakreślona z gorzką ironią i znakomicie rozsadzona. To wielowymiarowa powieść o krzywdzie, którą niesie w sobie cywilizacja, ale również o tym, że największym rodzajem przemocy może być odrzucenie – od najmłodszych lat – przez tych, którzy nie przybywają z zewnątrz, lecz są najbliżej. Będąc niczyi, bardzo szybko możemy stać się czyjąś własnością. I być może przez to dwudziestowieczna tragedia społeczno-polityczna Afryki, choć była tak bolesna, została również szybko zapomniana. Konieczne jest przeczytanie w naszych współczesnych wygodnych europejskich fotelach książki o afrykańskich doświadczeniach, która odbierze nam nieco komfortu.

2022-10-14

„Wiatrołomy” Robert Małecki

 

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 12 października 2022

Liczba stron: 512

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 48 zł

Tytuł recenzji: Wobec słabości

Robert Małecki po transferze wydawniczym jawi mi się – jego wiernemu czytelnikowi (od pewnego momentu, wciąż przyznaję ze wstydem) – po raz pierwszy jako autor kryminału. Zastanawiałem się nad tym, w jaki sposób twórca świetnych thrillerów, w których bazował na ciekawej symbolice, niedopowiedzeniach i polaryzujących dwuznacznościach, odnajdzie się w przestrzeni tekstu skoncentrowanego jednak na tym, co bardzo konkretne, bo przecież takie musi być policyjne śledztwo, żeby kryminał nie rozpisał się do rozmiarów narracji Katarzyny Bondy. I to też jest długa książka, dlatego ciekaw byłem, czy tak umiejętnie kondensując napięcie w krótszych narracjach, Małecki będzie je w stanie tutaj utrzymać, nie mnożąc na przykład czasem bezcelowych wątków pobocznych, co jest niewątpliwą wadą wielu polskich powieści kryminalnych. Artystyczna dojrzałość i pełna świadomość tego, co się ma do powiedzenia, ujawnia się w „Wiatrołomach” kilka razy. To bardzo dobrze skonstruowana książka opowiadająca o podobnych odrzuceniach, które pozostaną potem traumami. Autor lubi sytuacje graniczne, które niejednokrotnie w swoich książkach portretował, i połączenie retrospekcji z opisywaniem takiego odchodzenia, które staje się ostateczne. Mam na myśli ciekawe kształtowanie się u Małeckiego relacji czasu przeszłego z ludzką śmiercią. Tu przeczytamy dodatkowo historię, która nie wykorzysta całego swego potencjału, bo „Wiatrołomy” to przecież zapowiedź cyklu. Tym ciekawsze będzie śledzenie tego, co twórca chce pozostawić nieodsłonięte, a co uderzy tu ze swoją jednoznacznością i dosadnością. Jeśli ta książka miała wzbudzić apetyt na więcej, gdyż będą kolejne, znakomicie spełnia swoją rolę. Jest również wartościową literaturą gatunkową, w której – co cenne – Małecki interesująco pokazuje tarcia, spięcia i antagonizmy w środowisku stróżów prawa.

Jako prozaik uważam, że kobiety są dużo ciekawszymi bohaterkami literackimi niż mężczyźni i zawsze chętnie czytam książki, których autorzy potwierdzają moje przekonanie. Robert Małecki stworzył tu kobiecą postać z całkiem nową tożsamością, ale jednocześnie tkwią w niej mentalne ślady bohaterek poprzednich jego powieści. Maria Herman patrząca na symboliczne pobojowisko, hektary lasów powalone przez tornado, będzie ukazana właśnie jako kobieta po podobnych przejściach, jakie zaszły w jej psychice oraz emocjach. Ale wyzwanie kryminalne, przed którym stanie, będzie udowadniało, że to dopiero początek, że czeka ją jeszcze niejedno egzystencjalne tornado, a nas, czytających, przyjemność odkrywania zakamarków duszy kobiety krzywdzonej i krzywdzącej, wciąż konfrontującej się z takim rodzajem doświadczenia, za którym stoją poczucie straty i wyrzuty sumienia.

Zatem Maria tak jak Kama ze „Zmory” zabiera swoje demony z dzieciństwa w dalsze życie. Tak jak Kama będzie się mierzyć z utratą matki, a jej rozpacz wewnętrzna będzie jakby odbiciem części przeżyć bohaterki wspomnianej powieści. Zwłaszcza gdy deficyt bliskości rodzicielki będzie starała się przełożyć na czułe zbliżenia z ojcem. Maria podobnie do Karli ze „Wstydu” zmierzy się z poczuciem, że zawiodła w konkretnej roli. Herman nie będzie żoną i matką, ale będzie to miało związek z tym, jaką była córką. Ile jest w stanie sobie zarzucić, kiedy myśli o krzywdach wyrządzonych rodzicom. Tymczasem rodzinne krzywdy Małecki rozpisze w „Wiatrołomach” nieco inaczej. Będzie tu duża przestrzeń do rozwinięcia różnych kwestii w następnych powieściach cyklu. Jeśli zaś Marię Herman zestawić z jeszcze jedną bohaterką tego autora, to widzimy tu wyraźny odskok od emocjonalnej labilności Anny z „Żałobnicy”. Herman jest doskonale, chorobliwie i niepokojąco poukładana w tym, co ma przeżywać i jak nazywać swoje stany emocjonalne. Albo zadbała o to, by fasadowość takiego życia zapewniała jej iluzję spokoju. Maria – w moim odczuciu – zrodziła się trochę z poprzednich literackich postaci Małeckiego, ale to, co ją tu wyróżnia, to najbardziej bolesna prywatna walka. Walka z nałogiem.

Kiedy jej policyjny partner na wstępie wspomina, że w każdym żywiole możemy się przejrzeć jak w lustrze, Herman nie do końca rozumie, o co mu chodzi. Jeśli za żywioł uznamy uzależnienie, ujrzymy „Wiatrołomy” jako wiwisekcję szaleństwa, bezradności, wściekłości i buntu wobec każdego z wcześniej wymienionych. Tak, opowieść o życiu w sidłach nałogu będzie tu bardzo mocno eksponowana. Tym bardziej że mierzy się z nim także partner zawodowy Marii Herman i choć Olgierd Borewicz walczy z zupełnie inną słabością, w biografii tej dwójki Małecki bardzo dobrze pokaże, jak destrukcyjny charakter może mieć każde uzależnienie. Nie idzie zresztą prostą drogą w tym zakresie, bo jego bohaterowie wcale nie są na przykład alkoholikami czy narkomanami.

Ich obsesje zderzą się tu ze sprawą, którą też niejako obsesyjnie się zainteresują. Robert Małecki sięga po motyw niezwykle chwytliwy literacko, mocno przyciągający uwagę i łatwo też dający się fatalnie opowiedzieć. Tu na szczęście nic takiego się nie dzieje, bo historia zaginionego przed trzema dekadami niemowlaka uderza w nas swą przerażającą mocą nie tylko za sprawą bardzo mocnego prologu, po którym na pewno nikt nie prześlizgnie się wzrokiem. Zatem dwójka walczących z sobą i o siebie policjantów stanie wobec zagadki, którą ktoś za wszelką cenę wciąż chce pozostawić nierozwiązaną. W toku śledztwa bohaterowie zrozumieją, iż komuś bardzo zależy na tym, aby świat nigdy nie dowiedział się, co się stało z małym Filipkiem w 1992 roku. Interesujące jest to, w jaki sposób wokół tego zniknięcia Robert Małecki buduje spójną wielowątkową powieść.

To, co przykuło moją uwagę już na początku, to opowiedzenie paradoksu. Okazuje się, że po traumatycznym doświadczeniu utraty dziecka związek obojga jego rodziców jeszcze bardziej się scementował. A raczej jedna ze stron dołożyła wszelkich starań, aby tak było. Małecki rozmieści tu po drodze jeszcze kilka zaskakujących elementów. Powinny one czytelnika zatrzymać na dłużej, a nawet jeśli je pominie, przypomni sobie o zostawianych przez autora tropach, by rozwiązać zagadkę kryminalną trochę wcześniej, niż robią to policjanci w „Wiatrołomach”. Cenne jest również opowiadanie historii jako wyjątkowo skomplikowanej kroniki dwóch rodzajów odrzucenia, które są w zasadzie takie same. Wywołane nimi cierpienie przesącza się tu przez kolejne rozdziały, a coraz bardziej mroczna przeszłość – głównej bohaterki i ludzi, których musi przesłuchiwać – stworzą być może fantazję o tym, co w dużej mierze może wpędzić nas w różnego rodzaju uzależnienia: jaki rodzaj deficytowej bliskości, jak silne odrzucenie o charakterze pierwotnym i absolutnie dla odrzuconego niezrozumiałym.

„Wiatrołomy” są bardzo przekonujące w obrazowaniu rozpaczy, ale równie silnie działają na wyobraźnię jako opowieść o tym, że największą formą okrucieństwa może być ludzka obojętność. Robert Małecki decyduje się na wiele wątków, żadnego jednak nie zaniedbuje. Dlatego myślę, że ta książka znajdzie wielu różnych odbiorców i doczeka się różnych interpretacji. Jak zawsze bardzo dobra pisarska robota. Czekam na kolejne części.