Pages

2016-03-30

"Broda zalana krwią" Daniel Galera

Wydawca: REBIS

Data wydania: 16 marca 2016

Liczba stron: 384

Tłumacz: Wojciech Charchalis

Oprawa: miękka

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Poszukiwania

Książkę Daniela Galery czyta się z tym przejmującym uczuciem utraty każdej strony, co zdarza się tylko w przypadku narracji przesyconej plastycznymi opisami i niespiesznej jednocześnie. „Broda zalana krwią” to powieść oddziałująca na wiele zmysłów. Rozgrywająca się na brazylijskiej prowincji, stale podkreśla bogactwo świata przyrody wokół, jego osobne prawa. Bohater wciąż czuje na sobie oddech oceanu nie tylko dlatego, że mieszka zaraz przy nim. Jest pływakiem mierzącym się z wodną przestrzenią – poddającym jej prawom i szanującym tę bezwzględność i siłę, którą wypracował sam w sobie, idąc przez życie z pewnym neurologicznym schorzeniem uniemożliwiającym mu rozpoznawanie ludzkich twarzy, także własnej. Galera napisał książkę o tym, jak kształtują się ludzkie wyobcowanie i dystans do innych. Także o tym, w jaki sposób odnajdywać ludzi, skoro twarze stają się rozmyte, a wszelka bliskość w relacjach bierze się z wyczulenia innych zmysłów, gotowych inaczej interpretować i rozpoznawać drugiego człowieka. Brazylijski pisarz fantazjuje na temat przejmowania przez nas pewnej części przeszłości. Kształtujemy się w oparciu o nią. Jesteśmy częścią czasu przeszłego, za który nie zawsze bierzemy odpowiedzialność. Co zrobić, by nie powtarzać błędów przodków? W jaki sposób zrozumieć własną tożsamość, gdy przeszłość staje się męczącym cieniem z pytaniami bez odpowiedzi?

Bohater Galery dowiaduje się od ojca, że jego dziadka prawdopodobnie zamordowano w tajemniczy sposób. Ślady prowadzą do Garopaby, niewielkiej i uroczej nadmorskiej miejscowości. Mężczyzna uda się tam, owładnięty obsesją poszukiwania. Co chce odnaleźć? Czego się dowiedzieć? Ciała dziadka nigdy nie odnaleziono. Ojciec wspomina, że odbył się prawdopodobnie prowincjonalny lincz na człowieku, który nie dopasował się do mikrospołeczności. Nie wiadomo nic na pewno. Tymczasem wnuk stara się upodobnić do dziadka. Zmienia wygląd, a w portfelu chowa jego zdjęcie. Przybywa do Garopaby, która nie kojarzy się z mroczną zbrodnią. Bo to miasto, w którym wszyscy są szczęśliwi. Tak określa Garopabę jedna z przyjaciółek bohatera. On sam stara się wtopić w miasto, ale stawia niewygodne dla mieszkańców pytania. Nie rozpoznaje ludzi, których pytał o dziadka, i nie ma pojęcia, ilu z nich przygląda mu się z niechęcią na ulicach miasta. Co kryje w sobie Garopaba? Jaka jest siła ludzkiego milczenia i dlaczego przez lata zbudowano mur milczenia między tym, co jest teraz, a tym, co wydarzyło się przed laty?

Bohater Galery wchłania w siebie miasteczko, ale z drugiej strony wciąż gruntuje je w przekonaniu, iż jest tam tylko tymczasowo. Odnosi się wrażenie, że jego istnienie naznaczone jest jakimś wewnętrznym niepokojem, ale na co dzień jawi się jako człowiek bez inicjatywy. Poszukiwania są niespieszne. Zadawane pytania mało szczegółowe. A jednak udaje się trafić na trop wydarzeń sprzed lat. Wówczas, gdy miasteczko zacznie już groźnie pomrukiwać niczym wzburzony ocean nieopodal niego. Galera zmusi nas do konfrontacji z czasem przeszłym i zaskoczy wynikami prywatnego dochodzenia. Wnuk pozna część prawdy, ale przede wszystkim lepiej zrozumie siebie. Jego misja w pewnym stopniu dobiegnie końca, ale kim będzie on sam, gdy pozna niepokojącą prawdę?

Daniel Galera wyprawia swojego bohatera w życiową podróż z brzemieniem śmierci. Jego ojciec popełnia samobójstwo. Syn chce dowiedzieć się, co nurtowało go w historii dziadka i dlaczego porzucił poznanie tajemnicy. Spadkiem po samobójcy jest wieloletnia suka. Pies, któremu bohater Galery odda najwięcej serca i podaruje najwięcej czułości. W kontaktach z innymi ludźmi stara się być zachowawczy, choć zdarzą się tacy, którym zależeć będzie, by pozostać w jego sercu i pamięci. Tymczasem samotny wędrowiec z psem penetruje ulice miasteczka, które przed laty odebrało mu dziadka. Miasto będzie się stawać coraz bardziej wrogie, bo w nowo przybyłym widzi podobieństwo do tego, którego miejscowi czterdzieści lat temu również obok siebie nie chcieli…

To także książka o niesionych w sercu ranach, które domagają się tego, by móc wreszcie wybaczyć i zapomnieć. O niemożliwości obu tych procesów. Galera sytuuje swojego bohatera między zagadkami przeszłości, jakie z różnych powodów chce rozwiązać, a oczywistymi dramatami, których pokłosie to zerwane stosunki z bratem i skomplikowane relacje z członkami rodziny. Garopaba staje się taką nową, tymczasową rodziną. Bo przecież – jak mówi jeden z bohaterów – istnieją dla nas tylko dwa światy. Jednym jest właśnie rodzina, a drugim przestrzeń i ludzie spoza niej. Do którego z tych światów chce należeć anonimowy bohater książki? Z jakim dramatem idzie przez życie i co spowodowało, że traktuje je z tak dużym dystansem?

W tej prozie zauważalna jest mitotwórcza rola tajemniczego zdarzenia sprzed lat. Wokół niego odrobina metafizyki, ludowe wierzenia, coś na kształt klątwy. Ważna jest zmiana perspektywy. Prowincjonalny raj na ziemi skrywa w sobie niejedną tajemnicę. Ludzkie szczęście nie jest nim do końca, bo Garopaba doświadcza biedy, wpływu narkotyków. Galera umieszcza swego bohatera w przestrzeni, którą warunkują pory roku i zjawiska atmosferyczne. Nad codziennością miasteczka panuje przyroda i to ona jest jednym z najbardziej wyraźnych, niemych bohaterów tej powieści.

Daniel Galera kontrastuje opisy przepełnione spokojem i harmonią z dynamiką przemian we wnętrzu swego bohatera. On sam fantazjuje na temat własnej przeszłości oraz momentu śmierci. Z mglistych śladów czasu przeszłego stara się stworzyć wizję tego, co go czeka. Jest w swych działaniach osamotniony i rozpaczliwie osobny. Jest z drugiej strony pogodzony z tym, co przyniósł mu los, i otwarty na czekającą go przyszłość. Aby jednak ją kształtować, musi uporządkować w sobie to, co w sercach jego przodków wywoływało niepokój i czasem gniew. Musi pogodzić się z jedną śmiercią, której nie doświadczył, i z drugą, której nie mógł zapomnieć. A potem musi nauczyć się żyć. Być może na nowo, a być może z bolesnym śladem minionych doświadczeń. Galera posługuje się niedopowiedzeniami i czyni „Brodę zalaną krwią” powieścią kilku interpretacji. Sugestywną i melancholijną, a jednocześnie bezkompromisową i dramatyczną.

2016-03-28

"Vernon Subutex t.1" Virginie Despentes

Wydawca: Otwarte

Data wydania: 30 marca 2016

Liczba stron: 376

Tłumacz: Jacek Giszczak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Paryska odyseja

Virginie Despentes wzbudza emocje francuskich czytelników. Dlaczego?  Możemy się przekonać, czytając „Vernona Subutexa” – pierwszą część perypetii człowieka, który ominął wszystkie życiowe doświadczenia na tyle sprawnie, że w pewnym momencie pozostają mu już tylko pustka i samotność, gdy pewnego dnia zostaje eksmitowany. To książka o rozczarowaniu i pogardzie. O ludziach, w których gniew rośnie stopniowo, a po nim pojawia się bezradność. Muzyczne dźwięki prowadzące tytułowego bohatera przez życie dawno przebrzmiały. Teraz musi zmierzyć się ze światem, który brzmi nijako. A może jednak wyjątkowo groźnie.

Vernon przeżył pół wieku. Zahibernował się jakby. Stał gdzieś obok głównego nurtu życia, omijając nakładane przez życie obowiązki. Spełniał się w swej radosnej euforii chłopca wciąż wierzącego w to, że można żyć bez zobowiązań. Ćwierć wieku stał za sklepową ladą i handlował płytami. Dziś – gdy zanikają prasa papierowa i przemysł płytowy – zmuszony jest do konfrontacji z tym, co nieodwołalne. Z końcem środków potrzebnych na utrzymanie. Poznajemy bohatera w momencie eksmisji i podążamy za nim do domów licznych znajomych, uwikłanych w życie inaczej niż Vernon, pełnych emocji, oczekiwań, frustracji i złości. W swej paryskiej odysei Virginie Despentes ukazuje Francuzom, kim się stają, i sygnalizuje, jak bardzo boją się sobie to uświadomić. Autorka stara się zedrzeć ostrymi pazurami tę fasadowość, za którą czai się zagubiony człowiek. Nie próbuje jednak niszczyć dynamicznej i mrocznej tkanki społecznej. Każe się jej przyjrzeć. Naprawdę.

Vernon był ulicznym łowcą serc, wiecznym szczęśliwym chłopcem kojonym przez dźwięki rocknrolla. Do czasu. Najpierw przyszła konfrontacja z obcą śmiercią. Rozpadły się chłopackie więzy, gdy trzeba było pochować jednego przyjaciela z jego muzyką, drugiego z przywiązaniem do mieszczańskiego stylu życia i trzeciego wraz z jego ukochaną kokainą. Vernon cieszył się, że sam przetrwał. Obecnie musi walczyć o przetrwanie w tym najbardziej elementarnym znaczeniu, ale nim znajdzie się na ulicy, obejrzy niejedno lokum, usłyszy wiele dramatycznych historii, stanie się obserwatorem tych wszystkich form życia, od których starał się uwolnić. Ach, i zakocha się, by było odrobinę romantycznie. Bo poza tym u Despentes jest groźnie i bardzo przygnębiająco. Dzisiejszy Paryż nie kocha łez i smutku. On się syci ludzkimi pragnieniami. Tymi, których nie można zrealizować, i takimi, które doprowadzają do sytuacji krańcowych. Rozstania, kłótnie, przewartościowania poglądów. Zmiany religii, płci czy orientacji seksualnej. Wymiany środków znieczulających na mocniejsze. A wszystko w szalonym tyglu wędrówki głównego bohatera, któremu świat wokół chce się wyżalić, ale który jednocześnie nie ma w sobie dość empatii, by tę żałość odczuć. Ma własną. Pięćdziesiąt lat i żadnych perspektyw. Złudzenie życia, bo to za nim to były miraże – muzyczne i emocjonalne. Co pozostaje? Francuska pisarka kreśli możliwości w niemocy. Jest bezkompromisowa i każe swoim bohaterom sytuować się w czymś krańcowym. Każe wybierać i ponosić konsekwencje tych wyborów. Pokazuje ludzi pewnych poglądów i tych, którzy gubią się w ich mnogości.

Różni są znajomi Vernona i wszyscy w jakiś sposób zaaferowani tymi przejawami życia, które dla niego nie mają większego znaczenia. Młode pokolenie nie tylko okrutnie przerobiło rockowe fascynacje na hiphopową kakofonię. To ludzie skrajnie przerażający – albo zamknięci w czterech ścianach internetowi psychopaci, albo ogarnięci żądzą pieniądza fighterzy, albo też uciekający w stronę tradycji i religii, owinięci w hidżab i poczucie osamotnienia. Zdaje się, że może ich łączyć jedno. „Eliminacja bliźniego to złota reguła gry, którą wyssali wraz z mlekiem z butelki”. To refleksja rozpoczynająca książkę. Nieprzypadkowo pod koniec pojawia się myśl o tym, jak żyje się starszemu pokoleniu. Dla mężczyzny w wieku Vernona liczy się dość niewiele: „Dupa z mieszkaniem, długie weekendy w słońcu i pełna lodówka”. Virginie Despentes osacza Vernona skrajnymi postawami i poglądami, ale nie pozwala mu zająć wobec nich stanowiska. Wszystko, co obserwujemy na kartach tej mrocznej historii o wędrowaniu po Paryżu, domagać się będzie naszej interpretacji. „Vernon Subutex” to nie książka diagnoza. To ten szokujący rodzaj powieści dojrzałego realizmu, która w XXI wieku może portretować tylko świat braków, zagubień i niemożliwości.

Ta książka to również rozprawa z różnymi modelami kobiecości. Nie tylko dlatego, że większość przyjmujących pod swój dach Vernona to jego bliższe lub dalsze koleżanki. Widzimy tu oblicza kobiecości w kryzysie i w sile wieku. Kobieta płacze po zmarłym synu, bierze narkotyki, zmienia płeć i staje się mężczyzną, walczy o resztki godności i zawistnie spogląda na swe koleżanki. Marzy o prawdziwej miłości i kurczowo wczepia w każde męskie ramiona mogące być jej substytutem. Snuje śmiałe plany i nieśmiało się z nich wycofuje. Mierzy się z lękami i śmiało wypina pośladki na planie filmu porno. Wszędzie tak samo emocjonalnie zaangażowana. Niepewna miejsc i kontekstów, w jakich może stawać się sobą. Z jednej strony ta kobiecość jest wyzwolona, z drugiej jednak – ugrzęzła gdzieś w drobnomieszczańskim świecie przyzwyczajeń albo nad wyraz szybko pogodziła się z tym, że nie jest niczym podmiotowym.

A przecież bez względu na płeć: „Stajemy się tylko tym, czym bardzo chcemy zostać”. Męski pierwiastek to także moc i słabość. Wszystko w ogniu namiętności albo niespełnienia. Jest sankcjonowana przemoc, która ma nakreślać tożsamość. Są radykalne poglądy dotyczące świata niedopasowanego do własnego M i modelu rodziny. Jest męski płacz i męskie rozczarowanie. Jest ostatecznie także kult zmarłego, bo to nieżyjący znajomy Vernona, znany arysta Alex Bleach, stanie się jednym z najważniejszych bohaterów tej książki.

Virginie Despentes opowiada o tym, że płacimy równie wielką cenę za swoje przystosowanie oraz za nieumiejętność wejścia w reguły codziennego życia. Opowiada o Paryżu, w którym kryją się tożsamości rozbite przez okoliczności. Nie diagnozuje licznych problemów, każe się im przysłuchać. Jest jednocześnie bezlitosna w obnażaniu absurdów tak zwanego spełnionego życia. Opowiada o poczuciu zbędności i różnego rodzaju brakach. Wskazuje, jak bardzo możemy się zacietrzewić, nie zgadzając na starzenie i przemijanie. Jednocześnie prowadzi prostą drogą na ulicę, której dotknie Vernon i która stanie się jego domem. Tam wychodzą na jaw wszystkie skrywane na co dzień instynkty. Ulica w finale opowie swoją własną historię. Tak samo jak zmarły charyzmatyczny Alex, wokół którego skoncentruje się sensacyjna intryga tej książki. Drapieżnej i niepozostawiającej złudzeń co do tego, że żyjemy w nie najlepszym ze światów. Despentes ukazuje Francuzom, kim się stają, i sygnalizuje, jak bardzo boją się sobie to uświadomić. Wszystko w odpowiednich muzycznych tonacjach w tle. Bo to też książka o dźwiękach i o tym, jak je odbieramy. Pasjonująca, choć złośliwa momentami, autoironiczna i nieznośnie śmieszna przez łzy powieść zasłużenie doceniona przez francuską opinię publiczną.


PATRONAT MEDIALNY

2016-03-25

"Polak sprzeda zmysły" Konrad Oprzędek

Wydawca: Dowody na Istnienie

Data wydania:  25 lutego 2016

Liczba stron: 152

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 35 zł

Tytuł recenzji: Różne twarze Polaków

Wielu zapoznało się z niedawno ogłoszonym rankingiem ONZ prezentującym najszczęśliwsze narody świata. Dużo mniej wie o książce Konrada Oprzędka, w której autor dość czytelnie wyjaśnia, dlaczego Polacy znaleźli się w tym rankingu na odległej, pięćdziesiątej siódmej pozycji. Zbiór krótkich reportaży bardzo boleśnie pokazuje, iż pozycja ta bynajmniej nie wynika z tego, że Polacy mają skłonność do bycia malkontentami. „Polak sprzeda zmysły” to podzielona na dramatyczne rozdziały opowieść o życiu w opresyjnym kraju, który nie wykazuje się opiekuńczością wobec obywateli, wciąż rzuca im kłody pod nogi i nie pozwala godnie żyć, prawdziwie marzyć, spełniać się i czuć szczęśliwym. O kraju, gdzie młodość nie może cieszyć się swoimi prawami, a starość nie ma tych praw właściwie żadnych. Reportaże Oprzędka są zwierciadłem, w którym odbijają się polskie lęki i frustracje. Można zarzucić autorowi, że research robi głównie w internecie, gdzie – jak sam wskazuje w jednym z tekstów – każdy może udawać kogoś, kim nie jest. A jednak jest w tych tekstach dużo gorzkiej prawdy o polskiej codzienności. O tym, że staramy się z nią sobie radzić na wszelkie możliwe sposoby, i o tym, że zbyt wielu jest przegranych, którzy nie wierzą już w siebie. Konrad Oprzędek przyjmuje czasami perspektywę wywołującą sprzeciw. Przecież intymne gierki z wymyślonymi tożsamościami prowadzą wszyscy na świecie, także przodujący we wspomnianym na wstępie rankingu Duńczycy. Argument za tym, że ludzie bawią się w kogoś innego, bo nie mogą znieść rzeczywistości, oczywiście się nie obroni. Jest jednak w tej książce dużo więcej przykładów polskiego zagubienia, bezradności, rozpaczy i przerażenia. Trzeba przeczytać reportaże Oprzędka z niezbędnym dystansem, ale także z empatią. Autor przyjrzał się polskiej innowacyjności i kreatywności, które nie idą w parze z możliwościami, jakie kraj mógłby oferować ludziom z tymi cechami.

Sporo jest o różnego rodzaju fetyszach – seksualnych czy religijnych. Forma niewinnej zabawy skrywa w sobie nagromadzone frustracje, a przekazywanie innym figurki Chrystusa wiąże się z tą zawoalowaną sferą sacrum, za którą Polacy skrywają cechy niekoniecznie dobrego katolika. Wokół przedmiotów Oprzędek snuje opowieści. Właściwie przede wszystkim umiejętnie pyta rozmówców, bo to oni tworzą kolejne narracje. Niektóre zabawne, inne przygnębiające. Wszystkie skoncentrowane na substytutach szczęścia. O szczęście bowiem w Polsce niezwykle trudno. Podobnie jak o możliwości, by spełnić swoje marzenia. Nawet te najprostsze.

„Polak sprzeda zmysły” to historie tych wszystkich udręczonych przez prozę życia, którzy za wszelką cenę usiłują odbić się od dna. Nie jest to proste, kiedy etatowa praca to szczyt marzeń, a rosnące długi biorą się z coraz większej, kompulsywnej chęci nabywania przedmiotów, za którymi ma się kryć namiastka spełnienia i życiowej radości. Oprzędek przysłuchuje się ludziom, dla których jakakolwiek stabilizacja nie jest możliwa. Z wielu powodów. Agresja i bezkompromisowość rynku pracy to jedno. Drugie kryje się gdzieś przed wzrokiem innych i rodzi w samotności. Wówczas, gdy odczuwa się wyraźnie, jak bardzo można odstawać od tak zwanej normalności czy szeroko pojętej normy. Wielu bohaterów tej książki dramatycznie woła o coś, co można obiektywnie nazwać normalnym życiem. Daleko jest w nim do zbudowania czegoś trwałego – rozpadają się przez to związki, a kolejne znajomości stają coraz bardziej jałowe.

Konrad Oprzędek wraz ze swymi rozmówcami zadaje wiele pytań retorycznych pod adresem polskiego ducha narodowego i polskiego krajobrazu po 1989 roku. Niektórzy sugerują, że to czas, gdy potrzebna jest kolejna rewolucja. Że nie może dłużej trwać stan bylejakości, w którym tak wielu tonie, rozmyślając jedynie nad kwestią przeżycia miesiąca czy spłacenia zaległych zadłużeń. Rosną skrywany gniew i poczucie, że bycie Polakiem staje się czymś wstydliwym. Są tacy, którym zależy przede wszystkim na tym, by wylogować się z opresyjnego realu. Tacy, którzy nie widzą już w nim miejsca dla siebie. Ulegają różnego rodzaju iluzjom, bo nie mają siły na to, by nieść w sobie ciężar rzeczywistości. A ta wokół naprawdę jest odstręczająca. Bolesne poczucie niepewności wkrada się w każdy aspekt życia. Za tym idą brak sił witalnych i zniechęcenie – także do tradycyjnie rozumianych relacji z innymi, które trudno nawiązywać i jeszcze trudniej utrzymać. Polak sprzeda zmysły” to książka o tęsknotach i poszukiwaniach, które z góry skazane są na niepowodzenie. O tym, jak trudno egzystować w świecie odbierającym kolejne perspektywy, następne szanse. Wówczas emigracja wewnętrzna dość szybko może przerodzić się w na tyle patologiczny stan umysłu, że trudno potem znowu znaleźć się między ludźmi. Ci bowiem tęsknią za sobą, ale nie potrafią być blisko. Chcą się przywiązać do kogoś, ale jednocześnie się go boją. To tak jak z Polską – toksyczna jest zależność z krajem, w którym trzeba toczyć boje o normalność. Z krajem, w którym trzeba wykazywać się nieskończenie wielkimi pokładami kreatywności. Z krajem, gdzie zawsze było ciężko żyć, ale teraz dla niektórych to życie jest po prostu męką.

Dlaczego kobiety szukają w internecie dawców spermy? Co zrobić, kiedy zrealizowaliśmy nasz cały plan na życie i nie mamy niczego, do czego moglibyśmy dążyć? Co kieruje ludźmi oferującymi swe organy na sprzedaż? Dlaczego tak często wymieniamy różne sprzęty, nie zmieniając niczego w swojej mentalności, podejściu do życia? To zaledwie kilka pytań, na które Konrad Oprzędek niekoniecznie znajduje odpowiedzi. Ta książka ma nas zmusić do uważnego przyjrzenia się ludziom wokół nas. Tym, których w gruncie rzeczy nie znamy, a którym moglibyśmy pomóc otwartością i empatią. Zanika w nas bowiem potrzeba prawdziwej bliskości, kiedy wiemy, że komfort zapewni sexchat albo wąchanie czyjejś bielizny. Zanika umiejętność zbliżenia się do drugiego człowieka, kiedy opresyjny system wokół każe pozbywać się człowieczeństwa i walczyć w kapitalistycznej dżungli o przetrwanie.

Sporo dziś książek o istocie polskości, które nakreślają też polskie problemy z wielu ciekawych perspektyw. Chwilę przed ukazaniem się ważnych reportaży Justyny Kopińskiej „Polska odwraca oczy” otrzymaliśmy do rąk reportaże Konrada Oprzędka. Ta niewielka książka niesie w sobie wiele treści. Sporo niepokoju, ale i momentami dużo – mimo wszystko – humoru. To opowieść o tym, że Polakom trudno jest spełniać swoje marzenia, bo trudno je zwerbalizować. Historie mnożą się, początek biorąc zwykle w jakimś internetowym anonsie. Autor jest czuły na niuanse, potrafi z nich stworzyć historię przez duże P. O polskości. Bo polskość to szereg nieprzyjemności i bolesne zderzenia świata wyobrażeń z okrutną rzeczywistością. Oprzędek przygląda się tej rzeczywistości bardzo uważnie. Smuci wraz ze swymi rozmówcami. Każe spojrzeć na nas jako na ludzi, którzy są zdolni do wszystkiego. Niekoniecznie w pozytywnym znaczeniu tego sformułowania.

2016-03-23

"Ostatnia powieść Marcela" Katarzyna Tubylewicz

Wydawca: Wielka Litera

Data wydania: 16 marca 2016

Liczba stron: 286

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Tworzenie i niedopowiedzenia

Czytając nową powieść Katarzyny Tubylewicz, odnosi się podobne wrażenie, jakie towarzyszyło lekturze „Rówieśniczek”. Początkowo nic nie zapowiada jakichkolwiek trudności interpretacyjnych. Dość długo ma się wrażenie, że – tak jak w przypadku pierwszej książki autorki – obcuje się z niezbyt wymagającą powieścią tak zwanego środka. Czytelne sytuacje, przewidywalne zwroty akcji, oczywiste w swej wymowie dialogi i poczucie, że wkracza się w jedną z tych wielu powieści do szybkiego zapomnienia. Ani „Rówieśniczki”, ani też „Ostatnia powieść Marcela” nie są jednak prostymi książkami, obok których można przejść obojętnie. Nowa narracja Tubylewicz ujawnia swą wieloznaczność stopniowo. Okazuje się, że to rzecz złożona z wielu opowieści, które nakładają się na siebie, tworząc skomplikowany świat przedstawiony paru przesłań. Kilka jest oczywistych – to opowieść o poszukiwaniu własnej tożsamości i przewrotności losu, która każe nam zweryfikować swe mniemanie o tym, że swoimi myślami porządkujemy rzeczywistość. To historia o noszonym gdzieś pod sercem odium rodzinnych relacji, z których nie możemy się wydobyć, bo obowiązuje nas przymus pamiętania wszystkiego, czym obdarowali nas bliscy i z czym wyprawili w dorosłe życie. „Ostatnia powieść Marcela” to także pełna ironii powieść autotematyczna o tym, że pisanie w równym stopniu może być przekleństwem, co wybawieniem. Tubylewicz opowie nam także o kobiecości w pełni siebie świadomej, biorącej z życia wszystko, co najlepsze. Przede wszystkim jednak o tym, jak trudno jest dzisiaj zbudować trwałe relacje, przestać spoglądać na drugiego człowieka jak na towar i przedmiot, przestać wyceniać życie pod kątem miłosnych podbojów i intelektualnych zdobyczy.

O czym jednak naprawdę jest ta historia? Wszystko zaczyna się w bardzo trywialny sposób i przez dłuższy czas nie chce wyjść poza znane już literackie schematy, przy których ziewamy i jednocześnie szybciej kartkujemy książkę. Tę powieść czytać należy uważnie, albowiem jej pełne zrozumienie zależy od empatycznego i uważnego wejścia w przeszłość bohaterów. Ten zabieg znany jest nam z „Rówieśniczek”, ale tym razem Katarzyna Tubylewicz wykorzystuje go inaczej. Odnosi się wrażenie, że najpierw usiłuje uporządkować czas miniony swych bohaterów, by potem pozwolić im spotkać się naprawdę. Pierwsze spotkanie ma miejsce w pociągu. Zgorzkniały pisarz Marcel Nowicki wraca z nieudanego spotkania autorskiego w Krakowie. Nie ma pojęcia, że niebawem wróci do miasta kierowany poczuciem obowiązku wobec bliskiej osoby, z którą chce poprawić relacje. Pojawiająca się na horyzoncie Hanna Miszewska jest pewną zagadką. Okazuje się, że dobrze zna całą twórczość Marcela i dosyć szybko znajdują płaszczyznę porozumienia pozwalającą na przetrwanie podróży. Marcel waha się, czy przenieść tę znajomość na grunt inny niż ten z wagonu kolejowego. Decyduje się jednak na ryzyko. Hanna wkroczy w jego życie niespodziewanie i w zaskakującej dla niego roli. Oboje skonfrontują się ze swymi poglądami na życie, tworzenie i odpowiedzialność za słowo, gest i czyn.

Borykająca się z prowincjonalnymi kompleksami Hanna nie wydaje się dobrym materiałem na dynamiczną bohaterkę literacką, której rola zaskoczyć może czytelnika przyzwyczajonego do schematyzmu pisarskiego. Znamy jej przeszłość, ale nie wiemy do końca, kim jest teraz. Hanna przez lata szukała własnej tożsamości. Musiała pogodzić się z tym, że wszystkie relacje z mężczyznami były w pewnym stopniu toksyczne. Najbliższy był jej ojciec, ale on wycofał się i zamknął we własnym świecie. To matka zdecydowała o tym, że los trzeba wziąć we własne ręce. Konsekwencją tego była jej emigracja i pozostawienie córek samym sobie. Czy aby na pewno? Trudna sytuacja życiowa Hanny z okresu dzieciństwa i dorastania dała jej jednocześnie pewien rodzaj siły. To właśnie między innymi dzięki niemu przybywa do Warszawy, by zacząć nowy etap życia. Czy jest już świadoma własnej tożsamości? Czy zmieni ją znajomość z Marcelem? A może to ona wpłynie na zgorzkniałego literata, który pożegnał już marzenia i ma świadomość, że najlepsze lata i najlepsza proza już za nim?

Marcel ma cechy tak zwanego pisarza etatowego. Zmaga się z pisaniem, które od pewnego czasu zaczyna go uwierać. Zapatrzony w sobie mężczyzna rozumie, że nie jest tak naprawdę nikim wyjątkowym. Że walczy o uznanie wraz z innymi pisarzami, a chodzi o uznanie grupki odbiorców, bo w Polsce przecież nikt nie czyta. Powieść, która powstaje, zmusza Marcela do wyrzeczeń i każe mu toczyć bój ze sobą. Nie jest świadomy tego, że kreowany przez niego świat przedstawiony można zmienić, zmodyfikować, uczynić bardziej wiarygodnym. Tymczasem pozostaje frustracja i gniew na samego siebie. Twórcza niemoc idzie w parze z coraz silniejszym przekonaniem, iż wybrana ścieżka zawodowa nie daje żadnego spełnienia. Można tkwić w marzeniach o tym, że kiedyś miało się uznanie i sławę. Teraz pozostaje bolesna samotność i świadomość kresu. Powieść ma być ostatnia. Jaki jednak przyjmie kształt?

Katarzyna Tubylewicz zręcznie manipuluje czytelnikiem, który spodziewa się płomiennego romansu i przewiduje trudności, jakie staną na jego drodze. Młoda dziewczyna poszukująca pracy w stolicy i pewny siebie pisarz po pięćdziesiątce, który jest przekonany, iż kobiety służą w dużej mierze do używania. Nic nie jest jednak tym, czym się wydaje. Ostatnia powieść Marcela” jest historią wskrzeszania się z przeszłości i stawania na nowo. W zaskakującej relacji, do której żadna ze stron nie jest gotowa. To książka o tym, kim się stajemy w opowieściach innych i jak zmieniamy się, kiedy otrzymamy zaskakujące informacje zwrotne na temat tego, co robimy. Charakterystyka obojga bohaterów jest nad wyraz wieloznaczna. Duże znaczenie ma to, co przeżyli, i świadomość tego, kim się przez to stali. To także opowieść o starciu płci. O tym, że ich konfrontacja zawsze doprowadza do zmian i że można ujrzeć świat z innej perspektywy, jeśli przełamie się uprzedzenia i konwenanse.

Proza Tubylewicz to także traktat o tym, że staramy się sporo z siebie zapomnieć, by budować życie na innych zasadach niż te podejrzane w toksycznej rodzinie. Dysfunkcyjność tej rodziny nie jest u pisarki przedmiotem krytyki czy uważnej analizy. Ona jest nakreślona przede wszystkim po to, by można było zrozumieć motywacje bohaterów, którzy w taki, a nie inny sposób zbudowali sobie swe dorosłe życie. To jednak książka także o bliskości, a może nawet przede wszystkim o niej. O bliskości bardzo specyficznej. W tej prozie frustracja zderza się z życiowym entuzjazmem. Schematy myślowe ze świeżością nowej perspektywy. To książka o prawdziwym spotkaniu dwojga ludzi. O podmiotowym traktowaniu inności i o tym, że można ulec zmianie w najbardziej zaskakującym momencie życia. Bo nagle wszystko może się zmienić…

„Ostatnia powieść Marcela” to rzecz w dużej mierze ironiczna i na tyle wieloznaczna, że może być odczytana także jako proza o feministycznym charakterze. Czy to wszystko o tym? Czy starcie płci naprawdę determinuje odbiór tej książki? Cieszę się, że zdarzają się tak niejednoznaczne opowieści, w konfrontacji z którymi pozostajemy w pewnej czytelniczej niepewności. W tej książce jest niepokój, wyraziste emocje, czytelne motywacje bohaterów i dwuznaczne ich działania. Tubylewicz rozprawia o tym, że prawdziwe spotkanie z drugim człowiekiem, które odmieni nasze życie, może mieć miejsce w każdej chwili. 

2016-03-21

"Czarownice z Pirenejów" Luz Gabás

Wydawca: MUZA

Data wydania: 17 lutego 2016

Liczba stron: 478

Tłumacz: Barbara Jaroszuk

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Namiętności poza czasem

Luz Gabás ponownie napisała o ludzkich namiętnościach w epickim stylu, który imponuje tym bardziej, że opowiadana historia sięga faktów historycznych oraz prawdziwych opowieści – z nich hiszpańska pisarka buduje wiarygodny świat przedstawiony, w który można się wtopić. Gabás przyjęła nieco inną technikę i perspektywę opisu niż w poprzedniej książce. „Palmy na śniegu” bazowały na niedopowiedzeniach i dwuznacznościach. Czytelnik w dużej mierze tworzył własną historię podczas lektury. „Czarownice z Pirenejów” ułatwiają mu zadanie, bo wszystko zostaje klarownie wytłumaczone i niezwykła ciągłość między XVI a XXI wiekiem pozwala doskonale zorientować się w motywacjach bohaterów i ich stanach emocjonalnych. Ta książka zręcznie łączy w sobie kilka gatunków. Romans w niekonwencjonalnym stylu. Mroczną baśń. Przypowieść o miłości i zemście, której aktualność staje się czymś oczywistym. Pojawiają się elementy powieści z dreszczykiem, a całość jest po prostu nieźle skrojoną powieścią obyczajową odnoszącą się do irracjonalności ludzkiej natury, którą porzuciliśmy w XXI wieku, oddając ją na pastwę ironizowania i drwin, ale także strachu. Luz Gabás fantazjuje o miłości wiecznej i o odwadze, by mierzyć się z bólem oraz strachem właśnie. Udowadnia, że można się odrodzić, a pamięć o ludziach – jak myśli główna bohaterka – trwa dłużej niż wiek.

Brianda jest racjonalistką, która życie poukładała sobie w każdej możliwej sferze. Dobra praca, czuły partner, całkowicie stabilne i dostatnie życie. Tę sielankę przerywają załamania nastroju kobiety. Organizm zaczyna dziwnie reagować, sny męczą i niepokoją, niedyspozycje odbijają się najpierw na związku, a potem na życiu zawodowym bohaterki. Brianda postanawia wyjechać w rodzinne strony. Do wioski, którą kiedyś w pośpiechu opuszczała, a gdzie teraz przyjdzie jej skonfrontować się z odległą przeszłością. Elementy metafizyczne Luz Gabás wprowadza stopniowo i bez narzucania czytelnikowi perspektywy. Od początku widzimy, że związek ze złym stanem psychicznym Briandy mają wydarzenia sprzed wieków. Ona sama przekonuje się o tym, widząc na jawie elementy mrocznych snów. Senna górska mieścina, w której każdy zna każdego, a domy mają dusze jak ludzie, stanie się dla mieszkanki Madrytu pewną mroczną pułapką. Wyjście z niej jest tylko jedno, ale Brianda nie przypuszcza, co nim może być. Tymczasem traci pracę i rozluźnia związek z opiekuńczym Eduardem. Na jej drodze stanie tajemniczy Włoch, który remontuje ruiny spalonego domu nieopodal miejsca zamieszkania kobiety. Dalej zdarzenia będą się toczyć w niezwykle wartkim rytmie. Brianda skonfrontuje się z biografią innej mieszkanki wioski o tym samym imieniu. Była jedną z dwudziestu czterech kobiet, które w 1592 roku uznano za czarownice i zgładzono w efekcie sądu opartego jedynie na mglistych przesłankach, ciemnocie ludzkiego umysłu, na zawiści i chęci zemsty.

Gabás opowiada o niezwykłej sile agresji i narastającej frustracji małej społeczności, które mogą doprowadzić do tragedii. Irracjonalność zachowań tych, którzy poszukują wroga i werbalizują jego definicję, to zjawisko uniwersalne, a w czasie historycznym, do którego przenosi nas hiszpańska prozaiczka, oznacza to przede wszystkim skupienie się na ludzkich kozłach ofiarnych. W tym przypadku na kobietach, których rola i status w XVI wieku bardzo dobrze zobrazowane są w biografii tej, co nie pozwala o sobie zapomnieć pewnej mieszkance Madrytu nieświadomej czekającej ją przemiany.

Jest w tej książce sporo gotowych rozwiązań, które nasuwają się już wcześniej, nim je poznamy. Ważna jest wspólna płaszczyzna łącząca zupełnie inne realia, ale tę samą miejscowość. To także przedmioty nabierające znamion magicznych. Na przykład szmaragdowy pierścień z wyrytą na nim łacińską sentencją będącą zewem rodu, którego tajemnice usiłuje odkryć Brianda. Tymczasem poznaje ekscentryczną Neli oraz musi przebywać w towarzystwie gburowatego wuja, który wywołuje lęk, zamknięty w jakimś bliżej nieokreślonym czasie minionym, skrywający mroczne sekrety swojego rodu. Brianda będzie zmuszona poznać ten swój. Przede wszystkim historię upodlenia oraz wielkiej miłości, która podyktowała takie, a nie inne wybory i zwyciężyła z zabobonami oraz ludzkim okrucieństwem przed wiekami.

Luz Gabás w swojej baśniowej książce o potędze uczucia zwraca naszą uwagę na tę sferę przeżyć, które często bagatelizujemy i którym nie nadajemy większego znaczenia. Opowiada o niesprawiedliwie odebranym życiu mającym się odrodzić ponownie. Do tego czasu współczesna zagubiona bohaterka książki musi dokonać niewyobrażalnie wielkich zmian. Okupi je, ale ma szansę na to, by uwolnić to, co jej przodkini zamknęła w sekretnych zapiskach i w sile miłości przekazanej dalej, okupionej bolesnymi przeżyciami, przedwcześnie przerwanej, domagającej się kontynuacji w czasach współczesnych.

„Czarownice z Pirenejów” to powieść posługująca się bardzo czytelnymi obrazami. Omdlenia, burza, jeździec na czarnym koniu. Elektryzująca bliskość kochanków i konsekwencje potajemnego uwielbienia. Poza tym historyczna opowieść o walce, którą szesnastowieczna kobieta musi prowadzić w wyjątkowo wielu wymiarach. Gabás dołącza do tego magię, niezwykłe rytuały, religijność i prowincjonalną obyczajowość. Nade wszystko jednak siłę okolicznej przyrody i słowa przysięgi, które się spełniają. To też historia o tym, że czas na prawdziwą miłość jest bardzo ograniczony, gdy życie ludzkie – z różnych powodów – staje się kruche i niepewne. Książka zadowoli miłośników średniowiecznych intryg oraz tych, którzy traktują czas miniony jako źródło czytelniczej inspiracji. Bo hiszpańska pisarka oddziałuje na wiele zmysłów i przykuwa uwagę w bardzo specyficzny sposób. Epickość i dbałość o szczegóły to cechy wyróżniające tę prozę. Luz Gabás opowiedziała o tym, że nigdy nie powinniśmy się wstydzić namiętności. Ich cena może być różna, ale to jeden z ważniejszych przejawów ludzkiego życia. A także pamięć. Dzięki niej pirenejska prowincja mówi do Briandy innym, czytelniejszym językiem. Warto zwrócić uwagę na symboliczną, metafizyczną wymowę tej prozy. Można jeszcze pisać o wielkiej miłości w taki sposób, by to nie raziło ani nie nudziło.

PATRONAT MEDIALNY

2016-03-18

"Poleciały w kosmos" Ida Linde

Wydawca: LOKATOR

Data wydania: 26 lutego 2016

Liczba stron: 154

Tłumacz: Justyna Czechowska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 33 zł

Tytuł recenzji: Bliskość i oddalenia

Subtelne, niepokojące, przesycone wieloznaczną symboliką i przejmująco opowiadające o ludzkich tęsknotach książki Idy Linde to prawdziwe literackie perełki. Po znakomitym zbiorze miniatur literackich "Jeśli o tobie zapomnę, stanę się kimś innym" otrzymujemy kolejną narrację szwedzkiej autorki w znakomitym przekładzie Justyny Czechowskiej. To ten niezwykły tandem - pisarki i tłumaczki - daje nam okazję do obcowania z literaturą inną, wyjątkową, w specyficzny sposób angażującą. Druga książka Linde to także rzecz, która skonstruowana została w taki sposób, że różnorodne opisy świata i jego przeżywania pogrążają nas w niepewności tego, co naprawdę ważne i nad czym należy pochylić się z większą uwagą. Będzie to zatem historia wielu interpretacji. Wspólna płaszczyzna czytelniczego porozumienia może nie być możliwa jak płaszczyzna porozumienia dwóch pokoleń, różnych wrażliwości, odmiennej odwagi do stawania się i decydowania o sobie. To książka zagadek, ale i odkrywania pewnych oczywistych prawd o ludzkiej naturze. W nieoczywistej formie oraz nieoczywistym języku.

"Poleciały w kosmos" to opowieść wielu doznań i przesłań. Podobnie jak pierwsza publikacja Idy Linde dotyka problemu śmiertelności i naszej wewnętrznej niezgody na nią. To ponownie rzecz o trudnych relacjach, bardzo intymnych i niezwykle złożonych. Książka, w której nakreślenie przestrzeni kosmosu może być jednocześnie symbolem wyzwolenia, jak i zagubienia. Linde opowiada o tym, że być razem w życiu to zawsze wybierać. O macierzyństwie przeżywanym na dwa różne sposoby i o dziecięcym pragnieniu akceptacji każdej inności, każdej oryginalnej formy wyrazu siebie.

Eleonore jest matką Silji i Sontag. To one dwie ruszają w kosmiczną wyprawę. Każda w osobnej rakiecie, nastawiona na weryfikację tej drugiej. Obserwują się i analizują, ale robią to z oddalenia. Dotychczasowe życie wymuszało na nich trudną bliskość. Linde bowiem opowiada o tym, jak często tej bliskości towarzyszyć może obcość. Silja i Sontag walczyły o uwagę i uznanie Eleonore. Teraz konfrontują się ze sobą. Być może po raz pierwszy naprawdę. W innej przestrzeni, w której doświadczanie próżni ma metaforyczny wydźwięk. Obok siebie, z dala od siebie, ciekawe i ostrożne. Niecierpliwa i osobna Silja. Zasadnicza, rozważna i dużo bardziej pewna siebie Sontag. Co pozostawiły za sobą? Czym jest ich kosmiczna podróż? Co się zakończy i czy coś rozpocznie w momencie, w którym zdejmą hełmy, poddając się nieznanej im, nieziemskiej przestrzeni?

To w dużej mierze opowieść o tym, jak trudno jest być matką i jakiej formy czułości wymaga aktywne macierzyństwo. To zatem opowieść także, a może przede wszystkim o Eleonore, która staje się matką dwukrotnie. Bohaterka od dzieciństwa żyje do wewnątrz. Odrzuca ten pierwszy okres życia, pragnąc za wszelką cenę zaznać dorosłości. Eleonore ustanawia swój własny ład i porządek. Jest samotna w ontologicznym sensie i wyzwolona w sensie egzystencjalnym. Nie rozumie tego, co istnieje obok niej, i poddaje w wątpliwość porządek rzeczywistości. Linde opowie o kobietach, które tworzą wspólnie pewien mikrokosmos, a potem wyruszają w świat, żegnając się i pozostając w specyficznej bliskości na zawsze. "Poleciały w kosmos" to książka o odkrywaniu siebie w konfrontacji z kimś, kto jest najbliższy, a znajduje się w pewnym oddaleniu. To narracja o kilku rodzajach poszukiwań. Egzystencjalna rozprawa z danym nam raz jedyny życiem, którego koniec jest przecież pewien w bardzo niespokojny sposób.

Matka i córki zamieszkują w domu, który kiedyś był stacją kolejową. Z tego miejsca wyprawiają się w świat niczym pociągi. Każda usiłuje zrobić to samodzielnie, ale żyją w bardzo silnej symbiozie i zawsze ta obok wpływa na kształt myśli i działań drugiej. Eleonore była wiecznie niespokojna, więc jej córki podróżowały w dosłownym sensie po Europie. Dojrzewają do tego, by podjąć się trudu innej podróży. Takiej, której sensu i celu nie narzuca matka. Takiej, w której muszą odnaleźć własny sens i cel. Własną przestrzeń wolności.

To rzecz o kobiecym stawaniu się odpowiedzialnymi za siebie. Mężczyźni w tej prozie są niewidoczni, gdzieś z boku, czekają w rezerwie. Kontakty z nimi - przede wszystkim seksualne - są dla Eleonore zapomnieniem. Linde pokazuje kobiecość podporządkowaną licznym, zmieniającym się bodźcom. Kobiecość przekazaną w kolejnym pokoleniu razem ze swą nerwowością i pragnieniem zdobywania świata na własnych warunkach. Silja i Sontag sporo przejmują od matki, ale dużo też je od niej dystansuje. Nie będą pewne swej tożsamości przy matce. Zawalczą o tę tożsamość - każda na swój sposób.

Linde eksperymentuje tak jak Eleonore, która wciąż na nowo zadaje sobie pytanie o to, czym jest intensywność istnienia. Co przejmą córki od matki? Z czym będą musiały się zmierzyć? Jak daleko potrafimy uciec od siebie i na czym polega nasza grawitacja istnienia? Ida Linde proponuje poetycką prozę o osobności i potrzebie odkrywania drugiego człowieka niczym niezbadanego kosmosu, który kusi innością. Piękna książka przesycona nostalgią i tą specyficzną wrażliwością na sprawy tego świata, które w dużej mierze nosimy w sobie. Szwedzka pisarka zagląda swym bohaterkom do wnętrza. Czule i wnikliwie. Wydobywa z nich to, co ma poruszyć czytelniczą wyobraźnię. I wyprawia w podróż, której znaczenia tylko możemy się domyślać. Bo ludzkie życie to wieczne podróżowanie, a budowane w nim relacje iskrzą niczym konstelacje gwiazd. Czasem gasną, a my nie rozumiemy, co się stało. Linde udziela odpowiedzi na pytania o to, gdzie powstają pęknięcia w relacjach i jak można je uleczyć.

2016-03-16

"Barwa ciszy" Rosamund Lupton

Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 17 lutego 2016

Liczba stron: 304

Tłumacz: Jan Kabat

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Miłość i determinacja

Proza Rosamund Lupton elektryzuje. Tytułowa cisza pojawia się w tej książce w co najmniej kilku symbolicznych znaczeniach. Trzy są nad wyraz czytelne. To cisza dzikiej przyrody Północy, w której bicie serca oznacza najważniejszy przejaw życia, a płakać nie można, gdyż łzy zamarzają. Druga stwarza świat głuchoniemej Ruby, która podąża z matką, by odszukać ojca gdzieś na Alasce. Ruby utknęła w ciszy, ale jest w stanie rozpoznawać dźwięki i słowa. Co więcej – dotyka ich i je smakuje. Przebywa często w wirtualnym świecie, w którym ciszy przeciwstawione są napisane wyrazy. Trzecia interpretacja odnosi się do skomplikowanego związku Yasmin i Matta. Związku, o który zdesperowana kobieta będzie walczyć w surowych warunkach atmosferycznych. To ta przestrzeń niedopowiedzenia, niewyrażonych emocji i słów. Lodowata cisza między małżonkami, którzy kruszą lód, by ponownie do siebie dotrzeć – w sensie symbolicznym i tym dosłownym. Barwa ciszy” zawiera elementy thrillera i pogłębionej prozy psychologicznej. To powieść drogi z wyraźnie zaznaczonymi proekologicznymi inklinacjami. Świetnie skonstruowana rzecz, podczas lektury której wciąż zadajemy pytanie o granice zdrowego rozsądku i z niedowierzaniem przyglądając się motywacjom do działania Yasmin, podążamy za nią całymi sobą. To bowiem opowieść, w której potęga dzikiej natury zmierzy się z potęgą ludzkiej miłości i przywiązania. Niesamowita historia o tym, jak wiele oblicz może mieć strach w otoczeniu aury koła podbiegunowego.

Yasmin i Ruby przybywają z Anglii do Alaski. Mają kontynuować podróż, by znaleźć się niebawem u boku Matta – przyrodnika i dokumentalisty pracującego w tym mroźnym rejonie. Na lotnisku czeka na bohaterki miażdżąca wiadomość. Ponoć Matt zginął w pożarze alaskiej wioski. Na miejscu znaleziono obrączkę ślubną. Nie można potwierdzić tożsamości spalonych, bo ciał właściwie nie ma. Yasmin nie przyjmuje do wiadomości, że mąż nie żyje. Ruby również jest przekonana, że należy go odnaleźć. Obie podejmują się ryzykownej podróży, a wewnętrzny imperatyw odnalezienia mężczyzny determinuje działania matki i córki. Obie mają prawo wątpić w to, co mówi policja. Sam potężny pożar w środku lodowej krainy wzbudza wątpliwości. Co tam się tak naprawdę stało? Czy Matthew był z Inuitami, gdy płonęli żywcem? Kto dzwonił do Yasmin właśnie wtedy, gdy ogień trawił Anaktue? Z kim i dlaczego mieszkańcy wioski mogli być skonfliktowani?

Kiedy czyta się, w jaki sposób Yasmin z córką brnie na północ, nie dowierza się działaniom matki narażającej córkę na tak ogromne niebezpieczeństwo. Opisy podróży stają się coraz bardziej niewiarygodne. A jednak autorka z całą uwagą przestudiowała topografię terenu, po jakim poruszają się bohaterki, i zapoznała ze wszystkimi pułapkami Dalton Highway, bo to z tą drogą będzie zmagać się Yasmin. A Ruby? Wie, że ojca trzeba uratować. Łączy ich specyficzna więź, dla której ocalenia Yasmin podejmuje się ryzyka podróżowania. Ruby przejęła od Matta miłość do zwierząt i czułość wobec przyrody. Zaskoczeniem będą dla niej zdjęcia, które w podróży ktoś zaczyna przesyłać na konto mailowe Yasmin. Bohaterki dodatkowo mierzą się z kimś, kto je śledzi. Podejmują ryzyko podróży w ciemność – ta dosłowna stworzona została przez noc polarną, ta symboliczna to przejmujące obawy i potężny lęk przed celem wędrówki, który staje się coraz bardziej mglisty.

Lupton obrazuje całą gamę krańcowych przeżyć. Finał powieści jest zaplanowany dużo wcześniej i nawet jeśli jesteśmy w stanie go przewidzieć, nie pozbędziemy się wrażenia, że oto jesteśmy w samym centrum zdarzeń powodujących wyrzut adrenaliny i szybsze bicie serca. Yasmin zdaje sobie sprawę, że ogrom emocji wpłynie znacząco na Ruby, że jest to dla córki podróż przełomu i że obie – jeśli ocaleją – będą potem innymi osobami. Matt dopuścił się zdrady, ale Yasmin jest w stanie wiele wybaczyć, bo relacja ojca i córki jest dla niej najważniejsza. To dzięki niemu Ruby rozwija się, dorośleje, nabiera życiowej mądrości i wrażliwości. Tę relację trzeba ocalić przede wszystkim. Lupton pisze o tym, jak wiele możemy zrobić w strachu przed samotnością i do czego zmierzamy, konfrontując się z drugim człowiekiem ważnym w naszym całym życiu.

„Barwa nocy” to opowieść dwóch perspektyw. Ruby odmalowuje słowami inny świat niż jej matka. W świecie dziewczynki więcej jest pewności powodzenia ich podróży oraz ta forma naiwności, dzięki której można przetrwać najsurowsze warunki atmosferyczne. Bo przecież Alaska jest w stanie szybko zabić. Na co dzień pokazuje, że potrafi walczyć z obecnością człowieka i dawać mu do zrozumienia, że w tej nieprzychylnej aurze zawsze jest tylko gościem na chwilę. Yasmin zdaje sobie sprawę z tego, jak destrukcyjny może być klimat, w którym się znalazły. Nie poddaje się jednak. Nigdy się nie poddawała. Rosamund Lupton kreśli nam postać wyjątkowo enigmatyczną, bo sama Yasmin skrywa przed światem emocje, nie dając się poznać i nie dając też możliwości przewidzenia tego, jaką kolejną decyzję podejmie.

To książka o tym, że każda ludzka ingerencja w naturę może się skończyć katastrofalnie. W finale powieść nabiera znamion manifestu. Element proekologiczny uważny czytelnik dostrzeże bardzo szybko, ale najważniejsza będzie zagadka poszukiwania Matta i tajemniczej postaci śledzącej matkę i córkę. Nie do końca można uwierzyć Lupton, jeśli chodzi o realizm szczegółu. To, co wychodzi jej mistrzowsko, to ukazywanie ludzkich atawizmów w sytuacjach, które zmuszają do działań ekstremalnych. Przetrwanie to pojęcie, które pojawi się tutaj równie wieloznacznie jak cisza. Przygnębiająca wiadomość, szalona decyzja, zaskakujące zwroty akcji i bardzo wysmakowany finał – Rosamund Lipton przykuwa uwagę do swej książki. Każe poczuć alaską surowość w każdym jej wymiarze. Każe zmienić percepcję, wyczulić zmysły. Zmusza także do ujrzenia człowieka w sytuacji, w której ważne jest tylko przeżycie. W tym wszystkim mimo wszystko są emocje oraz ogromne pokłady uczuć. Bo to książka o sile miłości i o instynktach, dzięki którym odnajdujemy się w najbardziej nawet skomplikowanych sytuacjach.

2016-03-14

"Powrót" Ben Shepard

Wydawca: Wielka Litera

Data wydania: 24 lutego 2016

Liczba stron: 590

Tłumacz: Jan Dzierzgowski

Oprawa: twarda

Cena det.: 59,90 zł

Tytuł recenzji: Krzywda wojny

Ci, którzy z zainteresowaniem przeczytali "1945" Magdaleny Grzebałkowskiej, z pewnością sięgną po publikację Bena Sheparda. Autor poszerza perspektywę rozważań o powojennych losach europejskiej ludności, prezentując ją z wielu perspektyw i przy pomocy imponującej listy materiałów źródłowych. Ta książka jak żadna inna udowadnia, że druga wojna światowa była dla Europy ciosem, po którym kontynent nie mógł się podnieść przez wiele lat. Shepard przygląda się migracjom milionów ludzi, którzy w chaosie i rozpaczy błąkali się po Europie, ale opowiada także o pojedynczych losach, pochylając się z empatią nad człowiekiem, który przez dłuższy czas, a może i przez całe swoje życie nosi tę wojnę w sobie.

Krajobraz powojennego chaosu jest przerażający. Brytyjski autor opowiada o losach dipisów – przesiedleńców usiłujących powrócić do ojczyzny albo też przed tym powrotem się wzbraniających. To opowieść o tym, że odzyskana wewnętrzna wolność może być czymś, czego się nie rozumie i nie docenia. Shepard opowiada o radości w cieniu zmarłych i o tym ludzkim pragnieniu istnienia, które wypierało ogrom wojennej traumy. Nie wszystkim – z różnych powodów – dane było pożegnać wojnę szybko. Wielu przesiedleńców mogło powrócić do swych krajów dopiero po 1989 roku. Wielu żydowskich dipisów boleśnie doświadczało trudu tworzenia własnego państwa na terytorium, z którego wypierano Arabów. „Powrót” to książka, w której poznamy także losy i działania tych, o których opinia publiczna zwykle milczy. Dużo bardziej wyraziste są przecież postacie katów, różnego rodzaju oprawców, niszczycieli porządku i ludzkiej godności. Shepard tymczasem oddaje głos ludziom zaangażowanym w pomoc oraz odbudowę. Altruistom i dobroczyńcom, dzięki którym tragiczny los dipisów choć częściowo się polepszał. Ta publikacja zwraca uwagę na ogromną trudność w niesieniu pomocy ludziom, którzy z różnych powodów nie potrafią jej przyjąć. Opowiada o ludzkim współczuciu i empatii wobec tych wszystkich wystraszonych i nieufnych ofiar wojny, dla których nikt tak naprawdę nie znalazł miejsca, by mogły odbudować same siebie oraz swoje życie.

Świetne jest to, że otrzymujemy wielość różnorodnych punktów widzenia na sprawę pomocy humanitarnej oraz pomagania przy trudnych powrotach do ojczyzn. Widzimy, jak wyglądają sprawy zza biurek i jak to wszystko prezentuje się w terenie. Opowieść Bena Sheparda wnikliwie ilustruje ludzką bezradność wobec tego, co wojna z ludzkością uczyniła. Autor bada ślady przesiedlonych różnych narodowości i wskazuje fakt, iż druga wojna światowa to był szereg zaciętych wojen lokalnych. Pokłosie tych konfliktów obrazują losy dipisów. Wśród nich także tych, którzy bali się wracać do krajów w orbicie wpływu Związku Radzieckiego i na swobodny powrót musieli czekać latami, właściwie całe dorosłe i świadome życie spędziwszy ze stygmatem emigranta.

Rozważania Bena Sheparda umiejscowione są w bardzo różnych kontekstach. Bada on powstanie i rozwój UNRRA, która potem rozrastała się do niepokojących rozmiarów i mierzyła z problemami organizacyjnymi oraz poczuciem klęski, w której partycypowali także ci niosący pomoc. „Powrót” zwraca uwagę na powojenny lęk przed tym, by nie powtórzyła się sytuacja z czasu po pierwszej wojnie światowej, gdy ludzie umierali podczas epidemii i gdzie klęska humanitarna odbiła się na każdym możliwym aspekcie powojennego życia. Prawdą jest także to, że o wielkości powojennych zniszczeń debatowano już dużo wcześniej, zanim one same stały się faktem. Trudno porównywać sytuacje po obu wojnach, jednak dużo bardziej zorganizowana pomoc po tej drugiej uratowała wiele ludzkich istnień. Wciąż jednak wiele, nazbyt wiele, umierało albo ginęło w rozmaitych okolicznościach. Pokłosie wojny to różne tragiczne i bezsensowne śmierci tych, którzy przeżyli piekło, by potem oddać życie w bardzo prozaiczny sposób.

Shepard opowiada najpierw o czasie, w którym miano zaradzić skutkom masowych przesiedleń, a nie pochylano się jeszcze nad ludobójstwem. Holokaust jako termin jeszcze nie istniał. Opinię publiczną szokowały odkrywane przez aliantów obozy pracy na zachodzie Europy. Tymczasem Rosjanie nie komunikowali o tym, co zastali w Auschwitz. Tuż po wojnie liczył się przede wszystkim dramat ocalonych. Miliony zamordowanych znalazły uwagę dopiero po latach. A tymczasem konieczna była pomoc na wielką skalę. W powojennym chaosie stworzył się także biurokratyczny i decyzyjny chaos w sprawie pomocy poszkodowanym. Tysiące mężczyzn z różnych krajów Europy zmuszono do pracy na terytorium Niemiec i większość z nich chciała wracać, by poszukiwać rodzin. Co jednak z tymi w miarę pełnymi rodzinami, które powinny wracać do siebie? Shepard opisuje ten przerażający proces udawania się na pewną śmierć rosyjskich zesłańców, których nie chciała ojczyzna. Przedstawia skomplikowaną sytuację Ukraińców. Sporo miejsca poświęca społeczności żydowskiej oraz ludności krajów nadbałtyckich, wówczas przecież podporządkowanych Związkowi Radzieckiemu. Prezentowane wędrówki oraz towarzyszące im dylematy tworzą bolesną mapę miejsc, które wyparło się z serca i pamięci, oraz biografie zagubionych w sobie ludzi, dla których kierunek emigracji był co najmniej niejasny.

„Powrót” to jednak przede wszystkim gigantyczny reportaż o gospodarczej, społecznej i politycznej kondycji wszystkich państw zaangażowanych w drugą wojnę światową i podnoszących się po niej – wraz ze swymi obywatelami oraz dipisami, dla których usiłowano znaleźć miejsce. Wielu wyemigrowało do Stanów Zjednoczonych, część do Australii. To byli ci gotowi na drogę i na życiowe zmiany. Mnóstwo dipisów jednak izolowało się nie tylko od świata, ale i – w jeszcze większym stopniu – od współtowarzyszy. Shepard tylko dyskretnie nakreśla, w jakim stanie psychicznym była większość z nich. Zaznacza, że śmierć przyjmowali czasem z obojętnością. Podobnie patrzyli na osoby decyzyjne, które miały im pomóc w budowaniu nowego świata. Nikt tak naprawdę nie pożegnał się mentalnie z tym minionym. Z jego bestialstwem i niesprawiedliwością. Żadna droga powrotu do domu nie zrekompensowała bólu powstałego po jego odebraniu.

Warto przyjrzeć się temu, w jaki sposób i z jakiej perspektywy Ben Shepard portretuje Polaków. Skupia się na dipisach, ale zwraca uwagę także na obozową literaturę – Borowskiego czy Nowakowskiego. Ten ostatni sygnalizował, że nie ma ludzkiej solidarności w klęsce. Dlatego „Powrót” to opowieść o masowym wyobcowaniu i o wielkich ludziach chcących zaradzić zamętowi. Nawet jeśli ich praca będzie syzyfowa. Nade wszystko to książka o ludzkiej woli życia. O chęci przetrwania mimo wszystko i tej dramatycznej potrzebie obudowania się czymś stałym. Mądra i wielowątkowa opowieść o końcu wojny, który dla wielu wciąż nie następował.

2016-03-11

"On" Zośka Papużanka

Wydawca: Znak

Data wydania: 16 lutego 2016

Liczba stron: 288

Oprawa: twarda

Cena det.: 37,90 zł

Tytuł recenzji: Piękny czas miniony

Każda wypowiedź o nowej książce Zośki Papużanki za początek bierze „Szopkę” z zupełnie dla mnie niezrozumiałych powodów, bo druga książka autorki jest po prostu inna. Inaczej napisana, otwierająca przed nami inne spektrum tematyczne, prezentująca inną wrażliwość i przede wszystkim sentymentalizm. Papużanka w powieści „On” nie jawi mi się już jako mistrzyni języka z "Szopki". Jest doskonała w rozpamiętywaniu i tworzeniu socjologicznego spojrzenia na czas miniony. Głównie na lata osiemdziesiąte XX wieku, o których część z nas z różnych powodów nie chce pamiętać. „On” nie będzie zatem książką dla każdego. Kto nie dorastał w czasach głównego bohatera i Zośki Papużanki, ten potraktuje tę książkę zupełnie inaczej niż ci, których autentycznie wzruszy. Bo to barwna opowieść o niezwykle szarych czasach, a może przede wszystkim narracja usiłująca walczyć z przekonaniem, że te czasy były bezbarwne i nijakie.

Tytułowy on jest antybohaterem. Kimś, komu nikt nie poświęca czasu i uwagi. Odmieńcem. Ośmieszanym od małego, wykorzystywanym, znajdującym się wciąż w pewnym oddaleniu od innych. Byt samoistny, który sam siebie rozumie. Jest jeszcze matka, która próbuje zrozumieć. Usiłuje pojąć, co z synem jest nie tak i dlaczego się wyróżnia w tak negatywny sposób. A przecież Śpik – tym obrzydliwym mianem nazwano go w szkole – dorasta w czasach, w których wszyscy mieli to samo i wyglądali tak samo. Czym ma się wyróżniać? Nie tyle nieporadnością, ile innością i wyobcowaniem. Życiem wewnętrznym, które porządkują rozkłady jazdy tramwajów. Przecież coś musi mieć porządek i być przewidywalne w życiu kogoś, kto wszędzie pozostawia po sobie bałagan w każdym możliwym wymiarze.

Śpik jest przegranym bohaterem literackim jak tysiące innych, o których gdzieś koło niego mówiło się na lekcjach języka polskiego. Nie konfrontuje się z sądami o sobie, bo te sądy go nie obchodzą. Obchodzi go matka. Jedyna osoba na tym świecie, która kocha bezwarunkowo, i jedyna, która wzruszy się na widok bukietu sztucznych kwiatów. „On” to książka o potędze więzi i o granicy między odrzuceniem a miłością. Śpikowi w gruncie rzeczy można zazdrościć, bo jego matka otwiera przed nim przestrzeń prawdziwej wolności i zrozumienia. Ona, bohaterka drugiego planu, zmienia się najbardziej. Na jej temat można by stworzyć na lekcji charakterystykę dynamiczną. My wraz z narratorką możemy jedynie nieśmiało wedrzeć się do świadomości Śpika w metafizycznym nieco, surrealistycznym zakończeniu. Ale zmiany dokonujące się w matce widzimy nad wyraz czytelnie. Wbrew mrocznemu proroctwu pewnego enigmatycznego taksówkarza, który mówi, że nic się przecież nie zmieni i wszystko jest przewidywalne.

Bohater Zośki Papużanki stara się nie cierpieć za wiele. Nie odczuwać zbyt mocno wszystkich frustrujących sytuacji wokół. Nie angażować się w świat, który go wytyka palcami. A stygmatyzowanie w latach osiemdziesiątych było bardzo groźne. Dotyczy czasu, w którym wszyscy byliśmy podobni. Dziesiątki nakreślonych przez autorkę sytuacji przeżyliśmy tak jak Śpik. Mieliśmy te same przedmioty, podobne mieszkania, marzenia i plany. A w tym wszystkim kryła się jednak pewna zajadłość i zawiść. Ta podła cecha innych ludzi, którzy kazali się Śpikowi stawać wedle schematu, a nie dostrzegali jego odrębności, bo była ułomna. To zatem książka pochylająca się z czułością nad wyobcowaniem. Nad tym, na czym różni autorzy zjedli już zęby, a nie pokazali niczego, co po prostu by wzruszyło. Papużanka jest czuła, empatyczna i przede wszystkim uważna. To jest proza wrażliwa na niuanse i książka lojalna wobec czasu i miejsca, w których stawał się sobą odtrącany przez otoczenie chłopiec. Chłopiec będący potem mężczyzną marginesu życia. Człowiekiem niechcianym i nieinteresującym. Kochanym ponad wszystko przez tę, dla której także był wszystkim.

Śpik jak jego rówieśnicy dorasta bez ojca. Określenie pracy „na hucie” załatwia wszystko – każdą możliwą męską nieobecność. Być może brak wzorca do naśladowania każe być Śpikowi nijakim. Być może matczyna miłość nie rekompensuje ojcowskiej obojętności, a może to z niej wyrasta ta Śpikowa obojętność wobec świata. Papużanka, podobnie jak w „Szopce”, wyraźnie punktuje dysfunkcjonalność pozornie pełnej i normalnej rodziny, w której dodatkowo babcia pracuje na domowym etacie i głównemu bohaterowi niczego nie powinno brakować. A jednak brakuje. Przestrzeni i miejsca dla marzeń. Lokuje swe fascynacje w jeździe metalowych gąsienic po torach – one są punktem wyjścia i końcem rozmyślań o różnorodności świata kształtowanego przez kolejne przystanki tramwajowe. Śpik zdaje się spóźniać na swój pierwszy życiowy tramwaj i z zadyszką goni ten ostatni, by załapać się jeszcze na maskaradę zwaną życiem. Dopasować do reguł, które kontestował i których nie rozumiał. Bo „On” to także powieść o związku społeczności i systemu ze sferą prywatnych marzeń. O tym, jak emocje rozbijają się na granicach tychże. Także o umiejętności dostosowania się, kiedy zachodzi taka potrzeba. Czasem należy stać się niewidzialnym. Nie zawadzać światu. Nie deformować kształtu rzeczywistości.

„On” – jak wspomniałem na wstępie – nie zachwyca językowo, ale jest to literatura ważna przede wszystkim dlatego, że gloryfikuje ludzki margines życia i opowiada historię pokoleniową, biorąc za początek życiorys niezguły i życiowej sieroty. Papużanka pochyla się nad bezradnością, kiedy nie można stawić oporu wiecznym utyskiwaniom. Penetruje te rejony świadomości, z którymi nawiązujemy kontakt dopiero po latach. „On” jest wiarygodną prozą socjologiczną i psychologiczną. Napisaną z pewną wyczuwalną manierą i sznytem, ale do końca konsekwentną – w związku z tym druga powieść Zośki Papużanki wyróżni się na rynku wydawniczym, bo śmiem podejrzewać, iż autorka nie potrafi pisać tak, by w ów rynek się wtopić.

„On” to chwilami liryczna opowieść o najbrzydszej formie miłości i o przywiązaniu, dzięki któremu stajemy się pewni siebie, kiedy nie możemy być pewni czasu, przestrzeni ani ludzi wokół. W tej książce ważne są szczegóły. I siła wspomnień. Zazdroszczę autorce, że aż tyle ich w sobie przechowała i że potrafiła z nich stworzyć przejmującą narrację. Wartą poznania i wartą przemyślenia, bo każdy czasami czuje się odrzuconym przez główny nurt życia Śpikiem.