Wydawca: Sine
Qua Non
Data wydania: 22 listopada 2017
Liczba stron: 446
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 39,90 zł
Tytuł recenzji: Monotonia zła
Rzadko który polski
współczesny prozaik stawia sobie tak wysoko poprzeczkę, jak Łukasz Orbitowski
ustawił ją swą „Inną duszą”. „Exodus” to zupełnie inna książka, ale z drugiej
strony stale ta sama. Autora wciąż na nowo frapuje temat zła w bardzo wielu
kontekstach. Najbardziej w zbliżeniu z człowiekiem, który zła dokonuje i musi
za nie pokutować. To trochę jak z
pisaniem Jakuba Małeckiego starającego się za każdym razem inaczej oddać
egzystencjalne cierpienie. Ponownie zło jest tematem nośnym u Orbitowskiego,
ale wydaje mi się, że tym razem ta nośność zamienia się w monotonię i nudę, w
pisanie o niczym i gloryfikowanie różnych form bylejakości życia. Prywatna
martyrologia głównego bohatera zdaje się nie mieć końca. Dowiadujemy się wciąż
nowych, coraz bardziej koszmarnych rzeczy. Włóczymy się z nim po Berlinie,
Słowenii i Grecji, a jedyne wytchnienie w tej opowieści o mrocznym wagabundzie
dają retrospekcje, czyli narracja opowiadająca o tym, dlaczego mężczyzna
imieniem Janek rozpoczyna na bogato swój europejski trip, podejmując dużą kwotę
pieniędzy i wykupując cały przedział w pociągu do niemieckiej stolicy. Opowieść
o czasie minionym przykuwa uwagę i wybudza z czytelniczego letargu, w jaki
wpada się, śledząc teraźniejsze poczynania samotnego uciekiniera. Przyznam
szczerze, że gdyby nie ta historia, nad „Exodusem” mógłbym po prostu zasnąć.
Nie widzę ani celowości, ani atrakcyjności w opowieściach o tym, jak uciekając
w głąb samego siebie, wchodzi się w jakieś przypadkowe, nic nieznaczące relacje
z ludźmi – bohaterami mogącymi mieć tysiące imion i mającymi przypadkowe
adresy. Orbitowski jest monotonny i wtórny – zarówno w portretowaniu eskapizmu,
jak i w kreślonych nonszalancko opisach zdarzeń, których wir czyni z „Exodusu”
pewną wypadkową dobrej frazy autora i bylejakości konceptu na kolejne
zazębiające się opornie historie.
Tak,
ta książka rozczarowuje i mam wrażenie, że autor stracił czujność, bo doskonale
wie, że dobrze pisze, tym niemniej nawet niezłymi zdaniami może doprowadzić do
czytelniczej katalepsji. Napięcie jest wszechobecne, ale nic nie
jest w stanie go zniwelować. Brniemy przez kolejne koszmarne miejsca,
przyglądamy się podobnym do Janka życiowym rozbitkom i umieszcza się nas w
takiej specyficznej tymczasowości, która nie ma ani początku, ani końca. Nie
służy to dobrej powieści, bo przez to „Exodus” traci i soczystość, i wyraźność.
Czytany jako opowieść o niespełnionym ojcu i dramacie rodzinnym, od jakiego
nigdzie nie da się uciec, gra mocno na emocjach czytelnika i jest dość
stronniczy. Odbierany jako powieść drogi raczej odstrasza – ani nie ma tam
wyraźnie zarysowanego wędrowania, ani też wiele nie wynika z doświadczeń, które
bohater zbiera na swojej drodze.
Jakoś najbardziej
odstręczająco wygląda przedstawienie relacji z kobietami. Zwróciłem uwagę na to
przede wszystkim dlatego, że powieść jest dedykowana kobiecie. Janek za czasów
stabilnego życia rodzinnego marzy o rzeczach prostych – takich jak zrobienie
laski przez małżonkę. W swej podróży bez celu i bez sensu spotyka dziewczyny,
do których można się przytulić i wyrwać z nich jakąś namiastkę bliskości, ale
nieistotne są zarówno ich imiona, jak i życiorysy. Kobieta jest przedmiotem, nie
podmiotem – refleksji, odniesień, zasadności trwania obok. Przykre jest to, że
po raz kolejny można przyglądać się kobiecym bohaterkom drugiego planu albo
marnych epizodów, gdy służą przede wszystkim uwzniośleniu egocentryzmu głównego
bohatera. Tak, Janek jest w dużej mierze
egocentrykiem. Wygodniej mu mierzyć się z życiowymi traumami w pojedynkę, bo to
wygląda na zacne i potrzebne. Rozsypały się kartki jego notesu marzeń.
Tymczasem zło, które go wewnętrznie niszczy, nie podlega żadnej formie oczyszczenia.
Orbitowski stara się jak może, by pokazać Janka w brudzie, upokorzeniu, z
rękami wręcz zbrodniarza, z piętnem niezmazywalnych win. W tym znaczeniu ów
bohater w żaden sposób się nie zmienia. Nie ma w zasadzie do opowiedzenia
żadnej frapującej historii – i tu trzeba zaznaczyć, że „Exodus” z całym
pokładem smutku i melancholii nie mówi nam niczego nowego ani ważnego o
kondycji człowieka złamanego przez wydarzenia, nad którymi nie miał pełnej
kontroli, ale musi za nie wziąć odpowiedzialność.
Interesujące
byłoby pokazanie w takiej fabule tego, jak bardzo potrafimy być dla siebie
tymczasowi, ale Orbitowski wrzuca nas jedynie do ulicznego gabinetu cieni –
nikogo tak naprawdę nie portretuje, nikt w żaden sposób nie jest w fabule
ważny. Poza Jankiem, ważnym przede wszystkim i nade wszystko dla siebie.
Megalomania tuszuje smutek, który mógłby wzruszać, i zaciera ten rys
dwuznaczności, gdy autor „Exodusu” opowiada o tym, że zawsze i bez względu na
okoliczności wszędzie jesteśmy na chwilę. Ta chwila może być jednak bardzo
opresyjna, jeśli ulegniemy tendencjom ucieczkowym. Tak jest czasem najłatwiej i
najtrudniej jednocześnie. To akurat sportretowane jest wyjątkowo sugestywnie.
Reszta już niekoniecznie. Nawet wówczas, gdy należałoby się pochylić nad
bohaterem i zapłakać z nim nad bezkompromisowością życia.
Tak,
sporo w tej powieści bezkompromisowości. Nie ma drugich szans, nie ma łzawych
możliwości przebaczenia. Jest bardzo szorstko, po męsku, z dużą dozą
testosteronu i przekonaniem, że mimo wszystko świat jest mój, choć się go
wyrzekam. „Exodus” nie przekonuje jako całość. Są fragmenty, gdy
ta historia o pamięci i zapominaniu nabiera pewnego uniwersalnego przesłania.
Wszystkiego jest jednak za dużo. Nie chodzi o proporcjonalność i o to, że
dobrze byłoby choć na chwilę złapać oddech w tym oceanie marazmu i
okrucieństwa. Chodzi o zaproponowanie jakiejś oryginalnej historii, nie o
operowanie kalkami, które są dobrze znane i tutaj w żaden sposób nie przykuwają
uwagi. Najbardziej irytuje sam Janek w tym, że za wszelką cenę dąży do
samotności, wciąż znajdując się wokół ludzi, jakby kontakt z własnym wnętrzem
był dla niego całkowicie niemożliwy. Łukasz Orbitowski chciał oddać wyjątkowo
przygnębiający nastrój opowieści o kimś, dla kogo nie będzie właściwej kary za
przewinienia. Ukarany zostaje jednak przede wszystkim czytelnik. Najpierw długo
nie mamy dostępu do świata przeżyć wewnętrznych bohatera, a potem z lekką
konsternacją możemy stwierdzić, że jest on nie tyle ograniczony, ile przede
wszystkim mało sugestywny. To taka książka niewyraźna, która nie zostawi śladu.
Może pewną pamięć o sobie, gdyż czyta się ją wyjątkowo długo i z
przygnębieniem, którego nie dzieli się z bohaterem. Z jego karykaturalnie
złamanym sercem i nadzwyczajnie podkreślanym poczuciem, że przeżywa coś, co ma
być w jakiś sposób wyjątkowe i z tego powodu szalenie smutne.