Pages

2020-11-30

„B.Bomb” Marta Kozłowska

 

Wydawca: Instytut Literatury

Data wydania: 22 października 2020

Liczba stron: 176

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Konfrontacje

Książka Marty Kozłowskiej jest z wielu powodów odważna. Nie mam tu na myśli jej skomplikowanej struktury, bardziej przekaz, topografię wydarzeń i dużo niewygodnych antropologicznych refleksji. Głównie na temat odwiecznego współistnienia człowieka z religią, ale nie tylko. „B.Bomb” to sugerowana przez tytuł metafora ludzkości jako specyficznej bomby biologicznej. Odnieść można wrażenie, że każdy z interesujących bohaterów nosi w sobie wirusa – fanatyzmu religijnego, ostracyzmu społecznego, fanaberii obyczajowej albo bezradności. Wszystko w znakomitej scenerii, czyli na pustyni. Jest pustką, a jednocześnie przestrzenią wchłaniającą w siebie rozmaite lęki, uprzedzenia, idiosynkrazje, także nadzieje i być może również marzenia. Kozłowska napisała powieść, w której – jak wiatr w jednej ze scen – wszystko wyłamuje się ze scenariusza. Kiedy mamy już pewność jakiegoś tropu i jesteśmy gotowi przewidzieć, co pisarka zrobi ze swoim bohaterem, następuje często groteskowa wolta. I wówczas pozostajemy przede wszystkim z niemym pytaniem o to, kim dla siebie jesteśmy w relacjach, kiedy wydobyliśmy się z określonej kultury i specyficznie ustanowionych w tej kulturze relacji z pozostałymi jej członkami. Ale „B.Bomb” – w bliskowschodnich dekoracjach, gdzie można pokazać wszystko bardziej intensywnie i ironicznie – jest przede wszystkim o związku ludzkiej tożsamości z transcendencją, dla której gotowi jesteśmy zrobić naprawdę wszystko. Czasem nawet przestać być ludźmi.

To opowieść o męskim świecie, ale nie wszędzie przepełniony jest on testosteronem. To musi być męski świat, skoro trwa wojna, a właściwie oczekiwanie na jakiekolwiek działania przeciwnika, kiedy obie strony tkwią przyczajone pośród pustynnego piasku. Po jednej stronie ci, którzy przekonani są o swoim moralnym prawie do narzucenia właściwego w ich mniemaniu porządku, po drugiej – zdezorientowani, lecz silni siłą wspólnoty i wiary autochtoni. Opozycja jest bardzo czytelna i bezkompromisowa. Ludzie pustyni, wiary, potęgowanej zemsty i przechodzącej tutaj w trochę metafizyczny rejon bezbronności egzystencjalnej. W koszarach mężczyźni z tak zwanego cywilizowanego świata. Poza ich bezpieczną przestrzenią – pustynne dzikusy, którym trzeba odbudować kraj, pokazać wolność, zwrócić umiejętność decydowania o sobie i uporządkować chaos, który jest nim tylko dla tego, kto chaosem go nazywa.

A po obu stronach okopała się religia i Marta Kozłowska pokazuje to z nadzwyczajną siłą sugestii, bo wskazując różnice i hiperbolizując, jak wiara wpływa na świadomość, ukazuje jednocześnie takich samych ludzi. Czy będzie to Seba z jakiejś prowincjonalnej i ultrakatolickiej polskiej wsi, czy też Kadi, wciąż na nowo pielęgnujący w sobie nienawiść do wrogów Chrystolubców, którzy coraz silniej wdzierają się do jego świadomości. Ci akurat bohaterowie są pewni tego, w jakie religijne fundamenty wrośli na całe życie. Znamienne w biografii wspomnianych postaci są skomplikowane relacje z ojcami. Ale to już droga zupełnie innych interpretacji tej książki. Religijność jest tu toksycznie zachłanna, a jednocześnie staje się jedynym gwarantem jakiegokolwiek porządku. Wówczas, gdy chaos staje się tak samo bezkompromisowy jak pustynia. Zderzają się tu przecież dwie cywilizacje. W założeniu lepszy i w założeniu gorszy świat. Tyle że ten gorszy otrzymuje głównie „krzesła, pornografię i socjalizm”. Poza tym bardzo mocną, trudną do zniesienia i zaakceptowania dawkę opresji.

W świecie, w którym mitologia słowiańska w jednej scenie połączy się z fantazją C.S. Lewisa, gdzie gadający pustynny lis jakby od Exupéry’ego zabierze nas do świata Bułhakowa, parafrazując znamienną scenę lotu, pojawią się tropy dużo bardziej skomplikowane do odczytania, ale także takie, które w zamierzeniu mają być ślepymi uliczkami. To, co bardzo mi się podoba u Kozłowskiej, to pełna świadomość tego, na ile stosowna i konieczna jest dezynwoltura formalna tej opowieści. Składnia i semantyka zdań bywają nieprzewidywalne. Ale to przecież także nietuzinkowa rozprawa z tak zwaną kulturą masową, której zasadniczą cechą jest chaos. Niekontrolowany – w przeciwieństwie do kolejnych akapitów tekstu tej powieści.

Nie jest to eksperyment literacki, z konfrontacji z którym czytelnik wyjdzie bezradny, bezbronny, zagubiony czy zirytowany. „B.Bomb” czyta się świetnie jako jedną opowieść, ale również doskonale można odnaleźć się w jej fragmentach. Męskie sylwetki portretowane są z czułością – nawet wówczas gdy zaczyna być bardzo groźnie, a bohaterowie okazują się niebezpieczni, także dla samych siebie. Językowo rozgrywa się tu także opowieść o nieprzystawalności wielu narracji, które z jakiegoś powodu wyglądają tak, a nie inaczej i również z jakiegoś powodu są semantycznymi kodami zrozumiałymi dla określonej grupy odbiorców. W tej powieści pustynna przestrzeń to taka lingwistyczna i znaczeniowa przestrzeń jałowości. A może trochę kakofonii. Zderza się wiele głosów, światopoglądów, ale także ścierają ze sobą różne środki ich prezentowania przez autorkę – od surrealizmu po bardzo dosadny sarkazm. A wszystko i tak wydaje się całkowicie oderwaną od świata rzeczywistością, w której ktoś wcześniej ponazywał i określił pewne sprawy, potem zaś wrzucił bohaterów w piekło ich niezrozumienia.

„B.Bomb” to chwilami dość mroczna fantazja o tym, że jako ludzkość w zasadzie niczego nie budujemy, wciąż się zwalczając – nawet gdy tkwimy w okopach. To książka o tym, że religia potęguje chaos i dezintegrację. Pojawia się wszędzie tam, gdzie znika możliwość jakiegokolwiek porozumienia czy pojednania. W tym znaczeniu to odważna powieść i bardzo odważne, śmiałe tezy. Wiwisekcja tego, w co wierzymy, staje się mrocznym odbiciem tego, przed czym się cofamy i co rodzi w nas uprzedzenia. Ale to również fascynująca rozprawa socjologiczna o istocie współzależności, kiedy portretuje homoerotyczną relację pana i chama, ujawniając jednocześnie sferę tęsknot i niespełnionych pragnień ich obu, tak samo zagubionych i nieszczęśliwych.

Marta Kozłowska zaskakuje do samego końca. Podoba mi się to, że jest w tej powieści taki nieoczywisty fatalizm, ale są jednocześnie nakreślone sylwetki postaci, które przez chwilę zdejmują swoje groteskowe kostiumy. To jednak przede wszystkim rzecz bardzo dojrzała językowo. Taki trochę rozkwitający ogród – słów, ich znaczeń, nieoczywistej składni, frapującego klimatu zdań nie zawsze zgrabnie przystających do siebie. „B.Bomb” to również narracja świetnie portretująca stadia egzystencjalnego niepokoju, w którym na pewno pozostawi czytelnika pełnego być może niedosytu, ale na pewno zadowolonego z możliwości poznania tego nieoczywistego świata (nie)przedstawionego. Jedna z oryginalniejszych książek mijającego roku.

2020-11-27

„Niebieska Księga z Nebo” Manon Steffan Ros

 

Wydawca: Pauza

Data wydania: 30 października 2020

Liczba stron: 144

Przekład: Marta Listewnik

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Wobec końca

Manon Steffan Ros robi to, co warto prezentować i podkreślać. Pokazuje, że literacki minimalizm jest wielki. A przynajmniej może mieć ogromną siłę oddziaływania. Że króciutką powieść, którą w zasadzie można potraktować jak opowiadanie albo dwa przeplatające się opowiadania, da się zachować w sobie na dłużej. I tak też będzie w moim przypadku, bo „Niebieska Księga z Nebo” ujęła mnie tym, jak pięknie można napisać o ludzkiej samotności i melancholii, dobierając do tego dość oczywiste środki wyrazu i pomysły fabularne. Ros jest niezwykła nie tylko dlatego, że zaskakująco kończy tę postapokaliptyczną fantazję, której akapitów wyziera na nas to, co w takiej formule fantazjowania o przyszłości wydaje się oczywiste, zostało już napisane, może być uznane za kalkę, niebezpieczne powielanie stereotypowego lęku przez zagładą w przyszłości. Nieoczywistość tej krótkiej fabuły tkwi w wizerunku psychologicznym postaci matki i syna. Bardziej jednak w tym, jak zmagania z rzeczywistością, w której ludzie nie dali sobie rady, opowiada dzięki swej niezwykłej perspektywie emocjonalnej i mentalnej trzydziestosześcioletnia Rowenna, ocalała inaczej, inaczej również analizująca swój status ocalałej.

Świetne jest to, że wskazany już minimalizm formy interesująco koresponduje z kształtem świata po tak zwanym Kresie. Sama fantazja o końcu świata powinna być czymś przedstawionym najbardziej sugestywnie jak to możliwe. Ale pisarka nie idzie w kierunku hiperbolizowania czegoś, co ma przerażać. Kres jest w sumie bardzo kameralny. Informacje o nim mamy szczątkowe, ale z nich jesteśmy w stanie złożyć sobie obraz eksploatowany już przede wszystkim przez tanie kino science fiction. I można by pomyśleć, że autorka poszła po linii najmniejszego oporu. Tyle tylko że mamy tutaj bardzo wyjątkowy obraz pustki, bo Manon Steffan Ros koncentruje się na śladach istnienia, a nie na tym, co doprowadziło do zagłady tego istnienia. Ważna zatem jest tu perspektywa. Bohaterowie pochodzą z maleńkiej wioski gdzieś na pograniczu normalnej rzeczywistości. Od lat przyzwyczajeni, że wokół jest kameralnie i bezproblemowo. Postawieni przed pustką są z nią zaskakująco dobrze oswojeni. I to, co jest konsekwencją tego faktu, stanowi najmocniejszy i najciekawszy element tej powieści.

Rowenna wie, że musi ocalić swoje dzieci. Ale kiedy trzeba, zabiera również do siebie walijskie książki. Kiedy sąsiad komentuje jej chęć posiadania przede wszystkim woluminów, wypowiada znamienne słowa: „Instynkt każe ocalić to, co najłatwiej możesz stracić”. Szybko można się zorientować, że nie o książki chodzi w tym instynkcie. Bohaterka w obliczu zagrożenia działa klasycznie i kierując się atawizmami. Kupić zapas jedzenia, zdobyć potrzebne do przetrwania przedmioty. Myśleć logicznie, nie abstrakcyjnie. Książki stanowią tu specyficzne dobro – korzysta z nich przede wszystkim dorastający w pustce po Kresie syn. Perspektywa czternastolatka, którego dojrzały język wypowiedzi jest świadectwem tego, jakie zmiany w mentalności i wrażliwości chłopca dokonały się pod wpływem Kresu, staje się coraz mniej ciekawa, kiedy dostrzec można, że stanowi przede wszystkim uzupełnienie narracji Rowenny. To Siôn ma zapisywać swoją historię w notesie, który wręcza mu matka. Ale ten notes zaczyna zapisywać także ona sama. I wówczas zderzenie perspektyw opisu staje się intrygujące. Wcale nie dlatego, że chłopiec opowiada i nazywa świat po zagładzie, a matka odnosi się do tego, co zapamiętała.

Pamięć Rowenny będzie tutaj sportretowana bardzo przewrotnie. A może tylko z charakterystyczną czułością wobec tego, że bohaterka jest inna niż reszta podobnych jej kobiet. Niepodobna do nikogo, nawet samej siebie nierozpoznająca w tym, co czasem myśli albo przeżywa. Zawsze była niewidoczna. Uległa. Nie wyróżniała się w małej społeczności, właściwie ta społeczność nie zauważała jej obecności. Rowenna była osobna i pogodzona z tym, że żyje gdzieś do wewnątrz. A potem przyszedł Kres i zabrał wszystko, co było dla niej trudne i czasami traumatyczne. Relacje z innymi ludźmi. Uwarunkowania społeczne. Konieczność, by działać i zachowywać się w określony sposób. Imperatyw bycia częścią mikrospołeczności, którą tak szybko i tak bezkompromisowo niszczy jakaś odległa katastrofa nuklearna uderzająca w duże miasta, wielki świat. Rowenna przyjmuje zaskakującą postawę wobec tego, co oferuje jej świat pustki. Śledzenie tego, jak również nietuzinkowych relacji z szybko dorastającym synem, będzie prawdziwą przyjemnością przy czytaniu powieści, która po pewnym czasie sama wyjaśni – myślami bohaterki – dlaczego jest tak krótka, tak lapidarna i tylko punktuje rozpacz, samotność, doświadczenia śmierci czy fizycznej miłości.

Manon Steffan Ros opowiada historię, w której dramaty nie są czymś oczywistym. Nie rozgrywają się tam, gdzie byłoby to spodziewane. Nie mają czytelnej struktury, nie rodzą się z oczekiwanych okoliczności. Ich portretowanie i sens zaskakują, a potem w jakimś stopniu czynią z czytelnika emocjonalnego jeńca. „Niebieska Księga z Nebo” w nietuzinkowy sposób opowiada o tym, czym jest utrata, a czym zysk dla człowieka, którego cywilizacja i lokalna społeczność zmuszają do takiego, a nie innego odbioru rzeczywistości. Dramatem nie będzie tutaj koniec świata, jaki wszyscy znamy. Nie to, że obecnie „nie ma ludzi, radia i Facebooka”. Przyglądając się nieoczywistym fantazjom Ros, wkraczamy do świata, w którym odbierane jest zupełnie coś innego niż to, czego możemy się spodziewać. Ta surowa powieść punktuje jedynie ludzkie straty, ale w taki sposób, że ze strony na stronę coraz bardziej odnosimy wrażenie, iż wcale nie mamy tu do czynienia z oczywistą i przewidywalną fantazją postapokaliptyczną.

Lokalny wymiar książki ważny jest tu nie tylko dlatego, że istotną rolę w rozwoju świadomości czternastolatka odgrywa zdobyta dla niego walijska, nie angielska literatura. Margines Walii jest tu miejscem, w którym wyjątkowo intensywnie zaznacza się kwestia, co to znaczy lokalność. Także w tym lokalnym wymiarze pojęcie końca świata i definicja Kresu nabierają innych znaczeń. Manon Steffan Ros opowiada o tym, jak trudno jest się rozstać ze wszystkim, co jest częścią nas, ale również śmiało fantazjuje o tym, że możemy być sobą… właśnie bez kontaktów społecznych, których wymaga codzienne życie. Poza wszystkim jest to również piękna opowieść o tym, czym jest spełnione i tragiczne macierzyństwo. O wzajemnej odpowiedzialności za siebie matki i dziecka – ta specyficzna narracja buduje tu nie tylko dwie perspektywy opowiadania o świecie, w którym pozostają jedynie najbliżsi sobie ludzie. Intrygująca powieść, która łamie stereotypy i burzy uproszczenia. Mocno wchodząc pod skórę.

2020-11-24

„Kształt ruin” Juan Gabriel Vásquez

 

Wydawca: Echa

Data wydania: 25 listopada 2020

Liczba stron: 560

Przekład: Katarzyna Okrasko

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: Oblicza Historii

Jak odmienna może być melancholia kolumbijskich pisarzy, pokazuje zestawienie kameralnej narracji Tomása Gonzáleza „Trudne światło” – jednej z ważniejszych książek, jakie przeczytałem przed dwoma laty – z monumentalnym „Kształtem ruin”, którą to rzecz można odczytywać na kilku poziomach interpretacji. Traktowana jako powieść polityczna jest niesamowicie zwodnicza i pełna charakterystycznej ironii. Bliżej mi jednak do czytania Juana Gabriela Vásqueza jako mrocznego egzystencjalisty opowiadającego o związkach historii i kłamstwa trochę w duchu Josepha Conrada, w którego twórczości zresztą osiadł bardzo głęboko. Można również tę książkę czytać jak dosyć ciekawą opowieść szpiegowską. Dynamika zdarzeń odsłaniających mroczne tajemnice z przeszłości Kolumbii świetnie tutaj łączy się na zasadzie kontrastu z refleksjami o naturze człowieka, którego umysł musi konfrontować się z różnymi historiami. Te, które staną się wiarygodne, to w dużej mierze te wygrywające wyścig o sugestywność i plastyczność. Dlatego „Kształt ruin” umiejętnie balansuje między teoriami tworzonymi na bazie faktów a faktami, których kwestionowaniem zajmą się różne opowieści. Vásquez przyjrzy się temu, jaka jest anatomia takich opowieści. W jaki sposób powstają, czemu służą i przede wszystkim – jaki jest ich wymiar egzystencjalny. To także ambitna narracja o tym, że moralnym obowiązkiem każdego obywatela jest zrozumienie przeszłości swojego kraju. Jakkolwiek odbierana – będzie czytelniczym wyzwaniem. Zwłaszcza że jest również inteligentną autotematyczną grą z tym, czym staje się pisanie powieści dla samego autora.

Vásquez lubi tajemnice i zagadki. Dał tego dowód w innych powieściach, które miał okazję poznać polski czytelnik. Tu enigmatyczność będzie budowała zarówno warstwę fabularną – stosunkowo wątłą jak na powieść takich rozmiarów – jak i szereg znaczeń symbolicznych. W tajemniczości zanurzone będą nie tylko wizerunki bohaterów, ale również to, w jaki sposób myślą o sobie, jak analizują historycznie ważny czas przeszły, i w końcu to, przez pryzmat jakich doświadczeń rozumieją dramatyczną historię Kolumbii. Państwa przez dekady nękanego przez przemoc, chaos, ale także ukrywanie prawdy. „Kształt ruin” będzie powieścią o demaskacji kłamstwa, a także o tym, że jest ono często składową tego, w jaki sposób myślimy o sobie i tym, co kształtowało losy naszego państwa. Nic u Vásqueza nie będzie tym, czym może się wydawać, i to stanowi największy atut tej książki. Jej fantazjowanie o tym, czy kłamstwo może nas czynić atrakcyjnym. O tym, dlaczego i jak często mu ulegamy. Dlaczego kłamcę jesteśmy w stanie nazwać orędownikiem prawdy. W jaki sposób fałsz przekonań i działań zgubnie wpływa na rozumienie przeszłości własnego kraju.

Carlos Carballo i Francisco Benavides to dwaj charyzmatyczni mężczyźni, których los stawia na drodze autora powieści i w wyjątkowo skomplikowany sposób łączy z tragiczną postacią – to zamordowany w 1948 roku Jorge Eliécer Gaitán. Jego śmierć była dla Kolumbii dramatycznym końcem i równie dramatycznym początkiem wielu przerażających zmian społecznych. W tej powieści Gaitán symbolizuje przede wszystkim bezkompromisowość sprzeciwu wobec elit władzy. Ale jest to też postać, z którą powiążą się dość mroczne fetysze. Dzień jego śmierci stanie się zapisaną w pamięci traumą, od jakiej nie sposób się uwolnić. A narrator tej książki podąży śladami obsesji swoich nowych przyjaciół, by odkryć przede wszystkim to, co w nim samym wywołuje niepokój moralny oraz egzystencjalny.

Kolumbia jawi się jako kraj, do którego zbrodnia przychodzi wciąż na nowo i wciąż pod tą samą postacią. Bohaterowie zadają pytania o to, jak wyjaśniona i zinterpretowana zostaje zbrodnia oddziałująca na cały naród. Kim stają się wówczas oprawcy, a kim ofiary. Juan Gabriel Vásquez błyskotliwie poprowadzi nas przez świat, w którym konfabulacje, fakty i ich rozumienie oraz ludzka wyobraźnia spragniona tego, by pojąć i poczuć sprawiedliwość, stworzą niezwykły świat przedstawiony – miejsce, gdzie zderzy się mroczna Historia z jeszcze bardziej mrocznymi jej interpretacjami. Bo przecież aby tę Historię napisać i zapisać w powszechnej świadomości, walczą o uwagę rozmaite teorie i tłumaczenia. „Kształt ruin” sugeruje, że to, co uważamy za oczywistości historyczne, może być pokłosiem konfabulacji. Ludzkie życie wciąż tkwi pośród teorii spiskowych i ta książka chce być ponurą fantazją o tym, jak silnie każda z takich teorii może oddziaływać na ludzki umysł, kiedy prawda historyczna staje się bezbronna. Bo Vásquez opowiada o tym, w jaki sposób to, co uznane za fakt, może stać się dopiero początkiem drogi zrozumienia, co naprawdę miało miejsce. A obsesyjnie skupieni na własnych motywach działania bohaterowie tej książki są świetnym przykładem tego, że z każdego znaczącego dla społeczeństwa dramatu mogą wydobywać się dramaty niezwykle intymne. A za nimi – inne perspektywy patrzenia na coś, co powinno się widzieć obiektywnie.

Podoba mi się tu zestawienie intymnego i osobistego rysu autora z tym, z czym mierzy się jako towarzysz rozmów wspomnianych już enigmatycznych mężczyzn. Rozważając, czym jest śmierć w wymiarze narodowym, politycznym, społecznym i egzystencjalnym, narrator konfrontuje się z życiem. Przedwcześnie pojawiające się na świecie córki walczą o każdy oddech i nową biografię w państwie, które przecież tak wielu ludziom złamało życiorysy. Te nakreślone w tle dzieci są trochę pastelowymi elementami tej mrocznej narracji. Dzięki funkcjonującej gdzieś w oddali opowieści o odpowiedzialnym ojcostwie „Kształt ruin” nie jest tak bezwzględnie mroczny.

Ale najciekawsza jest przede wszystkim forma tej powieści. Sama w sobie kontestuje to, co opowiada, pokazuje wiele spojrzeń na te same kwestie, podaje w wątpliwość to, co oczywiste, staje się od początku do końca takim trochę artystycznym chaosem, w którym zadaniem czytelnika jest poszukiwanie prawdy. W tym znaczeniu Vásquez napisał powieść będącą zagadką. Narrację dla czytelnika uważnego, skoncentrowanego, ale jednocześnie mogącego uzyskać wobec fabuły niezbędny dystans, którego do spraw, o jakich opowiada ta książka, nie mają jej bohaterowie. Ale dzięki temu są bardziej przejmujący, kiedy chce się podążać ich tokiem myślenia, lecz wciąż na nowo wyczuwa się tam jakieś mielizny, intelektualne pułapki. Dlatego „Kształt ruin” to rzecz naprawdę zajmująca. Odsłania przerażającą historię Kolumbii, zadając ważne pytania o przyszłość kraju wyrosłego z rozpaczy i przemocy. Czym jest ostatecznie? Być może intymnym dziennikiem samego autora, który pisząc tę powieść przez trzy lata, nie tylko zanurzył się w fikcji literackiej, ale również ujrzał własną literacką wrażliwość – jej zrozumienie dało początek interpretacjom i sugestiom. To na pewno ważna książka dla Kolumbijczyków, ale jakże uniwersalna, kiedy mówi o tym, że nasze rozumienie zjawisk i zdarzeń tego świata może utknąć w pułapce subiektywizmu i niepokoju.

2020-11-20

„Niespokojna krew” Robert Galbraith

 

Wydawca: Wydawnictwo Dolnośląskie

Data wydania: 25 listopada 2020

Liczba stron: 912

Przekład: Anna Gralak

Oprawa: miękka

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Matka, kobieta, tajemnica

J.K. Rowling powiela trochę serię o Harrym Potterze, jeśli chodzi o objętość kolejnych części cyklu. W podpisanej pseudonimem artystycznym serii dla dorosłych zarówno „Wołanie kukułki”, jak i „Jedwabnik” zamykały się w pięciuset stronach. Najnowsza, piąta już odsłona detektywistycznych przygód Cormorana Strike’a i Robin Ellacott zajmie uwagę na dużo dłużej, ale imponująca objętość tej powieści jest tylko atutem. Niesamowite, że po serii literackiej dla młodego czytelnika autorka potrafi stworzyć jej znakomity odpowiednik dla dorosłych. Tym razem trochę ironicznie bawiąc, bo w „Niespokojnej krwi” dzieci zostaną sportretowane jako samo zło. Ale to niejedyny akcent humorystyczny, bo czytając tę mroczną historię, można uśmiechnąć się wiele razy. Jak wówczas, gdy przesłuchanie przerywa donośne oddanie gazów, czy wtedy, gdy widzimy, że wyjątkowo groźny przestępca sepleni. Robert Galbraith jest w rewelacyjnej formie – ta książka dowodzi tego w sensie ogólnym i w najdrobniejszych szczegółach. Widać dbałość o to, by nawet bohaterów epizodycznych uczynić pełnokrwistymi postaciami będącymi w stanie unieść na swoich barkach osobną narrację. „Niespokojna krew” będzie dowodem na to, że nawet jeśli w czasie rzeczywistym nie dochodzi do zbrodni, można z wypiekami na twarzy i ciarkami na plecach czytać od początku do końca powieść detektywistyczną o mrokach przeszłości.

Cormoran Strike wraca w rodzinne strony, do Kornwalii. Sam początek obrazuje, jak ambiwalentne uczucia żywi do miejsca, w którym się wychował. Nie chodzi tylko o to, że wychowania podjęła się ciężko teraz chora ciotka, która zastąpiła bohaterowi oboje rodziców. Jedno z nich będzie chciało upomnieć się o uwagę syna, jednak będzie to praktycznie niemożliwe, bo Strike doskonale pamięta odrzucenie. Przynajmniej to ojcowskie, bo matczyne jest w stanie sobie racjonalizować i tłumaczyć. W tym momencie warto zaznaczyć, że „Niespokojna krew” będzie bardzo ciekawą fantazją o nieobecnych matkach i o tym, w jaki sposób ta nieobecność naznacza ludzką psychikę. Poza retrospekcjami z życia głównego bohatera, który nigdy – w przeciwieństwie do swojej siostry – nie odrzucił rodzicielki za to, co mu zrobiła, będziemy mieli również historię zleceniodawczyni Strike’a od czterech dekad mierzącej się z matczynym opuszczeniem. Ale matka, która pozostawia dziecko, pojawi się w jeszcze jednej, najbardziej mrocznej historii. W biografii seryjnego mordercy, któremu Cormoran Strike będzie musiał przyjrzeć się uważnie. Dlatego poza detektywistycznym sznytem mamy tutaj całkiem niezłą literaturę obyczajową o tym, co wydobywa się z największego braku doświadczanego przez dziecko. I co się dzieje, kiedy tak osamotnione dorasta i musi zbudować swoje dorosłe życie.

To właśnie w rodzinnych stronach Strike otrzyma nowe, specyficzne zlecenie. Od kobiety, która nie może się pogodzić ze zniknięciem swojej matki. Margot wyszła z pracy i rozpłynęła się w czasie i przestrzeni. To był rok 1974, a dzisiaj jej córka wciąż tkwi w potwornej niepewności – chciałaby wiedzieć, co się wydarzyło i czy matka świadomie zdecydowała o tym, by ją porzucić. Cormoran i Robin, których relacje zarysowane są tu bardzo dynamicznie i intrygująco, decydują się pomóc, choć wiedzą, że sprawa sprzed tak wielu lat może nie doczekać się rozwiązania. Kiedy jednak pojawia się sugestia, że Margot została prawdopodobnie zamordowana przez seryjnego zabójcę kobiet, rozwiązanie zagadki nabierze dodatkowych walorów czytelniczych. Jak wspomniałem wcześniej, w czasie realnym Strike nie mierzy się z żadnymi zbrodniami. Co jednak się stanie, kiedy zajrzy w przeszłość i otworzy mroczną puszkę Pandory?

Galbraith świetnie prowadzi nas przez śledztwo, drobiazgowo prezentując każdą scenę rozmowy z ludźmi, którzy mogli być zamieszani w zniknięcie Margot. A tropów jest bardzo wiele. Podoba mi się indywidualizacja rozmówców pary detektywów. To fascynująca galeria postaci, w której pojawiają się ludzie śmieszni, żałośni, okrutni, cyniczni i osamotnieni. Strike i Ellacott zderzają się nie tylko z różnorodnymi temperamentami oraz systemami wartości swoich rozmówców. Z tych spotkań wyłania się świetny obraz samej zaginionej. „Niespokojna krew” to bowiem powieść perspektyw. Jakże różnie możemy spoglądać na tego samego człowieka w zależności od tego, jaką mamy wrażliwość i w jaką relację z nim weszliśmy.

Mroczna opowieść o ostatnich tygodniach życia Margot to także narracja z wyraźnym feministycznym wydźwiękiem. Bo w tej powieści J.K. Rowling położy nacisk na odważne, zdeterminowane, pewne siebie i walczące o lepsze życie kobiety. Charyzma żeńskich postaci nie ogranicza się do Robin, która w tej części walczy z wykańczającym ją rozwodem oraz końskimi zalotami współpracownika. Nie ogranicza się do Pat, fascynującej postaci drugiego planu, sumiennej i inteligentnej sekretarki, której z jakichś powodów Strike nie darzy sympatią. Dzielne i odważne kobiety ujawnią się tu w wielu historiach, ale Galbraith ma dla czytelnika dodatkową niespodziankę. „Niespokojna krew” będzie swoistą rozprawą z tym, co w płciowości okrutne i ważne, bo już na wstępie widzimy bezpardonową drwinę z szowinizmu. Dalej będzie jeszcze lepiej, jeszcze bardziej wieloznacznie i naprawdę ciekawie.

Całość zaś sprawia wrażenie polifonii głosów, które budują raz jeszcze czas przeszły kogoś, kto już nie może tego czasu opowiedzieć. Dla Galbraitha sama opowieść jest bardzo ważna. Rozmowy prowadzone przez głównych bohaterów są miniperełkami literackimi. Tak jakby powieść pokaźnych rozmiarów chciała się skoncentrować na mikroskopijnych narracjach i pokazać, że siła oddziaływania to nie tylko ujęcie panoramiczne, ale również intymny wielokrotnie zapis spotkania dwóch lub trzech osób, kiedy dochodzi do ujawniania wspomnień wciąż żywych i wciąż na nowo rozpalających wyobraźnię.

„Niespokojna krew” to także po części opowieść graficzna. Narracja jest uzupełniona licznymi rysunkami, bo trop śledztwa wiedzie poprzez sfery okultyzmu i astrologii, uwzględnia także moc tarota. Na ile są to kwestie istotne, oceni już sam czytelnik. Nie zaburza to spójności głównego wątku. Dodaje kolorytu samej powieści. Tym bardziej że będzie tu też właśnie książka w książce, próba uporządkowania i zinterpretowania losów zaginionej Margot. Nade wszystko jednak Robert Galbraith uświadamia, że konfrontacja z przeszłością bywa sytuacją, w której szalejące demony utrudniają życie oraz myślenie. Doświadczą tego nie tylko przesłuchiwani bohaterowie. W dużej mierze sam Cormoran Strike zrozumie, że najbardziej osobista historia przeszłości będzie zawsze tym, co w czasie teraźniejszym doskwiera lub zastanawia. W zależności od tego, ile pytań bez odpowiedzi pozostawił w nas czas przeszły.

2020-11-18

„Codziennie jest piątek. Szczęście po nordycku” Kinga Eysturland, Iga Faurholt Jensen, Aldona Hartwińska, Agnieszka Jastrząbek, Aleksandra Michta-Juntunen, Magdalena Szczepańska

 

Wydawca: Pascal

Data wydania: 28 października 2020

Liczba stron: 240

Oprawa: zintegrowana

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Północny optymizm

Odwiedziłem wszystkie kraje nordyckie. Ta książka musiała więc być moją lekturą obowiązkową, bo chciałem skonfrontować spostrzeżenia turysty, który jednak nie miał wielu kontaktów z mieszkańcami odwiedzanych krajów, z tym, co autorki – naprawdę kochające i rozumiejące kraje, które portretują – mają do opowiedzenia, analizując przede wszystkim mentalność. Twórczynie tej publikacji na pewno wiedziały, że stoją przed nie lada wyzwaniem. Książek o krajach nordyckich napisano i wydano w Polsce bardzo wiele. Niektóre mozolnie i w nudny już sposób powtarzają oparte często na stereotypach opinie. I choć rozmówcy z tej książki sprawiają wrażenie zachowujących dystans, a ich wypowiedzi niekiedy są bardzo zachowawcze, „Codziennie jest piątek” to mimo wszystko ważna i oryginalna książka. Przede wszystkim dlatego, że koncentruje się na tym, jak różnorodnie, a jednocześnie po nordycku uniwersalnie realizuje się w codziennym życiu pojęcie szczęścia oraz osobistego spełnienia. Świetnie również funkcjonuje tytułowy piątek – jest punktem odniesienia do rozważań o tym, dlaczego mieszkańcy krajów Północy tak bardzo cenią sobie wolny czas, tak ciekawie go celebrują. Być może bycie szczęśliwym to przede wszystkim zachowywanie równowagi między tym, co konieczne do zrobienia, a tym, co robić jest najprzyjemniej. A może chodzi o coś zupełnie innego.

Rozmaicie się to definiuje. Warto poszukać w tej publikacji nie tylko podobieństw, ale przede wszystkim ciekawych różnic. Czy jest to norweskie „kos”, czy fińskie „sisu”, a może najbardziej znane w świecie duńskie „hygge”, szwedzkie „lagom”, farerskie „hugni” czy islandzkie „þetta reddast” – to za każdym razem pojęcia bądź zwroty bardzo niejednoznaczne i podoba mi się niuansowanie w ich przedstawianiu. Kraje portretowane w tej książce wyrastają z licznych podobieństw i w tym znaczeniu bardzo ciekawy jest tekst Kingi Eysturland, która we wstępie opowiada o tym, czym jest konstrukt kulturowo-mentalny stworzony przez nordyckie społeczeństwa. Bo wszyscy ludzie Północy stworzyli przede wszystkim specyficzne społeczności, a na kształt ich funkcjonowania ma wpływ surowość klimatu oraz pragmatyczność. Nade wszystko jednak poszanowanie dla każdego człowieka. O szeroko pojętej tolerancji wraz z wolnością jest tu wielokrotnie mowa. Nordycka recepta na szczęście ma naturalnie wspólny mianownik, wyrasta on między innymi z tego, jak wyglądają historia, polityka, relacje międzyludzkie i przede wszystkim sposób funkcjonowania instytucji państwa, do którego na północy Europy wszyscy mają ogromne zaufanie. Autorki tej książki starają się przyjrzeć bliżej temu, co konkretnie gwarantuje poczucie szczęścia i jak trudne do opisania jest samo to pojęcie. Nieprzypadkowo „Codziennie jest piątek” otwierają różne wypowiedzi samych mieszkańców krajów nordyckich. Odnieść można wrażenie, że ich różnorodne postrzeganie szczęścia to jednak prostota i charakterystyczny minimalizm – tak obecny w innych sferach życia. Szczęście osiągają w prosty sposób, ale żeby mówić o nim dzisiaj indywidualnie, jako społeczeństwa włożyli mnóstwo pracy w to, aby nakreślić rejon poszukiwań tego szczęścia. A przede wszystkim uczynić ten rejon bezpiecznym miejscem do poszukiwania spełnienia.

Trudno określić, który z rozdziałów jest najciekawszy, który najbardziej twórczo podchodzi do tytułowego zagadnienia. Dla mnie była to oczywiście opowieść o Wyspach Owczych – nie tylko dlatego, że tam akurat nie byłem, że jest to jedyne terytorium zależne portretowane w książce (brakowało mi perspektywy grenlandzkiej i alandzkiej) i że akurat społeczność farerska różni się od pozostałych społeczności nordyckich, co Kinga Eysturland punktuje, ale i interesująco komentuje. Świetny jest rozdział o Islandii – przede wszystkim dlatego, że Agnieszka Jastrząbek miała chyba najtrudniejsze zadanie po tym, jak o tej północnej wyspie napisano już praktycznie wszystko. Podoba mi się zwięzłość opowieści o Danii Igi Faurholt Jensen – jakby samą strukturą starała się oddać tę minimalistyczną postawę społeczną i po części egzystencjalną Duńczyków. W opowieści o Finlandii Aleksandra Michta-Juntunen wyłamuje się nieco z peanów na cześć społeczności nordyckiej, uczciwie pisząc o pesymizmie i mroku Finów. Ale nie jest też tak, że to książka mówiąca tylko o rzeczach pięknie brzmiących. Stworzona w dobie pandemii koronawirusa, której cień dostrzec można w każdym rozdziale, chce jednocześnie mniej lub bardziej czytelnie zaznaczać, że narody nordyckie nie są społecznościami wiecznie zadowolonych, uśmiechających się ludzi. Dlatego poszukiwanie tych furtek, które wyprowadzają nas trochę z naczelnej tematyki, będzie dla czytelników bardziej krnąbrnych i kontestacyjnych okazją do tego, by odczytać tę rzecz nieco inaczej.

To, co bardzo istotne w rozważaniach o szerokim pojmowaniu szczęścia, to podkreślany przez cały czas bliski związek ludzi Północy z naturą i szacunek do przyrody, która jest w ich krajach najważniejsza – to ona staje się źródłem inwencji twórczej pomagającej żyć aktywnie i czuć spełnienie z tego, kim się jest. Portretowana natura jest oczywiście bardzo różnorodna. Z innym pejzażem będzie obcował Szwed, z innym Islandczyk. Autorki zaznaczają jednak to, że w dobie antropocentryzmu narody nordyckie konsekwentnie budują silną relację ze swoim środowiskiem, bo to one są jej częścią, a nie przyroda ma być na ich rozkazy. Być może trochę zaborczy są tu Norwegowie, ale każda opowieść z tej książki jest historią wspaniałej harmonii z tym, co nas otacza. Tym, co ludzie z portretowanych krajów widzą być może wyraźniej niż reszta mieszkańców globu.

Droga do szczęścia może wieść również przez żołądek. A właściwie autorki sugerują, że bardzo często tamtędy wiedzie. Stąd też świetne apendyksy w postaci przepisów kulinarnych i przede wszystkim wspaniałych zdjęć potraw, dzięki którym ma się ochotę na odmianę własnej diety. Możemy tutaj dostrzec ważny socjologiczny wymiar nordyckiego przygotowania posiłków oraz ich spożywania. Ma się ochotę spróbować tego, czym zachwycają się ludzie potrafiący niezwykłą kuchnię stworzyć z naprawdę prostych produktów. Ale ważnym dodatkiem do narracji twórczyń publikacji są rozmowy z ludźmi, którzy opowiadają o tym, że poszukiwania szczęścia ani nie są specjalnie absorbujące, ani też nie wpędzają w kompleksy. Nordyckie szczęście naprawdę jest tuż obok. Być może jest także blisko każdego z nas, tylko nie potrafimy go po nordycku odnaleźć ani zdefiniować. W tym znaczeniu ta książka będzie źródłem inspiracji do bardzo prostych działań i określania równie prostych oczekiwań. Bo w gruncie rzeczy opowiada o tym, co uniwersalne, a co położenie geograficzne warunkuje być może trochę inaczej i właśnie ta inność jest tu ciekawie akcentowana.

To również rzecz, która w każdym rozdziale podkreśla wagę więzi z drugim człowiekiem. Sporo mieszkańców krajów Północy jest samotnych i świadomie tę samotność wybierają. Ale twórczynie pokazują, że prawie zawsze relacje z bliskimi są zbudowane na naturalności i niemal pierwotnej potrzebie kontaktu. Szczęście po nordycku to wchodzenie w satysfakcjonujące relacje. Utrzymywanie tych, dla których można poświęcić bardzo wiele. A może po prostu naturalnie dać im priorytet w naszym życiu.

Cieszę się, że autorki – na co dzień dobrze się znające i podejmujące wspólne inicjatywy – tak zgrabnie i bezpretensjonalnie oprowadziły mnie po miejscach, które wcześniej poznałem. Przedstawiły ludzi, których wypowiedzi przyjemnie było poczytać. To taka książka, która wprowadzi nas w piątkowe lenistwo oraz piątkową beztroskę w zupełnie niedostrzegalny sposób. Czytanie jej to już urokliwy i wolny od napięcia piątek. Kiedykolwiek się po nią sięgnie.

2020-11-16

„Jesień” Ali Smith

 

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 2 września 2020

Liczba stron: 304

Przekład: Jerzy Kozłowski

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: Przesadny artyzm

Jestem bardzo rozczarowany tą powieścią. To znakomity przykład tego, jak proza artystyczna może zjadać własny ogon. Zaplanowana i przemyślana struktura tej książki, która świadomie odchodzi od linearności, staje się jednocześnie męczącym kolażem tematów, motywów, opisów sytuacji i nieco nadmuchanych poetycko fragmentów, w których rzeczywistość ma nabrać wyjątkowego wymiaru – podobnie jak przeżycia bohaterów. Zwłaszcza znajdującego się w poczekalni śmierci wiekowego pacjenta domu opieki. Granicę między życiem a umieraniem Ali Smith wykorzystuje w trochę pretensjonalny sposób. Sam pomysł na to, by rzecz miała charakter kolażu, nie jest niczym złym i bardzo przykuwa uwagę. Do momentu, w którym okazuje się, że „Jesień” nie chce o niczym opowiedzieć. Ma być powieścią sugestii i domysłów. Mogłoby to być ciekawe, ale narracja jest nieprzekonująco skomponowana. Zbyt zawiła w swojej symbolice i nazbyt oczywista, kiedy mówi dosadnie o życiu w Szkocji tuż po referendum brytyjskim, które spolaryzowało opinię społeczną i usankcjonowało przejawy agresywnej ksenofobii.

Nie mogę zrozumieć niezwykłości najważniejszych bohaterów, ich relacji. Mam wrażenie, że w tym zakresie wszystko jest dosyć koturnowe, niesamowitość nadęta, a wrażenie obcowania z niezwykłymi ludźmi może być przede wszystkim efektem sprytnej manipulacji twórczej. I frazy, która pięknie zwodzi, opisując tych ludzi oraz to, co ich połączyło. Sportretowany fragmentarycznie David Gluck ze swoim wiele mówiącym nazwiskiem otrzymuje charyzmę, której usankcjonowania tu nie widzę. Porywa wyobraźnię nastolatki i gra z nią w opowiadanie świata na bazie starych historii. Zabieg trochę przypominający jedno z oczywistych ćwiczeń pisania twórczego w szkole podstawowej. Ali Smith czyni jednak z Davida nie tyle mentora, ile przede wszystkim przewodnika po świecie innego obrazowania, który zwraca uwagę na mnogość znaczeń słów, ukazuje ich twórczą siłę, lecz przede wszystkim chce malarsko opowiedzieć świat, który on zna bardzo dobrze, a jego młodziutka przyjaciółka dopiero nazywa. Autorka nadaje bohaterowi status nieobecnego, a jego sylwetkę odkrywamy w tym, jak myśli i rozumie świat Elisabeth – dziś już trzydziestodwuletnia, dojrzała i pewna swego kobieta. Wynoszenie Glucka do rangi bohatera, który stwarza świat i go uczy, jest mało wiarygodne. Ta relacja jest oczywiście specyficzna, ale poza czytelnymi kontrastami, które ją zdominują i będą chciały ją pokazać w twórczy sposób, nie ma u Smith niczego naprawdę nadzwyczajnego. Ale są ambicje, by pokazać tę dwójkę wyjątkowo oryginalnie. David jest dla mnie papierowy. Nie przemawia, nie przejmuje. Właściwie tak naprawdę go nie ma – jak by to sugerowała sytuacja ciągłego snu, podczas którego Gluck przechodzi w wyobraźni coraz to nowe metamorfozy.

Postać Elisabeth to także zbiór luźno powiązanych fantazji o roli życia i sztuki. Jej rzeczowość – skonfrontowana z dosadnością działania instytucji, z jakimi musi się mierzyć bohaterka, a te zmagania są chyba najciekawsze w powieści – łączy się tu z pojęciem poszukiwania wewnętrznej wolności oraz z feminizmem. Nawiązanie do niego staje się dydaktyczne, kiedy z powieści wyłaniają sie fascynujące, aczkolwiek niekoniecznie dobrze tu wpasowane losy Pauline Boty – artystki wbijającej się w świat brytyjskiej bohemy tak mocno przesiąkniętej testosteronem i uprzedzeniami. Mała Elisabeth stara się być bardzo racjonalna, kiedy jako trzynastolatka zaznacza: „Nie ma sensu tworzyć świata, skoro istnieje już ten prawdziwy”. A jednak David zakwestionuje to stwierdzenie, życie bohaterki zaś stanie się ciągłymi poszukiwaniami. Przyznam, że trochę się w nich pogubiłem. Elisabeth ma być odpowiedzialna za zbyt wiele tez i sugestii naraz.

Należy oczywiście odczytać „Jesień” jako narracyjny komentarz do świata, w którym zamiera dialog. Brexit staje się faktem i ludzie wokół przestają się komunikować. Powieść Smith ma być w założeniu wielogłosem i ma ukazać pewien chaos, jednak zamierzenie autorki chyba się nie udało, bo bardzo łatwo i bardzo szybko można się po prostu w „Jesieni” zagubić. I naprawdę trudno powiedzieć, ile w tej książce publicystycznego głosu, ile wnikliwej obserwacji rzeczywistości, w której gubi się społeczeństwo, a ile wtórnej dość i powtarzalnej opowieści o tym, czym ma być ludzka pamięć, czym zapominanie i jak jedno z drugim tworzy niespotykaną wrażliwość. Oraz daje narzędzia do tego, by zajrzeć w głąb siebie dużo bardziej świadomie, czego nie potrafi już uczynić zantagonizowane i zagubione po referendum społeczeństwo.

Chciałem jeszcze zbliżyć się do Szkocji i trochę jej w tej książce odnaleźć. Tu także spore rozczarowanie. Malarskie opisy będą dotyczyć głównie krajobrazów emocjonalnych. Z półcieni wydobywa się ciekawie relacja między Elisabeth a jej matką, jednak mam wrażenie, że i pomysł nakreślenia tego, kim się dla siebie nawzajem stają, też nie wypalił, bo tym razem było zbyt dosadnie. Stąd moje przekonanie, że Ali Smith trochę gubi się w tym, kiedy chce być metaforyczna, a kiedy dosłowna. Cała ta opowieść skupia w sobie spektrum problemów i dylematów, które mogłyby być treścią opasłego tomu, i jeżeli część z nich autorka przeniesie do kolejnych powieści cyklu, to na pewno z korzyścią dla nich. Jakkolwiek nurtujące może być pytanie, czy zaprezentowany tematyczny i stylistyczny chaos jest świadomą introdukcją do dalszych opowieści,  to jednak „Jesień” nie wywołuje mojej chęci, by czytać następne książki tej pisarki.

Najbardziej intryguje wielowarstwowy obraz samotności w tej książce, bo to przecież narracja czasu smutku i czasu wyobcowania, do którego dochodzi z różnych powodów. Samotność Davida jest enigmatyczna, samotność Elisabeth to pokłosie jej życiowych wyborów. I tu pojawia się pytanie o to, czy potraktować „Jesień” jako powieść smutną, melancholijną, czy tylko silącą się na to, by w tonacji blue opowiadać o sprawach dość oczywistych – o ludzkiej bezradności wobec życia i o tym, jak to życie nabiera barw i kształtów dzięki naszej wyobraźni. Jaką w tym rolę odgrywa sztuka, czym jest uważna lektura książek czy nietuzinkowe spoglądanie na obrazy. Ali Smith nie tyle zmarnowała potencjał, ile przede wszystkim za bardzo skomplikowała formalnie tę powieść. Za dużo punktowania, które najpierw staje się wyzwaniem czytelniczym, ale w ostatecznym rozrachunku jednak męczy. Konia z rzędem temu, kto kilka miesięcy po lekturze będzie w stanie powiedzieć, o czym „Jesień” była. Zostają w pamięci pojedyncze obrazy, bo też pisarka chce oddziaływać językiem i wizją w obrębie kilku stron, nie całości książki. Obawiam się jednak, że nie odnalazłem się w tej artystycznej łamigłówce – być może dlatego, że składa się ze zbyt wielu elementów, a część z nich, po uważnym przyjrzeniu się, spycha tę narrację niebezpiecznie w stronę truizmów opisanych pięknymi słowami.

2020-11-12

„Cherub” Przemysław Piotrowski

 

Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 12 listopada 2020

Liczba stron: 640

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Konfrontacja ze złem

Przyznam się, że po przeczytaniu „Cheruba” musiałem wziąć kilka głębokich wdechów. Na wstępie trzeba z całą stanowczością zakomunikować, że jeśli zwolennicy „Piętna” i „Sfory” oczekiwali spektakularnego zamknięcia mrocznej trylogii, z pewnością nie mogli się spodziewać, że będzie ono mieć taki charakter. Przemysław Piotrowski proponuje nam historię, która napisana jest jeszcze lepiej niż „Piętno”. Biorąc pod uwagę to, że „Sfora” była bardziej stonowana, bałem się artystycznego wypalenia i tego, że „Cherub” nie uniesie ciężaru świetnych wcześniejszych części. Okazuje się jednak, że mamy do czynienia z najlepszą powieścią cyklu! Hiperbolizowanie okrucieństwa, któremu Piotrowski nadał tak szczególne znaczenie już w „Piętnie”, tutaj samo w sobie jest pisarskim majstersztykiem. Autor doskonale wie, w jaki sposób wzmocnić środki wyrazu, by bezmiar grozy obezwładniał. I naprawdę rzadko mi się zdarza, że przy tego typu literaturze trudno mi złapać oddech. To, co rozgrywa się na kartach „Cheruba”, nie tylko jest pasjonujące i napisane z prawdziwym nerwem. Najbardziej podoba mi się oryginalność rozwiązań fabularnych. Po lekturze tej książki nikt już nie będzie w kpiącym tonie mówił „ale to już było”.

Bo „Cherub” to książka o tym, że okrucieństwo mordercy uderza nie w mniej lub bardziej przypadkowe ofiary, lecz w środowisko śledczych. Na celowniku znajdą się stróże prawa i wydaje się, że nic nie może stanąć na przeszkodzie temu, aby szaleniec z powieści zrealizował swą krwawą jatkę. Już na początku czytamy o wyjątkowo brutalnym morderstwie popełnionym na prokuratorze. Wieść o jego śmierci z dużą ulgą przyjmuje kobieta, która już w „Sforze” przejęła zielonogórskie stanowisko prokuratorskie, ale dopiero teraz zetknie się z prawdziwie mroczną sprawą do rozwiązania. Arleta Winnicka, kobieta upokorzona przez Igora Brudnego, będzie musiała z nim współpracować, kiedy okaże się, że zamordowanie prokuratora to dopiero początek kolejnej przerażającej zagadki, której rozwikłanie wymusi na Brudnym trzeci powrót w rodzinne strony z Warszawy, gdzie nie może się odnaleźć – ani w związku z Oksaną, ani pośród zleceń pachnących korupcją i nepotyzmem. Winnicka to chyba najstaranniej sportretowana postać w „Cherubie”. Kobieta bardzo niejednoznaczna, władcza i z wielką charyzmą. Ale pokazująca także swoje słabości. Relacje z powracającym Brudnym będą wyjątkowo napięte, jednak bohaterce najbardziej zależy na tym, by świat nie poznał jej sekretu, który zabrał do grobu zamordowany prokurator.

Szokujące i mocne uderzenia w strukturę policyjną wyróżnią „Cheruba” i uczynią z tej powieści narrację kompletnie nieprzewidywalną. Ale Przemysław Piotrowski konsekwentnie wraca do portretowania zła i tu akurat nie zaskoczy. Być może tylko rozmiarem tego zła, które wydobyło się z mroków klasztornej placówki opiekuńczej, gdzie maltretowano wychowanków i niewielu z nich – jak Igor Brudny – miało tak wiele wewnętrznej siły, by wydostać się z mroku czasu przeszłego i zdystansować od jego demonów. To kolejna – i najmocniejsza – odsłona tego, co w fantazji autora może składać się na obraz psychopaty. Jeśli „Piętno” czy „Sfora” sięgały do głębi wszelkiego rodzaju zaburzeń psychicznych spowodowanych ogromnym ładunkiem traum, „Cherub” jakby rozsiadł się w tej piekielnej przestrzeni i portretując walkę Brudnego z bezlitosnym zabójcą, nie chciał już nigdy wypuścić czytelnika ze szponów egzystencjalnego piekła, które na zawsze naznaczyło umysły wielu bezbronnych dzieciaków.

Brudny zaprezentowany jest tu w bardzo ciekawy sposób. Wydaje się, że wszystko już o nim wiemy, ale Przemysław Piotrowski ma pomysł na to, by odsłaniać kolejne karty. Dość wspomnieć, że tym razem konfrontacja z przeszłością zmusi bohatera do mierzenia się z wyjątkowo trudnymi dylematami moralnymi, postawi go w sytuacji granicznej, a nawet zobrazuje coś, czego raczej żaden czytelnik by się nie spodziewał, czyli bezradność. U boku zdeterminowanego gliny wciąż znajduje się jego partnerka Julia Zawadzka. Autor nie zapomina o zawiłościach emocjonalnych relacji tej pary, tutaj ukazanych równie ciekawie jak nowa intryga pełna zła i okrucieństwa, której adresem znowu będzie miejsce, skąd Brudny nigdy tak naprawdę nie uciekł. Nie porzuca też jednego z najważniejszych bohaterów dwóch poprzednich części – charyzmatyczny inspektor Roman Czarnecki jest już co prawda na emeryturze, ale wróci do gry. Tym razem takiej, w której sam doświadczy cierpienia utraty kogoś ważnego.

Piotrowski ciekawie i nowatorsko wraca do tematu upokorzenia oraz doświadczania przemocy jako elementów na zawsze determinujących działanie człowieka. Psychopatia wyłaniająca się z tych mrocznych stron jest równie przerażająca jak ta z „Piętna”, ale odnieść można wrażenie, że autor sięga tutaj dużo głębiej. Tam, gdzie kończą się definicje i zdrowy rozsądek przestaje obejmować i okrucieństwo, i stojące za nim działanie. Piotrowski umiejętnie szokuje. Robiąc to jednocześnie w taki sposób, że odbiorca nawet bez znajomości poprzednich części trylogii będzie mógł się odnaleźć w tym wyjątkowo dyskomfortowym dla czytelnika świecie. „Cherub” nie bierze jeńców, ale nie ma tu dezynwoltury Piotrowskiego, która mogłaby sprawiać wrażenie, że autor przestaje panować nad światem przedstawionym. Wszystko jest doskonale przemyślane – łącznie z zakończeniem, na które czeka się w wielkim napięciu. Zamknięcie tej wyjątkowo przerażającej trylogii jest równocześnie dowodem dojrzałości pisarskiej i nieprawdopodobnie bujnej wyobraźni, która zwraca uwagę na najbardziej przerażające aspekty zła drzemiącego w człowieku.

Poza wszystkim „Cherub” to także poruszająca opowieść o fatalizmie. O tym, że za nieszczęściem stoi niewyobrażalnie wielka agresja. Oraz autoagresja. Za nimi decyzje i działania, których nikt nie potrafiłby uzasadnić zdroworozsądkowo. Egzystencjalne piekło staje się nie do wyobrażenia, a jednocześnie jest zarysowane w każdym, najbardziej nawet przejmującym szczególe. Autor dba o detale i wiarygodność psychologiczną, choć tworzy książkę niełatwą w odbiorze. Dlatego mroczna zemsta będąca motywem przewodnim tej powieści z jednej strony jest niemożliwa do uniesienia w wyobraźni, z drugiej – boleśnie dosadna i dosłowna. Czy zło, którego się doświadczyło w młodości, wciąż na nowo musi rodzić kolejne i jeszcze kolejne, będąc mrocznym błędnym kołem? Przemysław Piotrowski chce się rozstać ze swoimi bohaterami, traktując każdego z nich – nawet największego psychopatę – z dużą dozą empatii. Dzięki temu „Cherub” jest niesamowicie wiarygodny, a niektóre przerażające sceny opisane w taki sposób, jakby rozgrywały się tuż obok nas. Nie czytajcie tej powieści w półmroku i samotnie. Piotrowski chce mocno nami wstrząsnąć i nas przerazić. Ale jednocześnie opowiedzieć o tym, czym jest ludzka bezradność i jak łatwo rodzą się w niej brutalne pomysły wprowadzane w czyn. Bardzo mocna rzecz.

2020-11-10

„Książka o miłości” Olga Drenda, Małgorzata Halber

 

Wydawca: Znak

Data wydania: 25 listopada 2020

Liczba stron: 336

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: Kochać i rozmawiać

W przeszłości nie byłem zbyt łaskawy dla książek obu autorek. Zarówno „Wyroby” Olgi Drendy, jak i „Najgorszy człowiek na świecie” Małgorzaty Halber wzbudziły moje wątpliwości. Dlatego kiedy otrzymałem propozycję napisania o „Książce o miłości”, najpierw postanowiłem przeczytać fragment na próbę, by autorki nie kojarzyły mojego nazwiska naprawdę tylko z krytycznym okiem. Przeczytałem przy kawie pierwszy rozdział i naprawdę przepadłem. Dlatego z dużą frajdą przychodzi mi opowiadanie o tej książce, bo rozmówczynie nie tylko podejmują ważne dla każdego z nas tematy, ale świetnie balansują między subiektywną oceną opisywanych problemów a nakreślaniem i analizowaniem uniwersalnych metod radzenia sobie ze swoimi emocjami, nazywania ich. Bo to w dużej mierze książka o tym, że aby przeżyć miłość, trzeba zaprzyjaźnić się przede wszystkim z samym sobą – nazwać sferę swoich oczekiwań, wyjść im naprzeciw, ale przede wszystkim zrozumieć oczekiwania drugiej osoby. Tej, która chciałaby wejść w stały i odpowiedzialny związek, ale będzie się go uczyć razem z nami. Bo przecież bycie razem musi być – jak wspominają autorki – czymś na kształt spółdzielni. Jakkolwiek nieprzewidywalna i szalona może być nasza miłość, nadamy jej sens i oswoimy ją dopiero wówczas, gdy przejrzymy się w niej oczyma drugiej, najbliższej nam osoby.

To, na co w pierwszej kolejności trzeba zwrócić uwagę, to język tej książki. Drenda i Halber odnajdują się w każdym rejestrze opowieści i celowo różne modele mówienia o sobie oraz swoich uczuciach stosują w sposób, który przykuwa uwagę. Język tych rozmów jest giętki i dynamiczny. Od kolokwializmów i wulgaryzmów po leksykę dyskursu akademickiego – autorki świadomie bawią się formą opowieści o miłości, by pokazać jej wieloznaczność, a czasem nieprzystawalność do sposobu wyrażania się. Dlatego „Książka o miłości” jest wyrazem poszukiwań różnych sensów, ale także trochę naszej bezradności wobec tego, jak opowiedzieć sferę emocji. Świetny jest również intymny wymiar tej – jakkolwiek na to patrzeć – publicznej dyskusji. Małgorzata Halber nawiązuje do swoich doświadczeń terapeutycznych, które pomogły jej zrozumieć siebie, śmiało mówi o uzależnieniu i jego konsekwencjach, także w patrzeniu na miłość. Olga Drenda opowiada o swojej neuroatypowości, która w dużym stopniu determinuje spojrzenie na miłość – ogólne i bardziej szczegółowe. Początkowo wygląda na to, że rozmówczynie stosują pewną opozycję punktów widzenia i ma się tu ścierać emocjonalność Halber oraz uporządkowany, trochę naukowy tok myślenia Drendy. Jednak wcale tak nie jest, że autorki determinuje w ich opiniach to, jak usytuują siebie na początku. Dlatego ta książka jest naprawdę iskrząca, niecodzienna, odważna i bardzo mądra. Chciałoby się wiedzieć o swoich emocjach i ich przeżywaniu tak wiele. Ale z drugiej strony sugerowane tu jest, że wiemy o sobie naprawdę dużo, jednak z różnych powodów nie chcemy tej wiedzy do siebie dopuszczać.

Jedną z najciekawszych i bardzo interesująco rozwijanych tez jest przekonanie, że miłość każdego z nas powinna być świadomym wyborem, a nie efektem pragmatyzmu kierowanego uwarunkowaniami społecznymi. Krócej: mamy kochać tak, jak kochać umiemy, a nie jak oczekuje od nas tego otoczenie. Nawet wbrew temu, czego oczekuje osoba, z którą chcemy związać swoje życie, bo połączyła nas miłość, a wraz z nią poczucie odpowiedzialności za siebie. Autorki analizują różne typy relacji – niektóre oparte na groźnym zawłaszczaniu, inne podlegające tendencjom unikowym. Pokazują, jak z jednej strony śmieszne, a z drugiej niezwykle groźne jest to, że niektórzy ludzie traktują związki jako zapychacze różnego rodzaju pustek. Podoba mi się szczególnie rozdział, w którym Drenda i Halber opowiadają o swoich zakochaniach. O tym, w jaki sposób rodząca się miłość zmieniała ich sposób patrzenia na obiekt miłości, ale przede wszystkim na same siebie.

To także pasjonująca książka o odwadze. O odwadze wychodzenia poza schematy i walczenia z nimi wtedy, kiedy rozumie się ich znaczenie, czy ujawniania swojej emocjonalnej bezradności, ale też o odważnych walkach, aby w związku dać szansę na spełnioną miłość obu stronom, w byciu świadomym różnic i podobieństw miłości, która łączy. Śmiałe i intrygujące są to rozmowy. Te wymiany doświadczeń starają się dać nam do zrozumienia, że nie ma żadnych określonych dobrych strategii bycia razem. Dobre i zasadne są za to nieustanne próby. Polegające na nazywaniu własnych potrzeb i emocji oraz konfrontowaniu się z nazwanymi potrzebami i emocjami drugiej strony. Ciekawe są rozważania o tym, że miłosne relacje to zawsze rejon, w którym zderzają się ze sobą granice. Autorki zwracają uwagę na to, że stawianie granic jest zasadne i twórcze dla związku. Podobnie jak twórcza może być kłótnia, mocniejszy konflikt. Bo miłość jest wtedy wzajemnym uzupełnianiem się. I wówczas nie ma możliwości, aby opowiadać o niej banalnie lub za pomocą truizmów.

Ponieważ „Książka o miłości” to taki esej w dialogu, który powstał przede wszystkim dzięki Google Docs, stawia nas również przed innym ciekawym pytaniem: czy w XXI wieku, erze nowoczesnych technologii, z których często korzystamy zamiennie, redukując bezpośrednie rozmowy, łatwiej jest opowiadać emocje w formie pisemnej? Z jednej strony czytamy o tym, jak ważne są werbalny kontakt i fizyczna bliskość, z drugiej jednak – złapanie bezpiecznego dystansu do tego, co się czuje i jak się czuje, odbywa się w rejonie zapisywanych, nie wypowiadanych słów. Myślę, że Drenda i Halber chcą przede wszystkim pokazać, że nowe technologie nie rujnują naszej komunikacji. Nie wdzierają się też destrukcyjnie w sfery, które od zawsze zawłaszczała miłość. Uczucia i ich werbalizacja idą tutaj w ciekawej parze. Dlatego sama struktura tej książki jest bardzo interesująca. Zwłaszcza gdy zawiera niebanalną treść. I wciąż na nowo mówi o tym, że w konfrontacji z miłością powinniśmy być przede wszystkim odważni.

Odważne są tu rozmowy na przykład o seksie i znaczeniu pornografii w życiu człowieka. Dla autorek nie ma tabu, ale też nie widać żadnego silenia się na ekscentryczność, oryginalność, prowokatorstwo. „Książka o miłości” nie zawęża też perspektyw, choć opowiadają o sobie białe, bezdzietne i heteroseksualne kobiety. Bardzo chcą ujrzeć opisywane problemy w jeszcze innych perspektywach, wyjść poza osobiste doświadczenia, posiłkować się znanymi nazwiskami z dziedziny literatury czy filozofii. Najważniejsze jednak jest to, że Drenda i Halber unikają dydaktyzmu. Ta książka nie jest żadnym poradnikiem, niczego nie narzuca, niczego nie twierdzi. To świetna publikacja dla wszystkich, którzy wciąż rozmyślają o tym, czym jest miłość, i o tym, czy doświadczyli jej w stopniu dostatecznym albo tym właściwym, by była spełniona. Autorki udowadniają, że miłość nie ma definicji. Z definicji jednak wszyscy chcemy, aby dała nam szczęście i spełnienie.

2020-11-06

„Wymazana” Miha Mazzini

 

Wydawca: Wydawnictwo Wyszukane

Data wydania: 12 listopada 2020

Liczba stron: 296

Przekład: Marlena Gruda

Oprawa: twarda

Cena det.: 36 zł

Tytuł recenzji: Niewidzialność społeczna

Weźcie do ręki swój portfel. Wyjmijcie z niego wszystko poza gotówką. Ta może zostać, przyda się. Teraz weźcie swój dowód osobisty i go przetnijcie. Wyrzućcie wszystkie karty, za pomocą których codziennie załatwiacie różne sprawy, zupełnie o tym nie myśląc. Usuńcie wszystkie elektroniczne dowody na to, kim jesteście. Co pozostaje? Czy to wciąż wasza prawdziwa tożsamość? Miha Mazzini – znakomity słoweński pisarz – opowie wstrząsającą historię kobiety, którą państwo usuwa z rejestru. Ale to nie jest tylko opowieść o tym, co dzieje się wówczas, gdy państwo kwestionuje naszą narodowość. Autor rozprawia się z problemem niewidzialności społecznej na wielu płaszczyznach. Bardzo ciekawe jest to, że udręczona bohaterka jest jednocześnie matką. To macierzyństwo, któremu nie są dawane szanse na spełnienie, to danie nowego życia krajowi, który tak doskonale, bo po cichu, selekcjonuje swoich obywateli. „Wymazana” to mocna powieść z tematyką społeczną. Lustro przyłożone Słowenii, a ujrzane w nim odbicie będzie uwierać. Jeden z bohaterów wypowiada znamienne słowa: „Ten naród przeżyje wszystko, bo nie chce widzieć tego, co powinien”. Mazzini opowie o systemowej opresji, ale również społecznej obojętności. Poruszy problem ponad 25 tysięcy Słoweńców, z których do dziś część nie ma uregulowanego statusu obywatelskiego. Ale dotknie do żywego, przede wszystkim portretując przerażającą wędrówkę bohaterki, podczas której każdy kolejny człowiek zawodzi. A państwo pozostaje nieczułe. Bo przecież państwo nigdy się nie myli.

Zala Jovanović dowiaduje się o tym, że nie istnieje, w chwili, kiedy chce wydać na świat syna. Bezduszna maszyna urzędnicza działa doskonale od samego początku, gdy ważniejsze niż skurcze porodowe jest wypełnienie dokumentacji. A w niej pustka. Zali nie ma. Nie istnieje w systemie. Nie ma jej jako obywatelki państwa, które dopiero od roku jest niepodległe i szczyci się ładem w przeciwieństwie do postjugosłowiańskiego chaosu, z jakiego wyłania się wojna. Tymczasem Zala będzie musiała iść na swoją prywatną wojnę – o tożsamość i o godność. Świetnie sportretowana bohaterka, która jest gniewem, furią i bezradnością jednocześnie, będzie nas prowadzić jak przez mroczny labirynt rodem z powieści Kafki. Miha Mazzini pokaże nie tylko determinację. Zwróci uwagę na niezauważalne na co dzień relacje państwa i obywatela. Opowie, co się dzieje, kiedy błąd państwa stanie się błędem jednostki. A przecież państwo naprawdę nigdy się nie myli.

Słoweński pisarz po raz kolejny podejmuje tematykę jednostki systemowo skazanej na niebyt. W „Psie” przedstawił problem zupełnie inaczej – można było tamtą powieść odczytywać jako specyficzną historię kryminalną, było tam mnóstwo cynizmu i czarnego humoru. „Wymazana” ma zupełnie inną konwencję. Dosadną, realistyczną, bardzo boleśnie uwierającą. Wokół Zali koncentrują się ludzka niemoc i chęć niesienia pomocy. Między jednym a drugim zaś wyeksponowany dramat obywatelki, kobiety, matki. Każda z płaszczyzn tej opowieści staje się okrutna, nie do zniesienia. Ale bohaterka Mazziniego nie poddaje się. Walcząc z systemowym wymazaniem, wraca do demonów z przeszłości, o których chciała zapomnieć.

Jak o ojcu, surowym serbskim wojskowym. O człowieku, który nie podjął kroków, by uporządkować status obywatelski swojej córki w innym kraju. Bo Słowenia daleka jest już od tego, co rujnuje pozostałe dawne jugosłowiańskie republiki. Słowenia stworzyła własną autonomiczną państwowość, dumna jest z jej fundamentów, aspiruje do Unii Europejskiej, a ludzi o niewygodnym dla niej statusie… usuwa w taki sposób, by porządek społeczny gwarantował świetlaną przyszłość tych, którzy nie niosą w sobie doświadczeń ogarniętych wojną regionów. Zala to wyraźny, bo przepełniony frustracją i złością, przykład jednostki uznanej za zbędną. Okazuje się jednak, że ta zbędność to nie jakiś banalny błąd systemu. Bohaterka Mazziniego, konfrontując się z ludźmi, o których chciałaby zapomnieć, orientuje się, jak opresyjny i doskonale zorganizowany jest system ustalający tak zwany porządek.

Mazzini konstruuje kilka świetnych scen, podczas których gniew i oczekiwania bohaterki zderzają się z innym typem mentalności, innym spojrzeniem na państwo. Najbardziej pełna ironii i najmocniejsza jest scena ze słoweńskim pisarzem, który ma pomóc Zali. Uwypuklona hipokryzja strażnika kultury uderza najmocniej, bo okazuje się, że w Słowenii 1992 roku idea jest ważna, jeśli zgodna z ideologią nowego państwa. Narastająca atmosfera niepewności i lęku podkreśla poczucie, że ta ideologia jest przerażająco niebezpieczna. A jednak wchłania w siebie społeczność. Wyrzucając poza nawias w bezkompromisowy i nieprzewidywalny sposób. I widać to w kolejnych wizytach przypominających trochę stacje drogi krzyżowej. Zala wciąż na nowo wzbudza w sobie nadzieję. Wciąż na nowo staje w zderzeniu z bezkompromisowością państwa, które odzwierciedlają poglądy i zachowania jego obywateli.

Można odczytać „Wymazaną” jako uniwersalną powieść o tym, do czego zdolny jest system, jeśli obywatele stają się bierni i zachowawczy. Ale dużo ciekawiej prezentuje się ten prywatny rys historii Zali Jovanović. Wraz z jego feministycznym wydźwiękiem. To, w jaki sposób kobieta zderza się ze wszystkim, co uosabiają mroczni mężczyźni z jej życia. Powraca czas przeszły, który został przecież pożegnany. Zala była zaradna i samodzielna, konstytuowała swoją tożsamość w opozycji do złych męskich wzorców. Ostatecznie zostaje sama, ale ta samotność daje jej siłę. Osłabianą przez ludzi, którzy mogą się wydać potrzebni. Bo najgorsze, co może spotkać jednostkę mierzącą się z grozą systemu, to samotna walka. A Zala mimo wszystko jest przecież osamotniona w swej wściekłości i skrajnej determinacji.

Miha Mazzini napisał powieść mogącą pod każdą szerokością i długością geograficzną być trudnym do uniesienia zwierciadłem, w którym odbiją się koszmary każdego narodu przymykającego oko na niesprawiedliwość. „Wymazaną” charakteryzuje dodatkowo świetny nerw narracyjny – czyta się to bardzo szybko, ale ze świadomością, że opowiedziana historia ma wiele, bardzo wiele wątków pobocznych, wyrosła z konkretnych zbiegów okoliczności oraz historycznych uwarunkowań. Dla Mazziniego wciąż najważniejsza pozostaje jednostka. Ponownie – po „Psie” – udowadnia on, że jego literaccy outsiderzy to postaci z krwi i kości, które potrafią o siebie zawalczyć. Świetna i sugestywna powieść opowiadająca o tym, że nikt nawet przez chwilę nie pomyśli o przedstawionym dramacie, dopóki ten dramat nie dotknie jego samego.

2020-11-03

„My, naród. Nowa historia Stanów Zjednoczonych” Jill Lepore

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 28 października 2020

Liczba stron: 848

Przekład: Jan Szkudliński

Oprawa: twarda

Cena det.: 119 zł

Tytuł recenzji: Czym jest Ameryka?

Monumentalna książka Jill Lepore to niezwykła czytelnicza podróż do historii kontynentu i narodu, które od zawsze mnie fascynowały. Na przemian zachwycały, irytowały, zdumiewały. I te same odczucia będą pojawiać się podczas lektury, bo „My, naród” to nie tylko świetny przykład tego, w jaki sposób tworzyć obiektywną narrację o polityce, ale przede wszystkim rzecz, w której najcenniejsze jest to, co często rozluźnia skupienie przy czytaniu – dygresje. Lepore jest w nich mistrzynią. Właściwie to w każdej pobocznej myśli i w każdym dodatkowym wątku rozważań rozwija się epicko najcenniejsza część tej książki. „My, naród” – efekt wieloletniej pracy i zgłębienia materiałów źródłowych o imponujących rozmiarach – nie ma charakteru encyklopedycznego, nie jest też nudną narracją historyczną. Autorka skupia się na historii politycznej, ale już sam fakt uwypuklenia i nakreślenia roli kobiet w historii ociekającej testosteronem amerykańskiej polityki będzie czymś wyjątkowo przyciągającym do lektury. Dla Lepore pisanie poprzez płeć nie jest strategią przedstawienia problemu konstytuowania się i rozwoju narodu amerykańskiego. Nie ma tu feminizmu, ale nie ma też żadnej stronniczości. Uczciwie przedstawiona opowieść o kraju wolności i różnych form zniewolenia jest przede wszystkim dokumentem pokazującym relacje USA z Europą i resztą świata. Jill Lepore stara się bardzo uważnie przeanalizować, w jakich okresach historycznych Stany Zjednoczone czuły się częścią reszty globu i społeczeństw, a kiedy i dlaczego wyraźnie zaznaczały swoją odrębność. Myślę, że można z tej książki wysnuć sporo wniosków dotyczących tego, dlaczego ten naród i ten kraj w sposób szczególny zbliżały się do reszty świata i oddalały od niej. Ale najciekawsze jest definiowanie tego, czym są państwowość, obywatelska wolność i patriotyzm. W kraju, który wielokrotnie dawał sobie prawo, aby ingerować w nie w innych krajach, na innych kontynentach.

Narracja Lepore rozpina się między rokiem 1492 a 2016. Od czasu, kiedy Krzysztof Kolumb uznał, że odkryte przez niego ziemie będą należeć do cywilizacji odkrywcy, po czas, w którym cywilizacyjne istnienie niebywale przyspieszyło, a amerykański świat stał się pochodną tego, co dyktują media elektroniczne. Cywilizacja Kolumba była przecież cywilizacją śmierci i unicestwiania autochtonów. Wybory z 2016 roku Jill Lepore nazywa odważnie „produktem technologicznego zniszczenia”. Cała ta imponująca opowieść to zatem wyraz troski o to, w jaki sposób do amerykańskiego ustawodawstwa oraz społeczeństwa wdzierały się przemoc i manipulacje. Trudno opowiedzieć o tym w miarę obiektywnie. Myślę, że historyczce się udaje. A podróż przez wieki budowania i rujnowania amerykańskiej państwowości będzie gratką czytelniczą nie tylko dla odbiorców szczególnie zainteresowanych Stanami Zjednoczonymi.

W moim odczuciu najciekawsze są pierwsza i ostatnia część tej książki. Lata 1492-1799 to czas szeroko rozumianego początku. Pojawia się teza, że w USA wszystko stało się początkiem. Fascynujące jest śledzenie tego, jak sankcjonowano najpierw miejsce do życia, a potem struktury społeczne i państwowe w miejscu, które wciąż na nowo uznawało obecność zdobywców i pokonanych. Lepore stara się cały czas pytać o to, czy istnieje jakakolwiek organizacja rządu czy państwa, która pozwoliłaby ludziom wieść w pełni sprawiedliwe i uczciwe życie. W pierwszej części swojej opowieści stawia trudne pytanie o istotę sprawiedliwości. O to, w jaki sposób kształtuje się pojęcie narodu pośród ludzi, którzy nieustannie toczyli ze sobą rozmaite batalie. Podbity kontynent ma być ostoją demokracji i równości? Od kiedy można mówić o narodzie amerykańskim i jeśli naród ma oznaczać wspólne pochodzenie, co z pierwszymi formami państwowości tam, gdzie życie wiedli różnego rodzaju emigranci – ci, którzy przebyli ocean z własnej woli, i ci, których do tego zmuszono?

Mocny ostatni rozdział obejmuje historyczną i socjologiczną analizę lat 1946-2016. Lepore nie ukrywa tego, co było wówczas dla Stanów Zjednoczonych wstydem i porażką – także jako instytucji państwa. Ten okres, nazywany roboczo czasem funkcjonowania kraju danych, opisany jest jako czas, w którym do głosu dochodzi ukształtowany już wcześniej populizm, a wraz z nim coraz mocniej subiektywne postrzeganie tego, czym USA ma być dla obywateli. To także opowieść o tym, jak po drugiej wojnie światowej do Stanów Zjednoczonych wkradł się chaos. Pojawia się kilka hipotez, dzięki którym można zrozumieć wybór Donalda Trumpa na prezydenta kraju, a także pojąć, dlaczego obecnie – co bardzo autorkę boli – państwo jest tak mocno podzielone, a podział zaczyna oznaczać coraz bardziej dramatyczne rozdarcie.

„My, naród” to także książka, w której pasjonująco opowiada się o kolejnych prezydenturach USA. Jill Lepore zwraca uwagę na to, że za każdym kandydatem na prezydenta stał pewien społeczny kontekst, każdy zaś wybór głowy państwa był konsekwencją tego, jak kształtowała się polityka Stanów Zjednoczonych, a także jej odbiór przez obywateli. Dlatego Lepore jest bardzo interesująca – łączy w rozważaniach dwie perspektywy badawcze polegające na śledzeniu i analizowaniu losów najważniejszego człowieka w USA z równoczesnym przyglądaniem się temu, jak nastroje społeczne decydowały o rozwoju politycznej gry wokół każdej kandydatury. Świetne jest właśnie to, że autorka bardzo często przechodzi od perspektywy globalnej do tej najbardziej intymnej. Sytuuje losy państwa i jego strukturę w szerszych kontekstach, ale na podstawie jednostkowych losów i dokonań ważnych postaci prezentuje to, w jaki sposób dany nurt myślenia, działania społecznego czy przekształceń w zakresie polityki wpływał na potężne państwo. Że czasem za tym, co definiowało potem naród przez wieki, stały jedna osoba i jedna okoliczność.

Kiedy rodziła się amerykańska konstytucja, można było sobie zadawać pytanie, czy ukształtował ją naprawdę naród, czy poszczególne stany, które wciąż nie mogły uznać i określić, czy będą zgodną strukturą państwową. Zmierzając ku współczesności, Lepore pisze o tym, czym jest amerykańska atomizacja, ale także antagonizm poglądów. Pokazuje groźne oblicza przemian i powtarza pytanie o to, czy USA niesie wciąż niezaleczone rany w postaci rasizmu, ksenofobii, egocentrycznego przekonania o wielkości, czy po prostu koncentruje się na lokalnych problemach, którym nadaje definicje problemów światowych. „My, naród” to opowieść o naprawdę fascynującej społeczności, w której polityka była zawsze bardzo ważna i ewoluowała, by coraz częściej zaskakiwać. Na koniec można zadać sobie to istotne pytanie i Jill Lepore stale o nim przypomina: Quo vadis, Ameryko? Czy zapisałaś już swoje dzieje i własną państwowość w sposób kompletny, aby teraz zamiast rozwoju oczekiwać rozpadu? Interesująca historia państwa, które chciałoby być całym światem, i świata, który postanowił uwierzyć w jedno państwo. Ważna książka – na pewno nie tylko dla Amerykanów.