Pages

2017-12-27

„Macocha“ Petra Hůlová

Wydawca: Afera

Data wydania: 20 grudnia 2017

Liczba stron: 192

Przekład: Julia Różewicz

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34 zł

Tytuł recenzji: (Nie)możliwości Julie

Mistrzowska premiera końca roku! Petra Hůlová mocno mnie rozczarowała „Stacją Tajga“, ale „Macocha“ to zupełnie inna jakość, także językowa. Są takie książki, które porywają od pierwszego zdania, i tak jest z tą dynamiczną powieścią, w której bohaterka wykrzykuje na balkonie pytanie o to, kto marzy o życiu gorszym niż ma. Tu czeska pisarka ma czytelnika, bo nie sposób uwolnić się od tego specyficznego monologu wewnętrznego – z niepokorną składnią, kryjącą całą siatkę pojęć, jakimi Julie definiuje świat, w którym na własne życzenie chce być archaiczna, osobna, nieprzystająca i kontestująca. Hůlová w tym introwertycznym ciągu trudnych zdań i słów zapisuje uniwersalne doświadczenie kobiety, która z różnych powodów nie potrafi wywiązać się z nadanych jej ról społecznych, a jednocześnie wciąż mierzy się z gorzkim aspektem przemijania. W świecie, który jest zatomizowany, relatywny, sztuczny i niewarty uwagi, lecz jedynie splunięcia z balkonu. Tak, ta książka jest w każdym możliwym wymiarze kontestatorska, złośliwa, ironiczna i szarżująca. Czyta się to jednym tchem. Nie ma tam miejsca na złapanie oddechu. Petra Hůlová zagarnia i przykuwa uwagę. Opowiadając nie tylko o kobiecie w szponach dysfunkcji, neuroz i nałogu. Portretując te bolesne pęknięcia rzeczywistości, których nie chcemy dostrzegać. A Julie usiłuje się w nich schować. Unikać świata jak mól z ciemnej szafy. Będąc jednocześnie jego dynamicznym uczestnikiem. Kontestatorką do wewnątrz, ale również kobietą ustalającą własny zbiór praw – dla siebie i swojej rodziny.

„Macocha“ to jedna z tych nielicznych książek odważnie wychodzących naprzeciw problemowi alkoholizmu kobiet. Nie ma u Hůlovej jakiejś wyraźnej demaskacji szponów nałogu. Portretowane picie wydobywa się z tej powieści w raczej dowcipnym kontekście, ale doskonale zdajemy sobie sprawę, że to dowcipne nie jest, a ostrze ironii wyjątkowo tępe, choć pragnące zatuszować pustkę. Z niej rodzi się potrzeba picia i jest to klasyczny dowód na to, że alkoholizujący się ludzie nie uczą się na błędach, choć doskonale je rozumieją. Julie czuje się najbardziej trzeźwa wówczas, gdy się napije. Tylko dzięki trunkom znosi trud każdego kolejnego dnia, w którym zdobycie się na odwagę bycia sobą jest coraz trudniejsze. Znośniej jest istnieć w świecie, który zniknie w swych wyraźnych konturach. Być może wówczas widzi się go mimo wszystko takim, jaki jest naprawdę. A może to pułapka…

Kim jest bohaterka książki? Alkoholiczką, tak. Świadomą tego, że nałóg jest złudną ucieczką, ale jedyną, jaką może sobie wyobrazić. Poza tym jest matką. Także pisarką. Dzieci wychowała bardzo specyficznie i nie tak, jak oczekiwałyby tego opieka społeczna czy zbulwersowana sąsiadka. Dwójka dzieci dorasta, przejmując od matki traumy i upokorzenia, które znowu ona odbierała w okresie dzieciństwa. Sytuacja jest patowa, bo nikt nie może się wyzwolić z mroków przeszłości. Matka zacierająca granice rzeczywistości dzięki alkoholowi daje dzieciom to, co może dać z przekonaniem, że to słuszne. Czy takie jest? Widzimy ledwie zarys relacji z potomkami, ale dostrzegamy siłę samostanowienia w roli matki. Tej matki toksycznej, kochającej kaleką miłością. Być może przez to najsilniejszą z możliwych. A być może będącą źródłem nieustających frustracji, które zabierane są potem w kolejne dorosłe życia.

Pisarstwo Julie to przede wszystkim sprzedawanie czytelniczkom tanich iluzji z koniecznie dobrymi zakończeniami, czyli tym, czego autorka nie doświadcza w swym codziennym życiu. Fikcja literacka jej romansów ma obrazować to, czego kobiety chciałyby zaznać, gdyby mogły fantazjować i decydować o sobie. Julie panuje nad wszystkim tylko wówczas, kiedy tworzy swoje szmirowate narracje. Wtedy nikt nie ma prawa przeszkadzać jej w pracy. Wówczas jest być może bardziej skupiona niż podczas przełykania rumu. Tylko wtedy fantazje dominują nad goryczą życia. W tym znaczeniu Julie jest pisarką spełnioną, choć niestawiającą sobie jakichś ambitnych celów.

Ambicją bohaterki „Macochy“ jest przede wszystkim przetrwać. I kochać, bo Jarda ze swymi złotymi rękoma i małym penisem jest substytutem tego, co w męskości potrzebne, pożądane, chwalebne i wartościowe. Jarda naprawi w domu wszystko poza pęknięciami pojawiającymi się w relacjach z Julie. Julie jest więc w związku stroną inicjującą konflikty, ale także pokorną kobietą podporządkowaną temu ładowi, który buduje wokół niej jej uczciwy mężczyzna. To, co tworzą w domu, jest być może jedyną formą ucieczki od opresyjnego świata. Petra Hůlová zadaje ustami bohaterki pytanie o to, ile zależy od nas samych, a na ile w potrzebach i działaniach blokuje nas rzeczywistość, doprowadzając do tego, że jedyną w miarę bezpieczną przestrzenią jest przestrzeń domu.

„Macocha“ to wyraz specyficznego ekshibicjonizmu. Odbywa on się w sferze leksykalnej, lecz bohaterka książki trzyma gardę i nie pozwala się do siebie zbliżyć. To, od czego ucieka, jest być może egzemplifikowane przez niechęć do pracy na etacie, zajęcia powtarzalnego i monotonnego. Julie rozpaczliwie chce obronić się przed monotonią. Walka to jej cel, choć nie do końca jest czasem o co walczyć… Petra Hůlová tworzy egzystencjalny dramat, w którym proponuje nam wyjątkowo przejmujący opis tego, jak wygląda przemijanie, jakie pozostawia ślady i co czyni z jakością życia. A także z marzeniami, bo przecież „Macocha“ to także książka o tym, co niespełnione i niemogące mieć miejsca.

Ta spowiedź bezradnej wobec samej siebie kobiety stanowi pewien rodzaj manifestu. Można powiedzieć, że „Macocha“ to powieść publicystyczna. Nie o tym, co możemy sobie wzajemnie dać, lecz bardziej o tym, czego dać nie potrafimy. O niemożliwościach, deficytach emocjonalnych i o wszystkim, czego nie da się opowiedzieć, a co dzielnie punktuje ta rwana i pozornie chaotyczna narracja. Petra Hůlová zaskakuje wyjątkową czułością wobec tych form zachowania, które łatwo określić nieprzemyślanymi i nieczułymi, a które są świadectwem tego, że prawdziwie obnażyć się przed drugim człowiekiem wydaje się czasem niemożliwością. Docenić należy wyjątkowy trud pracy translatorskiej, bo fraza Hůlová nie należy do łatwych i kieruje się specyficzną logiką. To jedna z książek, które poza tym, że są eksperymentem językowym, nasycone są uniwersalną, gorzką symboliką.

2017-12-22

„Krew” Bartosz Szczygielski

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 8 listopada 2017

Liczba stron: 400

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Podwójna walka

Druga książka kryminalnego tryptyku zawsze niesie ze sobą pewne trudności dla autora. Czy w powieści środka bardzo rozbudowywać warstwę fabularną? Czy udzielić czytelnikowi wystarczająco dużo odpowiedzi na pytania, które nasunęła część pierwsza? Może wcale nie odsłaniać kart? Jeśli tak, to jak zbudować napięcie w takiej narracji? „Krew” Bartosza Szczygielskiego wychodzi praktycznie w tym samym czasie co „Zapach suszy” Tomasza Sekielskiego. Obaj pisarze proponują nam nieco inny schemat powieści przejścia. Szczygielski pozostaje konsekwentny w swojej mrocznej wizyjności i jednemu z bohaterów daje pewną taryfę ulgową, drugiego zaś potwornie eksploatuje. Sekielski koncentruje się ściśle na treściach z pierwszej części powieści, tę drugą budując na retrospekcjach i w gruncie rzeczy zostawiając najlepsze smaczki na koniec. U Szczygielskiego mamy niejako odrębną strukturę fabularną. Dwie struktury, bo „Krew” tworzą konkretnie dwie narracje. Czy są symultaniczne? Uzupełnią się czy może poszerzą spektrum problemów? I Sekielski, i Szczygielski przykuwają uwagę bardzo mocno, choć na różne sposoby. Obaj udowadniają, że ta druga część tryptyku nie jest tylko zapychaniem stron na potrzeby kolejnych planowanych rozwiązań fabularnych. „Krew” dodatkowo opowie jeszcze historię pewnego zamkniętego miejsca – stworzy klaustrofobiczny klimat i pokaże, że nic ani nikt nie są tym, czym mogą się wydawać.

Zakończenie „Aorty” bardzo wysoko podniosło poprzeczkę. Autor musiał zdecydować, co zrobić ze skrajnie dramatyczną sytuacją, w jakiej znalazł się jego policjant, Gabriel Byś. Umieścił go w Tworkach, pośród ludzi z deficytami we właściwym odbiorze rzeczywistości. Okazuje się, że Byś czuje się w szpitalu psychiatrycznym jak w domu. Przestrzeń nie jest dla niego opresyjna, dzięki niej uzyskuje życiową równowagę. Problemy świata zewnętrznego nie istnieją w takim wymiarze, w jakim dawały o sobie znać. Nie wiemy, czy Byś przepracował największą życiową traumę, ale widzimy, że udaje mu się normalnie funkcjonować. Niekoniecznie w taki sposób funkcjonuje szpital. Stanie się areną zaskakujących wydarzeń. Przerażających i odrealnionych jak funkcjonowanie pacjentów. Byś wykazuje się największą trzeźwością umysłu, ale i tak zostanie zwiedziony. Do kolejnej sprawy kryminalnej dołączy z pozycji pacjenta. Jako pacjent zobaczy też i zrozumie nieco więcej niż ludzie spoza Tworek, ale i tak zostanie zaskoczony, a wraz z nim czytelnicy ze złudnym poczuciem kontroli prezentowanych wydarzeń.

Katarzyna Sokół nie gra już pierwszych skrzypiec i narracja o jej perypetiach jest równorzędna z tym, co przeżywa Gabriel Byś w psychiatrycznym zamknięciu. Kaśka także jest zamknięta. Odizolowana od świata i terroryzowana na tyle, by miała świadomość, iż na zawsze pozostaje czyjąś własnością. Bohaterka podejmuje się brawurowej i heroicznej próby ucieczki z zabójczych ramion oprawcy. Nie zdaje sobie sprawy z tego, jakie konsekwencje będzie miała jej ucieczka. Nie ma pojęcia, co czeka ją tam, gdzie wreszcie skonfrontuje żal z bliską jej osobą. Wie jedno – nikomu nie można zaufać. Powinien o tym pamiętać Gabriel Byś. Oboje zostaną wyprowadzeni w pole. Oboje także przeżyją tak wiele zaskakujących zdarzeń, że fabuła „Krwi” wyda się momentami nieprawdopodobna.

Szczygielski jednak trzyma się prozy życia. Interesująco łączy ze sobą rozdziały opowiadające o tym, z czym zmagają się Byś i Sokół. Dba o szczegóły i po raz kolejny udowadnia, że prezentując dane miejsca, stara się o nich zdobyć bardzo dużo informacji. Podwarszawskie Tworki portretowane są jako miejsce, w którym pacjenci są wyjątkowo bezbronni. Pozbawieni świadomości tego, kim są, albo też funkcjonujący w wyimaginowanej rzeczywistości lęków i neuroz, stają się doskonałym narzędziem do manipulowania i wykorzystywania. Jak ma wyglądać ich dalszy los? To wypadkowa decyzji ludzi z zamkniętego kręgu. Czy personel szpitala rzeczywiście pomaga chorym? Byś długo nie orientuje się w tym, co naprawdę dzieje się wokół niego. Okazuje się, że idylliczna wręcz rzeczywistość, w której się odnalazł, to doskonale maskowane piekło. Czy można jednak mówić o jakiejkolwiek formie harmonii, gdy do tego, by dobrze zasnąć, zawsze potrzebna jest pigułka?

Bartosz Szczygielski igra z uwagą czytelnika. Dość długo fabuła książki jest mocno statyczna. Dynamizm pojawia się wówczas, gdy zorientujemy się, jak ważne są szczegóły. A jest ich bardzo wiele. Tonacja noir wciąż dominuje w opowieści autora „Aorty”, ale tym razem stawia on na nowy sposób zaskoczenia czytającego. To trudne, bo po wolcie, jaką wykonał z kompozycją klamrową pierwszej powieści, nic nie może być już tak bardzo wgniatające w ziemię. A jednak! „Krew” to po prostu bardzo dobra kontynuacja. Opowiada o tym, że są ludzie wyjęci spod prawa, którzy mogą liczyć tylko na siebie. Także tacy, którym nic nie stoi na przeszkodzie, by zrealizować najbardziej nawet krwawą zemstę. Szczygielski obrazuje kalekie relacje bohaterów w konwencji pogoni silniejszego za słabszą zwierzyną. Gabriel Byś nie do końca panuje nad tym, co się wokół niego dzieje. Kaśka Sokół nie jest świadoma, dokąd prowadzą jej kolejne kroki. Oboje skupieni na tym, co się wokół nich dzieje, widzą tylko te kontury niebezpieczeństwa, które wolno im dostrzec.

„Krew” to powieść nie do końca prawdopodobnych rozwiązań finałowych, ale rzecz konsekwentnie ujawniająca sygnalizowane dwuznaczności. Dużo jest w niej mroku, ale sporo dynamizmu wynika z pewnych drobnych, niewyraźnie sygnalizowanych walk. Takich jak walka Kaśki o normalny dzień czy walka Bysia z nałogiem nikotynowym, który daje o sobie znać. To są małe słabości uosabiające pewne poważniejsze braki. Deficyty normalności – tak, w świecie Szczygielskiego nic nie ma prawa być normalne, albowiem bohaterowie zostali naznaczeni dużą dozą traumy na zawsze. Ten przygnębiający pesymizm każe z niecierpliwością czekać na kolejną część, by śledzić, czy autor jest konsekwentny. Tymczasem „Krew” daje satysfakcję zarówno czytelnikom „Aorty”, jak i spotykającym się po raz  pierwszy z frazą Szczygielskiego. W ten mroczny świat można wejść bez przygotowania w postaci lektury wcześniejszej powieści. Wizyjność i szeroko pojęta destrukcja mocno zapadają w pamięć. Szczygielski wie, jak pisać we własnym stylu. Nieprzypadkowo Byś krytykuje w jednej ze scen utarte schematy skandynawskich kryminałów. Tutaj nic nie będzie oczywiste i przypadkowe. Włos się jeży na głowie, że taką fikcję literacką można wymyślić. Bartosz Szczygielski dodatkowo doskonale nad nią panuje. A nad wszystkim unosi się duch Chucka Palahniuka, więc to musi być naprawdę dobre!

2017-12-20

„Najlepszy kraj na świecie. Pamflet” Nina Witoszek

Wydawca: Czarne

Data wydania: 22 listopada 2017

Liczba stron: 200

Przekład: Mariusz Kalinowski

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Raj niemożliwy?

Imponująca książka. Chciałoby się, aby z taką dozą krytycyzmu i jednocześnie empatii pisano o każdym kraju, który chce zrozumieć, czym naprawdę jest i czym się staje. „Najlepszy kraj na świecie” czyta się z przekonaniem, że jest to narracja o innym świecie i innej rzeczywistości, ale wyjątkowo trafnie opowiedziana – w naukowym stylu, ale jednocześnie z taką formą wieloaspektowości, że w historii Norwegii może przejrzeć się każdy Polak, Europejczyk. Specyfika portretowanego kraju idzie w parze z ukazywaniem tego, co w gruncie rzeczy w człowieku uniwersalne i identyczne wszędzie, lecz inaczej kierunkowane. Nina Witoszek zna i rozumie Norwegię prawdopodobnie lepiej niż niejeden Norweg. Cechuje ją wyjątkowa forma uważności w przyglądaniu się temu, jak Norwegia wciąż na nowo potrafi zadziwiać, być wyjątkowo osobna i zaskakująco konsekwentna w swym dążeniu do tego, by urządzić obywatelom raj na ziemi. Raj niepozbawiony kontrastów, absurdów, jednokierunkowego myślenia o pewnych kwestiach i działań tyleż zachowawczych, co przede wszystkim naznaczonych bardzo specyficzną historią. Bo „Najlepszy kraj na świecie” to nie przewodnik po specyfice norweskiego życia codziennego, lecz interesująca rozprawa naukowa o procesie narodotwórczym i istocie norweskiego mitu – tak samo idealistycznego w swej wymowie, jak mocno zbudowanego u podstaw przez kolejne wieki swoistej konsekwencji w działaniu. 



Całość tekstu na stronie "Czas Kultury"

2017-12-17

„Herezje chwalebne” Lisa McInerney

Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 22 listopada 2017

Liczba stron: 408

Przekład: Robert Sudół

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Irlandia na kolanach

Gdyby nie czarny humor i ostrze błyskotliwej ironii, nie dałoby się świata przedstawionego Lisy McInerney znieść i choć to świetna książka, można byłoby ją odłożyć na półkę, nie kończąc lektury. „Herezje chwalebne” opowiadają o ludziach, o których nikt nie chce opowiadać. Powieść portretuje południowoirlandzkie Cork z jego szarością niewynikającą tylko z aury. Mamy wrażenie poruszania się po ulicach miasta, które może tylko zdusić, zniszczyć, zniewolić i okazać różne formy stygmatyzowania. A w nim ludzie, którym się nie udało. Ci, co nie mają dokąd uciec przed beznadziejnym splotem okoliczności i przed samymi sobą. McInerney przytłacza, ale i elektryzuje. Potrafi podjąć się inteligentnej gry literackiej, by zestawić ze sobą sacrum i profanum, kazać przejrzeć się katolickiej Irlandii w krzywym zwierciadle, pokazać tę Irlandię na kolanach – niekoniecznie w mistycznym uniesieniu, raczej w szeroko pojętym upodleniu. Tak, to książka odważna. Nie tylko dlatego, że w dość bezpardonowy sposób – słowami swoich bohaterów – atakuje irlandzki Kościół katolicki i hipokryzję jego wyznawców. Autorka portretuje ludzi, którzy w żadnym wymiarze nie mają szans na zbawienie. Takich, którzy będą powielać błędy swoich przodków, bo są to rodzice i dzieci żyjący wbrew oczekiwaniom tych drugich. „Herezje chwalebne” to bardzo dynamiczna powieść o ludziach stojących w miejscu. Usiłujących zachować resztkę godności, ale nieustannie przytłoczonych życiem bez perspektyw. Świetna rzecz, bo portretująca mało sympatycznych bohaterów z dużą dozą empatii i współczucia. Chciałoby się, by takich współczesnych książek doczekali się ludzie z marginesu społecznego w innych krajach.

Ryan ma ojca, którego uważa za życiowego frajera. Tony wie, że nim jest, i stara się to zatuszować. Czasem Ryan musi poznać, czym jest siła jego pięści, by nie myślał za dużo nad słabością charakteru. Tara to sąsiadka Tony’ego i Ryana, która wykazuje się wyjątkową formą wścibstwa i dążeniem do tego, by mimo dobrych intencji czynić zamieszanie i wywoływać frustracje. W nich pogrążona jest Maureen, która pewnego dnia staje się morderczynią. Zastanawia się, czy splot przykrych okoliczności życiowych zamordował też miłość jej syna. Jimmy jest dla Maureen szorstki i srogi, bo inny być nie potrafi. Przestępczy świat, w którym się obraca, wymaga nieustępliwości i siły charakteru. Tej brakuje Georgie – jej życie nie dało żadnej alternatywy poza narkotykami i prostytucją. Jednak musi odnaleźć się w nowej roli, a przede wszystkim poszukuje tak samo jak ona naznaczonego życiowymi traumami ukochanego, który znikł bez śladu. To główni bohaterowie powieści, którzy za Maureen mogliby powtórzyć dramatyczne pytanie: „Jak zbudować życie z popiołów?”.

Istotne są relacje rodzinne w tej powieści. To tak zwane rodziny toksyczne, którym chętnie przykleja się łatkę patologicznych. Tak, ocenianie innych wychodzi Irlandczykom doskonale, a bohaterowie „Herezji chwalebnych” wciąż są oceniani jak najgorzej. Ojciec, którego jedynym osiągnięciem jest sześciokrotne ojcostwo. Matka ulicznego bandyty, której odebrano prawo do tego, by mogła się nim zaopiekować i pokazać mu jakąś lepszą wersję świata. Uformowane w półcieniach i beznadziei Cork staje się miejscem, w którym nie można zaznać duchowego oczyszczenia, bo los wciąż jest przeciwko tym, co starają się z nim dzielnie walczyć. Te walki Lisa McInerney mocno uwypukla, koncentrując się przede wszystkim na Ryanie, którego ważność podkreśla dodatkowo pierwszoosobowa narracja chłopaka.

Opowieść obejmuje pięć lat, podczas których bohaterowie usiłują zmienić coś w swoim życiu, ale jakakolwiek zmiana na lepsze przerasta ich możliwości. Wydają się stworzeni do tego, czym są i co sobą reprezentują. Potrafią tylko błądzić. Poddawać się negatywnym emocjom, zwątpieniu i złości, podkreślać brzydotę świata swym wulgarnym językiem. Niemożliwe jest dla nich wyjście poza pewne uwarunkowania i konteksty. A jednak budują między sobą pewne trwałe relacje. Autorka ukazuje prawdziwą czułość pod okrutną niekiedy szorstkością – zwłaszcza w relacjach Tony’ego i Ryana. Umiejętnie jednak splata losy wszystkich bohaterów po to, by pokazać bardzo wyraźnie, że życie codzienne chce im odebrać prawo do czułości i jej okazywania. Wszelkie napięcia, kłótnie, portretowane życie emocjonalne – to wszystko dynamizuje fabułę, ukazując jednocześnie niewyrażalną rozpacz tych, którzy nie są skłonni przyznać się do swych słabości. Irlandia przyporządkowała ich ze słabościami: do konkretnej dzielnicy, konkretnych domów. Empatię mogą odczuwać jedynie względem siebie, ale tak naprawdę wciąż stanowią dla siebie problemy, nie ma tu żadnej jedności poszkodowanych przez los.

Tytuł czytelnie odnosi się do stanów umysłów ludzi z powieści Lisy McInerney. Tych, którzy już dawno zwątpili w to, że katolicka Irlandia okaże im wsparcie, bo przecież prawdziwy chrześcijanin powinien wesprzeć słabszego. Rozprawa z Kościołem ma tu kilka oblicz i jest wyjątkowo ironiczna. Co robi szkaplerz w domu uciech? Komu Biblia służy za podkładkę do zrobienia życiodajnej białej ścieżki? Kto i dlaczego chce spalić świątynię? Komu religijność rodziców kojarzy się jedynie z kołtuństwem i hipokryzją? McInerney jest odważna wobec swoich rodaków i jednocześnie mocno bezkompromisowa. Nie stara się tłumaczyć motywów postępowania swoich bohaterów, ale dość konsekwentnie sygnalizuje pewną opozycyjność wierzących względem tych, którzy nie mają już ani siły, ani nadziei, by w cokolwiek uwierzyć.

A jednak „Herezje chwalebne” nie są książką przesyconą defetyzmem. Autorka obrazuje skomplikowany proces stygmatyzowania społecznego i tę sferę ludzkich trudności, z którą nikt nie jest w stanie poradzić sobie samodzielnie. Bohaterowie są zatomizowani, a jednocześnie przekonani, iż życie zaoferowało im naprawdę niewiele. Będą walczyć o resztki godności, ale muszą także walczyć o przetrwanie. Brutalnie i bez kompromisów. Tak Lisa McInerney rozprawia się nie tylko z Irlandią, ale przede wszystkim z potrzebą wydawania opinii o drugim człowieku bez chęci zrozumienia go. W tym znaczeniu pochyla się nad tymi, dla których nigdy nie ma się empatii, bo idą koleinami życia na własne życzenie. Czy rzeczywiście są to odstręczający minimaliści nieliczący się z niczym więcej poza zaspokojeniem najprostszych potrzeb życiowych? Zaskakujące będzie to, z jak dużą dozą sympatii i zrozumienia wydostaniemy się z mrocznych przedmieść Cork w otwartym zakończeniu sugerującym, że McInerney nie powiedziała w tej historii ostatniego słowa. Bardzo przykuwająca uwagę książka o tych ludziach, którzy na co dzień nie przykuwają niczyjej uwagi. Brawa dla literatury wydobywającej z prozy życia jej różnorodny koloryt. Nawet szarość ma w tej powieści zaskakująco wiele odcieni. I rumieńce wstydu samej Irlandii, dla której ta narracja może być wyjątkowo niewygodna.

2017-12-13

„Miłość” Ignacy Karpowicz

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 23 listopada 2017

Liczba stron: 292

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Trzy odsłony

Trzy lata czekaliśmy na nową powieść Ignacego Karpowicza. Czytając „Miłość”, odnoszę wrażenie, że w tym czasie mierzył się on z trzema albo przynajmniej dwiema różnymi powieściami, a ostatecznie postanowił ich zaczyny połączyć w jedną. Tekst nie jest tylko tryptykiem, którego części odnoszą się do filozoficznej triady i zwracają ku Pięknu, Prawdzie i Dobru. To gatunkowa hybryda z kilkoma tematami przewodnimi. Co połączy teatralny nieco pastisz, którego nieznośny patos jest chwilami nie do uniesienia, z groźną i sugestywną futureską oraz wzruszającą baśnią? Myślę, że przede wszystkim autorskie podejście do samotności i wyobcowania połączone z homoseksualizmem, który staje się punktem odniesienia do ciekawych rozważań o relacjach między ciałem a umysłem oraz mrocznych fantazji o tym, w jaki sposób skrywany każe budować kalekie relacje oparte na fałszu. To nie wszystko. Między wspomnianymi częściami pojawia się jeszcze intrygująca narracja pierwszoosobowa, w której bohater wydobywa się z kłamstw, by stworzyć udany związek z partnerem, porządkując jednocześnie sprawy wokół siebie i wchodząc w lepszy kontakt z obolałym ciałem. Myślę, że „Miłość” to kolejny przykład tego, iż Karpowicz w literaturze załatwia pewne prywatne sprawy, ale także dowód na poszukiwania twórcze. Takie, które miałyby zaskoczyć nową formą i odnieść się do ważnych społecznie tematów. Nie ma chyba drugiej takiej powieści o homofobii. Tak nierównej, a jednocześnie konsekwentnie obrazującej światopogląd piszącego. „Miłość” to może być książka też dla trzech różnych czytelników. Mnie na początku męczyła, potem przerażała, a ostatecznie mimo wszystko przekonała do siebie, bo nic tak nie ujmuje, jak dobra baśń opowiedziana przez zacnego bajarza.

Pierwsza – najsłabsza moim zdaniem – część książki to prawdopodobnie między innymi pokłosie czytelniczej przygody z korespondencją Iwaszkiewicza i Bleszyńskiego, która ukazała się wiosną nakładem wydawnictwa Anny Król. Karpowicz osadza nas w powojennym dworku w Stokroci, gdzie czwórka bohaterów będzie starała się uporządkować swoje skomplikowane relacje z bliskimi. Nazwać je, wyodrębnić ich istotę, odkryć przed pozostałymi raniące ich sekrety. Na pierwszy plan wysuwa się Anna, żona literata, której życie miały porządkować tabletki sterujące nastrojem. Anna nie łyka ich – jak chciałby mąż – „jak perliczka ziarno”, lecz uważnie analizuje stałe nieobecności męża. Te dosłowne i metaforyczne. Przybywający goście to ktoś bliski panu na Stokroci i ktoś zupełnie zbędny. Irena, której związek powstał na gruzach miłości i rozpaczy. Fałsz relacji z mężczyznami zbliża kobiety nieszczęśliwe, które ponoszą największe koszty zagadkowych i sekretnych zbliżeń poza ich ramionami i świadomością. Ta część książki ze swą staroświecką frazą podąża ku nadmiernemu patosowi, a i refleksje bohaterów – przeintelektualizowane i książkowe – degradują ich osobność i samotność, które można byłoby wyrazić w inny, prostszy sposób. Kiedy Karpowicz dołącza do tego jeszcze nawiązania do Szekspira i Owidiusza, czyni nieszczęśliwy czworokąt miłosny dość groteskowym. To już pułapka mówienia o wielkich sprawach i wielkich wartościach. To duże ryzyko podejmować takie tematy.

Dużo sprawniej i sugestywniej Karpowicz radzi sobie z drugą opowieścią, mroczną historią z przyszłości, w której ludzka intymność to anachronizm. Co więcej, każdy tworzący związek musi podlegać kontroli państwa, które w teście prostoty płciowej eliminuje nienaturalne skłonności seksualne, a dzięki zmuszaniu do zażywania homonegu ostatecznie usuwa homoseksualizm z ciała i świadomości. Bohaterka tej części, późna wnuczka pewnego pisarza, próbuje odczytać znaczenie jego archaicznych powieści. W nich odnajduje słowa i frazy, które nijak nie odpowiadają światu podlegającemu pod Urząd Obywatelskich Swobód i izolowanego od reszty kontynentu. Jest groźnie, groteskowo i bardzo smutno, kiedy okazuje się, na jakich fundamentach buduje swoją miłość Albertyna. To opowieść o Prawdzie, której prawdopodobnie już nie ma, trzeba jej szukać w przeszłości albo skrywać w relacjach, których anatomię zna władza. Futureska jeży włos na głowie i po raz kolejny obrazuje nieszczęście tkwienia w relacji narzuconej, oddalonej od prawdziwych potrzeb i tęsknot.

Baśń zamykająca książkę to opowieść o wielkim przywiązaniu, tęsknocie i bliskości. Trochę takie katharsis po poprzednich opowieściach, ale nie do końca. Podkreśla rolę tego, co niewypowiedziane, a co zbliża do siebie i buduje trwałą relację. Wracają jak bumerang słowa z pierwszej części powieści: o tym, że „w niewypowiedzeniu ludzie kochający się najbliżej są siebie”. Tak obrazowana jest tytułowa miłość – wypadkowa tego, co utracone, i tego, co się przed sobą ukrywa. Skoro ma to być forma opowieści o miłości, dostrzeżemy ją w patologicznym wymiarze, ale także tę prawdziwą, skrytą w niedopowiedzeniach i niezwerbalizowaną. Miłość będzie formą opresji i skrywanym przed światem szczęściem. Wyjdzie jednocześnie ze stron książki, stanie się nie tyle pojęciem, ile zasobem przeżyć i emocji, które bardzo często blokują – zwłaszcza gdy kocha się inaczej, gdy trzeba mierzyć się z odium homofobii, izolować samych siebie od najbardziej oczywistych potrzeb i wielkiego pragnienia pokochania drugiej osoby.

Rozprawiając o miłości, łatwo wpaść w uproszczenia lub pretensjonalność. Karpowiczowi udaje się uniknąć jednego i drugiego. Ta wyrazista językowo książka, w której obok „tęsknicy” i „rozhoworu” znajduje się „oor” czy „jaTel”, jest dowodem na to, że różnorodność ujęć sprzyja szerszej perspektywie opisu danej kwestii. Miłość łączy w sobie cierpienie wyobcowania i nadzieję na najtrwalsze pojednanie ze światem. Nawet z tym heteronormatywnym, który zawsze będzie źródłem opresji – bez względu na maskę historyczną, czas, życiowe uwarunkowania bohaterów opowieści. Nowa powieść Ignacego Karpowicza powinna mocno wybrzmieć publicystycznie. Sugestywnie opowiada o wyobcowaniu homoseksualistów i ich próbach podążania za światem odrzucającym ich tożsamość z powodu upodobań seksualnych. To odważna forma opowieści o opresyjnym życiu, w którym można pogrążyć się w mroku nawet bez udziału otoczenia. Tematyka niewątpliwie istotna. Forma, w jakiej jest poruszona – niejednorodna, trochę niedokończona, pozostawiająca w niedosycie. Trzy różne stylistyki opowiadania o sprawach, które dręczą i wymagają kontaktu z samym sobą. „Miłość” jest w pewnym stopniu wyzwaniem, ale przede wszystkim książką diagnozującą uniwersalne problemy ludzkie – z dużym taktem i empatią, bez narzucania własnego zdania ani nadmiernego filozofowania. Tekst wart poznania, choć zaskoczy różnorodnością. Myślę, że to dobrze, chociaż literackie eksperymenty w obrębie jednego woluminu rzadko wychodzą mu na dobre.

2017-12-11

„Smak suszy” Tomasz Sekielski

Wydawca: Od Deski Do Deski

Data wydania: 25 października 2017

Liczba stron: 300

Oprawa: miękka

Cena det.: 39 zł

Tytuł recenzji: Władza i zło

Jeśli ktoś uważał, że w „Zapachu suszy” Tomasz Sekielski wykorzystał już cały wachlarz ludzkich potworności i ukazał świat rządzących w najgorszym możliwym świetle, będzie bardzo zaskoczony, bo druga część trylogii obrazuje jeszcze więcej cynizmu, zdegenerowania i obłudy. „Smak suszy” to taka książka przejścia. Zaczyna się ją czytać, pamiętając efektowne zakończenie pierwszej części cyklu, i zamyka z pewnym rozczarowaniem, albowiem wciąż nie wiemy tego, co najważniejsze i co strukturalnie buduje te mroczne powieści niczym moralitety, od których przesłania trudno jest uciec. Sekielski obrazuje Polskę nie tyle w stanie pewnego rozkładu, ile przede wszystkim bezbronności. Wymiar sprawiedliwości jest skorumpowany. Rząd toczy walkę podjazdową z prezydentem o to, kto będzie w przyszłości rozdawał karty. Społeczeństwo porażone jest faktem drugiego ataku terrorystycznego, który pochłonął dużo więcej ofiar niż poprzedni. Toczy się gra o przetrwanie i o władzę. W sieci skomplikowanych zależności ujawniają się kolejne pokłady okrucieństwa i bezkompromisowości bohaterów. Trudno doprawdy o złapanie oddechu. „Smak suszy” nie hipnotyzuje może tak jak pierwsza książka, bo cały ten paskudny świat przedstawiony mamy już oswojony, jest jednak przejmującym memento w tonacji noir, bo wszystko, co zostało zmyślone, mogłoby stać się prawdą, a do uświadomienia tego sobie nie trzeba aż tak wielkiej wyobraźni.

Zamachy terrorystyczne w tle tworzą pełną napięcia atmosferę wyczekiwania. Służby specjalne są bezradne. Nie wiadomo, kto stoi za koszmarami, jakie przecież nigdy nie miały się wydarzyć w Polsce. Sekielski prezentuje nie tylko przejmujący obraz destabilizacji państwa zżeranego skrywanymi przed opinią publiczną walkami podjazdowymi rządzących. Ostrzega też, że nie ma niczego niemożliwego. Że bombę mogącą pozbawić życia mnóstwo osób w każdym miejscu publicznym wcale nie jest tak trudno skonstruować i zdetonować. „Smak suszy” będzie jednak powieścią bardziej polityczną niż sensacyjną, choć w retrospekcjach prezentowane są uzupełnienia niezbędne do tego, by zrozumieć konteksty opisywanych zmian. Zrozumieć albo jeszcze mocniej się w nich zagubić. Otwarta forma książki każe zastanawiać się nad tym, czy autor ma już ciąg dalszy przemyślany, ale póki co lektura potrzebna jest, by zrozumieć powiązania między tymi, którzy już nie żyją, a tymi żyjącymi w lęku. Bo druga część trylogii to między innymi przejmujące świadectwo trwania we wszechogarniającym strachu.

Ten strach determinuje Witolda Rudzkiego, ironicznie portretowanego jako minister sprawiedliwości. Wcześniej pewny siebie, konsekwentny w działaniu i gotowy do każdego okrutnego kompromisu, by sięgać po więcej, w tej powieści będzie wrakiem człowieka. Wydobywają się lęki egzystencjalne, z którymi nie może sobie poradzić. Lęki człowieka lata temu porzucającego człowieczeństwo. Wyrachowanego gracza politycznego i człowieka, który od lat podejmuje się niebezpiecznych działań, wchodząc w coraz to nowe skomplikowane relacje zależności. Odium padające na Rudzkiego to nie tylko efekt ujawnienia pewnych treści, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. To także cała gama negatywnych uczuć, które żywi do niego Agnieszka Ossowska. Zmanipulowana strażniczka porządku ze służb specjalnych, która okazuje się godnym Rudzkiego przeciwnikiem.

Tak, jedyna prawa i sprawiedliwa w tej mrocznej powieści. Ossowska sama męczy się z wewnętrznymi frustracjami, które zalewa alkoholem, ale jednak konsekwentnie idzie do przodu. Odkrywa wiele niewygodnych dla rządzących powiązań. Wie dużo więcej niż inni o właścicielce kujawskiej kliniki, która zdążyła podporządkować sobie wszystkich, zanim zginęła w zamachu terrorystycznym. Odnieść jednak można wrażenie, że Ossowska nie jest tutaj bohaterką pierwszego planu. Tomaszowi Sekielskiemu zależy przede wszystkim na nakreśleniu kilku kontekstów i powiązań, które być może umknęły czytelnikowi poprzedniej powieści albo były przez niego niedostatecznie zrozumiane. W tym zamierzeniu pojawiają się sprawy co najmniej nieprawdopodobne. Do wyliczeń ludzkich krzywd dochodzi jeszcze kanibalizm. Przesada? Być może. Niemniej robi dobrze tej powieści, bo uzmysławia nam, że mamy do czynienia z ludźmi, którzy nie mają żadnych ograniczeń i są w stanie posunąć się do największych podłości.

Ich nasycenie nie tyle przygnębia, ile powoduje, że duszny klimat książki staje się nie do wytrzymania. A jednak trzeba towarzyszyć bohaterom w tym spalonym słońcem świecie, który dodatkowo – z powodu temperatur – stanowi źródło udręki dla każdego. Sekielski prezentuje nam anatomię pewnej zemsty. Opowiada o krzywdach zadawanych dzieciom, nastolatkom, dojrzałym ludziom nieumiejętnie wytyczającym sobie życiowy azymut. To także gorzko ironiczna impresja o pławieniu się w bogactwie oraz wpływach. Drogie marki strojów czy potraw dają złudne poczucie wielkości wszystkim małym ludziom, u których sumienie przestało wytyczać jakiekolwiek granice, przestało w zasadzie istnieć.

Tomasz Sekielski demaskuje krótkowzroczność, zapatrzenie w siebie i okrutnie rozprawia się z tymi, dla których okrucieństwo było chlebem powszednim. Kreśli wyrazisty obraz polskiego psychopaty, bezwzględnych killerów zza wschodniej granicy, ale przede wszystkim polityków i ludzi ze służb specjalnych, którzy za nic mają dobro kraju. Ten kraj znajduje się w jakiejś otchłani, z której nic nie jest w stanie go wydobyć. W zasadzie nie ma żadnej osoby, która mogłaby poświadczyć, że Polska jest bezpieczna, że nie czeka nas w niej niemal biblijna apokalipsa. Wypisy z Biblii poprzedzające rozdziały także mają swoje znaczenie. Ale jest też postać zagadkowa. Prezydent nabierający sił do dalszej walki. Jedyny gwarant porządku w kraju, w którym wszystko wydaje się w rozsypce. To intrygująca wolta, ale trzeba zachować czujność, bo Sekielski wciąż na nowo podkreśla, że wszystko, co wydaje się pewne, jest w pewien sposób fasadowe i ma drugie oblicze. Dlatego „Smak suszy” należy czytać uważnie, ale także z pełnym przekonaniem, że nie jest to książka, która coś wyjaśni. Zręcznie napisana, epatująca obrazami okrucieństw i potworności mimo wszystko w jakimś rozsądnym balansie. Dobrze i wartko skreślona proza, taka przykuwająca uwagę i niepozwalająca się od siebie oderwać, a o to głównie chodzi w literaturze tego segmentu, co prezentowany przez Sekielskiego. Najbardziej przerażające jest jednak sugerowanie, że każda ukazywana relacja międzyludzka naznaczona jest fałszem. Skoro nikt nikomu nie może ufać, czemu można zaufać i w co wierzyć w kraju tak okrutnie skrzywdzonym przez terroryzm, nepotyzm i krótkowzroczność żarłocznych zysku i sławy? Trzeba złapać oddech i dystans do fantazji autora. Nie sposób jednak uciekać od przekonania, że sporo elementów tej fikcji literackiej mogłoby się wydarzyć albo już się wydarzyło w nieco złagodzonej wersji.

2017-12-08

Rozmowa z Jarosławem Kamińskim

fot. Anna Kaczmarczyk
Zacznijmy od początku. Twojego literackiego początku, a była nim „Rozwiązła”.

O nie! Moment. Wcześniej były sztuki teatralne, poezja, a nawet… kazania!

No tak, Wielebny Kamiński! Byłeś księdzem albo zakonnikiem?

To tajemnica. Wiążą mnie śluby… Nic więcej nie mogę zdradzić.

Rozumiem. Powiedz przynajmniej coś o samych kazaniach.

Nie wygłaszałem ich na mszach. Pochodziły z magazynu muzycznego „Brum”. Teksty miały formę kazań, bo tak zwykle oceniają wymądrzanie się dorosłych młodzi ludzie. A pisałem je właśnie dla nich. O dziwo, dobrze na nie reagowali. Przynajmniej z tego, co pamiętam. Wyszły później jako książka „Jak nie dać się ogłupić”. Swoją drogą to była pierwsza e-książka sprzedawana w polskim internecie.

Wróćmy do literatury dla dorosłych. „Rozwiązłą” przeczytałem zaraz po premierze i już w styczniu uznałem za literackie wydarzenie 2012. Potem nastąpiła cisza. Niewiele oznak recepcji. Cisza po wydaniu to chyba najgorsze, co może przydarzyć się książce, nowości wydawniczej. Jak się z tym wtedy czułeś?

Pierwsza powieść to często efekt wielu lat pracy, wyrzeczeń, ale i najbardziej twórczych poszukiwań. Nic dziwnego, że każdy autor ma w związku z debiutem wielkie oczekiwania. Że książka zostanie zauważona, właściwie odczytana, doceniona.

Co oznacza…

Wiele rzeczy: nagrody, sukces komercyjny albo zainteresowanie środowiska. Byle nie ciszę! Tak samo było w moim przypadku. „Rozwiązłą” pisałem osiem lat, wyrzuciłem ponad trzysta stron tekstu, dodałem kolejne. Błądziłem, szukałem swojego stylu, swojego tematu. Ogromna robota. A gdy jeszcze robi się ją „po godzinach”, to właściwie nie ma się życia prywatnego. I naiwnie oczekuje się – w tak zwaną nagrodę – poważnego potraktowania przez czytelników i krytykę. A wcale tak nie musi się stać.


Tym bardziej byłem i nadal jestem rozczarowany tym, jak bardzo ją pominięto. A przecież ta książka była wybitna!

Niewiele powieści z tamtego okresu dotykało tajemnic rodzinnych, dogrzebywania się prawdy o nich. A jeśli nawet były takie, to skupiały się na obyczajowych historiach. „Rozwiązła”, jak mi się wydawało, wnosiła więc coś nowego, świeżego do tego typu opowieści. Być może na przeszkodzie stała też forma: długie zdania, dialogi wplecione we fragmenty opisowe… To utrudniało lekturę. Taki dziwny język wydawał mi się jednak właściwy, aby opisać doświadczenie wejścia głównej bohaterki w „rzekę historii”.

Kompozycyjnie i strukturalnie była do uniesienia. Problemem jest to, że nie uniosły jej media. Nie sądzisz, że są bardzo wybiórcze w tym, jakie książki prezentują odbiorcom? Przecież bywa tak, że o jednym tytule huczą wszyscy, a np. „Rozwiązła” nie doczekuje się omówień.

Nasze życie literackie ma charakter towarzyski. Idee się nie liczą. W gruncie rzeczy literatura też nie jest najważniejsza. Wszystko się sprowadza do ludzi. Mało kto zaryzykuje pozytywną opinię o powieści, jeśli nie zna autora albo nic nie wie o jego osadzeniu w środowisku literackim. Mówię o tradycyjnej krytyce. W blogosferze dzieje się trochę inaczej, co, przyznaję, bywa bolesne dla autorów.

Jesteś tak zwanym późnym debiutantem. Czy wiek ma znaczenie dla debiutu literackiego?

Z pewnością, napotyka się na większy opór odbiorców. Młody pisarz z natury rzeczy budzi zainteresowanie, daje nadzieję na ciekawą twórczość. Już teraz albo wkrótce. Trudniej uwierzyć, że stary pryk może mieć coś ciekawego i oryginalnego do powiedzenia. Wbrew pozorom w kulturze hula ejdżyzm. Może młodym jest ciężko w przemyśle, polityce, administracji albo medycynie, ale nie w kulturze. Po 40 – jeśli wcześniej nie zaistniałeś – istnieje duże ryzyko, że zostaniesz pominięty. A późny debiut w Polsce to nie wynik lenistwa, ale, niestety, skutek uboczny transformacji. Dla wielu z nas była jak tsunami. Czasem tsunami nieszczęść, wykluczenia i biedy, ale częściej chyba wprost przeciwnie – wygodnego życia „jak na Zachodzie”.

Trzeba było siły, aby nie dać się przytopić tej „fali szczęścia”.

I czasu, żeby się z niej wynurzyć. Właśnie dlatego tak mało jest dobrej prozy 40-50-latków. Głos tego pokolenia, po części na własne życzenie, zagubił się między reklamowym kopyrajtingiem a dziennikarską publicystyką.

Czy aby nie użalasz się nad sobą i swoim pokoleniem?

Broń Boże! Nie chodzi mi o biadolenie, ale obserwacje z „pola walki”. Dla mnie taka sytuacja była testem, czy naprawdę chcę pisać, czy pomimo tych wszystkich niedogodności, bagatelizowania, obojętności znowu usiądę do komputera i dzień w dzień będę wyciskać z siebie zdania do nowej powieści. Ten stan sprowokował mnie do zadania sobie podstawowych pytań o sens pisania, których inaczej być może w ogóle bym nie postawił.
fot. Anna Kaczmarczyk
Z tym, o czym mówisz, kojarzy mi się jeszcze jeden trend w literaturze współczesnej – młodych ludzi kreujących się na doświadczonych i dojrzałych. Tacy starzy maleńcy dopiero co po wydobyciu się ze szkoły, świeżo po studiach. Nie uważasz, że niektóre historie wymagają odpowiedniego wieku, by o nich opowiedzieć? Są takie tematy, których – z różnych powodów – nie powinni poruszać młodzi?

Nie wiem, czy mówimy o tym samym, ale… Na ogół dobrze jest zachowywać się w literaturze niczym słoń w składzie porcelany, zrzucić na podłogę parę precjozów, zahaczyć autorytety, ogólnie – zrobić dym. Z tym że każdy ryzykuje na swoje własne życzenie i konto. Jeśli nie ma się do powiedzenia czegoś formalnie nowatorskiego, mądrzej jest odczekać trochę, sprawdzić w życiu siebie i swoje wyobrażenie o świecie. Ale jestem ostatnim, który chciałby komukolwiek zakazywać tykania jakichś tematów.

Chciałbym zadać pytanie fundamentalne i może trochę podchwytliwe. „Rozwiązła” to powieść historyczna, obyczajowa czy polityczna?

Moim zamiarem było połączenie wszystkich tych elementów w jednej historii. Współczesna powieść, żeby wciąż oddziaływać na emocje czytelnika, często przełamuje schematy gatunkowe czy stylistyczne. Powstają więc opowieści hybrydowe. Łączą gatunki, tematy i elementy, zdawałoby się, niepasujące do siebie albo wręcz gryzące się ze sobą. To wytrąca czytelnika z przyzwyczajeń. Zaburza jego oczekiwania.
Drugi powód tego pomieszania związany jest z tym, że „Rozwiązła” to powieść o wejściu w Historię. Bohaterka przechodzi drogę od życia powierzchownego, naskórkowego, skupionego na sobie hedonizmu do odkrycia, że pod stopami ma groźny i fascynujący zarazem żywioł. Żeby zrealizować tę ideę, nie mogłem uciec ani od wątków obyczajowych, ani historycznych, ani tych typowych dla powieści politycznej. To wszystko przecież składa się na rozumienie, czym jest historia. Z punktu widzenia warsztatu pisarskiego ważne było, aby nie zatracić proporcji składników. Doprowadziłoby to do chaosu.

Zofia boi się prawdy, a musi sięgnąć w przeszłość i ją poznać, by uznać życie za pełnoprawne. Mamy moralny obowiązek znać historie naszych rodziców czy dziadków?

Dla moich bohaterek, bo rzecz dotyczy również „Tylko Loli” (a do pewnego stopnia i „Wiwarium”), to nie kwestia obowiązku, tylko konieczności. Kobiety są zaskakiwane przez prawdę o przeszłości rodzinnej. Nikt nie pyta ich o zgodę na zajęcie się tym tematem. Prawda o przeszłości jest ich wrogiem, atakuje bezlitośnie, chce zrujnować ich dotychczasowe życie i święty spokój, które się z tym wiążą.

Zatem muszą dążyć do prawdy, żeby rozpoznać przeciwnika, który chce im zaszkodzić?

Tak. Ale w przypadku Zofii dochodzi jeszcze inny element, bardzo, jak sądzę, współczesny. Całkowitego zanurzenia w tu i teraz. Praca zawodowa, romanse, kosmopolityczny styl życia – ma się wrażenie, że rzeczywistość wyczerpuje się w takiej naskórkowej egzystencji. Jeśli jednak chce się w pełni zrozumieć siebie, trzeba poznać swoje miejsce w historii rodzinnej.

Twoja druga książka, „Wiwiarium”dotyka złożonego problemu odbioru przez społeczeństwo tragedii smoleńskiej. Jaką masz fantazję na temat tego, jak widziany będzie ten dramat przez kolejne pokolenie Polaków, skoro teraz wyrasta z niego niezdrowy fetyszyzm, ale też mitotwórczość? To też obecnie wygodne narzędzie podziałów.

Przypadek „Wiwarium” to dla mnie dowód na to, że niełatwo w Polsce być outsiderem. Nikt nie potrzebuje spojrzenia na współczesność z dystansu. Literatura ma stać jak żołnierze karnie w szeregu i służyć walce politycznej. Trzeba jasno zadeklarować, kogo uważa się za oszołoma, zdrajcę, a kogo za zbawiciela kraju. Dla mnie takie oceny nie należą do zadań pisarza. W literaturze chodzi o test egzystencjalny naszego życia. I „Wiwarium” taką rolę spełnia. Opowiada historię człowieka, którego dotyka osobiście Smoleńsk. Bohater obserwuje konsekwencje tragedii – rozbicie wspólnoty, zagubienie ludzi i narastanie między nimi nienawiści. To wszystko wymusza na nim przewartościowanie całego życia. W wizyjnych scenach doświadczy jakiejś nowej formy współistnienia z innymi – ponad podziałami politycznymi. Obawiam się, że Smoleńsk pozostanie w przyszłości tym, czym jest i dzisiaj. Mitem założycielskim dla polskiej prawicy, a dla lewicy dowodem na umysłową aberrację części społeczeństwa. Jeśliby tak miało być, oznaczałoby to, że nie zrozumieliśmy w pełni, co ujawnia ta tragedia: poczucia absurdu Historii, przypadkowości i bezsensu dziejów, niemożności dotarcia do ich ostatecznego i absolutnego znaczenia.

„Wiwarium” to powieść o tożsamości złamanej przez traumę i przez przypadek. Co bardziej może zniszczyć człowieka – długotrwałe i kontekstowe trudne przeżycie czy dramat chwili, której nie da się cofnąć?

Wolałbym nie stopniować tragedii. Jeden i drugi rodzaj dewastuje. Przypadek wprowadza na scenę życia absurd, nie tylko w skali jednostkowej, ale i społecznej. Dla mnie to esencja sprawy. Dzikiej bestii historii nie da się oswoić.

W rozmowie z Katarzyną Nowak powiedziałeś, że wartość literatury polega na tym, iż wykorzystuje twórczo rzeczywistość. A jednak konteksty historyczne trzeba znać, by zrozumieć twoje powieści. Nie boisz się, że młodszy czytelnik trochę się tego przestraszy i ci umknie?

Takie ryzyko zawsze istnieje, chociaż wydaje mi się, że gdzie indziej jest pies pogrzebany. To bardziej kwestia tego, czy czytelnik się nie przestraszy literatury trudniejszej w odbiorze. Znaczna część mojej pracy polega na tym, aby opowiadać historię przez emocje bohaterek. Szczegółowa wiedza o wydarzeniach politycznych, w których dzieje się powieść – czyli ten rodzaj podejścia do historii, jaki mamy w szkole – przestaje być niezbędna.

Niuansujesz problemy czasów, które nie były jednoznaczne. Chyba nie znosisz tej prostej opozycji dobra i zła, przyzwoitości i bycia kanalią, odwagi i tchórzostwa?

Zgadza się. Nie oceniam bohaterów powieści, pozostawiam to czytelnikom. Moje zadanie polega na tworzeniu wielowymiarowych postaci, bo tylko wtedy da się je w pełni uobecnić w świadomości czytelnika. Ale chodzi też o coś innego. Dominującą cechą naszych czasów jest niepewność. Używając określenia Zygmunta Baumana, żyjemy w „płynnej nowoczesności”. Trudno o jednoznaczne odczytanie świata, pełne zrozumienie człowieka. Nie chcemy tego, buntujemy się przeciw wieloznaczności, ale to część duchowej rzeczywistości, z którą musimy nauczyć się żyć. Literatura oswaja nas z tą prawdą.

Edycie Niewińskiej opowiadałeś o tym, jak problematyczna była w tworzeniu powieści „Tylko Lola” narracja Lidii. Przemodelowałeś trochę książkę dla niej. Walka Lidii ukazuje się w warstwie językowej, budowanie zdań sprawia jej większy problem niż wyrażanie emocji ekspansywnej Ninie. Dla mnie język Lidii niesie tę powieść i przede wszystkim on czyni ją tak wybitną. Co ty na to?

Marzyłem, aby o głównych bohaterkach dało się powiedzieć niemal wszystko, wyłącznie wsłuchując się w ich język. Nina za maską kosmopolitki ukrywa lęki przed ponownym zanurzeniem się w historii, która tak bardzo ją zraniła.

Żyje w Ameryce, czyli nigdzie…

To miejsce, którego przeszłość jej nie dotyka. W miarę szybko dotarło do mnie, jak powinien brzmieć jej język. W przypadku opowieści Lidii długo błądziłem. Eksperymentowałem, szedłem na kompromisy ze swoimi oczekiwaniami… i wracałem do eksperymentowania. Po wielu próbach doszedłem w końcu do stanu, gdy z gładkich zdań bohaterki pozostał rozbity język. Instynkt podpowiadał, że to jest to, o co chodzi. Tyle że…

…instynkt to jedno, a rozsądek drugie?
Rozmówcy razem. Kraków, 28 listopada 2017
Właśnie. Rozsądek sugerował, że tym zabijam swoją powieść, czynię ją nieczytelną. Zamiast jednak łagodzić szaleństwa mowy Lidii, zdecydowałem się jeszcze bardziej wsłuchiwać w jej ton, zrozumieć, co mówi o niej samej, o jej przeszłości, jej świecie. Wierzyłem, że w ten sposób uda się lepiej oddać życie tej kobiety.

Wbrew pozorom nie jest to jakiś przypadkowy zapis bełkotu.

Na ogół nie… Są jednak spore fragmenty, które można czytać dla samej melodii, dzikiego rytmu. Pewnie żadnej treści nie dałoby się wypreparować z tej miazgi. Ale właśnie te fragmenty dają lepsze pojęcie o tym, co siedzi w Lidii, niż wygładzony język.

Warto zauważyć, że jej język się rozwija.

Lidii coraz łatwiej przychodzi mówienie, niejako uczy się wypowiadać siebie, swoje doświadczenie. Skończyła cztery klasy, była poddawana rozmaitym presjom – historycznym, politycznym, ideologicznym. A w końcu zdruzgotana ląduje w zakładzie psychiatrycznym. Jest w tej walce o wypowiedzenie siebie jakaś wielkość.

Pytają cię w wywiadach o bohaterki, a ja chciałem zapytać o ojca Niny. To taka bardzo wyraźna postać drugiego planu, która zdaje się rozumieć więcej niż obie portretowane kobiety. Ojciec jest bierny, zbędny, tragiczny, ale niesamowicie wyrazisty w milczeniu. Czego jest świadom, a co wypiera, co mu umyka? Co dopowiedziałbyś za niego jako autor poza światem przedstawionym?

Milczenie to często najlepsza postawa wobec igraszek pamięci. Zdarza się, że najpierw musimy wymyślić przeszłość, aby później mieć co wspominać. Nie tylko jako jednostki. Narody robią podobnie, wymyślają swoją przeszłość, bohaterską, pełną poświęceń dla ludzkości, z licznymi kontaktami z Panem Bogiem. Lubię postaci milczące.

Milczkami byli dziadek Adama z „Rozwiązłej” i Paulina, babka głównego bohatera „Wiwarium”.

Ich milczenie było wynikiem niepewności co do swojej przeszłości albo szoku, jaki spowodowały tragiczne przeżycia. Nie potrafili się z niego otrząsnąć. Myśląc o Michale, stawiałem sobie pytanie o cenę bycia Polakiem. Ale nie w znaczeniu cierpień, jakich się doznawało od różnych gnębicieli znanych z naszej historii. Nie. Myślałem o wyborze egzystencjalnym, który oznaczał wyparcie się swojej przeszłości, swoich korzeni. Wielu zasymilowanych Żydów musiało podjąć taką decyzję. Odcinali się od rodziny albo rodzina odcinała się od nich. Problem dotyczył również Ukraińców, Ślązaków, Mazurów czy Niemców, którzy często ukrywali swoje pochodzenie. Michał jest postacią tragiczną. Wybrał polskość, z której powodu wiele wycierpiał od samych Polaków. Nie ma jednak do nikogo pretensji; wie, że wobec Historii żal i łzy niczego nie załatwiają. Historia to bóstwo bezlitosne, niezdolne się wzruszać ludzkimi nieszczęściami. Michał nie chce dać nikomu satysfakcji, że się użala nad sobą! I nad skutkami swoich suwerennych przecież wyborów.

Czy to pójście w zaparte nie jest jednak na pograniczu szaleństwa?

Polska odpłacała mu nieustanną podejrzliwością, czy aby na pewno jest „prawdziwym Polakiem”, czy myśli jak „prawdziwy Polak” i wierzy w to, w co wierzy „prawdziwy Polak”. A on i tak trzymał się swojego niczym obłąkany. Dzięki temu szaleństwu jest najbardziej „prawdziwy” ze wszystkich możliwych wersji „prawdziwych Polaków”.

Nie masz wrażenia, że dzisiaj lepiej milczeć, kiedy ktoś domaga się od nas coraz bardziej precyzyjnych opisów „prawdziwych Polaków” i deklaracji „polskości”?

Każdy, kto odważy się powiedzieć coś krytycznego o własnym kraju albo społeczeństwie, natychmiast musi dodać, że kocha Polskę, jego dziadek był w konspiracji, ciotka sanitariuszką w którymś z powstań, a cała rodzina miała prawilne poglądy. Co oznacza, że chcąc nie chcąc, myślimy i mówimy w paradygmacie wyznaczonym przez ultrapatriotyczny, wręcz nacjonalistyczny nurt polskiego życia. Nie widzę powodu, żeby uczestniczyć w tej licytacji na bohaterskie osiągnięcia przodków. Ani łagodzić swoich opinii o kraju deklaracjami miłości do ojczyzny. Zresztą silne duchowo narody znoszą krytykę z godnością, a nie reagują fochem na każdą kontrowersyjną opinię na swój temat.


Lidia ulega odbitej fascynacji, bo Nina przypomina jej Lolę. A jednak donosi na nią i widzę w tym jakąś tragiczna ambiwalencję jej uczuć. Dlaczego Lidia to robi?

Skoro historia jest paradoksalna albo wręcz naznaczona jakiegoś rodzaju szaleństwem, tacy też okazują się tworzący ją ludzie. Oni też są naznaczeni obłędem. Coś takiego zdarzyło się Lidii. Próbuje zatrzymać cień swojej przeszłości, Ninę. Za wszelką cenę, nawet jeśli miałaby wyrządzić jej w ten sposób krzywdę. Przypomina kochanka, który unieruchamia swoją ukochaną na fotelu inwalidzkim, byle nie pozwolić jej odejść.

Co niesie w sobie więcej zagrożeń – anarchizm czy jakakolwiek forma totalitaryzmu?

Lidia i Lola, która wchodzą w życie w latach trzydziestych, odnajdują wolność i sprawiedliwość w anarchizmie. Choć różni je pochodzenie i wykształcenie, ich wybór jest świadomy, uwarunkowany doświadczeniem społecznym. Polska przedwojenna nie była sprawiedliwa. Można ją tłumaczyć, idealizować, ale nie da się wymazać antysemityzmu, antyukrainizmu, powszechnej nędzy, dyktatorskich zapędów ówczesnej władzy.

Anarchizm, nawet pojmowany naiwnie, bez szans na realizację, dawał poczucie uczestnictwa w wielkiej przemianie świata?

Tak, i to oczywiście po stronie dobra. Tym bardziej że dziewczyny dystansują się do Moskwy i stalinowskiego komunizmu. Dlatego zresztą ta ich anarchistyczna komórka szybko się wykrusza. Nikt poza nimi nie chce uczestniczyć w przegranej sprawie. Bo wygrana, jak wielu uważało wtedy na lewicy, to oczywiście Związek Radziecki i Stalin.

Lola i Lidia jadą walczyć za Republikę Hiszpańską w wojnie domowej…

…i szybko przekonują się, że rewolucja to nie jest zajęcie dla niewinnych nastolatek. Muszą postawić sobie pytania, czy zło tu i teraz usprawiedliwia dobro na końcu procesu rewolucyjnego.

A usprawiedliwia?

Ich odpowiedź nie jest oczywista. Lidia nie chce zmiany za cenę nieszczęść innych ludzi. Lola, świadoma tragicznego wyboru, twierdzi, że bez takich jak one dwie będzie jeszcze gorzej, ich ideały zostaną w praktyce zakwestionowane. To jest tragiczna prawda o rewolucji: koszta ponoszone przez tych, co żyją w jej czasie, są większe niż potencjalne zyski. Dopiero w przyszłości… Czasami.

Koszta, zyski…

No właśnie, zaczynam mówić jak księgowy w korporacji! A przecież chodziło o życie tysięcy ludzi. Co gorsza, alternatywą dla rewolucji anarchistycznej była albo rewolucja komunistyczną, albo dyktatura faszystowska.

Co lepsze?

Nie ma dobrego wyjścia z takiego klinczu. Kiedy do człowieka dociera bezwyjściowość sytuacji, łatwo złamać jego kręgosłup moralny. To przytrafia się Lidii. W PRL pozostanie jej już tylko wspomnienie burzliwego romansu z Lolą jak pocztówka z urlopu na egzotycznych wyspach.

Dziewczyny z „Tylko Lola” chciały stworzyć prywatną republikę wolności. Chyba nie jest ona sztuczna jak wiwarium Bruna. Co tworzyłoby twoją? Dokąd mógłbyś się dla niej udać?

Celne porównanie… Wiwarium i republika wolności… Staram się nie zapomnieć o myśleniu utopijnym, na które coraz rzadziej się poważamy, uważając je albo za grubą naiwność, albo wręcz niedorzeczność. Dzieje komunizmu i faszyzmu, dwóch totalitarnych utopii, zniechęciły nas dość skutecznie do takiego myślenia. I rzeczywiście, jeśli mowa o utopii jako świecie czystości rasowej albo czystości klasowej, to dziękuję. Utopia, w którą wierzę, musi zachować całe „zbrudzenie” człowieczeństwa, jego pomieszanie z poplątaniem. Mieliśmy i w Polsce taką utopię. Było nią marzenie o Rzeczpospolitej Wielu Narodów. Nie mówię o rzeczywistości historycznej Rzeczpospolitej Obojga Narodów, ale o micie wyrosłym z tego doświadczenia. Micie tolerancyjnego współistnienia ludzi niezależnie od ras, religii, kultury, obyczaju. Wciąż wierzę, że możliwe jest takie społeczeństwo, chociaż rzeczywistość IV RP daleka jest od tego ideału. Jak na razie realizowany jest nasz inny mit – „piastowski”, o Polsce czystej rasowo i narodowo.
Przestrzeń wolności w wymiarze prywatnym? Na pewno nie literatura, kraina wiecznej frustracji i bezlitosnej walki o uznanie. Może kiedyś spłynie na mnie jakieś objawienie i coś się wyświetli. Nie wiadomo, dokąd doprowadzi podróż w głąb siebie. Może uda się przebić na inną stronę rzeczywistości?

Jednym z wydarzeń 1968 roku były twoje narodziny. Czy to nie jest trochę powód, dla którego interesujesz się tym rokiem i ogólnie latami sześćdziesiątymi minionego wieku?

Jakiś pop-kabalista pewnie uznałby datę urodzin i dominację tematyki czystek antysemickich w moich powieściach za nieprzypadkowe. Dla mnie Marzec 1968 należy do najważniejszych dat historii Polski. Nie chodzi tylko o to, że zmuszono do emigracji kilkanaście tysięcy ludzi. To również symboliczna data zamknięcia historii żydowskiej w Polsce. Siedemset lat obok siebie i nagle koniec. Koniec tragicznego, znaczonego bólem, ale i bardzo twórczego współistnienia. Szczególnie dla kultury. Oczywiście nadal są Żydzi w Polsce, ale to już inny świat.

W recepcji literatury często zdarzają się ataki przez płeć. Ty w swojej pierwszej i trzeciej książce udowadniasz, że płeć nie ma znaczenia w barwnej opowieści egzystencjalnej, albo też inaczej – można przedrzeć się przez płeć, opowiadając o ludzkich dramatach. Czy jest trudno tak wnikliwie oddawać emocje kobiet, czy może te emocje nie mają płci i ty jako mężczyzna starasz się to doskonale udowadniać?

Muszę zaprotestować: płeć ma znaczenie. Nasze człowieczeństwo jest nam dane poprzez płeć, a nie niezależnie od niej. Co wiele mówi o samym człowieczeństwie. Decyzja wyboru kobiecych bohaterek wymusiła na mnie inny typ myślenia i odczuwania niż przy pisaniu postaci męskich. Musiałem być czujny, aby nie zakłamać sobą ich kobiecości, potem wprost przeciwnie, przestałem kontrolować siebie i pozwoliłem się ponieść kobietom z powieści, tak aby ich głos wybrzmiał swobodnie i naturalnie.
fot. Anna Kaczmarczyk
Opowiedzenie historii przez kobiety musiało być jednak ryzykowne.

No tak, bo właśnie nie chciałem sprowadzić ich osobowości do tzw. człowieczeństwa, odrzeć z płci, emocjonalności naznaczonej płcią. Przekraczanie ograniczeń jest jednak możliwe. Wystarczy, że przyhamuje się z testosteronem i zamiast pisać „pięścią i penisem”, otworzy się swoją wrażliwość na inne rejestry. Inspirowało mnie też i to, że niewiele jest w naszej literaturze postaci kobiecych zmagających się z historią. Wchodzimy na mało zbadane terytorium, a ja lubię takie przestrzenie.

Twoje książki są zawsze mocno osadzone w polskich sprawach, polskim uwarunkowaniu. Problem literatury rodzimej polega na tym, że często przez brak uniwersalności nie nadaje się do tłumaczenia, bo nie zostanie zrozumiana we właściwych kontekstach. Myślę, że z twoimi powieściami byłoby inaczej. Gdybyś mógł decydować o językach przekładu twoich książek – dokąd za granicę chciałbyś dotrzeć?

Każdy autor chciałby dotrzeć ze swoimi powieściami nawet do najmniejszej osady w najbardziej zapadłym zakątku świata. Dlatego pytanie rozumiem trochę inaczej: do której kultury literackiej mi najbliżej? W jakim języku czułbym się jak u siebie? Najbliżej mi do tradycji anglosaskiej, ceniącej warsztat literacki. Jej znakiem firmowym jest tworzenie wielowymiarowych bohaterów i ciekawej, często zaskakującej fabuły. Tyle że taki typ literatury przeradza się w końcu w swoją karykaturę z powodu formatowania nie tylko marketingowego, ale i… warsztatowego. Wracam do literatury iberoamerykańskiej, która nie gardząc zasadami sztuki realistycznej, lubi łamać jej reguły. Nie chodzi tu wyłącznie o realizm magiczny, ale ogólnie o rebelianckiego ducha tej literatury. Za który zawsze ceniłem jej twórców. Poczynając od Machada de Assisa i lektury jego „Wspomnień pośmiertnych Brasa Cubas”. Sam tytuł mówi za siebie.

A które anglosaskie powieści twoim zdaniem najtrafniej opowiadają o zmaganiach człowieka z Historią?

Trafność” chyba nie jest właściwym określeniem na „bliskie spotkania trzeciego stopnia” z Historią. Każdy autor czy autorka ma związane z tym inne doświadczenia i inne wnioski z nich wyprowadza. Fascynująca jest za to różnorodność artystycznego wyrazu. Mnie oczarowały kiedyś „Dzieci Północy” Salmana Rushdiego, „Oblężenie Krisznapuru” i „Singapurskie kleszcze” J.G. Farrella, „Rzeźnia numer pięć” Kurta Vonneguta. A ostatnio powieści Juliana Barnesa.

Gdybyś mógł zrealizować marzenie o ekranizacji jednej swojej powieści i miałbyś wybrać reżysera – która byłaby to książka i jaki reżyser?

Jako że bywam scenarzystą, wydaje się, że filmowa adaptacja którejś z moich powieści to oczywistość. Nic bardziej błędnego. Reżyserzy zmagają się ze swoimi demonami i najczęściej wolą to robić w oparciu o własne historie. Pół żartem, pół serio powiem, że reżyser pracujący obrazem filmowym tak jak Carlos Reygadas, który reżyserował m.in. film „Post tenebras lux”, byłby bardzo ciekawą opcją… gdyby tylko wiedział o istnieniu książek takich jak „Rozwiązła”, „Wiwarium” czy „Tylko Lola” i chciał się nimi zająć.

Jakie ludzkie emocje i przeżycia są wciąż takie same bez względu na to, jak obchodzi się z nami historia?

Gdy patrzę na bohaterów swoich powieści, widzę w nich nieustanną walkę zakłamania z pragnieniem znalezienia prawdy o sobie. Boją się, co też odkryją na końcu, ale poszukują prawdy mimo ryzyka z tym związanego. Mają się czego bać. Wszystko, co najgorsze w historii, może wrócić, a właściwie już wraca. Wbrew temu, co sądził Marks, wydarzenia historyczne nie dzieją się za pierwszym razem jako tragedia, a za drugim jako farsa. Bardzo często powtarzają się po prostu jako jeszcze większa tragedia.

Brzmi ponuro. Ale chyba na co dzień jesteś bardzo pozytywnym i radosnym człowiekiem? Opowiedz na koniec o swoich prywatnych małych szczęściach i przestrzeniach bez farsy i tragedii.

Córki… Jedna jest prawie dorosła, druga ma ledwie siedem miesięcy. Maluszek budzi się teraz codziennie o czwartej nad ranem i z uśmiechem na twarzy zaczyna się w najlepsze bawić. Pospałbym jeszcze, ale jak tu się złościć, widząc ten uśmiech? A zresztą jeszcze parę lat temu sam najlepiej się bawiłem po czwartej nad ranem.


Dzięki za rozmowę.