|
fot. Anna Kaczmarczyk |
Zacznijmy
od początku. Twojego literackiego początku, a była nim „Rozwiązła”.
O nie! Moment. Wcześniej
były sztuki teatralne, poezja, a nawet… kazania!
No tak, Wielebny Kamiński! Byłeś księdzem albo zakonnikiem?
To tajemnica. Wiążą mnie
śluby… Nic więcej nie mogę zdradzić.
Rozumiem.
Powiedz przynajmniej coś o samych kazaniach.
Nie wygłaszałem ich na
mszach. Pochodziły z magazynu muzycznego „Brum”. Teksty miały formę kazań, bo
tak zwykle oceniają wymądrzanie się dorosłych młodzi ludzie. A pisałem je
właśnie dla nich. O dziwo, dobrze na nie reagowali. Przynajmniej z tego, co
pamiętam. Wyszły później jako książka „Jak nie dać się ogłupić”. Swoją drogą to
była pierwsza e-książka sprzedawana w polskim internecie.
Wróćmy
do literatury dla dorosłych. „Rozwiązłą” przeczytałem zaraz po premierze i już
w styczniu uznałem za literackie wydarzenie 2012. Potem nastąpiła cisza.
Niewiele oznak recepcji. Cisza po wydaniu to chyba najgorsze, co może
przydarzyć się książce, nowości wydawniczej. Jak się z tym wtedy czułeś?
Pierwsza powieść to często
efekt wielu lat pracy, wyrzeczeń, ale i najbardziej twórczych poszukiwań. Nic
dziwnego, że każdy autor ma w związku z debiutem wielkie oczekiwania. Że
książka zostanie zauważona, właściwie odczytana, doceniona.
Co oznacza…
Wiele rzeczy: nagrody,
sukces komercyjny albo zainteresowanie środowiska. Byle nie ciszę! Tak samo
było w moim przypadku. „Rozwiązłą” pisałem osiem lat, wyrzuciłem ponad trzysta
stron tekstu, dodałem kolejne. Błądziłem, szukałem swojego stylu, swojego
tematu. Ogromna robota. A gdy jeszcze robi się ją „po godzinach”, to właściwie
nie ma się życia prywatnego. I naiwnie oczekuje się – w tak zwaną nagrodę –
poważnego potraktowania przez czytelników i krytykę. A wcale tak nie musi się
stać.
Tym
bardziej byłem i nadal jestem rozczarowany tym, jak bardzo ją pominięto. A
przecież ta książka była wybitna!
Niewiele powieści z tamtego
okresu dotykało tajemnic rodzinnych, dogrzebywania się prawdy o nich. A jeśli
nawet były takie, to skupiały się na obyczajowych historiach. „Rozwiązła”, jak mi
się wydawało, wnosiła więc coś nowego, świeżego do tego typu opowieści. Być
może na przeszkodzie stała też forma: długie zdania, dialogi wplecione we
fragmenty opisowe… To utrudniało lekturę. Taki dziwny język wydawał mi się
jednak właściwy, aby opisać doświadczenie wejścia głównej bohaterki w „rzekę
historii”.
Kompozycyjnie
i strukturalnie była do uniesienia. Problemem jest to, że nie uniosły jej
media. Nie sądzisz, że są bardzo wybiórcze w tym, jakie książki prezentują
odbiorcom? Przecież bywa tak, że o jednym tytule huczą wszyscy, a np. „Rozwiązła”
nie doczekuje się omówień.
Nasze życie literackie ma
charakter towarzyski. Idee się nie liczą. W gruncie rzeczy literatura też nie
jest najważniejsza. Wszystko się sprowadza do ludzi. Mało kto zaryzykuje
pozytywną opinię o powieści, jeśli nie zna autora albo nic nie wie o jego
osadzeniu w środowisku literackim. Mówię o tradycyjnej krytyce. W blogosferze
dzieje się trochę inaczej, co, przyznaję, bywa bolesne dla autorów.
Jesteś
tak zwanym późnym debiutantem. Czy wiek ma znaczenie dla debiutu literackiego?
Z pewnością, napotyka się na
większy opór odbiorców. Młody pisarz z natury rzeczy budzi zainteresowanie,
daje nadzieję na ciekawą twórczość. Już teraz albo wkrótce. Trudniej uwierzyć,
że stary pryk może mieć coś ciekawego i oryginalnego do powiedzenia. Wbrew
pozorom w kulturze hula ejdżyzm. Może młodym jest ciężko w przemyśle, polityce,
administracji albo medycynie, ale nie w kulturze. Po 40 – jeśli wcześniej nie
zaistniałeś – istnieje duże ryzyko, że zostaniesz pominięty. A późny debiut w
Polsce to nie wynik lenistwa, ale, niestety, skutek uboczny transformacji. Dla
wielu z nas była jak tsunami. Czasem tsunami nieszczęść, wykluczenia i biedy,
ale częściej chyba wprost przeciwnie – wygodnego życia „jak na Zachodzie”.
Trzeba było siły, aby nie dać
się przytopić tej „fali szczęścia”.
I czasu, żeby się z niej
wynurzyć. Właśnie dlatego tak mało jest dobrej prozy 40-50-latków. Głos tego
pokolenia, po części na własne życzenie, zagubił się między reklamowym
kopyrajtingiem a dziennikarską publicystyką.
Czy aby nie użalasz się nad
sobą i swoim pokoleniem?
Broń Boże! Nie chodzi mi o biadolenie, ale obserwacje z
„pola walki”. Dla mnie taka sytuacja była testem, czy naprawdę chcę pisać, czy
pomimo tych wszystkich niedogodności, bagatelizowania, obojętności znowu usiądę
do komputera i dzień w dzień będę wyciskać z siebie zdania do nowej powieści.
Ten stan sprowokował mnie do zadania sobie podstawowych pytań o sens pisania,
których inaczej być może w ogóle bym nie postawił.
|
fot. Anna Kaczmarczyk |
Z
tym, o czym mówisz, kojarzy mi się jeszcze jeden trend w literaturze
współczesnej – młodych ludzi kreujących się na doświadczonych i dojrzałych.
Tacy starzy maleńcy dopiero co po wydobyciu się ze szkoły, świeżo po studiach.
Nie uważasz, że niektóre historie wymagają odpowiedniego wieku, by o nich
opowiedzieć? Są takie tematy, których – z różnych powodów – nie powinni
poruszać młodzi?
Nie wiem, czy mówimy o tym
samym, ale… Na ogół dobrze jest zachowywać się w literaturze niczym słoń w
składzie porcelany, zrzucić na podłogę parę precjozów, zahaczyć autorytety,
ogólnie – zrobić dym. Z tym że każdy ryzykuje na swoje własne życzenie i konto.
Jeśli nie ma się do powiedzenia czegoś formalnie nowatorskiego, mądrzej jest
odczekać trochę, sprawdzić w życiu siebie i swoje wyobrażenie o świecie. Ale jestem
ostatnim, który chciałby komukolwiek zakazywać tykania jakichś tematów.
Chciałbym
zadać pytanie fundamentalne i może trochę podchwytliwe. „Rozwiązła” to powieść
historyczna, obyczajowa czy polityczna?
Moim zamiarem było
połączenie wszystkich tych elementów w jednej historii. Współczesna powieść,
żeby wciąż oddziaływać na emocje czytelnika, często przełamuje schematy
gatunkowe czy stylistyczne. Powstają więc opowieści hybrydowe. Łączą gatunki,
tematy i elementy, zdawałoby się, niepasujące do siebie albo wręcz gryzące się
ze sobą. To wytrąca czytelnika z przyzwyczajeń. Zaburza jego oczekiwania.
Drugi powód tego pomieszania
związany jest z tym, że „Rozwiązła” to powieść o wejściu w Historię. Bohaterka
przechodzi drogę od życia powierzchownego, naskórkowego, skupionego na sobie
hedonizmu do odkrycia, że pod stopami ma groźny i fascynujący zarazem żywioł.
Żeby zrealizować tę ideę, nie mogłem uciec ani od wątków obyczajowych, ani historycznych,
ani tych typowych dla powieści politycznej. To wszystko przecież składa się na
rozumienie, czym jest historia. Z punktu widzenia warsztatu pisarskiego ważne
było, aby nie zatracić proporcji składników. Doprowadziłoby to do chaosu.
Zofia
boi się prawdy, a musi sięgnąć w przeszłość i ją poznać, by uznać życie za
pełnoprawne. Mamy moralny obowiązek znać historie naszych rodziców czy
dziadków?
Dla moich bohaterek, bo
rzecz dotyczy również „Tylko Loli” (a do pewnego stopnia i „Wiwarium”), to nie
kwestia obowiązku, tylko konieczności. Kobiety są zaskakiwane przez prawdę o
przeszłości rodzinnej. Nikt nie pyta ich o zgodę na zajęcie się tym tematem.
Prawda o przeszłości jest ich wrogiem, atakuje bezlitośnie, chce zrujnować ich
dotychczasowe życie i święty spokój, które się z tym wiążą.
Zatem muszą dążyć do prawdy,
żeby rozpoznać przeciwnika, który chce im zaszkodzić?
Tak. Ale w przypadku Zofii
dochodzi jeszcze inny element, bardzo, jak sądzę, współczesny. Całkowitego
zanurzenia w tu i teraz. Praca zawodowa, romanse, kosmopolityczny styl życia –
ma się wrażenie, że rzeczywistość wyczerpuje się w takiej naskórkowej
egzystencji. Jeśli jednak chce się w pełni zrozumieć siebie, trzeba poznać
swoje miejsce w historii rodzinnej.
Twoja
druga książka, „Wiwiarium”, dotyka złożonego problemu odbioru przez
społeczeństwo tragedii smoleńskiej. Jaką masz fantazję na temat tego, jak
widziany będzie ten dramat przez kolejne pokolenie Polaków, skoro teraz wyrasta
z niego niezdrowy fetyszyzm, ale też mitotwórczość? To też obecnie wygodne
narzędzie podziałów.
Przypadek „Wiwarium” to dla
mnie dowód na to, że niełatwo w Polsce być outsiderem. Nikt nie potrzebuje
spojrzenia na współczesność z dystansu. Literatura ma stać jak żołnierze karnie
w szeregu i służyć walce politycznej. Trzeba jasno zadeklarować, kogo uważa się
za oszołoma, zdrajcę, a kogo za zbawiciela kraju. Dla mnie takie oceny nie
należą do zadań pisarza. W literaturze chodzi o test egzystencjalny naszego
życia. I „Wiwarium” taką rolę spełnia. Opowiada historię człowieka, którego
dotyka osobiście Smoleńsk. Bohater obserwuje konsekwencje tragedii – rozbicie
wspólnoty, zagubienie ludzi i narastanie między nimi nienawiści. To wszystko
wymusza na nim przewartościowanie całego życia. W wizyjnych scenach doświadczy
jakiejś nowej formy współistnienia z innymi – ponad podziałami politycznymi.
Obawiam się, że Smoleńsk pozostanie w przyszłości tym, czym jest i dzisiaj.
Mitem założycielskim dla polskiej prawicy, a dla lewicy dowodem na umysłową
aberrację części społeczeństwa. Jeśliby tak miało być, oznaczałoby to, że nie
zrozumieliśmy w pełni, co ujawnia ta tragedia: poczucia absurdu Historii,
przypadkowości i bezsensu dziejów, niemożności dotarcia do ich ostatecznego i
absolutnego znaczenia.
„Wiwarium”
to powieść o tożsamości złamanej przez traumę i przez przypadek. Co bardziej
może zniszczyć człowieka – długotrwałe i kontekstowe trudne przeżycie czy
dramat chwili, której nie da się cofnąć?
Wolałbym nie stopniować
tragedii. Jeden i drugi rodzaj dewastuje. Przypadek wprowadza na scenę życia
absurd, nie tylko w skali jednostkowej, ale i społecznej. Dla mnie to esencja
sprawy. Dzikiej bestii historii nie da się oswoić.
W
rozmowie z Katarzyną Nowak powiedziałeś, że wartość literatury polega na tym,
iż wykorzystuje twórczo rzeczywistość. A jednak konteksty historyczne trzeba
znać, by zrozumieć twoje powieści. Nie boisz się, że młodszy czytelnik trochę
się tego przestraszy i ci umknie?
Takie ryzyko zawsze
istnieje, chociaż wydaje mi się, że gdzie indziej jest pies pogrzebany. To
bardziej kwestia tego, czy czytelnik się nie przestraszy literatury
trudniejszej w odbiorze. Znaczna część mojej pracy polega na tym, aby opowiadać
historię przez emocje bohaterek. Szczegółowa wiedza o wydarzeniach
politycznych, w których dzieje się powieść – czyli ten rodzaj podejścia do
historii, jaki mamy w szkole – przestaje być niezbędna.
Niuansujesz
problemy czasów, które nie były jednoznaczne. Chyba nie znosisz tej prostej
opozycji dobra i zła, przyzwoitości i bycia kanalią, odwagi i tchórzostwa?
Zgadza się. Nie oceniam
bohaterów powieści, pozostawiam to czytelnikom. Moje zadanie polega na
tworzeniu wielowymiarowych postaci, bo tylko wtedy da się je w pełni uobecnić w
świadomości czytelnika. Ale chodzi też o coś innego. Dominującą cechą naszych
czasów jest niepewność. Używając określenia Zygmunta Baumana, żyjemy w „płynnej
nowoczesności”. Trudno o jednoznaczne odczytanie świata, pełne zrozumienie
człowieka. Nie chcemy tego, buntujemy się przeciw wieloznaczności, ale to część
duchowej rzeczywistości, z którą musimy nauczyć się żyć. Literatura oswaja nas
z tą prawdą.
Edycie
Niewińskiej opowiadałeś o tym, jak problematyczna była w tworzeniu powieści „Tylko Lola” narracja Lidii. Przemodelowałeś trochę książkę dla niej. Walka
Lidii ukazuje się w warstwie językowej, budowanie zdań sprawia jej większy
problem niż wyrażanie emocji ekspansywnej Ninie. Dla mnie język Lidii niesie tę
powieść i przede wszystkim on czyni ją tak wybitną. Co ty na to?
Marzyłem, aby o głównych
bohaterkach dało się powiedzieć niemal wszystko, wyłącznie wsłuchując się w ich
język. Nina za maską kosmopolitki ukrywa lęki przed ponownym zanurzeniem się w
historii, która tak bardzo ją zraniła.
Żyje w Ameryce, czyli
nigdzie…
To miejsce, którego
przeszłość jej nie dotyka. W miarę szybko dotarło do mnie, jak powinien brzmieć
jej język. W przypadku opowieści Lidii długo błądziłem. Eksperymentowałem,
szedłem na kompromisy ze swoimi oczekiwaniami… i wracałem do eksperymentowania.
Po wielu próbach doszedłem w końcu do stanu, gdy z gładkich zdań bohaterki
pozostał rozbity język. Instynkt podpowiadał, że to jest to, o co chodzi. Tyle
że…
…instynkt to jedno, a
rozsądek drugie?
|
Rozmówcy razem. Kraków, 28 listopada 2017 |
Właśnie. Rozsądek sugerował,
że tym zabijam swoją powieść, czynię ją nieczytelną. Zamiast jednak łagodzić
szaleństwa mowy Lidii, zdecydowałem się jeszcze bardziej wsłuchiwać w jej ton,
zrozumieć, co mówi o niej samej, o jej przeszłości, jej świecie. Wierzyłem, że
w ten sposób uda się lepiej oddać życie tej kobiety.
Wbrew pozorom nie jest to
jakiś przypadkowy zapis bełkotu.
Na ogół nie… Są jednak spore
fragmenty, które można czytać dla samej melodii, dzikiego rytmu. Pewnie żadnej
treści nie dałoby się wypreparować z tej miazgi. Ale właśnie te fragmenty dają
lepsze pojęcie o tym, co siedzi w Lidii, niż wygładzony język.
Warto zauważyć, że jej język
się rozwija.
Lidii coraz łatwiej
przychodzi mówienie, niejako uczy się wypowiadać siebie, swoje doświadczenie. Skończyła
cztery klasy, była poddawana rozmaitym presjom – historycznym, politycznym,
ideologicznym. A w końcu zdruzgotana ląduje w zakładzie psychiatrycznym. Jest w
tej walce o wypowiedzenie siebie jakaś wielkość.
Pytają
cię w wywiadach o bohaterki, a ja chciałem zapytać o ojca Niny. To taka bardzo
wyraźna postać drugiego planu, która zdaje się rozumieć więcej niż obie
portretowane kobiety. Ojciec jest bierny, zbędny, tragiczny, ale niesamowicie
wyrazisty w milczeniu. Czego jest świadom, a co wypiera, co mu umyka? Co
dopowiedziałbyś za niego jako autor poza światem przedstawionym?
Milczenie to często
najlepsza postawa wobec igraszek pamięci. Zdarza się, że najpierw musimy
wymyślić przeszłość, aby później mieć co wspominać. Nie tylko jako jednostki.
Narody robią podobnie, wymyślają swoją przeszłość, bohaterską, pełną poświęceń
dla ludzkości, z licznymi kontaktami z Panem Bogiem. Lubię postaci milczące.
Milczkami byli dziadek Adama
z „Rozwiązłej” i Paulina, babka głównego bohatera „Wiwarium”.
Ich milczenie było wynikiem
niepewności co do swojej przeszłości albo szoku, jaki spowodowały tragiczne
przeżycia. Nie potrafili się z niego otrząsnąć. Myśląc o Michale, stawiałem
sobie pytanie o cenę bycia Polakiem. Ale nie w znaczeniu cierpień, jakich się
doznawało od różnych gnębicieli znanych z naszej historii. Nie. Myślałem o
wyborze egzystencjalnym, który oznaczał wyparcie się swojej przeszłości, swoich
korzeni. Wielu zasymilowanych Żydów musiało podjąć taką decyzję. Odcinali się
od rodziny albo rodzina odcinała się od nich. Problem dotyczył również
Ukraińców, Ślązaków, Mazurów czy Niemców, którzy często ukrywali swoje
pochodzenie. Michał jest postacią tragiczną. Wybrał polskość, z której powodu
wiele wycierpiał od samych Polaków. Nie ma jednak do nikogo pretensji; wie, że
wobec Historii żal i łzy niczego nie załatwiają. Historia to bóstwo bezlitosne,
niezdolne się wzruszać ludzkimi nieszczęściami. Michał nie chce dać nikomu
satysfakcji, że się użala nad sobą! I nad skutkami swoich suwerennych przecież
wyborów.
Czy to pójście w zaparte nie
jest jednak na pograniczu szaleństwa?
Polska odpłacała mu
nieustanną podejrzliwością, czy aby na pewno jest „prawdziwym Polakiem”, czy
myśli jak „prawdziwy Polak” i wierzy w to, w co wierzy „prawdziwy Polak”. A on
i tak trzymał się swojego niczym obłąkany. Dzięki temu szaleństwu jest
najbardziej „prawdziwy” ze wszystkich możliwych wersji „prawdziwych Polaków”.
Nie
masz wrażenia, że dzisiaj lepiej milczeć, kiedy ktoś domaga się od nas coraz
bardziej precyzyjnych opisów „prawdziwych Polaków” i deklaracji „polskości”?
Każdy, kto odważy się
powiedzieć coś krytycznego o własnym kraju albo społeczeństwie, natychmiast
musi dodać, że kocha Polskę, jego dziadek był w konspiracji, ciotka
sanitariuszką w którymś z powstań, a cała rodzina miała prawilne poglądy. Co
oznacza, że chcąc nie chcąc, myślimy i mówimy w paradygmacie wyznaczonym przez
ultrapatriotyczny, wręcz nacjonalistyczny nurt polskiego życia. Nie widzę
powodu, żeby uczestniczyć w tej licytacji na bohaterskie osiągnięcia przodków.
Ani łagodzić swoich opinii o kraju deklaracjami miłości do ojczyzny. Zresztą
silne duchowo narody znoszą krytykę z godnością, a nie reagują fochem na każdą
kontrowersyjną opinię na swój temat.
Lidia
ulega odbitej fascynacji, bo Nina przypomina jej Lolę. A jednak donosi na nią i
widzę w tym jakąś tragiczna ambiwalencję jej uczuć. Dlaczego Lidia to robi?
Skoro historia jest
paradoksalna albo wręcz naznaczona jakiegoś rodzaju szaleństwem, tacy też
okazują się tworzący ją ludzie. Oni też są naznaczeni obłędem. Coś takiego
zdarzyło się Lidii. Próbuje zatrzymać cień swojej przeszłości, Ninę. Za wszelką
cenę, nawet jeśli miałaby wyrządzić jej w ten sposób krzywdę. Przypomina
kochanka, który unieruchamia swoją ukochaną na fotelu inwalidzkim, byle nie
pozwolić jej odejść.
Co
niesie w sobie więcej zagrożeń – anarchizm czy jakakolwiek forma totalitaryzmu?
Lidia i Lola, która wchodzą
w życie w latach trzydziestych, odnajdują wolność i sprawiedliwość w
anarchizmie. Choć różni je pochodzenie i wykształcenie, ich wybór jest
świadomy, uwarunkowany doświadczeniem społecznym. Polska przedwojenna nie była
sprawiedliwa. Można ją tłumaczyć, idealizować, ale nie da się wymazać
antysemityzmu, antyukrainizmu, powszechnej nędzy, dyktatorskich zapędów
ówczesnej władzy.
Anarchizm, nawet pojmowany
naiwnie, bez szans na realizację, dawał poczucie uczestnictwa w wielkiej
przemianie świata?
Tak, i to oczywiście po
stronie dobra. Tym bardziej że dziewczyny dystansują się do Moskwy i
stalinowskiego komunizmu. Dlatego zresztą ta ich anarchistyczna komórka szybko
się wykrusza. Nikt poza nimi nie chce uczestniczyć w przegranej sprawie. Bo
wygrana, jak wielu uważało wtedy na lewicy, to oczywiście Związek Radziecki i
Stalin.
Lola i Lidia jadą walczyć za
Republikę Hiszpańską w
wojnie domowej…
…i szybko przekonują się, że
rewolucja to nie jest zajęcie dla niewinnych nastolatek. Muszą postawić sobie
pytania, czy zło tu i teraz usprawiedliwia dobro na końcu procesu
rewolucyjnego.
A
usprawiedliwia?
Ich odpowiedź nie jest
oczywista. Lidia nie chce zmiany za cenę nieszczęść innych ludzi. Lola,
świadoma tragicznego wyboru, twierdzi, że bez takich jak one dwie będzie
jeszcze gorzej, ich ideały zostaną w praktyce zakwestionowane. To jest
tragiczna prawda o rewolucji: koszta ponoszone przez tych, co żyją w jej
czasie, są większe niż potencjalne zyski. Dopiero w przyszłości… Czasami.
Koszta, zyski…
No właśnie, zaczynam mówić
jak księgowy w korporacji! A przecież chodziło o życie tysięcy ludzi. Co
gorsza, alternatywą dla rewolucji anarchistycznej była albo rewolucja
komunistyczną, albo dyktatura faszystowska.
Co lepsze?
Nie ma dobrego wyjścia z
takiego klinczu. Kiedy do człowieka dociera bezwyjściowość sytuacji, łatwo
złamać jego kręgosłup moralny. To przytrafia się Lidii. W PRL pozostanie jej
już tylko wspomnienie burzliwego romansu z Lolą jak pocztówka z urlopu na
egzotycznych wyspach.
Dziewczyny
z „Tylko Lola” chciały stworzyć prywatną republikę wolności. Chyba nie jest ona
sztuczna jak wiwarium Bruna. Co tworzyłoby twoją? Dokąd mógłbyś się dla niej
udać?
Celne porównanie… Wiwarium i
republika wolności… Staram się nie zapomnieć o myśleniu utopijnym, na które
coraz rzadziej się poważamy, uważając je albo za grubą naiwność, albo wręcz
niedorzeczność. Dzieje komunizmu i faszyzmu, dwóch totalitarnych utopii,
zniechęciły nas dość skutecznie do takiego myślenia. I rzeczywiście, jeśli mowa
o utopii jako świecie czystości rasowej albo czystości klasowej, to dziękuję.
Utopia, w którą wierzę, musi zachować całe „zbrudzenie” człowieczeństwa, jego
pomieszanie z poplątaniem. Mieliśmy i w Polsce taką utopię. Było nią marzenie o
Rzeczpospolitej Wielu Narodów. Nie mówię o rzeczywistości historycznej
Rzeczpospolitej Obojga Narodów, ale o micie wyrosłym z tego doświadczenia.
Micie tolerancyjnego współistnienia ludzi niezależnie od ras, religii, kultury,
obyczaju. Wciąż wierzę, że możliwe jest takie społeczeństwo, chociaż
rzeczywistość IV RP daleka jest od tego ideału. Jak na razie realizowany jest
nasz inny mit – „piastowski”, o Polsce czystej rasowo i narodowo.
Przestrzeń wolności w
wymiarze prywatnym? Na pewno nie literatura, kraina wiecznej frustracji i bezlitosnej
walki o uznanie. Może kiedyś spłynie na mnie jakieś objawienie i coś się
wyświetli. Nie wiadomo, dokąd doprowadzi podróż w głąb siebie. Może uda się
przebić na inną stronę rzeczywistości?
Jednym
z wydarzeń 1968 roku były twoje narodziny. Czy to nie jest trochę powód, dla
którego interesujesz się tym rokiem i ogólnie latami sześćdziesiątymi minionego
wieku?
Jakiś pop-kabalista pewnie
uznałby datę urodzin i dominację tematyki czystek antysemickich w moich
powieściach za nieprzypadkowe. Dla mnie Marzec 1968 należy do najważniejszych
dat historii Polski. Nie chodzi tylko o to, że zmuszono do emigracji
kilkanaście tysięcy ludzi. To również symboliczna data zamknięcia historii
żydowskiej w Polsce. Siedemset lat obok siebie i nagle koniec. Koniec tragicznego,
znaczonego bólem, ale i bardzo twórczego współistnienia. Szczególnie dla
kultury. Oczywiście nadal są Żydzi w Polsce, ale to już inny świat.
W
recepcji literatury często zdarzają się ataki przez płeć. Ty w swojej pierwszej
i trzeciej książce udowadniasz, że płeć nie ma znaczenia w barwnej opowieści
egzystencjalnej, albo też inaczej – można przedrzeć się przez płeć, opowiadając
o ludzkich dramatach. Czy jest trudno tak wnikliwie oddawać emocje kobiet, czy
może te emocje nie mają płci i ty jako mężczyzna starasz się to doskonale
udowadniać?
Muszę zaprotestować: płeć ma
znaczenie. Nasze człowieczeństwo jest nam dane poprzez płeć, a nie niezależnie
od niej. Co wiele mówi o samym człowieczeństwie. Decyzja wyboru kobiecych
bohaterek wymusiła na mnie inny typ myślenia i odczuwania niż przy pisaniu
postaci męskich. Musiałem być czujny, aby nie zakłamać sobą ich kobiecości,
potem wprost przeciwnie, przestałem kontrolować siebie i pozwoliłem się ponieść
kobietom z powieści, tak aby ich głos wybrzmiał swobodnie i naturalnie.
|
fot. Anna Kaczmarczyk |
Opowiedzenie historii przez
kobiety musiało być jednak ryzykowne.
No tak, bo właśnie nie
chciałem sprowadzić ich osobowości do tzw. człowieczeństwa, odrzeć z płci,
emocjonalności naznaczonej płcią. Przekraczanie ograniczeń jest jednak możliwe.
Wystarczy, że przyhamuje się z testosteronem i zamiast pisać „pięścią i
penisem”, otworzy się swoją wrażliwość na inne rejestry. Inspirowało mnie też i
to, że niewiele jest w naszej literaturze postaci kobiecych zmagających się z historią.
Wchodzimy na mało zbadane terytorium, a ja lubię takie przestrzenie.
Twoje
książki są zawsze mocno osadzone w polskich sprawach, polskim uwarunkowaniu.
Problem literatury rodzimej polega na tym, że często przez brak uniwersalności
nie nadaje się do tłumaczenia, bo nie zostanie zrozumiana we właściwych
kontekstach. Myślę, że z twoimi powieściami byłoby inaczej. Gdybyś mógł
decydować o językach przekładu twoich książek – dokąd za granicę chciałbyś
dotrzeć?
Każdy autor chciałby dotrzeć
ze swoimi powieściami nawet do najmniejszej osady w najbardziej zapadłym
zakątku świata. Dlatego pytanie rozumiem trochę inaczej: do której kultury
literackiej mi najbliżej? W jakim języku czułbym się jak u siebie? Najbliżej mi
do tradycji anglosaskiej, ceniącej warsztat literacki. Jej znakiem firmowym
jest tworzenie wielowymiarowych bohaterów i ciekawej, często zaskakującej
fabuły. Tyle że taki typ literatury przeradza się w końcu w swoją karykaturę z
powodu formatowania nie tylko marketingowego, ale i… warsztatowego. Wracam do
literatury iberoamerykańskiej, która nie gardząc zasadami sztuki realistycznej,
lubi łamać jej reguły. Nie chodzi tu wyłącznie o realizm magiczny, ale ogólnie
o rebelianckiego ducha tej literatury. Za który zawsze ceniłem jej twórców.
Poczynając od Machada de Assisa i lektury jego „Wspomnień pośmiertnych Brasa
Cubas”. Sam tytuł mówi za siebie.
A
które anglosaskie powieści twoim zdaniem najtrafniej opowiadają o zmaganiach
człowieka z Historią?
„Trafność”
chyba nie jest właściwym określeniem na „bliskie spotkania trzeciego stopnia” z
Historią. Każdy autor czy autorka ma związane z tym inne doświadczenia i inne
wnioski z nich wyprowadza. Fascynująca jest za to różnorodność artystycznego
wyrazu. Mnie oczarowały kiedyś „Dzieci Północy” Salmana Rushdiego, „Oblężenie
Krisznapuru” i „Singapurskie kleszcze” J.G. Farrella, „Rzeźnia numer pięć”
Kurta Vonneguta. A ostatnio powieści Juliana Barnesa.
Gdybyś
mógł zrealizować marzenie o ekranizacji jednej swojej powieści i miałbyś wybrać
reżysera – która byłaby to książka i jaki reżyser?
Jako że bywam scenarzystą,
wydaje się, że filmowa adaptacja którejś z moich powieści to oczywistość. Nic
bardziej błędnego. Reżyserzy zmagają się ze swoimi demonami i najczęściej wolą
to robić w oparciu o własne historie. Pół żartem, pół serio powiem, że reżyser
pracujący obrazem filmowym tak jak Carlos Reygadas, który reżyserował m.in.
film „Post tenebras lux”, byłby bardzo ciekawą opcją… gdyby tylko wiedział o
istnieniu książek takich jak „Rozwiązła”, „Wiwarium” czy „Tylko Lola” i chciał
się nimi zająć.
Jakie
ludzkie emocje i przeżycia są wciąż takie same bez względu na to, jak obchodzi
się z nami historia?
Gdy patrzę na bohaterów swoich
powieści, widzę w nich nieustanną walkę zakłamania z pragnieniem znalezienia
prawdy o sobie. Boją się, co też odkryją na końcu, ale poszukują prawdy mimo
ryzyka z tym związanego. Mają się czego bać. Wszystko, co najgorsze w historii,
może wrócić, a właściwie już wraca. Wbrew temu, co sądził Marks, wydarzenia
historyczne nie dzieją się za pierwszym razem jako tragedia, a za drugim jako
farsa. Bardzo często powtarzają się po prostu jako jeszcze większa tragedia.
Brzmi
ponuro. Ale chyba na co dzień jesteś bardzo pozytywnym i radosnym człowiekiem?
Opowiedz na koniec o swoich prywatnych małych szczęściach i przestrzeniach bez
farsy i tragedii.
Córki… Jedna jest prawie
dorosła, druga ma ledwie siedem miesięcy. Maluszek budzi się teraz codziennie o
czwartej nad ranem i z uśmiechem na twarzy zaczyna się w najlepsze bawić.
Pospałbym jeszcze, ale jak tu się złościć, widząc ten uśmiech? A zresztą
jeszcze parę lat temu sam najlepiej się bawiłem po czwartej nad ranem.
Dzięki
za rozmowę.