Wydawca: LOKATOR
Data wydania: 18 maja 2017
Liczba stron: 196
Przekład: Justyna Czechowska
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 36 zł
Tytuł recenzji: Ucieczki, poszukiwania
Trzecia wydana w Polsce
książka Idy Linde jest bardzo filmową opowieścią. Nie tylko dlatego, że
rozpoczyna ją spektakularna narracja o dwójce ludzi, którzy pozostawiają po
sobie trupy, kontynuując szaleńczą podróż, podczas której chcą wyrwać z siebie
tę intensywność istnienia, jakiej odmawiali sobie wcześniej z różnych powodów.
Linde pokazuje, że każde życiowe zdarzenie zazębia się w biografiach wszystkich
ludzi, którzy w nim uczestniczą. Stąd też panoramiczna perspektywa, późniejsze
opowiadanie o losach wszystkich pośrednio lub bezpośrednio związanych z
wydarzeniami otwierającymi książkę. Zdaje się, że tym razem będzie to coś
innego, ale autorka konsekwentnie wraca do znanej nam poetyckiej stylistyki.
Opowiada o ludziach, których łączy niecierpliwe oczekiwanie na zmianę. Takich,
którzy boją się tych spodziewanych zmian, lecz wiedzą, że są one konieczne.
Doświadczonych śmiercią. Linde obnaża
swoich bohaterów, ich słabości, troski oraz tęsknoty. Pisze w sposób sugestywny
o roli pamięci i zapominania. Stawia pytania o to, czym są i jak kształtują
tożsamość. Prowadzi nas przez świat, w którym więcej chciałoby się usunąć z
pamięci niż jej przywrócić. Czule, pięknie, ze zdaniami osiadającymi gdzieś
w umyśle na zawsze. Jak to, gdy bliskość portretowana jest frazą „zlizuje z jej
skóry niepokój całego świata”.
Tak, to w dużej mierze
opowieść o ludzkim niepokoju. O tym, że nigdy nie jesteśmy gotowi na śmierć
bliskich ludzi, a jednocześnie zdarza się, że bardzo jej pragniemy. Przeszłość
odgrywa tutaj zasadniczą rolę, ale wydobywane są z niej tylko punktowe
zdarzenia. Te naznaczające potem na zawsze i uniemożliwiające wydobycie się z
lęków. Bohaterowie książki boją się i
nie mogą nic zrobić ze źródłem swego strachu. Są w swoistym stanie oczekiwania.
Może być jeszcze gorzej? Chwiejące się fundamenty świata mogą zatrząść się
bardziej? Niewątpliwie Sara i Benjamin, których historia otwiera „Na północ
jedzie się, by umrzeć”, stają wspólnie wobec takiej sytuacji granicznej. On ze
swym nieokiełznanym buntem i złością na świat. Ona pragnąca po raz pierwszy w
życiu poczuć, że należy sama do siebie. Ruszają w krótką, acz intensywną
podróż. Benjamin strzela do ludzi. Sara obserwuje. Dzika namiętność idzie w
parze z wyostrzonymi zmysłami, które nie pozwalają na analizę tego, co się
dzieje. Ben nie chce być cieniem, którym był zawsze. Sara chce pożegnać w sobie
ten dom rodzinny, w którym wszystko zawsze było obce, do wszystkiego trzeba
było się dostosować. Oboje mają swoje tajemnice. Wystarczą im fizyczna
bliskość, doświadczanie adrenaliny i podróż. Ale to nie jest powieść drogi. Ida
Linde chce uruchomić pewien mechanizm przypominania sobie. Bena i Sary, ale
także ludzi, z którymi powiąże ich mordercza wycieczka.
Dlatego różnorodne
perspektywy to zasadnicza zaleta tej książki. To nic, że może ich być zbyt
wiele. Że przy niektórych historiach autorka nie ma zasadniczo nic do
powiedzenia, ale potrafi mimo to zaczarować słowem. „Na północ jedzie się, by
umrzeć” to niekoniecznie najlepsza z narracji Linde, ale taka, w konfrontacji z
którą widzimy, czym może stać się człowiek w zderzeniu z odejściem, tym
ostatecznym końcem. To opowieść pełna
pytań stawianych dyskretnie i jakby obok fabuły. Nasycone emocjami bohaterów
historie pochłaniają, chwilami każąc zapomnieć o tym, co je łączy. A to, co
przydarzyło się Benjaminowi i Sarze, to dopiero początek. Śledząc losy jego
siostry, poznamy bliżej motywacje Bena. Zamknięta w więzieniu towarzyszka
niedoli Sary będzie próbowała analizować motywy jej postępowania. W gruncie
rzeczy nie chodzi o to, dlaczego stało się to, co się stało, ale o fakt
ujrzenia danego zdarzenia w perspektywie, na którą nas nie stać, bo jesteśmy
tylko skoncentrowanymi na sobie egocentrykami. Niezdolnymi do wyjścia poza
sferę własnych przeżyć, ale jednocześnie bardzo w tym sfrustrowanymi
samotnikami. Każdy jest samotny, choć stara się za wszelką cenę odnaleźć drugą
duszę, drugie ciało obok siebie.
Autorka „Poleciały w kosmos”
po raz kolejny analizuje pęknięcia i niedomówienia w relacjach między rodzicami
a ich dziećmi. Sara w swą hedonistyczną podróż z Benem zabiera wspomnienia o
ojcu, który był dla niej wiecznym punktem odniesienia do wszystkiego. Wiecznym
bólem i źródłem opresji. Ben wspomina swą matkę, która żyła w wiecznym
przekonaniu, że każda katastrofa jest możliwa. Możliwe jest wszystko to, czego sobie nie powiemy w relacjach z naszymi
rodzicami. Ida Linde portretuje, w jaki sposób budujemy mury i jak trudno je
potem zburzyć. Jak bardzo dziecko chciałoby być osobną i integralną jednostką,
a jak wiele bierze na swoje barki i musi nieść przez życie jako balast po
rodzicach. Zależności, które w bardzo delikatny sposób portretuje szwedzka
pisarka, wikłają bohaterów w nietrafione wybory albo sytuacje, w których muszą
z różnych powodów milczeć, a cierpienie przeżyć gdzieś wewnątrz siebie.
Bohaterowie tej książki nie zostali okaleczeni przez życie, lecz przez żywych
ludzi, tych prawdopodobnie najbliższych. Przybywają do nich po jakimś czasie,
po tym koniecznym czasie oddalenia. Wciąż są sobie obcy, bo nie potrafią pojąć,
co wydarzyło się w przeszłości. Jak ukształtowane zostały te smutne relacje, w
których nie mogą się odnaleźć.
Ida
Linde pisze o niegotowości na umieranie i o śmierci jako najbardziej granicznym
ludzkim doświadczeniu. Także o czułości, z której może zrodzić się miłość. O
deficytach miłości, które potem toną w milczeniu. Te
wszystkie historie tworzące zaskakująco spójną całość mogłyby stanowić – jak
wspomniałem – materiał do świetnego scenariusza filmowego. Do filmu wielu
twarzy i sytuacji, ale jednego poczucia niepewności, w którym czai się albo
strach, albo też rozpaczliwy hedonizm. Ktoś szuka własnej śmierci i nagle ją
odnajduje w najbardziej nieoczekiwanych okolicznościach. Ktoś od śmierci chce
uciec, ale odejście kogoś z otoczenia uświadamia mu, że to niemożliwe. Ktoś
komuś chciał powiedzieć coś ważnego, ale nie zdobył się na odwagę. Ktoś wykonał
znaczący gest, jednak został on błędnie odczytany.
„Na północ jedzie się, by
umrzeć” to historia z bardzo szwedzkim adresem. Przemierzanie przestrzeni ma
wymiar symboliczny nie tylko w tym znaczeniu, że konkretne miejsca i zdarzenia
osadziły się w pamięci i powodują bezradność. Że trzeba gdzieś uciekać, dokądś
jechać, przemierzać te urokliwe szwedzkie pejzaże i chronić się w jakiejś
malowniczej prowincji. Linde z czułością
ukazuje piękno Szwecji skontrastowane z wyobcowaniem jej Szwedów związanych z
danym regionem i określoną tradycją, ale wydobywających się gdzieś poza nie… by
ocalić siebie. Także przed śmiercią w znaczeniu dosłownym. Benjamin zabija
bez skrupułów. Towarzysząca mu Sara będąca policjantką przestaje służyć prawu,
zezwala sobie na dzikość. Ta pełna ekspresji para uruchamia pewien mechanizm
przypominania. Wszystko ma być formą sprzeciwu wobec chaosu końca ostatecznego.
Wobec śmierci, która stygmatyzuje, czasem uwalnia, zawsze jednak zaznacza, że
nie będzie innego czasu ani miejsca, by uporządkować swoje sprawy. Wewnątrz
siebie.