Pages

2019-12-30

„Wyspa Krach” Ina Wyłczanowa


Wydawca: Ezop

Data wydania: 21 października 2019

Liczba stron: 252

Przekład: Hanna Karpińska

Oprawa: twarda

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Dwie kobiety

„Wyspa Krach” to literacki dowód na to, że o emocjonalnej gotowości do życia można opowiedzieć w nietuzinkowy sposób. Ina Wyłczanowa portretuje dwie różne od siebie bohaterki. Trudno powiedzieć, która jest bardziej interesująca, ale ważna jest zależność, jaka je łączy. Życie jednej z nich jest obserwowane i analizowane przez drugą. Obie stworzyły sobie zupełnie różne wizje szczęścia, funkcjonują na innych zasadach, mają inne priorytety, inaczej ukształtowały swą tożsamość. Są też odpowiedzialne za siebie na różnych warunkach. Bezkompromisowa Radost panuje nad życiem przez system rytuałów i powtarzalnych czynności. Nonszalancka Asja niczego nie analizuje i nie śledzi – jej życie to całkowita swoboda zbiegów okoliczności, w których Asja dodatkowo podkreśla swą niezależność, nie posiadając samochodu czy telefonu komórkowego, żyjąc ekspresywnie i ciesząc się chwilą. Wyłczanowa zderza dwie osobowości, by opowiedzieć jedną historię – w jaki sposób kobieta usiłuje odnaleźć sens, kiedy pozornie ułożyła sobie życie i nie powinna martwić się o nic… poza zrozumieniem tego, kim w tym uporządkowanym układzie się stała. „Wyspa Krach” to także powieść o uciążliwości rzeczywistości, od której każdy na swój sposób chce się oderwać. Bohaterki tej książki usiłują także określić przestrzeń prywatnej wolności. Zdobyć się na odwagę i ujrzeć to, co je naprawdę ogranicza. Dwie uzupełniające się narracje wraz z rewelacyjnym otwartym zakończeniem dostarczają czytelnikowi przede wszystkim pytań i niepokoju. Wyłczanowa przedstawia konkretne wydarzenia, by wyjść poza nie w kierunku tego, co nieokreślone, a tak bardzo upragnione, bo inne, niepowtarzalne.

Z kilku powodów bardziej zainteresowała mnie Asja. Może dlatego, że jest w podróży, doświadcza inności, próbuje się odnaleźć w nowych dla niej przestrzeniach, jej opowieść jest historią wielu wyzwań. A może przez to, że Ina Wyłczanowa daje do niej większy dostęp, choć nie robi tego bezpośrednio. W kilku sugestywnych scenach obserwujemy granice, przy których Asja konfrontuje się z prawdziwymi pragnieniami. Wtedy, kiedy musi zmierzyć się z czymś dla niej nowym i odpowiednio zareagować. Czy jest to szalona wyprawa o świcie poza Sofię, czy wejście na parkiet tętniący dziwną dla niej muzyką, czy też walka z gorączką i osłabieniem ciała. Asja staje się własnym doświadczeniem. Więcej i uważniej widzi w sobie. Stawia dużo ciekawsze pytania niż druga z bohaterek, zasadnicza Radost. Ale i ona przykuwa uwagę, bo stanowi kontrast dla pozornie chaotycznej w swych działaniach Asji.

Radost to wypracowana oraz wyćwiczona umiejętność bycia idealną i uczynienia rzeczywistości równie doskonałą. Codzienność pełna działań mających udowodnić, że wszystko wokół podporządkowane jest sensowi jej istnienia. Radost to życie zadaniowe i wciąż na nowo uzupełniane przekonaniem, że stanowi najlepszy z wyborów. A jednocześnie ogromna bezradność i egzystencjalne zagubienie, kiedy odkrywamy, że to wszystko ma bardzo niestabilne fundamenty, a Radost żyje wciąż jakimiś niespełnieniami, pośród męczących kompleksów, wciąż na nowo uświadamiając sobie, że świat się z nią nie liczy. Wyłczanowa oddaje tej bohaterce może więcej empatii, ale Radost – poza kilkoma chwilami – jest wyjątkowo przewidywalna. Istotna jest jej słabość, a może obsesja związana z astrologią. Kobieta widzi siebie w odbiciu wizji innej kobiety. Nie ma świadomości tego, że otoczenie również postrzega ją przez pewien konkretny pryzmat, budując perspektywę opartą tylko na obserwacji.

„Wyspa Krach” to dwutorowa historia poszukiwania sensu życia, ale również opowieść o tym, co współczesną bułgarską kobietę boli, stresuje, uwiera. Nie ma tu miejsca na oczywiste wnioski, bo całość to zbiór nieoczywistych historii. Jest to książka pełna niebanalnych rozwiązań fabularnych, w których pojawia się zarówno dowcip, jak i szczególnie silna empatia dla obu bohaterek. Ważne są także retrospekcje, nic nie jest tutaj przypadkowe. Przeszłość kobiet to ich społeczne uwarunkowania. Stają się pewne w narzuconych rolach. Chcą zawalczyć i walczą o niezależność w relacjach z mężczyznami. Te relacje bowiem Wyłczanowa portretuje wyjątkowo sugestywnie. Asja jedzie odpocząć w towarzystwie byłego męża, gdy tymczasem Radost zbliża się wówczas do jej partnera. Ale nie tylko to jest istotne. Dostrzec można dyskretne sygnały, że wcześniejsze nieudane związki były pokłosiem nieporozumień opartych na nierównościach.

Ta powieść ukazuje, że możemy ujrzeć siebie naprawdę głównie dzięki zmianie otoczenia, ale także przez zmianę perspektywy patrzenia na siebie. Żadna bohaterka nie dochodzi do wniosków, które pomogłyby jakoś diametralnie się zmienić. Żadna nie definiuje, co chciałaby zmienić, bardziej poszukuje. Idąc w stronę wiary w astrologię albo poddając się rytmowi otoczenia, które decyduje za nią. Ina Wyłczanowa opowiada także o kobiecej samotności. O takim rodzaju wyobcowania, które daje z jednej strony niezależność, z drugiej jednak – boleśnie uwiera przy podejmowaniu codziennych decyzji. „Wyspa Krach” to również nietuzinkowe spojrzenie na Chorwację i jej bazę turystyczną. Przestrzeń wyspy Krk jest umownie tym miejscem, w którym ma się dokonać jakaś zmiana, oczekiwana jest zaskakująca metamorfoza. Rozpięta między Sofią a Krk opowieść staje się również fantazją o tym, czy kobieca pewność siebie zbudowana została na zbiegach okoliczności oraz przypadkach. Czy wystarczy jedna zaskakująca zmiana porządku, by zmusić się do myślenia o tym, na ile pewnie czujemy się w wyznaczonych nam rolach?

Świetna jest ta perspektywa opowiadania o nieobecnej, ale i druga równie zajmująca – narracja kobiety odkrywającej nowe życie dawnego męża, będącej nagą w sensie dosłownym i symbolicznym, konfrontującej się ze swoimi niepewnościami, lękami oraz oczekiwaniami. W pierwszej opowieści ujawnia się i zazdrość, i bolesna świadomość tego, że niedoskonałość może być doskonała. W drugiej natomiast mierzymy się z formą wyobcowania w rzeczywiście obcej przestrzeni prowadzącej jednak do lepszego zrozumienia samej siebie. Intrygujące są miejsca, w których te dwie narracje się zbliżają. „Wyspa Krach” to książka opowiadająca w nieoczywisty sposób o tym, co często tak zwyczajnie boli i uwiera. Wyłczanowa pomysłowo wychodzi naprzeciw temu, jak opowiedzieć o dylematach i problemach kobiet, które uważnie obserwują otoczenie, ale nie dość uważnie – z różnych powodów – chcą się przyglądać samym sobie. Nietuzinkowa i zajmująca powieść o rozpaczliwym poszukiwaniu akceptacji. Bez przesadnego dramatyzowania, pełna literackiej świeżości i z wieloma otwartymi kwestiami do przemyślenia. Dwie ważne konfrontacje ze sobą zostały tu opowiedziane w taki sposób, że jedna historia jest uzupełnieniem drugiej. A całość to fascynująca podróż w głąb kobiecej wrażliwości na to, jak widzi je świat, i pewności świata oswojonego.  

2019-12-26

„Strupki” Paulina Jóźwik


Wydawca: Znak

Data wydania: 9 grudnia 2019

Liczba stron: 256

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Pamięć i prowincja

O istocie pamięci można wciąż pisać twórczo i zajmująco. Po świetnych „Mikrotykach” pojawia się autorka, która temat pamiętania pięknie połączy z tożsamością. Bez pozornej nonszalancji Pawła Sołtysa i w konwencji powieści, ale za to w bardzo wdzięczny sposób. Chciałoby się, by wszyscy polscy autorzy z taką uwagą i czułością przyglądali się temu, jak i co w życiu pamiętamy. Tymczasem gładko i subtelnie idzie się przez „Strupki”, bo choć ta książka opowiada o wielkich dramatach, robi to w sposób kameralny, niejako szepcze do ucha o udręce pamiętania i jednocześnie tworzy fascynującą opowieść o rodzinnych tajemnicach, które doprowadziły do zatomizowania najbliższych sobie ludzi. Paulina Jóźwik debiutuje w bardzo dobrym stylu. O sentymentalnych powrotach na prowincję pisali już Wioletta Grzegorzewska czy Andrzej Muszyński, jednak „Strupki” szybko pozbawiają obaw, że może to być rzecz wtórna. Tym bardziej że kierunek powrotu narratorki w sensie rzeczywistym i geograficznym jest tylko tłem dla zobrazowania jej pamięci i tego, jak wiele w sobie niesie. Jak wspomina Pola: „Wchodzę w pamięć jak w pokutę”. Jóźwik napisze o poczuciu winy, frustracji, bezlitosnej świadomości upływu czasu, ale także o tym, jak naszą tożsamość kształtują najbliżsi nam ludzie – zwykle, a może przede wszystkim wówczas, kiedy nie ma ich obok nas.

Pola opuściła rodzinną wieś, jak opuszcza się przestrzeń niespełnienia. Pożegnała miejsce, w którym pozostawiła część siebie, a potem – odbudowując się – musiała być wprawna w zapominaniu. A przecież nie zapomina niczego, co uświadamia jej powrót. Zapomina tylko o tym, że wieś nie może być już taka jak kiedyś. Pozostawiła w niej tęsknotę za spełnioną miłością i wielki szacunek do babki. Jej śmierć wyzwala w Poli specyficzny rachunek sumienia. Bohaterka chce zrozumieć, ile tak naprawdę znaczyła dla niej kobieta, która najpierw osuwała się w mroczną przestrzeń niepamięci, by później stać się pamięcią Poli. Bo ta śmierć to swoiste narodziny – nienazwanych dotąd emocji, ale i skrytych za nimi pogrzebanych już boleści oraz lęków. Pola opowiada swoje wątpliwości w bardzo sensualny sposób. Odnosi się do smaków, zapachów i tak ujawnia retrospekcje, że wszystko, co minione, nadal ma ten sam charakterystyczny kształt. „Strupki” to narracja, w której kryje się wiele pytań retorycznych – zwłaszcza wtedy, gdy Pola wręcz obsesyjnie koncentruje się na sobie, starając się nadać swoim wątpliwościom wymiar uniwersalny.

Niepokoju na kartach „Strupków” jest bardzo wiele. Ale to też specyficzna powieść inicjacyjna, w której bohaterka zdobywa się na odwagę konfrontacji ze sobą. To trochę tak jak z rysowaniem Poli – na początku twierdzi, że nie umie, i się kryguje, a potem jej wychodzi. Podobnie rzecz się ma z porządkowaniem pamięci. Zwłaszcza że przyjazd do rodzinnej wsi to także konfrontacje z ludźmi, z którymi bohaterka na co dzień nie ma kontaktu. I tu ujawnia się talent Jóźwik do konstruowania postaci drugoplanowych. Świetny wizerunek ciotki będącej sumieniem wsi bardzo zapada w pamięć. Tym bardziej że to jedna z niewielu postaci, w których tak ciekawie ukrył się egzystencjalny smutek. Na drodze Poli stają także inni ludzie – poznani dopiero teraz albo znaczący w przeszłości, a dzisiaj ujawniający zupełnie inne oblicze.

„Strupki” to także historia o nieszczęśliwej miłości i o tym, jak ludzie potrafią ją prześladować – może dlatego, że nie rozumieją, iż miłość kieruje się własnymi prawami. Wraz z porządkowaniem pamięci o babce pojawia się także inny proces: Pola zaczyna rozumieć, czym była i jest wieś, którą opuściła, jak ukształtowała relacje międzyludzkie i dlaczego niektórych uczyniła takimi, jakimi są obecnie. Ciekawa jest relacja Poli z ojcem. Świetna scena przytulania się do oddalonego i mocno zdystansowanego rodzica to jedna z symbolicznych ilustracji tego, że bohaterka chciałaby poczuć się bezpiecznie w czasie przeszłym, który za taki zawsze uważała. Paulina Jóźwik opowiada o tym, jak demoniczna może stać się przeszłość, kiedy dorastamy, stajemy się niezależni i widzimy oswojoną przestrzeń jako miejsce, w którym pozostały nie tylko nasze lęki, ale także niespełnienia innych ludzi.

Kontrastem dla refleksyjnej, melancholijnej i chwilami mocno zamkniętej w sobie Poli jest jej pragmatyczna siostra Irena, która wzięła na siebie odpowiedzialność opiekowania się babką. Siostrzane relacje również nakreślone są z dużą dozą czułości i ujawniają pewne nieoczywiste przeżycia. Pola konfrontuje się ze swoją pamięcią także dzięki siostrze – Irena pewne zdarzenia pamięta zupełnie inaczej, a niektóre banalizuje, nie widząc w nich źródeł niepokoju siostry. A ta nosi w sobie imperatyw dowiedzenia się tego, kim naprawdę była osoba, którą Irena opiekowała się na co dzień, nie wnikając w jej tożsamość tak jak nieobecna wnuczka. Ta czująca, że porzuciła najważniejszą dla niej osobę. Mająca świadomość, że jest już za późno, by wyrazić, jak wielką stratą była ta śmierć. Jednak Pola traci dużo więcej. I jednocześnie sporo zyskuje. „Strupki” bardzo ciekawie równoważą to, co trzeba oddać, i to, co w zamian się zyskuje, by zacząć życie na nowo albo może zrozumieć to, które stało się przekleństwem pamiętanych niejednoznaczności.

„Strupki” to refleksyjna opowieść o egzystencjalnym lęku, którego nie dopuszczamy do świadomości, aby normalnie funkcjonować. O lęku przed odejściem ostatecznym, które tutaj jest bardzo bezkompromisowe. Tym bardziej że bohaterka Jóźwik musi mierzyć się nie tylko z jedną śmiercią. Ta druga wydaje się oswojona, ale niesie w sobie nadal niepokoje. Dlatego to również powieść o tym, co musimy wziąć na siebie i nieść przez życie jako najbardziej przygniatający bagaż, bo śmierć fizyczna uwalnia jedynie tego, który umiera. Boimy się braku odpowiedzialności za siebie, którą odbiera nam moment ostatniego oddechu? Paulina Jóźwik chce o umieraniu opowiedzieć w pastelowych barwach, bo gdyby malować cały świat przedstawiony tej książki, na pewno należałoby użyć takich kolorów – to nie jest opowieść w tonacji blue, choć przecież osadzona w mroku i w gruncie rzeczy bardzo smutna. Wewnętrzne ciepło tej prozy daje się odczuć już na samym początku i potem czytanie „Strupków” jest dużą przyjemnością. Wtedy, gdy opowiada o konieczności i przypadkowości życiowych wyborów. O tym, że każda wątpliwość, każde wahanie i każdy lęk można opowiedzieć w sposób daleki od dramatyzowania. Podoba mi się ta debiutancka wrażliwość na sprawy ostateczne, które tutaj odgrywają raczej rolę tła. W ostateczności bowiem liczy się tylko życie – pozbawione strachu, niepewności, tajemnic oraz frustracji. O takie życie zawalczy Pola. Czytelnik będzie jej wyjątkowo mocno kibicował, bo Paulina Jóźwik wie, jak przywiązać do swoich bohaterów. Świeża i bardzo dobra proza debiutantki, która udowadnia, że uważnie przygląda się życiu, by umieć opowiedzieć o tym, co pozostaje po jego utracie.

2019-12-23

„Cichoborek” Urszula Stokłosa


Wydawca: JanKa

Data wydania: 30 września 2019

Liczba stron: 252

Oprawa: miękka

Cena det.: 31 zł

Tytuł recenzji: Poszukujący

Czytając debiutancką powieść Urszuli Stokłosy, wciąż myślałem o tym, że jest bardzo bladym rewersem „Zimowli” Dominiki Słowik. Choć autorka ma niewątpliwie talent do snucia opowieści, które w „Cichoborku” łączy ze sobą w mniej lub bardziej zrozumiały dla czytelnika sposób, jej największym problemem jest chyba tematyka. Bo o polskiej prowincji oraz małych społecznościach napisano już naprawdę wszystko. Do tego stopnia, że wspomniana Słowik musiała się bardzo napracować, by uczynić swoją powieść oryginalną, a jednemu autorowi – mam tu na myśli Grzegorza Sobaszka – udało się tą tematyką wyjątkowo zainteresować w bardzo nonszalancki sposób, bo „Wszystkojedność” to prowincja absurdów, groteski i nieokiełznanego poczucia humoru. Stokłosie poczucia humoru też nie brak, lecz świadczą o tym pojedyncze zdania, czasami naprawdę dowcipne frazy. Ale przecież „Cichoborek” to książka o bardzo poważnych sprawach. O ludziach, którzy szukają sensu życia, spełnienia prozaicznych oczekiwań, miłości albo chociaż ważnej bliskości drugiej osoby. Wszystkich ich – i tu serce zaczyna bić żywiej – połączy przestrzeń biblioteki i to byłoby piękne rozwiązanie fabularne, gdyby szła za nimi atencja bohaterów do książek, a nie znalezienie sobie miejsca na wiejskie plotkowanie.

Justyna, bohaterka niejako prowadząca, spajająca ze sobą męczącą jak dla mnie i niekoniecznie uzasadnioną mnogość innych życiorysów, jest niezbyt wiarygodna w tym, że pewnego dnia – po rodzinnej traumie – postanawia ogolić sobie nogi i zacząć nowe życie. Z zupełnie niewyjaśnianych czytelnikowi powodów trafia do oddalonej od cywilizacji wsi, gdzie podejmuje się opieki nad seniorką, która ma dla książki duże znaczenie i – niestety – łatwo przewidzieć, co się z nią stanie. Justyna w jednym momencie, jakby mimochodem i z pewnym wymuszeniem, tłumaczy motywy swojego postępowania. Tak zaskakująca zmiana w jej życiu i tak prozaiczne okoliczności, w jakich ma odbyć się duchowa przemiana, mogłyby być wiarygodne, gdyby Stokłosa poświęciła więcej uwagi właśnie im, a nie historiom drugiego albo jeszcze dalszego planu, które – może przy braku czujności autorki – wyprowadzają nas z Cichoborku nawet do Austrii.

Bohaterowie tej książki dużo płaczą, często się smucą, widzą siebie w negatywnym świetle i żyją nadzieją na zmianę, której doświadczą tylko niektórzy. Muszą mierzyć się z prozaicznym życiem, które wymusza na nich niełatwe kompromisy, a na ogół zwyczajnie częstuje goryczą. Urszula Stokłosa próbuje wprowadzić nas w świat pewnej niezwykłości. Esencji tego, co uważny obserwator może zauważyć nawet na zapadłej prowincji. Robi to jednak niezbyt zgrabnie i formalnie lub udziwnia to, co naprawdę oczywiste, albo też stara się za wszelką cenę urozmaicić przebieg fabuły, opowiadając dość karkołomnie historię żony i kochanki, które w ostatecznym rozrachunku będą miały się ku sobie. Wiem, iż pisarka za wszelką cenę chce pokazać, że w zwyczajności i prozaiczności tkwi siła, że można z tego wytworzyć zajmującą fantazję literacką i że ta fantazja przemówi do czytelnika, bo pokazuje oczywistości w bardzo nietuzinkowym świetle. Problemem jest tu jednak konstrukcja: postaci jest po prostu za dużo i jeżeli ktoś nie weźmie się za notowanie przy pierwszych trzydziestu stronach tej powieści, potem może się już zagubić. Mnogość może być atutem i może stworzyć fascynującą powieść panoramiczną, pod warunkiem że wszystkie prezentowane historie są naprawdę wiarygodne. Tu zaś odnosi się wrażenie, że do niektórych Stokłosa miała wiele serca, a inne wplotła, bo całkiem sprawnie posługuje się narracją, choć dużo gorzej wychodzi jej na przykład tworzenie dialogów.

Autorka nie sili się na pogłębienia w kwestii stylizacji językowej. Używa powszechnie znanych kalek słownych i na tym zamyka się jej wiejska gwara. Bohaterowie posługują się nią albo sporadycznie, albo w dość drażniący sposób – jak Marzena wprowadzająca Justynę w tajniki opieki nad zniedołężniałą matką. To, co mówią do siebie postaci „Cichoborku” – gdy już posłużą się językiem literackim – brzmi trochę jak teatralne akty i naprawdę dużo lepiej historie opowiada narrator, nie ich uczestnicy. Przyznać jednak trzeba, że Stokłosa potrafi nazywać namiętności, tęsknoty i pragnienia tych, dla których one same są proste i oczywiste, bo taka jest rzeczywistość Cichoborku – wsi okadzonej kościelnymi kazaniami, uznającej największych hipokrytów w sutannach za lokalnych bohaterów, śledzącej zza firanek to, co robią sąsiedzi, a w potrzebie wygenerowania większych emocji obserwującej, jak radzą sobie bohaterowie serialu „Moda na sukces”. Wszystko to jednak jest bardzo przewidywalne, choć ładnie zniuansowane, bo przecież marzeniem dla jednej osoby jest wygrana w totolotka, a dla drugiej – spojrzenie mężczyzny, na którym tak bardzo zależy. W tym wszystkim wspomniana Justyna jako kobieta poszukująca duchowego katharsis. Przybyła znikąd i nadzwyczaj szybko wchłaniająca w siebie Cichoborek z jego problemami i lokalnymi atrakcjami. Wszystkie historie, które mają się wokół niej koncentrować, rozbiegają się trochę, każda w innym kierunku. Są momenty, kiedy posądzać można Stokłosę o chaos kompozycyjny, ale to tylko wrażenia, bo autorka całą konstrukcję książki dogłębnie sobie przemyślała. Nie wiem tylko, jak wiele przesłań można wydobyć z powieści, która na początku wydaje się ambitnym projektem, a potem nie opowiada ludzkich smutków w żaden satysfakcjonujący sposób. Są niekochane żony i niekochani mężowie. Są tajemnice, które sztucznie urastają do rangi dramatów, i są zbiegi okoliczności, o jakich trudno powiedzieć, że wywołają coś szczególnie interesującego. Musi być jeszcze jakaś stara maleńka, co najmniej jedna brzydka lub nieogarnięta kobieta, przynajmniej jeden facet, którego można określić mianem chama, a także taki, dzięki któremu zagubiona kobieta odzyska poczucie własnej wartości. Dużo zatem wszystkiego u Urszuli Stokłosy, lecz w zasadzie niczego zajmującego ta książka nie opowiada.

Współczuje się bohaterom i nawet kibicuje, kiedy chcą zmienić swoje życie, ale nie można ich zwyczajnie polubić. Są z nami zbyt krótko i ich życiorysy poznajemy nazbyt punktowo. To wspaniale, że debiutująca pisarka podejmuje się trudu zbudowania powieści panoramicznej o tym, że ludzkie tęsknoty oraz smutki są uniwersalne, ale za ciekawym pomysłem nie idzie nic naprawdę godnego zapamiętania. Z przykrością muszę stwierdzić, że jakiś czas po lekturze pamiętałem już tylko to, że jedna z bohaterek lubi robić kupę i że zawsze może nadejść odmiana losu, dlatego warto jej wypatrywać. To dla mnie za mało. Dlatego jestem bardzo rozczarowany, choć rozumiem, że miała to być piękna opowieść o tym, że należy akceptować każdą ludzką ułomność i być dla innych życzliwym. Cichoborek był dla mnie miejscem, w którym – jak Justyna – pojawiłem się na chwilę i nie czuję jakiejś straty przy pożegnaniu z nim. Szkoda, bo potencjał tej książki był spory.

2019-12-19

„Gra w cykora” Szilárd Rubin


Wydawca: Studio EMKA

Data wydania: 29 listopada 2019

Liczba stron: 224

Przekład: Klara Marciniak

Oprawa: twarda

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Miłość i samotność

Czuję się trochę jak późny wnuk odczytujący przesłanie ważnej książki. Wydana kilkadziesiąt lat temu powieść nieżyjącego węgierskiego pisarza Szilárda Rubina to literacka wyprawa w rejon, w którym nie dba się już o tę specyficzną staroświeckość języka przy jednoczesnej jego poetyckości. „Gra w cykora” zajmuje uwagę od samego początku, kiedy niespieszny rytm zdań zupełnie nie zapowiada spektakularnego rozwoju akcji i tego, że będzie to powieść o niezwykle intensywnych emocjach. Trudno jednoznacznie określić, czy Rubin proponuje nam anatomię miłości, obsesji, egzystencjalnego wykluczenia, czy przejmującej samotności. Myślę, że jest w tej książce wszystko, co wymienione. Zapada w pamięć zwłaszcza metafora pustyni. Bohater powieści wspomina o pustynnych fascynacjach, a czytając, możemy przyglądać się temu, jak na zgliszczach emocji wypalających od wewnątrz pozostaje ta właśnie przestrzeń. Czyta się „Grę w cykora” z przekonaniem graniczącym wręcz z pewnością, że opowiada przede wszystkim o zawłaszczaniu, a w drugiej kolejności o poczuciu utraty. Czy chodzi tu tylko o sportretowany bardzo niejednoznacznie związek? Myślę, że najważniejsze dla tej książki zdanie ukryło się już na samym jej początku i choć pozornie nie przykuwa uwagi, każe się zanotować i śledzić, w jaki sposób Rubin rozwinie je dalej.

To zdanie brzmi przejmująco. „Człowiek nigdy nie powinien pogodzić się z tym, co utracił”. Bohater tej książki – specyficzny egocentryk – stara się udowodnić, że czas wcale nie leczy emocjonalnych ran, że one się raczej zasklepiają, a potem nabrzmiewają. Że z balastem dramatycznych i traumatycznych przeżyć nie można się pożegnać i one na zawsze ukształtują charakter oraz sposób, w jaki będziemy żyli. Tu mowa jest o nieszczęśliwej miłości, ale uważny czytelnik szybko zorientuje się, że słowo „nieszczęśliwa” nie jest adekwatne. Ta skomplikowana relacja prezentowana jest punktowo, wyrazistymi scenami. Brak linearnego porządku uzupełniają retrospekcje, ale myślę, że Szilárd Rubin chciał przede wszystkim ukazać te istotne zdarzenia, które na zawsze naznaczają Attilę i Urszulę w ich relacji będącej pokłosiem zależności, podległości i sprytnego wykorzystywania się wzajemnie.

Urszula jest tu postacią nawet ciekawszą od narratora, bo w zasadzie odebrany jest jej głos, przyglądamy się tylko jej zachowaniom i działaniom w zwykle trudnych dla niej sytuacjach. Urszula wchodzi w związek, co do którego od początku ma pewne oczekiwania. Związane są z powojennym ładem, który kształtuje na nowo węgierską tożsamość państwową, ale także światopogląd oraz tożsamość młodych kochanków. Kobieta u Rubina zdaje się dominować nad partnerem, który jest przekonany o czymś wręcz przeciwnym – to on czuje się panem tego związku, jego działania kształtują tę relacje, on jest przekonany o bezwzględności trwania razem i konieczności pozostania ze sobą do końca życia. Tak jest oczywiście do czasu, kiedy widzimy, jak Urszula sprytnie manipuluje kochankiem, potem mężem. Gotowa jest przyjąć ze stoickim spokojem nawet małżeńską przemoc, a za tym wszystkim stoi pewien plan – trochę enigmatyczny, trochę zanadto dla czytelnika skomplikowany. Tak czy owak w tej emocjonalnej batalii, jaką toczą Attila i Urszula, to ona jest zdecydowanie na pozycji wygranej. Ona też ponosi – pozornie – mniejsze straty. Ale to bardzo niejednoznaczny związek. Widzimy, że nosi znamiona obsesji. Bardzo interesująco portretuje, w jaki sposób uzależniamy samych siebie od drugiej osoby. Pokazuje też, jak kształtuje się tożsamość w relacji, którą dzisiaj nazwalibyśmy toksyczną.

Szilárd Rubin opowiada o wszystkim stylem budującym dystans wobec wydarzeń, ale jednocześnie na tyle uważnie portretuje swoich bohaterów, że możemy przyglądać się temu, do czego doprowadza rozpaczliwa potrzeba bycia kochanym oraz poczucie, że stabilność życia może być związana z obecnością konkretnej osoby. Attila nie jest kochankiem, któremu można współczuć. Raczej roszczeniowym frustratem albo też mężczyzną teatralizującym swoje życie, w końcu to artysta, początkowo niespełniony poeta, potem doświadczony pisarz. „Gra w cykora” obrazuje skomplikowane relacje młodych Węgrów splecione z fatalizmem dziejowym. Ich uczucie dojrzewa w systemie, w którym trzeba się asekurować. Attila i Urszula nie potrzebują asekuracji – są dla siebie wszystkim, co daje siłę życiową, i jednocześnie wszystkim, co druzgocze, rujnuje emocjonalnie, odbiera chęć do życia, staje się skomplikowaną zależnością, od której nie ma ucieczki.

A jednak to powieść rozwojowa i historia, która układa się w pewne mroczne memento dotyczące brzemienia bolesnych doświadczeń, z którymi nigdy nie można się rozstać. To historia tęsknoty i rozpaczy, ale także egzystencjalna opowieść o bardzo przejmującej formie smutku bycia samemu ze sobą. Węgierski autor obrazuje upływ czasu, sugerując pewnego rodzaju stanie w miejscu, uczuciową stagnację, coraz bardziej trudny do zniesienia emocjonalny klincz. W nim też znajdzie się czytelnik, poznając kolejne, coraz bardziej intensywne rozdziały – kumulacja emocji oraz środków stylistycznych obrazujących ich nadmiar czyni lekturę Rubina bolesną, ale także niepokojąco fascynującą. Bo to przecież historia o tym, jak zaciera się sens życia wraz z pomysłem na nie, a jednocześnie gorzka rozprawa o tym, że samotność jest jedynym stanem, w którym można się naprawdę zmierzyć z emocjami.

Tytuł również sugeruje odpowiednią interpretację zaprezentowanej historii. Podoba mi się ta wieloznaczność osadzona w granicach tego, co niemożliwe – w powieści jest za intensywnie i zbyt dosadnie, Rubin portretuje zaskakującą mieszankę czułości, gniewu, strachu i bezkompromisowości. Żadne działanie bohaterów nie jest tu oczywiste. „Gra w cykora” jest częściowo opowieścią o niedobrej miłości, ale w dużej mierze o bolesnym przemijaniu, w którym miłość jedynie pokazuje, do czego jako ludzie jesteśmy w stanie się posunąć – raniąc i oczekując zadawania ran od innych. Szilárd Rubin tworzy mocną i prowokacyjną historię niezdolności do życia w pojedynkę. Pięknie obrazując Budapeszt oraz Pecs, pokazuje również, jak zmieniają się miejsca i okoliczności, w których wciąż na nowo staramy się odnaleźć swoje miejsce. Dość mroczna, ale bardzo inteligentna książka opowiadająca o różnych definicjach życiowej odwagi, jak również świetnie portretująca oblicza lęku. Świat przedstawiony „Gry w cykora” interesująco osadza się między jednym a drugim. A także opowiada o potrzebie wyjścia poza ograniczenia oraz wytyczoną przez okoliczności ścieżkę życia. Próba tego wydobycia się gdzieś poza jest pięknie pokazana w scenie, w której Attila opuszcza stojący pociąg i wędruje w śniegu. A potem wraca do pozornie bezpiecznej przestrzeni, która prowadzi go ku określonemu celowi. To powieść o poszukiwaniu celu, wielkiej namiętności i zgubnej formie zawłaszczania. A także o zwyczajnej ludzkiej tęsknocie, by poczuć się dla kogoś ważnym oraz przez niego docenionym.

2019-12-16

„Sen wioski Ding” Yan Lianke


Wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy

Data wydania: 13 maja 2019

Liczba stron: 424

Przekład: Joanna Krenz

Format e-booka: MOBI i ePUB

Cena w Virtualo.pl: 26,90 zł

Tytuł recenzji: W obliczu śmierci

Yan Lianke tworzy przerażającą opowieść, która staje się czytelną metaforą opresji oraz zniewolenia. „Sen wioski Ding” to nie tylko inspirowana prawdziwymi zdarzeniami powieść o konfrontacji człowieka ze śmiercią. To historia społeczności, w której śmierć – jakkolwiek bolesna i masowa – może stać się formą wyzwolenia od uwarunkowań społecznych, nowego sposobu zarządzania społecznością, ale przede wszystkim od przerażającej konfrontacji ludzkich instynktów z perspektywą bezkompromisowego końca. Czyta się tę powieść na wdechu, jej wizyjność jest bardzo przejmująca. Wątpliwe wydaje się uczynienie narratorem nieżyjącego chłopca, bo sugestywna i pełna metafor oraz poetyckich opisów fraza nijak nie pasuje do dziecka, niemniej ma być to opowieść kogoś, kto potrafi stworzyć zdrowy dystans do opisywanych wydarzeń, bo nie ma prawa w nich uczestniczyć. Może jedynie być smutnym kronikarzem upadku wioski, degradacji człowieczeństwa. Opowiada przejmująco i w taki sposób, że przywiązujemy się do każdego z bohaterów, których przecież musimy pożegnać. Lianke pisze o tym, że w każdą formę chaosu wcześniej czy później wedrze się ludzkie okrucieństwo. Wszędzie, nawet w skażonej równinnej strefie z dala od cywilizacji, porządek stanowienia zawsze wyznaczą chciwość, małość, koniunkturalizm i potrzeba zawłaszczania. To wszystko zdaje się dużo silniejsze od mocy śmierci, ale jej symbolika jest tu oczywiście najważniejsza i najbardziej przejmująca. „Sen wioski Ding” to opowieść o piekle umierania, ale także o tym, że śmierć to być może jedyne, przez co jesteśmy potraktowani sprawiedliwie.

Qiang nie żyje, ale obserwuje. Życie zostało mu odebrane na innych prawach i warunkach niż życia mieszkańców jego wioski. Wkraczamy do niej, obserwując przejmującą szkarłatną poświatę – to jesienny zmierzch ogarniający miejsce, któremu będziemy się przyglądać przez rok. Nastanie rok niebywałej zmiany. Każdy będzie żyć z oddechem śmierci na karku. Mieszkańcom wioski wmówi się pewnego dnia, że oddawanie krwi to intratny biznes, a dzięki temu, że jest ona czymś, co się w organizmie regeneruje, wioska będzie mogła osiągnąć lepszy status majątkowy. Ma się zmienić wszystko i zmienia się. Wioska podąża ku nicości. Niehigieniczne i zbyt wyczerpujące zabiegi doprowadzają do rozwoju epidemii AIDS. W niej ukryje się jeszcze inne zło – zmienią się okoliczności, w jakich ludzie będą chcieli władzy, poklasku, posiadania i porządkowania rzeczywistości. A ta opisywana jest dwutorowo – dwiema przejmującymi narracjami, w których wizje senne łączą się i uzupełniają z coraz bardziej przerażającą rzeczywistością w zaniku. Śmierć staje się nowym porządkiem i nową perspektywą. Dla tych, którzy potrafią wykorzystać sytuację graniczną do realizacji własnych potrzeb. Reszta przestanie się liczyć. Wioska będzie zmierzać ku samozagładzie. Wraz z nią rozpadać się będą więzi tworzące to tradycyjne społeczeństwo. Ktoś wyrzeknie się najbliższej osoby w związku, ktoś podniesie rękę na syna, ktoś też własnego syna zabije. Yan Lianke nie pozwala na złapanie oddechu. Każda strona tej przejmującej książki mówi więcej o człowieczeństwie niż opasłe filozoficzne tomy.

Na pierwszym planie jest senior rodu, z którego wywodzi się narrator. Dziadek cieszy się lokalnym autorytetem. Sam na początku włącza się w przerażającą w skutkach akcję pobierania krwi od mieszkańców, widząc w tym nadzieję na poprawę ich losu. Ta nadzieja przychodzi z zewnątrz, pojawia się w formie zarządzeń i ustaleń nowego porządku. Mieszkańcy wioski jak zawsze swoje marzenia i oczekiwania muszą powiązać z tym, co formalnie narzucone. Nie wolno im myśleć i działać samodzielnie. Są niewolnikami własnych pragnień, a z czasem stają się sprawnymi uczestnikami machiny śmierci. Dziadek chciałby ją zatrzymać, ale jego działania są tyle konsekwentne, ile przede wszystkim rozpaczliwe. Gromadzi cierpiącą społeczność w budynku lokalnej szkoły. W niej narodzą się nowe formy przemocy, za którymi będzie stać większe nieszczęście. Dziadek nie będzie w stanie dać społeczności poczucia bezpieczeństwa. Rozpaczliwie będzie przyglądał się temu, jak rujnowany jest wiejski ład. Jak śmierć zawłaszcza już za życia, deprawuje charaktery, skłania do haniebnych czynów.

W obliczu śmierci wciąż istnieją podziały. Nawet trumny dla tych, którzy niebawem odejdą, zostają podzielone – jedne przypominają dzieła sztuki, inne są naprędce sklecone z drewna, którego po pewnym czasie zaczyna w wiosce brakować. Tymczasem podział idzie w wielu kierunkach. Ludzie stają się zatomizowani, pojawia się coraz więcej konfliktów – zwłaszcza w rodzinach, które przestają normalnie funkcjonować. Ale opresja śmierci rodzi też w tej powieści wiele zapadających w pamięć pięknych scen. Jak pożegnanie się z życiem miejscowego artysty. Odczuwalna pasja jego koncertu życia i pożegnanie z nim. Chwila duchowego katharsis, które chcą współdzielić w milczeniu słuchacze. Albo scena seksu chorych kochanków pokrytych owrzodzeniami, gdy piękne staje się zespolenie ciał. Pośród cieni śmierci rodzi się też miłość wraz z czułością. Idą za tym odważne deklaracje i czyny. Nie każdy w obliczu zagrożenia podda się instynktom, które hańbią pojęcie człowieczeństwa.

Tego brakuje synowi seniora rodu. Hui jest bezpośrednio odpowiedzialny za to, co dzieje się w wiosce. A jednak to cyniczny malwersant, który wychodzi obronną ręką z sytuacji, w której mieszkańcy bezradnie patrzą na swój koniec. Siłą Huia jest jego bezkompromisowość. Ojciec nie może tego znieść. Formą intensywności życia pośród śmierci staje się narastająca nienawiść – nie tylko w ich relacjach. Yan Lianke portretuje społeczność, która poddaje się umieraniu, ale również ludzi, którym instynkt przetrwania pozwala na wszelkie okropne osobliwości. Ci, którzy umarli, nie mogą mieć pewności spokoju. Ich trumny mogą zostać wykopane, groby obrabowane. Nie ma nic gorszego od wszechobecnej śmierci. A jednak autor podkreśla, że linia życia, które wciąż chce być ponad nią, to bolesny ciąg doświadczeń, w których ludzie stają się zniewoleni i toną w goryczy. Wioska Ding staje się przestrzenią wyjątkowej opresji.

Wspólnota nadziei dość szybko zostaje zniszczona. W tej bezkompromisowej do samego końca powieści chodzi także o oddanie fatalizmu istnienia. Prowincja chińska staje się areną malwersacji i takich zbiegów okoliczności, które udowadniają, że oddalone od centrum ośrodki społeczności zawsze najmocniej przyjmą na siebie odium przemian i fatalnych zarządzeń. Lianke opowiada także o tym, jak nieszczęście rodzi się pośród biedy i deficytów. Pojawiają się przecież prozaiczne powody, by oddawać krew. Niektórzy robią to po to, by mieć na szampon. Inni skuszeni filozofią nowej ekonomii rozwoju jako pierwsi ponoszą jej ofiarę. A ofiarą symboliczną jest oczywiście społeczność.

Świat apokalipsy chińskiego prozaika jest jednocześnie światem walki o władzę – choćby była ona już tylko prowizoryczną władzą, ostatnim szaleństwem przed odejściem, zniknięciem społeczności. Duszny, ale i poetycko piękny klimat tej książki osadza się w bezwzględności natury, która nie widzi cierpienia ludzkiego, sama wyznacza swój rytm i swoje prawa. Wizyjność Lianke idzie w parze z czułością pokazywania tego, czym może być ostatnie nieszczęście ludzkie. To kameralna, ale jednocześnie panoramiczna opowieść o społeczności, która musi zginąć. I o imperatywie umierania, który tutaj łączy się z tym, co bolesne za życia – z zawłaszczaniem, przemocą i upokorzeniem. Jedna z bardziej przejmujących książek, jakie przeczytałem w tym roku. Biorąc pod uwagę jej uniwersalną metaforykę – myślę, że to lektura obowiązkowa dla wszystkich. Bo śmierć, władza, cierpienie oraz strach dotyczą każdego z nas. E-book w dobrej cenie oferuje Virtualo.pl

Recenzja powstała we współpracy z księgarnią Virtualo.pl

2019-12-14

„Najlepiej dla wszystkich” Petra Soukupová


Wydawca: Afera

Data wydania: 23 października 2019

Liczba stron: 424

Przekład: Julia Różewicz

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Rodzinne napięcia

Nie dołączę do grona zachwycających się tą książką. Petra Soukupová – czeska specjalistka od portretowania ludzkich problemów i dylematów – proponuje tym razem męczącą i teatralną powieść. To drugie określenie wcale nie byłoby zarzutem, gdyby w takiej formule książka została skrócona. Tymczasem rozgrywa się w tym samym rejestrze stałego napięcia, formami komunikacji bohaterów są krzyki i wzajemne oskarżenia, czytelnik nie ma chwili, by od nich odetchnąć, i w gruncie rzeczy napięcie staje się nie do wytrzymania. A po pewnym czasie nuży, bo szybko można się zorientować, że Soukupová nie proponuje nic innego. Ta świetnie pomyślana opowieść o tym, że trudne więzi rodzinne są zawsze najsilniejsze, została zrujnowana tym, że stale utrzymuje bardzo napiętą atmosferę, nie dając ani bohaterom, ani tym bardziej czytelnikowi możliwości spojrzenia na sportretowane konflikty z jakiegokolwiek dystansu. „Najlepiej dla wszystkich” to także powieść z bardzo papierowymi postaciami. Interesująca jest narracja chłopca, w którym ogniskują się i odbijają konflikty dorosłych kobiet z jego otoczenia, ale same te kobiety nie są w żaden sposób interesujące. Jedna jest rozczarowana – zmęczona? – macierzyństwem, ale w płaskim rysie charakterologicznym nie ma żadnego niuansowania tego problemu. Druga po śmierci towarzysza życia kompulsywnie potrzebuje kogoś, kim mogłaby się opiekować, a jej codzienność to bezpieczna rutyna i rytuały. Również nie wejdziemy nigdzie głębiej i nie spojrzymy na tę bohaterkę z żadnego zaskakującego nas punktu widzenia.

To, co niewątpliwie było wyzwaniem dla tłumaczki, jest w gruncie rzeczy najbardziej irytującą, bo nie zawsze uzasadnioną, formą opowieści o dysfunkcyjnej rodzinie. Chodzi o mnogość zdań wielokrotnie złożonych, które oczywiście mają oddawać podkreślone już napięcie i zbliżać nas do bohaterek miotających się między miłością, przywiązaniem, niechęcią a poczuciem odrzucenia przez tę drugą. Nie wydają mi się one potrzebne w takiej formie i konstrukcji, widzi się tu ich nadmiar. Tym bardziej że mniej lub bardziej kameralne dramaty rodzinne koncentrują się na kilku wyraźnych problemach i nie wychodzą poza nie, a składnia jak najbardziej tak – usiłuje stworzyć wrażenie, że świat przedstawiony jest czymś bardziej ambitnym, niż to się wydaje.

Ciekawa narracja dziesięcioletniego Viktora to element powieści, który na pewno przyciąga uwagę. Tym bardziej że chłopiec jest naprawdę dobrze przedstawioną postacią. Ta narracja jest oczywiście naiwna, ale także rozwojowa. Viktor musi unieść na swoich barkach swoiste odium ze strony rodzicielki, lecz także zmierzyć się z dużo większą odpowiedzialnością, kiedy jego babcia podupada na zdrowiu. Viktor jest tu jednocześnie tęsknotami, żądaniami i oczekiwaniami. Zbyt wcześnie musi stać się dojrzały, by ujrzeć niedojrzałość własnej matki, a także zrozumieć uprzedzenia babki. Odesłany do tej drugiej początkowo wrasta w bunt i wściekłość, ale to zmiana środowiska będzie kluczowa dla kształtowania się jego tożsamości. Na Viktorze odbijają się emocje i nastroje dwóch kobiet, które powinny otoczyć go opieką, a nie zaskakiwać konfliktami. Zwłaszcza że krnąbrny chłopiec oczekuje od matki jeszcze pewnego intymnego rodzaju relacji (spanie w jej łóżku), a traktowany jest jak dojrzały mężczyzna, który powinien zrozumieć skomplikowane okoliczności i się do nich dostosować.

Wizerunek Hany, matki Viktora, jest już moim zdaniem bardzo uproszczony. Hana jest tym, co wewnętrznie przeżywa, i tym, co wykrzykuje, bo jest bardzo dynamiczna, stale skonfliktowana z matką i w zasadzie nieobecna dla czytelnika, gdyż poznajemy tylko jej przyzwyczajenia, idiosynkrazje i kilka podstawowych lęków, nie widząc niczego złożonego w tym, jak postępuje. Sankcjonuje się jakoś nawet zaskakująca decyzja Hany o oddaniu syna pod opiekę jej własnej matki. Wszystko dzieje się ewolucyjnie, bohaterka od początku do końca jest postacią bardzo czytelną i brakowało mi jakiegoś głębszego wglądu w jej emocje – poczynania i nawyki poznałem bardzo dobrze. Soukupová bliska była stworzenia postaci, która jest nieszczęśliwa, bo nie może wyjść poza stan bezradności. Kobiety, która zaprzecza owej bezradności momentami kompulsywnego silenia się na twardość, zdecydowanie i bycie całkowicie odpowiedzialną za swoje decyzje. Hana byłaby interesująca jako niespełniona matka, artystka, kochanka i córka, ale powodów tych niespełnień w zasadzie nie ma. Są nagromadzone frustracje i bojownicze nastawienie do rzeczywistości. Petra Soukupová nie mówi mi pod koniec książki o swojej bohaterce wiele więcej niż to, co opowiedziała na pierwszych kilkudziesięciu stronach.

Jeszcze gorzej ma się sytuacja z wizerunkiem Evy – seniorki usiłującej w racjonalny sposób porządkować rzekomy chaos życia swojej córki. Eva nie ujawnia żadnych emocji, które mogłyby wzbudzić zainteresowanie. Jest samotna, rozczarowana, porządkuje życie poprzez powtarzalne działania i dodatkowo serwuje dzięki temu dobrą kuchnię, której jadłospis – jakby w oderwaniu od egzystencjalnego mrocznego klimatu powieści – pojawia się jako specyficzny apendyks. Eva musi się także zmierzyć ze słabościami swojego ciała. Chociaż wykorzystywana – takie są sugestie – przez swoje dzieci, wciąż na nowo chce im zaufać i stale odbija się od muru niezrozumienia. Jest w tym wszystkim jednak bardzo statyczna i trudno zadać sobie pytanie o to, dlaczego jej relacje z dziećmi wyglądają w taki sposób. Petra Soukupová swoją seniorkę czyni kimś, kto z jednej strony gwarantuje pewien porządek w rodzinie, w której stale ktoś się z kimś ściera. Z drugiej jednak strony Eva jest pewnym tłem prawdziwych konfliktów. Jej dom to przestrzeń niedopowiedzeń. Nie jest jednak atrakcyjny dla czytelnika, bo jest jednocześnie domem, w którym wyrzuca się z siebie oczywiste frustracje i żale, nie oferując w zasadzie niczego w zamian.

Dlatego moim największym zarzutem wobec „Najlepiej dla wszystkich” jest uformowane we mnie poczucie, że jest to opowieść portretująca napięte relacje rodzinne, ale niegotowa w żaden sposób, aby te relacje uczynić czymś interesującym. Zbyt szybko i zbyt przewidywalnie zmierza się tu ku katharsis. Nawet niecodzienny wizerunek zagubionego chłopca przestaje być czymś niezwykłym, bo zlewa się z tłem oczywistości i – niestety – banału. To jest taka książka, w której można ujrzeć swoje prywatne złości, kłótnie, niedopowiedzenia i nadmiar wyrzucanych z siebie podczas utarczek słów, ale dla mnie to za mało, by się jakoś zidentyfikować z przesłaniem. Za dużo tu teatralności, niewiele pogłębienia psychologicznego motywacji działania bohaterów, ale przede wszystkim problem jest to, że Soukupová chciała chyba opowiedzieć o trzech indywidualnościach, które wywołują konflikty, ale opowiedziała o tym, że czasem w życiu jest pod górkę, ludzie się kłócą, lecz zawsze tak czy owak dojdą do porozumienia, bo są rodziną. Przyznam, że to zdecydowanie za mało, i choć starałem się czytać uważnie, pomiędzy kolejnymi scenami ataków słownych i opowieścią o bolesnym impasie pośród niezrozumienia nie odnalazłem niczego poza powtarzalnością zdarzeń, która w gruncie rzeczy uczyniła z książki o mentalnych rozstaniach i powrotach proste w obsłudze jo-jo, które w dodatku chyba się psuje. Nie ratuje tego wszystkiego nawet intrygująca fraza końcowa „wszystko przed nami”. Soukupová proponuje powieść, która może się spodobać, bo jest faktycznie o prawdziwym życiu, ale niewiele w gruncie rzeczy opowiada o tym, skąd biorą się nasze animozje i toksyczność relacji, które zacieśniają się wprost proporcjonalnie do napięcia, jakie jest w nich zawarte. Spore rozczarowanie.

2019-12-11

„Spowiedź Hana Solo. Byłem przemytnikiem w Indiach” Czarek Borowy


Wydawca: Tourist Baggage Re-eksport Publishing

Data wydania: 15 listopada 2019

Liczba stron: 402

Oprawa: twarda

Cena det.: 49 zł

Tytuł recenzji: Tożsamość, podróże i społeczność

Dawno nie czytałem tak dynamicznej i żywiołowej książki. Czarek Borowy postanowił zebrać najważniejsze życiowe wspomnienia i skonfrontować je z przeżyciami, których doświadcza, odwiedzając swoje ukochane Indie po latach. Powstaje z tego bardzo interesująca proza konfesyjna. Z jednej strony ma być rozliczeniem z samym sobą, z drugiej natomiast opowiada o kształtowaniu się tożsamości autora. Kiedyś dzieciaka z biednego kraju komunistycznego, który chciał być Arkadym Fiedlerem, a został indyjskim „przewalaczem”, wybierając ze swym PRL-owskim paszportem nieoczywisty w latach osiemdziesiątych minionego stulecia kierunek podróży. Borowy opowiada oczywiście o własnych doświadczeniach, ale ta książka to hołd złożony dawnym przyjaciołom. Ludziom, którzy stworzyli wyjątkową grupę w dalekich Indiach. To historia ich serdeczności oraz solidarności, która przeciwstawia się stereotypom twierdzącym, że Polacy za granicą nie trzymają się razem. W czasach, do jakich wraca autor, to trzymanie się razem było ściśle związane ze specyfiką zajęcia, ale opisani ludzie nie tylko latali samolotami między Indiami a Singapurem czy Nepalem, przemycając sprzęt elektroniczny, a potem złoto. Stworzyli również niezwykłą społeczność i choć później zmienili zajęcie, status majątkowy, stan cywilny czy zainteresowania – Czarek Borowy uznaje, że należy im się ta opowieść. Jego opowieść o przywiązaniu do miejsca i o tym, dlaczego wciąż określać się może, nie tylko w Indiach, „królem życia”.

Niepokój wzbudzać może moralny aspekt opisywanych działań. W końcu to przemytnictwo, działalność niezgodna z prawem. Autor w bardzo ciekawy sposób odnosi się do tego w zakończeniu. To, co robił i jak myślał, na zawsze ustawiło jego życiowe priorytety, ale przede wszystkim pozwoliło pokochać Indie miłością szczerą i bezwarunkową. Chyba nikt nie mógł lepiej zrozumieć indyjskich absurdów i zawiłości codziennego życia niż turysta z kraju, gdzie dogorywał system komunistyczny. Indie mają tu wiele oblicz. To kraj, w którym wegetarianizm to wyraz empatii, nie mody. Miejsce, gdzie po osiemnastej zapada zmrok i na ulicach rządzą już tylko dzikie psy. Kraj pokornej śmierci, w którym nie słychać sygnałów karetek pogotowia. Najbardziej uduchowiony, potwornie przeludniony, bardzo kolorowy i dumny z tego, że nie musi już odczuwać podległości wobec białych ludzi. To właśnie obrazowanie tego, jak funkcjonują brytyjsko-indyjskie rozliczenia postkolonialne, jest najciekawszym socjologicznym i politycznym aspektem tej książki. Borowy swą miłość do Indii wyraża poprzez wielki szacunek. Dla tego kolosa, który jest i ofiarą historycznego wykorzystywania, i jednym z najbardziej nieprzewidywalnie rozwijających się krajów na świecie. Specyfikę Indii podkreśla także ich położenie – geologicznie wyznaczone granice między nimi a pozostałą częścią Azji, które nasuwają autorowi skojarzenia z ósmym kontynentem.

Opowieść ta zmierza ku specyficznemu zespoleniu wspomnień ze współczesnymi refleksjami podróżniczymi. Obserwujemy zatem, jak zmieniło się życie w Indiach na przestrzeni kilku dekad, ale także czytamy o tym, co nieustannie i bez zmian przyciąga do tego kraju podróżników. Czarek Borowy ukształtował swą świadomość jako młody człowiek mierzący się z lukami systemu. Musiał być sprytny i przebiegły, ale był przede wszystkim w takiej formie ruchu, która wyzwalała w nim niezwykłą adrenalinę. Ta już opadła, jednak wspomnienia wciąż są żywe. Domagały się spisania. „Spowiedź Hana Solo” to też po części bezkompromisowe rozliczenie z absurdami świata tak w ogóle. Uzupełnione o historie pokazujące, jak silne więzi z rodakami można stworzyć w kraju, w którym przecież tak bardzo liczy się obecność drugiego człowieka obok.

Borowy w niektórych fragmentach bawi do łez. Pisząc o tym, jak przemyca się banknoty, jak uczono Hindusów pić indyjską herbatę, czy o tym, w jaki sposób dopasować czas samolotowego rejsu do przemytniczych potrzeb. Obok dowcipnych wspomnień takich jak to o wyścigu rikszami pojawia się także sporo egzystencjalnej refleksji nad upływem czasu i nad formą, w jakiej ludzka solidarność potrafiła dawniej przeciwstawić się jego upływowi. Inaczej Borowy oddychał Indiami w latach osiemdziesiątych, inaczej oddycha nimi dzisiaj. Ale to z pewnością miejsce, z którego wydobył się taki, jakim był później, kiedy Polska zaczęła jednak dawać szansę na życiowe urozmaicenia, ale przede wszystkim otworzyła się na możliwości.

Świetne jest to, że w „Spowiedzi Hana Solo” częsta dygresyjność jest bardzo barwna, w żaden sposób nie nudzi. Każde z opisywanych zdarzeń przedstawione jest niezwykle plastycznie, ale urok tego przedstawienia tkwi przede wszystkim w języku. Liczne kolokwializmy – nawet te powtarzane – przyciągają do tekstu. Dodają tej narracji specyficznego sztubackiego uroku. W języku tkwi autorska świadomość tego, po co opowiadać te wszystkie historie. Borowy ma swój styl opowiadania indyjskich doświadczeń i jest to książka bardzo spójna językowo. W tym wszystkim jawi się jako znakomity obserwator egzotycznej różnorodności. Zwraca uwagę na to, że by poznać Indie, trzeba poczuć ich rytm – przyjrzeć się ulicy i chłonąć jej różnorodność. Podobnie różnorodna jest ta książka. Może być odczytywana jako kronika podróżnicza, może być pamiętnikiem, ale w moim odczuciu najlepiej chyba wypada jako opowieść o absurdalności i jednoczesnym uporządkowaniu życia w świecie, w którym rządzą deficyty. W komunistycznej Polsce brakowało może czegoś innego niż w Indiach sprzed dekad. Czarek Borowy opowiada jednak o zyskach albo odzyskiwaniu tego, co ważne. Przede wszystkim jednak o przyjaźni, jaką stworzyły zaskakujące zbiegi okoliczności.

„Spowiedź Hana Solo” to z pewnością książka wielu odczytań. Z konkretnie nakreślonymi kontekstami, ale w pewien sposób uniwersalna, kiedy mówi o tym, czym może być ludzka tożsamość. Dająca dużo przyjemności, bo fabularnie rozmywająca się trochę, a jednocześnie spójna jako opowieść o życiowych optymizmie i wigorze. Zabierająca nas w inne realia, ale pokazująca, że pod każdą szerokością geograficzną ludzka niedola może być taka sama, a więzi braterstwa tworzą się w podobnych okolicznościach. Czyta się to wszystko z wielką frajdą, bo Czarek Borowy to świetny opowiadacz. W tej książce – wraz z dołączonymi do niej zdjęciami – ciekawie łączą się nonszalancja i czułość do wspomnień. Bycie twardym i bezkompromisowym z wyjątkową formą męskiej wrażliwości. To narracja o przygodzie życia, ale także opowieść o tym, że życie zawsze będzie przygodą, jeśli odnajdzie się w nim swoje ukochane miejsce i zrozumie, co najbardziej przywiązuje. Borowy pisze o marzeniach, tęsknotach, zdziwieniach i euforiach. Wszystko w malowniczym plenerze kraju nędzy i wielkiego optymizmu jednocześnie.

2019-12-05

„Czernucha” Antonina Kardaś


Wydawca: Korporacja Ha!art

Data wydania: 27 listopada 2019

Liczba stron: 208

Oprawa: miękka

Cena det.: 39 zł

Tytuł recenzji: Odcienie smutku

Kończy się niewątpliwie bardzo dobry rok dla Korporacji Ha!art. Wraz z deszczem zasłużonych nagród dla „Psów ras drobnych” Olgi Hund wiosną ukazał się w tej oficynie znakomity debiut powieściowy „Dziwka” Anny Mazurek. Kiedy wszystko wskazywać mogłoby na to, że ten wydawca niczym już nie zaskoczy, pojawia się „Czernucha”. Opowieść petarda. Rzadko pozwalam sobie na takie etykiety, ale czyta się to jednym tchem i po lekturze ma się wrażenie, jakby ktoś dość mocno zaingerował w to, jak funkcjonuje nasz umysł i zdrowy rozsądek. Niebywale frapująca językowo, szorstka i bezkompromisowa, ale przede wszystkim mocno zapadająca w pamięć, bo oddająca ludzkie lęki, frustracje, idiosynkrazje i wewnętrzne udręki w polifonicznej formie tak różnych od siebie tekstów, że jedyne, co winienem autorce, to wielki ukłon za to, jak swobodnie i z rozmysłem porusza się po rozmaitych ścieżkach językowych.

„Czernucha” jest zbiorem opowiadań, ale można dopatrywać się w niej cech powieści. Ważna jest klamrowa kompozycja książki – zaprezentowanie losów jednej z bohaterek w dwóch odmiennych konwencjach. Powstają dwie historie życia wydostające się z tej samej traumy. Kardaś udowadnia, że powiedzenie „każdy jest kowalem własnego losu” nie jest archaicznym i banalnym zwrotem, który stał się trochę wyświechtany, i że zbyt często nie stoi za nim świadomość tego, iż to właśnie my sami możemy stoczyć z życiem najcięższe boje. Innym bohaterom tej książki walka o własne szczęście i samostanowienie nie wychodzi. Pojawiają się motywy samobójstwa – jedno w realistycznej konwencji monotonnego opowiadania niezapowiadającego dramatu, drugie w dynamicznej i groteskowej fantazji o tym, jaki nieporządek pozostawia po sobie roztrzaskana na asfalcie głowa samobójczyni. Ale to, co przykuwa uwagę do tej książki, to zmienność perspektyw i sposobów opowiadania, w jakiej klatce emocji możemy sami siebie umieścić. Jak bolesne jest tkwienie w niej i jak doskonale programujemy mechanizmy emocjonalne, które każą nam czuć się źle w swoim życiu.

„Czernucha” to książka odważnie atakująca czytelnika. Trochę jest tak, że debiutantka bierze sobie czytających za jeńców – mają się światom przedstawionym z uwagą przyglądać, ale przede wszystkim przysłuchiwać. Bohaterami są ludzie w różnym wieku, różnego statusu, z różnymi życiowymi przeżyciami, wszyscy podkreśleni jedną czarną kreską melancholii i wewnętrznej rozpaczy. Ważniejsze jest jednak to, jak opowiadają swoje życie. Czasem bezpośrednio w pełnych egocentryzmu monologach. Czasem za pomocą dramatycznych dialogów, do których nie zostaje dodane ani słowo komentarza – jak w tekście „Rozmowy nad Wisłą”. To właśnie ten fragment „Czernuchy” jest najbardziej ekspresyjny, ale z równą siłą uwagę przykuwa także stonowana narracja o kobiecie w sidłach samokontroli. „Czemu wciąż jest czwartek” boleśnie uwiera tak samo jak rozkrzyczane „Rozmowy nad Wisłą”. Kardaś wie, że zbliżyć się do bohatera to wydobyć najbardziej dla niego wstydliwe emocje na wierzch. Tutaj mamy operacje na żywych tkankach, a nerwy są uwypuklone, nieosłonięte, narażone na bolesne uderzenia świata zewnętrznego. Nieważne, czy jest mowa tylko o zgorzknieniu, czy też o groźnych obliczach depresji, czy też po prostu o rozczarowaniu prozą życia; autorka tej książki wie, jak zintensyfikować ból istnienia swoich bohaterów, a jednocześnie – jak skutecznie uderzyć tym bólem w czytelnika.

Wydaje się, że bohaterowie „Październikowego mężczyzny” czy „Przeciętnego tygodnia nieprzeciętnego człowieka” nie mają żadnych szans na polepszenie życia. Też chyba nieprzypadkowo są to mężczyźni, dużo bardziej bierni w tej książce od kobiet. Cechujący się pewną, lecz jednocześnie złudną omnipotencją – wiedzą doskonale, jak zniszczone zostało ich życie, i nie pozostaje w nim nic, co można byłoby odbudować z gruzów. Rozpaczliwymi sposobami ratunku są albo pogarda dla świata, albo wycofanie się z niego w sferę powtarzalności, fizjologii czy mechanicznego odtwarzania tego, co rzekomo potrzebne organizmowi. Trudno złapać oddech po lekturze wspomnianych opowiadań. Ale Antonina Kardaś wie, że nie o odcienie smutku i beznadziei chodzi w tym zbiorze tekstów, bo choćby nie wiem jak mocno bohaterowie wypierali się prawa do szczęścia i radości, jest w tych zdaniach, dobranych świetnie stylistykach i różnorodnych formach opowiadania nieszczęścia pewien literacki wigor. „Czernucha” wbrew tematom i przedstawianym sytuacjom jest książką pełną witalności językowej.

Dynamizm i siła tego intrygującego debiutu rozpina się między skalą obserwacji rzeczywistości czytelnika a subiektywnym jej odbiorem przez udręczonego bohatera. To bardzo ciekawe zderzenie i interesujące doświadczenie czytelnicze. Górujemy gdzieś nad wszystkim, o czym czytamy, i chętnie przyłożylibyśmy temu i owemu, żeby wziął się w garść, ale widać u Kardaś jednocześnie portretowanie tych wszystkich emocjonalnych klinczów, w jakich znajdują się jej bohaterowie. „Czernucha” to także opowieść, w której warto zwracać uwagę na poszczególne tropy. Choćby na ten, kto i dlaczego maluje. Konstrukcja książki każe spojrzeć na nią jak na opowieść z głębi egzystencjalnego piekła, bo autorka podzieliła ją na części o przejmujących tytułach – takich jak „Zaraza”, „Śmierć”, „Głód” czy „Wojna”. Zapowiada zatem stany jakiegoś bardzo intensywnego przeżywania. Opowieści z tych rejonów emocji, w których dominuje często paniczny strach. Bohaterowie tej książki boją się świata, ale czytelnik może odnieść wrażenie, że bardziej przerażający są oni sami – niezdolni do elementarnej choćby formy autorefleksji, tonący w coraz większych neurozach, które sami w sobie hodują. Nie wszystko jest jednak tak oczywiste. „Czernucha” to też książka, która potrafi wydobyć świetny czarny humor z najbardziej nawet mrocznych tematów. Zapada w pamięć tym, że jest tak niesłychanie dynamiczna.

U Antoniny Kardaś każde słowo ma drażnić, prowokować, ale jednocześnie jakoś mocno wbijać się w świadomość. Są nawet całe zdania, które od razu się zapamiętuje, chociaż wcale się tego nie chce. Niezwykła wrażliwość autorki i jej zmysł obserwacji idą w parze z niepokorną buńczucznością. Wychodzi z tego książka naprawdę niezwykła. Można opowiedzieć o sfrustrowanych bohaterach literackich, nie męcząc jednocześnie czytelnika swoją jednowymiarowością. Tutaj jest ona fascynująca i niezwykła, choć nie ma w zasadzie żadnej opowieści, w której cokolwiek – poza ogromem bólu bohaterów – mogłoby nas zaskoczyć. Mam nadzieję, że Kardaś uporządkuje w przyszłości swoją swobodę językową i zdecyduje się na równie godną zapamiętania narrację jednego nurtu. Póki co można traktować „Czernuchę” trochę jak eksperyment literacki – tak jak jako eksperyment widzą swoje życie zdegradowani na własne życzenie bohaterowie książki. Można jeszcze opowiedzieć ludzki smutek i ludzką frustrację w taki sposób, że naprawdę chce się o nich czytać. To z pewnością jeden z ciekawszych debiutów literackich i – miejmy nadzieję – literacka nadzieja na przyszłość.

2019-12-02

„Dzieci Kronosa” Siergiej Lebiediew


Wydawca: Claroscuro

Data wydania: 24 października 2019

Liczba stron: 442

Przekład: Grzegorz Szymczak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 45 zł

Tytuł recenzji: Pamięć przodków

Trudno po takiej książce, jaką jest „Granica zapomnienia”, napisać coś równie doskonałego. Dlatego jakkolwiek odczytywać „Dzieci Kronosa”, mając z tyłu głowy mistyczne wręcz doznanie lektury debiutanckiej powieści Siergieja Lebiediewa, w każdym porównaniu będzie ta książka wypadać gorzej. A może inaczej, choć widać, że to próba odważnej kontynuacji tematyki „Granicy zapomnienia”. W tej powieści autor skupi się na penetracji lat od drugiej połowy osiemnastego wieku po czasy zaraz po drugiej wojnie światowej. Trochę tak, jakby z Rosją radziecką rozprawił się już w debiucie, a tym razem chce stworzyć coś nowego, choć to dalej gorzka opowieść o tym, jak boli i uwiera go ojczyzna, z zaskakująco współczesnym wątkiem kreowania, oceniania, deprecjonowania i atakowania kogoś uznanego za obcego. Brakuje mi w „Dzieciach Kronosa” opowieści o najbliższym przodku bohatera, o losach i czasach jego ojca. Ale Lebiediew doskonale waży proporcje swojej ambitnej książki o tym, że nie jesteśmy znikąd i choć XXI wiek zaciera pojęcie tożsamości kulturowej czy narodowej, choć łatwo dziś być po prostu obywatelem świata bez wikłania się w tożsamościowe pułapki, zawsze powinniśmy sobie zadawać pytanie o to, jacy ludzie i jaki kraj stworzyli nas takimi, jakimi jesteśmy dzisiaj.

To ponownie narracja o istocie pamięci. O tym, że pamięć może być przekleństwem, ale tylko poprzez pamięć można zdefiniować swoje miejsce. Tym razem bohater prowadzący nie jest tak plastycznie zindywidualizowany, jak miało to miejsce w „Granicy zapomnienia”. Co więcej: Kiryłł chwilami zdaje się tylko autorskim zabiegiem mającym opowiedzieć mroczny czas przez pryzmat zdziwienia kogoś, kto odkrywa tajemnice swoich przodków, ich pochodzenia oraz nieszczęśliwego fatum. Nie jest to zatem pełnokrwista postać, raczej obsesyjny poszukiwacz. Ktoś bez właściwości, kto próbuje określić właściwość historii ludzi ze swojej rodziny i zadać pytania o to, kim jest ofiara historii, jak boleśnie i nieświadomie może stać się elementem machiny zniszczenia w dziele ludzkiego zła. Kiryłł nakreślony jest bardziej jako przedstawiciel pewnego pokolenia. Ludzi, którzy wkraczali w dorosłość wówczas, gdy Rosja transformowała się w niewiadomym kierunku, bez sentymentu żegnając ZSRR, ale i bez większych nadziei oraz planów spoglądając w przyszłość. Dla Kiryłła przyszłość będzie tym, co wydobędzie z historii. Nie chce być jednym ze swojego pokolenia, które nie rozumie życia w tak opresyjnym państwie, jakim kiedyś była Rosja. A może nie chce być kimś, kto bezrefleksyjnie przejmuje traumy, a wraz z nimi właściwości charakteru, z powodu których bycie dzisiaj Rosjaninem to również zagadkowa i mroczna sprawa. Lebiediew konstruuje bohatera, który będzie podążał tropami członków swojej rodziny – w sensie dosłownym, ale także poprzez analizę zapisanych śladów po nich. Zobowiąże się do tego przed śmiercią swojej babki, która wyzna mu tajemnicę rodzinnego pochodzenia. Niemieckie nazwisko stanie się punktem wyjścia do skrupulatnej i metodycznej podróży odsłaniającej przeszłość. Kiryłła właściwie w niej nie będzie. Pojawi się sprawozdawczy ton, który wypiera tak wspaniałą poetyckość Sergieja Lebiediewa.

Powieść chyba na tym traci, choć jest tak samo wyrazista i bolesna jak „Granica zapomnienia”. Kiedy czyta się pierwsze zdania i wchłania tę subtelną impresję o krajobrazie świata po burzy, ma się nadzieję na powrót do znajomej frazy. Ale to tylko początek książki pisanej przez Kiryłła. Potem „Dzieci Kronosa” przybierają formę kroniki, opowieści detektywistycznej, trochę sensacyjnej, a nawet mającej znamiona prozy podróżniczej. Tymczasem motyw podążania w przeszłość nie niesie jakichś bardzo odkrywczych wniosków. Lebiediew analizuje kondycję jednostki w zderzeniu z piekłem systemu opartego na uprzedzeniach. Portretuje, jak niemieccy przodkowie tracili godność i prawo do bycia sobą pośród Rosjan wciąż na nowo kreujących w swojej wyobraźni widmo wroga, obcości i konieczności dzielenia społeczeństwa, oddzielania jednostek wrogich i złych. Ta powieść opowiada jednak o złu wyborów w taki sposób, że splata naznaczone cierpieniem i niepewnością losy poczciwych ludzi, dla których zmieniające się sojusze polityczne i buzujące tło społeczne były chwiejącymi się drogowskazami – ich życiowe drogi stawały się bowiem wciąż próbami kamuflażu. Jednym udało się przetrwać dłużej dzięki zachowawczości. Inni od początku wiedzieli, że za bycie sobą grozi śmierć. Ale w tej opowieści rodzinnej Lebiediew przede wszystkim odmalowuje oblicze zmieniającej się Rosji. Posługuje się mocnymi metaforami – jak ta gnijącego mięsa – ale potrafi również opowiedzieć o nieszczęśliwych zbiegach okoliczności i nieszczęśliwych ludziach, którzy nie zasłużyli na nie.

Autor nie porzuca poetyckiego rozmachu, gdyż są fragmenty, w których brutalność i bezkompromisowość faktów ulegają konstrukcji nieoczywistych zdań, jakie o nich opowiedzą. Zastanawia mnie również dobór tytułu tej powieści, który oczywiście czytelnie obrazuje pożeranie przez historię oraz heroiczne, zeusowe próby wydobycia z niepamięci dzieci tej historii, którym Kiryłł poświęca absolutnie cały swój czas oraz energię. Oryginalny tytuł odnosi się jednak do ważnego dla Kiryłła wspomnienia. Do Sierżanta, który strzelał do gęsi, albowiem widział w nich Niemców, wiecznych wrogów. To symboliczne wspomnienia o człowieku, którego dusza „skamieniała”, i butnym gąsiorze, za którym stali nieświadomi niczego opierzeni przodkowie, bardzo czytelnie zaznacza się w całej opowiadanej historii. Lebiediew wyraźnie zaznacza: „nie ma pamięci – nie ma strachu”. Ale wszędzie mogą pojawić się opętani szaleństwem przeszłości Sierżanci i nieświadome zagrożeń gęsi, które nie muszą pamiętać, nie chcą, nie mają czego.

Kiryłł za to pamięta dzieciństwo pośród domowych antyków. I wie, że aby zrozumieć ich znaczenie po latach, musi oddać się poszukiwaniom. Musi opisać i nazwać cierpienie ludzi, którzy chcieli związać się z Rosją jako nową ojczyzną, ale doświadczyli w niej przede wszystkim grozy niepewności swojego losu. To książka bardzo dosadnie sugerująca, że każdy z nas ma moralny obowiązek odkryć i nazwać trudności życia swoich przodków. Kiryłł wie to, co autor podkreśla – „los może trwać nawet poza śmiercią”. I tu ożywa wszystko to, co jest już tylko bolesną przeszłością. Lebiediew doskonale stopniuje napięcie. Nie nuży dygresjami o kolejnych odgałęzieniach rodzinnego drzewa genealogicznego. „Dzieci Kronosa” to powieść bardzo spójna i szczególnie czytelna. Ujawnia momenty, w których zło wytyczyło kształt świata, i demaskuje ten kształt, sugerując, jak wiele może się powtórzyć. Ta powieść to sięgająca głębi rozpaczy anatomia ludzkiego strachu, strachu społeczeństwa oraz państwa, ale przede wszystkim mroczne memento tego, że powtarzalność doświadczeń i sytuacji jest czymś, na co nie mamy wpływu. Możemy jednak uniemożliwiać mroczne powtórki z nienawiści i uprzedzeń. Głęboka i mądra powieść o „sieroctwie martwych” i o tym, że żywi wciąż nieświadomie kroczą w jakiejś przestrzeni zapomnienia tego, kim są – dla siebie i państwa. Surowość idzie w parze z nadzwyczajną zdolnością do niuansowania tego, co w przeszłości Rosji było przerażające, a co może przerażać i dzisiaj. Bez względu na rozmiar czytelniczego rozczarowania po „Granicy zapomnienia” ta powieść również na zawsze pozostanie w pamięci.