2008-03-17

"Uprzątnięte morze, wynajęte skarpety i pani Masło" Agłaja Veteranyi

Po raz kolejny popadam w zamyślenie, melancholijny smutek i po raz kolejny nie wiem, w jaki sposób napisać o prozie Agłai Veteranyi. Bo tak naprawdę cokolwiek bym napisał, nie oddam niepowtarzalnego piękna jej pisarstwa, nie ujmę w żadną logiczną i semantycznie spójną całość przesłania, jakie niosą jej oszczędne w słowach, a przebogate w znaczeniach teksty. „Uprzątnięte morze, wynajęte skarpety i pani Masło” mają nieco inną strukturę wewnętrzną, niż poprzednie powieści Veteranyi. Bo i nie jest to powieść, a raczej zbiór bolesnych punktów, jakie autorka zaznacza na swej własnej mapie uczuć i emocji. Tak, jak każda metafora drży niepokojąco pod ciężarem budujących ją słów, tak każda historyjka w tym zbiorze pozostawia bolesny ślad w pamięci i powoduje, że wraca się do już przeczytanych zdań, aby odkryć w nich na nowo coś jeszcze bardziej niepokojącego.

Znajdujemy się stale w przestrzeniach zamkniętych. Tak jakby autorka bała się wypuścić swój smutek i melancholię gdzieś na zewnątrz. Nawet ogród i las nie są tym, czym się wydają, bo duszą i przygnębiają bardziej, niż niejeden opisany mroczny pokój, do którego nikt już nie wpuszcza świeżego powietrza. Zresztą w tych literackich miniaturach nic nie jest tym, czym być powinno i nic nie staje naprzeciw nas konkretnie, bo zagubione jest w cienistej dolinie niedopowiedzenia i wieloznaczności. Ludzie – najczęściej członkowie dysfunkcyjnych i nieszczęśliwych rodzin – zamieniają się w przedmioty, zaś rzeczy nabierają cech ludzkich i decydują o tych, którzy do tej pory tylko ich używali. Ludzkie ciało przypomina mebel, w którym wymienia się poszczególne części i który czasami przestaje już pełnić swoją funkcję. Przedmioty ożywają i czują, a ludzie popadają w emocjonalną atrofię, upodobniając się do tapety na ścianie, czy widoku za oknem. Jest też ponad tym wszystkim Bóg, który nieudolnie próbuje panować nad całością, ale niejednokrotnie obrywa mu się od tych, których stworzył.

Historyjki Veteranyi opierają się często na liczbach, są swoistymi wyliczeniami zarzutów, pretensji, żalu i ogromnych pokładów melancholijnego smutku. Rzeczywistość w tych literackich miniaturach ulega rozproszeniu i zaraz potem ujednoliceniu na nowo. Tyle tylko, że czasami w miejscu ręki mamy nogę, w miejscu serca oczy, a tam, gdzie między ludźmi powinny rodzić się uczucia, triumfuje złowieszczo pustka i marazm.

To, co robi w swoich tekstach z językiem autorka jest próbą uchwycenia doznań i przeżyć, które niepewnie migocą gdzieś w ciemnym tunelu wspomnień z dzieciństwa i młodości. Język wychodzi tutaj naprzeciw nowemu światu, w którym trzeba ustanowić nowe prawidła, który potrzebuje nowego fundamentu aksjologicznego, a buduje go słowo w połączeniu z kolejnym słowem. To tymczasowa, a jednocześnie trwała i wykreowana na nowo siłą wyobraźni rzeczywistość, w jakiej głośno się nie płacze, ale czuje smutek każdą komórką swojego ciała.

Kiedy docieram do ostatniego tekstu i zamykam książkę, myślę o samobójczej śmierci autorki i zastanawiam się, jak wiele tajemnic, które zabrała ze sobą, na zawsze ukrytych jest pomiędzy słowami każdej kolejnej, na pozór autonomicznej całości w zbiorze. I żal jakiś we mnie wzbiera. No bo jak to – już koniec? Nic nowego nie przeczytam? Żaden następny tekst nie rozjaśni mi skomplikowanych struktur tekstów poprzednich? Pomiędzy milczeniem nieżyjącej Veteranyi a głośną symfonią leksykalną jej tekstów znajduje się przestrzeń, której potęgę określa słowo. Ostatnie staje się pierwszym, a pierwsze ostatnim. Od nas tylko zależy, czy uda się nam wejść w szczelinę pomiędzy nimi i zachować na zawsze niepowtarzalne piękno jej prozy.

Już nic nie mogę napisać o jej twórczości, bo nie będzie już żadnej dalszej twórczości. Uprzątnę więc wzburzone morze, wynajmę komuś skarpety i pójdę porozmawiać z panią Masło. Nie obiecuję, że wrócę z powrotem tak, jak Veteranyi nie obiecała, że ostatnia historyjka w tym zbiorze jest nią naprawdę…

Wydawnictwo Czarne, 2005

Brak komentarzy: