2018-06-30

„Zbiornik 13” Jon McGregor


Wydawca: Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik

Data wydania: 24 maja 2018

Liczba stron: 296

Przekład: Jolanta Kozak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 33 zł

Tytuł recenzji: Tajemnica i rutyna

Traciłem nadzieję przy tej książce, z każdym kolejnym rozdziałem coraz mocniej. I coraz bardziej mi było przykro, albowiem Jon McGregor pokazuje w „Zbiorniku 13”, w jaki sposób można zrujnować pomysł na genialną powieść. Jego narracja jest jakby mrocznym rewersem „Trafnego wyboru” J.K. Rowling i stara się pokazać, że dynamizowanie akcji nie musi być mocną stroną powieści panoramicznej. Zestawiam może dwie zupełnie różne książki, ale to także dwie brytyjskie narracje obrazujące codzienność małej społeczności, jakie miałem okazję ostatnio czytać. McGregor na początku bardzo imponuje. Wszystkim straumatyzowanym opisami przyrody w szkolnych lekturach przywróci wiarę w czułość, sugestywność i plastyczność portretowania świata przyrody. Świetny zabieg umieszczający na początku sprawę zaginięcia trzynastolatki w ferworze ważnych codziennych spraw mieszkańców pewnej wsi daje nadzieję na sprawnie rozegraną psychodramę o tym, jak zapominamy traumę, jak dotyka nas przede wszystkim powtarzalny nurt narzucany przez naturę oraz bezpieczna rutyna, w której zawsze prędzej czy później chcemy się ukryć. Tajemniczość i niepokój wpisywane są w oba krajobrazy – rzeczywisty, portretowany naprawdę przepięknie, i krajobraz emocjonalny mieszkańców – bardzo konsekwentnie i z dużą dozą wieloznaczności. Cóż z tego, skoro opowieści o życiu ludzi McGregor nie potrafi interesująco rozegrać ani też dramatycznie unieść.

„Zbiornik 13” to, niestety, flauta. Tonięcie w niepotrzebnych detalach i uwaga tracąca moc przy obserwacji naprawdę mało interesujących historii. Zlepek szarości i przewidywalności. Narastająca nuda. A w tej nudzie miały przecież skryć się tajemnica, dwuznaczność, niepokojące elementy rozbijające pozorną stabilność. Nie udaje się. Nawet niuansowana codzienność i szarzyzna mimo wszystko stają się narracją nieczytelności, która zmierza donikąd. To jedna z niewielu książek, przy których ziewałem. Rozczarowany tym, jak wspaniale się zapowiadała. Znużony konstrukcją i – mimo precyzji w doborze słów – także usypiającą czujność frazą. Czy można byłoby tę powieść skrócić? Nie, to nie zmieniłoby mojego odbioru. Nie chodzi o liczbę zaznaczanych zdarzeń, ale o ich literacką jakość, o świadomość, by nie zostawiać czytelnika naprawdę samego ze sobą w tym wszystkim.

A przecież – prawdopodobnie – w zamierzeniu autorskim miało być zupełnie inaczej! McGregor naprawdę chce rozegrać wszystko po mistrzowsku. Zaginiona dziewczynka nie jest członkiem społeczności. Mimo to wszyscy podejmują się jej poszukiwań. Sprawą szybko interesują się media i ten huczny świat nadmiaru wrażeń oraz faktów boleśnie wdziera się w sielską i uporządkowaną tkankę społeczną wsi. Wokół zniknięcia narastają pewne wątpliwości. Nikt nie wypowiada swoich sądów na głos, ale opinie ukształtują zarówno poszukiwaczy, jak i pozostałych członków społeczności, z różnych powodów dystansujących się od zdarzenia poruszającego wieś jak mało które wcześniej. Rodzice zaginionej – traktowani z szacunkiem, ale także z rezerwą jako obcy w wiosce – nie rezygnują tak szybko jak inni, cały czas mierzą się ze swoim dramatem, pozostając żywymi wyrzutami sumienia pośród ludzi, którzy chcieliby wrócić do swoich zajęć i codzienności. Kiedy zaginięcie przestanie elektryzować opinię publiczną, pojawiają się inne priorytety. Co jest ważne? Odbycie się lekcji, kocenie się owiec, bal wiosenny, przygotowania do żniw, spotkania w kościele czy też modyfikacja planu dnia w związku ze zmianami czasu. Wchodzimy w szarość i literacką nudę codzienności miejsca, w którym wszyscy starają się zapomnieć, bo tak jest łatwiej i dla wszystkich bardziej zrozumiale. A przecież autor podkreśla przez cały czas, że nic w tej wsi nie wróciło na normalne tory, a może też nigdy nic w niej na nich nie było, gdyż mieszkańcy sami wypracowali sobie kodeks postaw i zachowań określonych jako właściwe. W związku z zaginięciem pojawia się trop tajemniczej furgonetki. Jeden z mieszkańców zostaje zatrzymany przez policję. Niektórzy zachowują się tak, jakby mieli coś wspólnego z tym, że pewnego dnia trzynastoletnia Becky po prostu rozpłynęła się w powietrzu. A jednak w określonej przestrzeni wyznaczanej przez cementownię, wrzosowisko, trzynaście zbiorników wodnych i pole do krykieta.

Mroczna staje się niepokojąca obecność bliskich, którzy nadal szukają, choć wieś już swoje wie, wieś odpuszcza i jest gotowa poddać się oswojonemu powtarzalnemu rytmowi. Mroczne jest też wspominanie zaginionej – wciąż gdzieś niby przypadkowo, na marginesie, wciąż w zaskakującym kontekście, gdyż nikt nie rozmyśla, lecz ktoś ją widzi. Rok, trzy lata po zniknięciu, także dziesięć lat po nim. Trudno nie zauważyć przemyślanych wyrw w tym uporządkowanym rytmie i rozumiem, że „Zbiornik 13” to taka powieść usypiająca czujność, a jednak mająca pozostawiać w gotowości na coś dramatycznego, choć niewypowiadanego wprost. Problem McGregora to przede wszystkim problem konstrukcji powieści. Ale również języka, do którego kształtu autor na pewno przywiązał większą wagę niż do szkieletu świata przedstawionego, w którym ma rozegrać się niemy dramat. Motyw zaginięcia to wciąż na nowo odnawiany niepokój, symbol stale otwartej rany i rujnującego wspomnienia, a społeczność działająca w swym rytmie przez kolejne lata po zaginięciu pokazuje, że świat nie płacze nad niczyją krzywdą.

Jeśli traktować „Zbiornik 13” jako opowieść o wypieraniu niewygodnych faktów przez społeczeństwo, dostrzeżemy naturalnie ponadczasowy adres i znajdziemy dowody na to, że tak właśnie miało to zostać rozegrane – zdradliwy i niepokojący błysk, a potem już tylko odnajdywanie jego śladów w półmroku i rutynie bylejakości. Nie można jednak unieść tej powieści z odpowiednim zaangażowaniem. Wszyscy bohaterowie doskonale zlewają się w jakąś ponurą całość i McGregor tak konsekwentnie trzyma się tego rozwiązania, że w końcu tracimy prawdziwy kontakt z powieścią. Ona sama jest pewnym literackim samograjem, ale nie daje już nic – ani emocji, ani zagadki. Nie jestem przeciwnikiem powieści statycznych. Nie podobają mi się powieści rozmyte jak „Zbiornik 13”. Fascynujące swoją dwubiegunowością – tu dramat rozdzierający spokój oraz spokój okupiony zapominaniem – ale jednocześnie mało sugestywne. Dlatego rozczarowanie jest spore, ale pojawia się też świadomość, że bez względu na odbiór nie jest to powieść skierowana do każdego czytelnika.

2018-06-28

„Spadek” Vigdis Hjorth


Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 9 maja 2018

Liczba stron: 368

Przekład: Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Mikrospołeczeństwo w rozpadzie

Kiedy Gro Harlem Brundtland powiedziała rodakom, że „być dobrym to typowo norweskie”, wielu zaczęło przywiązywać się do tego stwierdzenia jako doskonałej etykiety relacji społecznych. Także uzasadniającej norweską chęć zgodnego współistnienia i niezgody na jakąkolwiek formę przemocy czy terroru. O tym, jak projektowane jest po norwesku pojęcie dobra, i o tym, jak stało się ono wybiórcze, doskonale pisze w swym socjologicznym szkicu Nina Witoszek. Powieść Vigdis Hjorth to nie publicystyka „Najlepszego kraju na świecie”, lecz bardzo mocna proza obyczajowa wychodząca poza ramy portretowania rodzinnej psychodramy. Na niej norweska autorka zbuduje przesłanie jeszcze trudniejsze do uniesienia niż to mówiące o toksycznych relacjach, które niszczą rodzinę od środka. „Spadek” to powieść o tym, czym jesteśmy jako syte, uporządkowane społeczeństwa europejskie. Do czego doprowadzamy zachowawczością, poprawnością poglądów i zachowań, tuszowaniem rzeczy niewygodnych. Na pewno norwescy czytelnicy mocno przeżyli spotkanie z tą książką. Nie tylko dlatego, że Hjorth udowadnia, iż w sielskich okolicznościach przyrody jedynie pozornie toczy się życie uporządkowane, właściwe, sensowne i dobre. Rozsadzone zostaną tutaj wszelkie ramy porządku – tego rodzinnego, ale również społecznego. Sytuacja ofiary, której świadectwu inni nie chcą dać wiary, będzie przejmującym obrazem konfrontacji norweskiego dobrego życia z tym, jak tuszuje ono wszelkie formy okrucieństwa, a zatem z tym, jak bardzo jest fasadowe i ile w nim hipokryzji.

Vigdis Hjorth ciekawie rozgrywa swój dramat. Początkowo odnosimy wrażenie, że będziemy mierzyć się tylko ze sferą emocji głównej bohaterki. Że w jej rwanej, fragmentarycznej i chaotycznej narracji pełnej – celowych! – powtórzeń odnajdziemy jedynie analizę krajobrazu emocjonalnego skrzywdzonej osoby, która nie zdradzi nam zasadniczych faktów ujawniających, w jaki sposób została skrzywdzona. Kiedy dowiadujemy się prawdy, nie jesteśmy zaskoczeni, niemniej Hjorth dokonuje rzeczy niesamowitej: z dość typowej historii o traumie niesionej przez życie tworzy boleśnie dotykający traktat o istocie człowieczeństwa i o tym, jak definiują ją relacje z najbliższymi.

Od początku widzimy, że tworzą się dwa fronty między rodzeństwem. Syn i córka, który odcięli się od rodziców, oraz dwie ich córki pozostające w ścisłym związku emocjonalnym z tymi, którzy decydują w jesieni życia o podziale rodzinnego spadku. Kością niezgody stają się domki letniskowe przepisane córkom, które wiernie trwały przy rodzicach, ale wiemy od początku, że nie będzie chodzić ani o żadne domki, ani też o niesprawiedliwy podział dóbr. Symboliczny spadek jest dużo bardziej skomplikowany. Dużo trudniejszy do udźwignięcia. Niemożliwy wręcz w swym ciężarze. Nie do wytrzymania, nie do przepracowania w dorosłym życiu.

Hjorth opowiada o tym, jak niemożliwe jest wydobycie się z toksycznego dzieciństwa. Dwoje rodzeństwa, która postanowiła zerwać z rodziną, dobiegając szóstej dekady życia, wciąż ma poczucie bezradności i bólu, w które wbiło ich dzieciństwo. Bergljot jest cenioną krytyczką teatralną, matką i żoną, która odeszła do tego, co się podobał i fascynował. Tym samym zrobiła coś, na co nie miała odwagi jej matka – zawsze pozostająca bezwolną własnością w rękach ojca. To właśnie relacje Bergljot i jej rodzicielki są tu najważniejsze. Wydają się dużo ważniejsze niż realne dramaty, jakich doświadczyła bohaterka niemogąca uwolnić się od przeszłości i projektująca na swoje dalsze życie odziedziczoną niemoc wraz ze strachem. Matka wzięła na siebie rolę świadka, który wolał milczeć. Niesamowite jest, że doświadczona złem kobieta przenosi to zło dalej, współuczestniczy w nim, jest gotowa je sankcjonować. Hjorth opowiada o tym, jak przenosi się destrukcja – na inne osoby, w inny wymiar, do kolejnego pokolenia. Buduje obraz toksycznych relacji, w których ktoś chce zabrać głos i opowiedzieć o krzywdzie, ale jest ignorowany. Wszystko dla dobra rodziny. Dla bycia dobrym po norwesku. Fasadowo. Zachowawczo. W tym portretowana rodzina się wyspecjalizowała i doskonała scena pogrzebu ojca pokazuje, jakimi aktorami się stali jej członkowie. Bergljot – na co dzień demaskująca sceniczne kreacje – chciałaby wreszcie wyjść z roli i zmusić do tego członków swojej rodziny. Okazuje się to prawie niemożliwe. A może po prostu niestosowne, bo za dużo upublicznianych krzywd zrujnuje wizerunek. Ile jest takich norweskich rodzin? Ile większych społeczeństw działa wedle okrutnych zasad ustanowionych przez portretowaną przez Vigdis Hjorth rodzinę?

Fascynujące i przerażające jest śledzenie tego, w jaki sposób rodzice od początku wpływali na decyzje i wartościowanie swoich dzieci. Czytelny front dwójki odrzuconych i dwóch przywiązanych do nich córek obrazuje bolesny rozdźwięk w tym, jak ta rodzina się komunikuje i jaki kod komunikacji przyjęła. Nieprzypadkowo ci, którzy odeszli, podjęli taką, a nie inną decyzję. Bergljot nie kontaktowała się z bratem bardzo długo. Każde z nich doświadczyło innej formy opresji i każde mierzyło się z jej śladem na własny sposób. Zatomizowali się, ale podejmują wspólne działania związane z brakiem dziedziczenia wspomnianych już domków. Bergljot zdobędzie się na odwagę, by zwerbalizować swoje lęki oraz uprzedzenia. Po raz pierwszy w swym długim życiu będzie gotowa stanąć do walki ze swoimi demonami. Co wyniknie z tej konfrontacji?

Hjorth zastanawia się nad tym, czy możliwy jest prawdziwy rozrachunek rodzinnych krzywd bez pełnego pojednania. Nie chodzi tylko o zrozumienie krzywd, ale usankcjonowanie statusu ofiary. Emocjonalna pustka głównej bohaterki to pokłosie skomplikowanego procesu odcinania się od mroków czasu przeszłego. Bezskuteczna próba uwolnienia się od czegoś, co nie doczeka się przeprosin czy choćby zrozumienia. Bergljot nie współczuje matce, gdy ta – dość teatralnie – podejmuje próbę samobójczą. Nie jest gotowa jej współczuć, ale nie ma też w sobie dużej empatii wobec problemów innych, których stara się unikać. Wyjałowienie emocjonalne postępowało latami. Dzisiaj może postarać się o to, by zaakceptować postawę oprawcy, ale nie jest gotowa wybaczyć. Prawdopodobnie nigdy nie wybaczy. Rozważania o roli dystansu tworzonego w rodzinie są okazją do tego, by pokazać, jak atomizuje się nowoczesne, wygodne społeczeństwo. Jego przedstawicielką jest także Bergljot, która przypadkiem blokuje telefon i w tym pełnym dóbr świecie natychmiast kupuje nowy, by rozmawiać, bo taką ma potrzebę. Bohaterowie tej powieści mają wszystko, co jest im potrzebne. Nie mają tego, co niezbędne – czułości oraz zrozumienia. Bogate społeczeństwo okazuje się nie toczyć walki o domki letniskowe z obniżoną ceną rynkową. W tym rodzinnym mikrospołeczeństwie rozpaczliwie walczy się o zainteresowanie i miłość. To towary deficytowe, choć wszystkie inne są w zasięgu ręki.

„Spadek” to mimo pozornie chaotycznej konstrukcji powieść bardzo spójna i czytelna. Oddająca głos komuś, kto nigdy nie chciał go zabrać, nigdy nie pokonał deprymującego dystansu wobec rodziny, która funkcjonowała fasadowo. Hjorth fantazjuje także o tym, czego uczy bycie człowiekiem nieszczęśliwym i odrzuconym. W jaki sposób można przekuć w siłę odtrącenie oraz idące za tym smutek i melancholię. To także świetna książka o tym, jak odrzucający potrafią wypracować sobie bezpieczne ramy przestrzeni odrzucenia i nie współczuć tym, którzy zdecydowali się odejść. Narracja wielu przesłań i mrocznej tezy, że ludźmi w każdej relacji rządzą zgubne instynkty. Nawet instynkt przetrwania może przerodzić się w piekło autodestrukcji. Zdecydowanie warto przemyśleć te kwestie.

2018-06-26

„Stanie płatne” Gauz


Wydawca: Claroscuro

Data wydania: 13 maja 2018

Liczba stron: 190

Przekład: Gabriela Hałat

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 33 zł

Tytuł recenzji: Patrząc

Nie wiem, jak to naprawdę jest w paryskich sklepach i klubach, ale Gauz stawia tezę, że stolica Francji zatrudnia tylko czarnych ochroniarzy. Autor z Wybrzeża Kości Słoniowej zebrał swoje doświadczenia i obserwacje, pisząc interesującą książkę przełamaną kilkoma wstawkami – wyliczeniami. To one tworzą dynamikę tej narracji, w nich jest też najwięcej jadowitej ironii i specyficznego poczucia humoru autora. Człowieka, który przez lata był kimś niewidzialnym w społeczeństwie francuskim. Imigrantem z Afryki, którego nie ma. A jednak był i bardzo boleśnie odczuwał swoją egzystencję. Nie będzie to jednak historia frustrata pokazującego środkowy palec sytej społeczności, do której wszedł dzięki związkowi małżeńskiemu z Francuzką. Nie, „Stanie płatne” to niebywale inteligentna książka o tym, ile mrocznych aspektów kryją w sobie globalizacja, hedonizm oraz nihilizm XXI wieku oraz polityczna poprawność każąca odwracać wzrok od tego, co niewygodne. To też narracja o tym, że lata kolonizacji francuskiej wciąż na nowo odbijają się na kształcie społeczeństwa, na nowo antagonizują i wciąż utrzymują w sile tę bolesną dychotomię wyznaczoną kolorem skóry danego człowieka.

Zatem czarny ochroniarz w Paryżu – to błyskotliwy punkt wyjścia. Dlaczego? Okazuje się, że z czegoś, co jest charakterystyczną cechą miasta, można stworzyć frapujący fresk obyczajowo-społeczny. Ważna jest perspektywa tego, który obserwuje. Obserwator to chyba najważniejsza z hasztagowych treści umieszczonych na świetnej okładce. Miejsca, które należy chronić, to także rezerwaty ludzkich osobliwości. Tam można przez chwilę kogoś grać, tam też można pokazać się takim, jakim jest się naprawdę. Miejsca przyciągające różnego rodzaju dziwaków, frustratów i wariatów, którzy uznają, że noc z drinkiem należy do nich albo alejka sklepowa jest ich własnością, bo mają w kieszeni cenną kartę płatniczą. Z perspektywy ochroniarza Gauz portretuje paryską różnorodność, w której nie umiemy się ze sobą porozumiewać, choć mamy wspólne priorytety. A jednak podziały są w centrum zainteresowania autora. Ukazywane przez pryzmat tego, jak zachowują się ludzie na wyprzedażach, w znanej paryskiej perfumerii czy spacerujący po ulicy. Okazuje się, że jesteśmy w stanie zrobić wszystko dla promocji. Ważne jest to, jak pachniemy, choć niekiedy nie widać nas spod czarnych strojów. Chcemy kupować, bo to zwalnia od myślenia. I w tym szalonym tyglu dzielimy się z zupełnie niezrozumiałych powodów.

A może jednak te powody są całkiem konkretne, lecz nie trzeba ich czytelnie punktować? Na to pytanie odpowiadają trzy narracje obrazujące stosunek Francuzów do cudzoziemców z Czarnego Lądu. Przemiany w postrzeganiu przez Francuzów imigracji widzimy z perspektywy… paryskiego akademika. Dostrzegamy, że nie jest łatwo odnaleźć się w kraju, wobec którego z natury ma się pewne czytelne oczekiwania. Patrząc na rzucającą się w oczy reklamę Western Union, której hasło może posłużyć jako punkt wyjścia dla rozprawy na temat licznych upokorzeń, dostrzegamy wieloznaczność pozornie jasnego komunikatu. Koncentrujemy się wokół upokorzeń doświadczanych przez czarnego człowieka w kraju, w którym jest on czasem tylko numerem ewidencyjnym i składową „sporej ilości siły roboczej”, która nagle potrzebna wymusza proces rekrutacji, do jakiego nie stają biali ludzie. Gauz rozpoczyna od opisu kolejki czarnoskórych mężczyzn, by potem sportretować dwie historie – jeden z bohaterów uciekł przed gettem i stygmatyzacją, drugi mógł się rozwijać w swojej ojczyźnie i decyzja o życiu we Francji mogła być zaskakująca.

Kassoum i Ossiri to tacy dwaj przewodnicy po świecie, któremu nikt nie chce się przyglądać. Gauz stawia pytania o to, czym uzasadniony jest rasizm, jak trwała jest jego struktura, ale przede wszystkim diagnozuje przyczyny niemożliwości pełnego społecznego funkcjonowania ludzi o czarnym kolorze skóry. Różnice zaznaczane tym kolorem ciekawie podkreśla opis podmiejskiego osiedla. To przestrzeń dla tych mało wymagających i z marginesu w Europie. Wybrzeże Kości Słoniowej taką przestrzenią oddzieliłoby bogatych od biednych. Brak co prawda jakichś głębszych analiz stanu niesprawiedliwości społecznej i podziałów, ale Gauz bierze pod lupę przede wszystkim mentalność ludzką, zaskakujące sposoby wyrażania siebie. Zarysowuje mechanizmy umożliwiające podziały i okoliczności prowadzące do tego, że od zawsze mają się one bardzo dobrze. Przez pryzmat widzenia sklepowego ochroniarza portretuje jednak ludzką śmieszność. Tak, „Stanie płatne” to przecież książka dowcipna, choć wydobyła się z pewnego rodzaju krzywdy i chce opowiedzieć o tym, jak krzywdzony widzi oblicza niesprawiedliwości. Oblicza Paryża, który wciąż jest wieżą Babel – przyciąga różnorodność, ale każe też ustanawiać jakieś niezrozumiałe podziały wśród nieporozumień. Gauz łączy rozważania o nietolerancji oraz nierównościach z doskonałym portretowaniem konsumpcjonizmu. Nadaje mu wiele oblicz. Skrywa pośród licznych definicji. Dzięki uważnym obserwacjom nabiera do ludzi i dystansu, i empatii. A jednak jest wyraziście buntowniczy w swym pisaniu. Bo ta książka jest wyrazem buntu, lecz także próbą diagnozy niebywale skomplikowanej współczesności, w której ścieramy się ze sobą coraz częściej, równie często odwołując do tolerancji, poszanowania praw i szacunku dla drugiego człowieka.

Czy postrzegamy rasy ludzkości jako pewną ustaloną hierarchię? Z czego wynika fakt, że imigrant tak często jest niewidzialny, a nawet problematyczny? Co się stanie, kiedy dopuści się do głosu kogoś, kto ma tylko patrzeć i być czujnym, a okazuje się, że ta czujność jest innego rodzaju, doskonale wyławia absurdy i bolączki społeczeństwa różnorodnego miasta, które bardzo chciałoby tuszować niewygodne problemy? Czytanie Gauza pociąga za sobą wiele pytań. Co jest manierą, co religią, a co fetyszem społeczeństwa zachodnioeuropejskiego w XXI wieku? Co symbolizuje kolor skóry, z jakim rodzajem stygmatyzowania jest związany? W końcu – dokąd zdążamy w tym kapitalistycznym pędzie z historią podboju i wykorzystania, a także z doskonale wypracowaną tendencją do tego, by nie widzieć wszystkiego, co problematyczne? Gauz prowokuje, ironizuje, bawi, lecz przede wszystkim twórczo przekształca trudne doświadczenia życiowe, by powiedzieć Francuzom, jacy są naprawdę, i by pokazać, czego Paryż może się wstydzić. Robi to nawet lepiej niż Sabri Louatah, bo tworzy rzecz krótką, zwięzłą i bardzo dosadną. Świetna, dynamiczna narracja. Wielogłosowa opowieść o istocie afrykańskiej tożsamości w zachodniej Europie.

2018-06-22

„Berlińska depresja. Dziennik” Anda Rottenberg


Wydawca: Wydawnictwo "Krytyki Politycznej"

Data wydania: 27 kwietnia 2018

Liczba stron: 352

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Sztuka i życie

Ta książka jest swoistym bilansem własnych kroków, decyzji i działań Andy Rottenberg. Zestawione są one jednocześnie z tymi wszystkimi przejawami życia, które wciąż stanowią dla niej wyzwanie. Dlatego to dziennik intensywności w kilku znaczeniach. Nie chodzi tylko o to, że zapiski są gęste, a ich struktura zdaje się znosić wszelkie uporządkowania. Nie chodzi o to, jak nowe życiowe doświadczenia Rottenberg odbiera przez pryzmat tego, co już przeżyła. To też nie jest dziennik z Berlina – powstał w ramach pobytu stypendialnego, ale w przeciwieństwie do tego typu publikacji dynamicznie obrazuje ruch autorki. Ustawiczne przemieszczanie się, najczęściej między Berlinem a Warszawą. Ale otrzymujemy także refleksje z zagranicznych podróży. Między innymi z Izraela, który tak bardzo szanuje sztukę i oddaje jej należne znaczenie. Berlińska depresja” to przecież opowieść kogoś, kto ze sztuką związał całe swoje życie. Rottenberg będzie zatem poruszać kwestie estetyki czy etyki w stałym powiązaniu ze swoimi zainteresowaniami twórczymi. Da nam jednak obraz różnorodności, która składa się na specyficzny rytm jej funkcjonowania. Stale aktywnego, choć przecież sama pisze, że jej życie toczy się już „po łuku w dół”, że to powinien być czas raczej podsumowań niż nowych odkryć. Okazuje się jednak, że autorka dynamizuje nie tylko swoje zapiski. Jest w wiecznym ruchu, towarzyszy jej swoista niespokojność także w obserwacji otaczającej przyrody. Jest wyrazicielką siebie w wielu znaczeniach. W tej narracji znajdziemy otwartość, dociekliwość, wieczną ciekawość świata, ale przede wszystkim coś, co ma służyć samej Rottenberg. „Berlińska depresja” to bowiem książka o tym, jak udaje się znaleźć potrzebny dystans, by nie być cynicznym. Także o patrzeniu na funkcjonowanie Polski, Europy i świata w historycznych kontekstach, w przypominaniu sobie o Historii wielu nieznanej albo przez nich wypartej.

To książka o tożsamości kobiety, artystki, historyczki sztuki, uważnej krytyczki, oddanej przyjaciółki i osoby wciąż na nowo przyglądającej się sobie z różnych perspektyw. Sporo tutaj autotematycznych rozważań o języku. Także języku artysty, muszącym mieć przecież określony kształt i służyć konkretnym funkcjom. Rottenberg proponuje nam tutaj coś, co Mircea Cărtărescu nazwał „notacją wolnej myśli”. Bo będzie to przecież książka o wewnętrznej wolności, o umiejętności zatrzymania jej w sobie, o silnym kręgosłupie moralnym i zachłanności wolnego życia w każdym jego przejawie. Rozważania poważniejsze, bardziej przygnębiające czy wręcz rzeczywiście depresyjne idą tutaj w parze z czułością i empatią w portretowaniu ludzi bliskich Andzie Rottenberg. Tych, na których może liczyć, odwiedzać ich i spędzać z nimi czas, ale także tych, którzy odeszli. Ten dziennik nie będzie sumą utrat, lecz bilansem zysków – w każdej relacji, każdej podróży, ale także w momentach, w których należało wypowiadać się o istocie sztuki w niewygodnych kontekstach czy sytuacjach.

Mam wrażenie, że zasygnalizowana w tytule depresyjność jest pewną zwodniczą grą z czytelnikiem, albowiem mnogość działań i przemyśleń wyraźnie podkreśla, że autorka jest wciąż w głównym nurcie, wciąż zadziwiana i zaskakiwana, modyfikująca poglądy oraz przemyślenia. To żywa tkanka wchłaniająca w siebie coraz więcej, a może wyjątkowo kompulsywnie dużo ze świadomością jesieni życia. Rottenberg jest więc pozornie pełna witalizmu. Depresyjność ujawnia się wówczas, gdy pisze o aktualnej sytuacji Polski oraz o tym, co zmieniło się w świecie sztuki, co zahamowało jego rozwój i co wyznaczyło jakieś nowe, niezrozumiałe dla autorki tendencje. W tym znaczeniu moc przygnębienia rzeczywiście może stopować swoiste życiowe ADHD Rottenberg.

Dowiemy się, dlaczego woli być anonimowa w Berlinie niż rozpoznawalna w Warszawie, a także poznamy specyfikę w odbiorze obu miast. Inne przestrzenie i inne refleksje – tak można strywializować to, co odczytamy w tych zapiskach pełnych zdumienia, zaskoczenia, wątpliwości i oczywistych pytań o kształt naszej przyszłości. Polskiej, europejskiej, ale nie tylko. Anda Rottenberg daje się zaskoczyć stereotypom, gdy diagnozuje na przykład elektorat rządzącej partii. Jest jednak dużo bardziej twórcza i tym samym groźna, kiedy obsesyjnie wręcz wraca do historycznych uwarunkowań relacji władzy i społeczeństwa, pokazując zagrożenia, jakie czyhają na nas w kraju, w którym ponoć jako jedynym kelnerzy potrafią publicznie wyrazić swoje uprzedzenie do klienta. Jednak nie tylko o uprzedzenia chodzi. Autorka portretuje coraz bardziej widoczną polaryzację społeczeństwa, ale dostrzega także zagrożenia atomizacji. Jest mroczna w swoich przewidywaniach tego, co nas czeka. A jednocześnie świadoma wszelkich mechanizmów, dlatego europejska i polska rewolucja jawią się nadzwyczaj groźnie. Rottenberg przestrzega i punktuje. Jednak unika dydaktycznego tonu, kiedy portretuje, co niosą w sobie nowe demokracje i co może stać za podziałami wyzwalającymi ksenofobię i agresję.

Póki może, jeździ po Europie bez granic. Węgry, Francja, Szwajcaria. Punkty podróży i zapiski dotyczące sposobów odbierania rzeczywistości przez pryzmat tego, co dla danych krajów tak charakterystyczne. W umyśle Rottenberg, który jest wyjątkowo otwarty nie dlatego, że widzi tak wiele różnorodności, ale przede wszystkim z racji doświadczeń. Autorka nie dowierza, że może być świadkiem tego, co już miało miejsce, już zostało zdefiniowane, oznaczone jako minione i gotowe do uznania za niepowtarzalne. Jesteśmy powtarzalni w swej bezradności i głupocie zupełnie tak samo jak przyroda, której rozkwitom i snom Rottenberg przygląda się w zapiskach z lat 2015-2016. Radykalizacja ludzkiego świata powoduje, że przez chwilę można pomyśleć, iż żywot słyszanego o poranku słowika jest bardziej sensowny niż życie ludzkie.

To też książka, w której autorka wraca do Holokaustu, duma nad znaczeniem religii, wspomina o aktualności Brechta i utyskuje na trudność nauki języka niemieckiego. Nie ma tu głębszych diagnoz, ale są bardzo intensywne przeżycia. Także przemyślenia – wciąż z perspektywy człowieka w służbie sztuki. Ale Rottenberg daje się poznać także jako kobieta z dużym poczuciem humoru oraz dystansem do najmroczniejszej nawet rzeczy, która potrafi spędzić jej sen z powiek. „Berlińska depresja” to kalejdoskop zdarzeń, lecz tylko pozornie książka wielości tematów oraz przemyśleń. Pojawiają się w niej troska oraz lęk. Poczucie pewnej przegranej i chęć uczenia się wciąż na nowo. Zrozumienie dla błędów świata i człowieka, ale też uważność w ich punktowaniu. Miejsca i ciekawe asocjacje. Czyta się z wytężoną uwagą i daje to poczucie bycia gdzieś blisko. Jest intymnie, kameralnie, także z wyraźnie zaznaczonym dystansem. Wartościowa rzecz. Ważna w dzisiejszych czasach, które inteligentnie komentuje.

2018-06-20

„Góra miłości” Jarosław Maślanek


Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 28 lutego 2018

Liczba stron: 234

Oprawa: twarda

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Odyseja tajemnic

Jarosław Maślanek to pisarz niemedialny. Konsekwentny w swych tonacjach noir bardzo dobrze radzi sobie z opowieściami miejskimi – pod jego piórem „urban fiction” nabiera wyjątkowego charakteru. Bardzo lubię czytać Maślanka, bo zawsze mam pewność, że mogę po niego sięgnąć, gdy potrzeba mi literackich smutku i melancholii. Pochylenia nad życiem jako ciągiem krzywd i rozczarowań, ale bez opowiadania o tym w rejestrze patosu albo niepotrzebnej czułostkowości. „Góra miłości” przynosi mi ten rodzaj czytelniczej satysfakcji, jaką dawały wcześniejsze książki autora. Nie tylko dlatego, że tak jak w „Fermie ciał” czy „Haszyszopenkach” Maślanek ponownie portretuje miejską przestrzeń jako dość enigmatyczny labirynt. Cenię sobie powroty do znajomej frazy, specyficznej wrażliwości, do pokładów egzystencjalnego przygnębienia i poczucia, że to właśnie taka literatura jak tworzona przez tego autora dosadnie i taktownie pokazuje nasze bliskie związki z… niebyciem, odchodzeniem, pożegnaniem i pustką.

Nowa powieść – z kilku powodów niewygodna, stąd może pozbawiona szerszego oddźwięku interpretacyjnego – staje się wyjątkowo niepokojącą historią pewnego związku, ale także obrazem miejskich dramatów skrywanych w punktowanych ledwie, subtelnie zarysowanych biografiach bohaterów drugiego planu. Ktoś w „Górze miłości” ginie, ktoś się wścieka, ktoś tęskni i ktoś pożąda. Wszyscy osaczeni i przytłoczeni jednym dniem opowieści, pierwszym dniem listopada, szczególną datą tworzącą pomost między życiem a śmiercią. Ten dzień rozpoczynamy z mężczyzną, który odnajduje fotografię zaginionej żony i postanawia skończyć z tygodniowym bezruchem – rusza w miasto, by znaleźć jakieś jej ślady, zrozumieć motywy odejścia, odpowiedzieć sobie na pytanie o charakter łączących ich relacji.

Wszystko zaczyna się komplikować w momencie, w którym zdajemy sobie sprawę, że nie jesteśmy pewni, kto nas prowadzi po wyludnionej Warszawie. Kto rozpoczyna tę opowieść i czy domaga się ona właśnie takiego rozpoczęcia. Nieszczęśliwy mężczyzna trafia pod centrum handlowe. Tam pracowała jego żona. Tam wiodła życie być może inne od tego, które stworzyli wspólnie w domu na przedmieściu. Symbolika miejsca jest bardzo czytelna. Moloch pochłaniający wszelkie formy anonimowego istnienia straszy pustką, jest niedostępny, nie ma ani funkcji, ani roli do odegrania – jest jakby cmentarzyskiem oddanych tam ostatnio oddechów, wypowiedzianych słów, wykonanych gestów, nawiązanych relacji. Kiedy straumatyzowany mąż dociera do tego miejsca, może poczuć jedynie pustkę i obcość. Ale pojawia się coraz więcej groźnych elementów. Wchodzimy w sieć zaskakujących zależności – to, co usłyszy mężczyzna od ludzi znających jego żonę, będzie nie tyle zagadkowe, ile przede wszystkim coraz bardziej mroczne.

I tu zaczyna się prawdziwa historia – tonie w niedomówieniach i mglistych sygnałach, że w przeszłości związku dwojga ludzi pojawiały się coraz liczniejsze wyrwy, coraz więcej było niepokoju i osamotnienia, coraz mocniej dryfowali gdzieś obok siebie i teraz są już osobno. Ona odeszła. Czy na pewno? On jej poszukuje? Jej czy czegoś, co jest z nią związane? Jarosław Maślanek znakomicie buduje atmosferę wewnętrznego niepokoju i dość dobrze rozgrywa tę literacką grę z czytelnikiem. Rozczarowało mnie kilka fragmentów, w które wkradają się elementy wykładu i dość upraszczające interpretowanie tego, czego jesteśmy świadkami, niemniej całość jest naprawdę spójna i domaga się wytężonej uwagi. Także czujności w przyglądaniu się wszystkim nieszczęśliwym ludziom, do których opisywania autor ma spory talent i ujawnił to już dużo wcześniej.

„Góra miłości” absorbuje nie tylko tym, co zagadkowe. Zmusza do niekomfortowej konfrontacji z tematami, od których na co dzień trzymamy się z daleka. Bezpieczny dystans wobec takich zjawisk jak zniknięcie czy śmierć to pewien mechanizm obronny – w tej powieści musimy bronić się przed zainfekowaniem wyjątkową formą przygnębienia, jaką niosą w sobie bohaterowie. Mąż szukający żony to mroczny wędrowiec, na którego drodze stają kolejne pokrzywdzone przez los postacie. Ta odyseja przez wymarłe miasto potęguje pustkę, ale tkwi w tym wszystkim bardzo silny ładunek emocjonalny. Śledzimy poczynania ojca, któremu ktoś skrzywdził dziecko. Kobiety zmuszonej do tego, by wydobywać żywność z odpadów centrum handlowego. Mężczyzny, który od lat przestawia wózki z miejsca na miejsce i utknął na życiowej mieliźnie ze swą powtarzalnością działań i myśli. Wszystko sportretowane w taki sposób, że nie mamy bliższego kontaktu z czyimkolwiek wnętrzem. Możemy jednak obserwować, w jak zaskakujący sposób łączą się losy tych, którzy w Święto Zmarłych zmuszeni zostali do tego, by wykazać jakąś życiową aktywność.

To jednak nie jest książka o życiu, lecz o śmierci, a raczej o jej specyficznej filozofii. Jej jednoczesnym kwestionowaniu i odpieraniu lęku przed jej bezwzględnością. Odejście otwiera tę powieść w znaczeniu, które potem się zmieni. Jesteśmy wewnątrz świata, który zatrzymał się i zastygł. Jednocześnie blisko ludzi z ich silnymi emocjami, żywymi potrzebami, nieukojonym żalem i pokładami bolesnych frustracji. Maślanek nikogo nie oszczędza, ale w żadnej swojej książce tego nie robił, w związku z tym „Góra miłości” nie zaskakuje. Do pewnego momentu. Ważne jest nie tyle to, jaką historię mamy poznać, ile przede wszystkim mnogość perspektyw, z których możemy ją ujrzeć. W tej narracji pojawia się wiele mocnych, trudnych do zniesienia i przejmujących słów. Właściwie wszystkie pod adresem męża rozpaczliwie poszukującego żony. Ale chyba te padające tuż przed zakończeniem są właściwym mottem tej powieści. „Każdy żyje we własnym piekle” – Jarosław Maślanek nie chce tej tezy udowadniać, chce jedynie nakreślić, jak ogromny ładunek cierpienia i smutku niesie ze sobą każdy mieszkaniec anonimowego miasta. Miasta, które skryło się na jeden dzień ze swą wielką siłą i codziennym pulsem różnorodności życia. W „Górze miłości” chodzi przede wszystkim o tym, co w życiu jest wstydliwe, ukrywane, trudne do zniesienia i uniesienia. Dlatego ta ponura powieść nie jest łatwa do udźwignięcia. Jednocześnie fascynuje i wyjątkowo skutecznie zajmuje uwagę. Jarosław Maślanek pokazuje, jak sam rozumie zagadkę i co zagadkowego mogą przynieść kompulsywne próby odnalezienia kogoś, kto z różnych powodów nie może być odnaleziony. Cieszę się, że autor wciąż na nowo podkreśla mgliste fundamenty konstrukcji człowieka. To, jak potrafimy być słabi i bezbronni i jak za wszelką cenę staramy się to ukryć. Przed innymi i przed sobą.

2018-06-18

„Ulga” Natalia Fiedorczuk


Wydawca: Wielka Litera

Data wydania: 23 maja 2018

Liczba stron: 272

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Upokorzenia

Niesamowicie pozytywne zaskoczenie! Po debiucie Natalii Fiedorczuk, który doczekał się wielu wyróżnień, a w którym nie odnalazłem ani niczego odkrywczego, ani też nowego, otrzymałem coś zupełnie innego. Książkę, po której lekturze trudno dojść do siebie. To jedna z tych pozycji, o jakich mogę nieelegancko powiedzieć, że mnie sponiewierały. I wcale nie chodzi o to, że Fiedorczuk buduje tym razem bardzo spójną i zamkniętą całość. Nie chodzi też o to, że ukazuje problemy zamężnych kobiet i matek w jakimś zaskakująco nowym świetle. Nie, chodzi o konstrukcję tej książki, jej sugestywny ładunek emocjonalny i może także o to, że autorka nie popełnia już błędu z „Jak pokochać centra handlowe”, czyli nie tłumaczy, co napisała i jak należy to rozumieć.

„Ulga” jest wyjątkowo gęstą, przejmującą i niebywale smutną narracją. Depresyjną nawet, bez możliwości znalezienia wyjścia z emocjonalnych impasów bohaterek. Natalia Fiedorczuk opowie o kobiecych rozczarowaniach, deficytach pragnień i oczekiwań, ale przede wszystkim o tym, czego unieść nie sposób, a kobiety jednak muszą to znieść, muszą zmierzyć się z tym intymnie, w samotności. Fronty walki o godność, poczucie zauważenia i docenienia to jedno. One tworzą czytelną i oczywistą strukturę fabularną tej powieści. Mnie natomiast zainteresowało wszystko to, co nie jest opowiedziane. Ta sfera emocji, której nie udaje się zwerbalizować. I – jak zawsze przy tak skonstruowanych narracjach – losy tych, których już nie ma, odeszły z żalem i frustracjami. To babka i matka głównej bohaterki. Pierwsza zniosła życie u boku opresyjnego mężczyzny, druga się od niego uwolniła. Pierwsza wiodła długą egzystencję naznaczoną wiecznie niespełnionymi pragnieniami i lękiem, druga podjęła ryzyko, a potem postanowiła poszukiwać tytułowej ulgi w środkach chemicznych, które zawsze przecież są równią pochyłą.

Karolina musi zmierzyć się z tymi dwoma odejściami. Pierwsze zaskakuje ją wówczas, gdy przebywa w Niemczech na stypendium i aktualnie mierzy się z pierwszą emocjonalną zawiłością w swoim życiu. Fascynujący ją Johan nie unosi ciężaru odpowiedzialności za bliskość. Jego deklaratywne „chciałbym cię znać” roztrzaskuje się na bruku emocjonalnej codzienności. Karolina nie jest zżyta emocjonalnie z babką, ale łączą ją silne więzy z matką. Także z jej wieczną biedą, rozgoryczeniem, ze złością i chęcią kontrolowania życia córki. Kiedy Weronika odchodzi, Karolina przejmuje część jej złości. Matka jak zawsze zrobiła coś, co spowodowało niepotrzebne zawirowanie w jej życiu. Córka jest zła z powodu kolejnej wyrwy emocjonalnej. Odejście jest trudne do przeżycia. Samodzielne trwanie w tyglu obowiązków żony i matki okazuje się jeszcze trudniejsze.

Natalia Fiedorczuk obrazuje dwie bohaterki, dla których małżeństwo staje się układem zależności i sferą pewnego rodzaju zadaniowości – ma być wykonane to, co konieczne. Obok tego – kilka warunków podległości, bo życie rodzinne ma się toczyć wyznaczonym rytmem. Wszystko, co robi lub czego podejmuje się mąż, musi być skonfrontowane z planowanym stylem życia żony. Dwie sąsiadki zagubione w sferze własnych emocji przeżywają wyjątkowe formy odrzucenia i wyobcowania. A może jednak Fiedorczuk opowiada o czymś zdarzającym się bardzo często, jednak słowami wyjątkowo zapadającymi w pamięć i obrazującymi dramaty kobiet z kilku perspektyw. Dlatego „Ulga” jest tak przejmująca. Nie chodzi przecież o to, że kobietom jest źle, ale głównie o to, dlaczego jest źle i co warunkuje to pełne poświęcenia i goryczy trwanie na stanowisku, które przecież wcześniej było określonym i wymarzonym celem.

Macierzyństwo jest tu równie trudne jak to opisane w debiucie autorki. Tym razem jednak kwestie związane z nim schodzą na drugi plan, choć nie sposób nie zauważyć kumulacji dramatyzmu, gdy Fiedorczuk opisuje kolejne utracone przez Karolinę ciąże. Dziecko pozostawia za sobą skansen przedmiotów, na których obraz zwróciła uwagę Justyna Sobolewska, udowadniając, że „Ulga” atakuje nas sugestywnymi scenami. Dla mnie najbardziej przejmująca była ta w szpitalu po poronieniu. Niebywale szokujący, a jednocześnie obraz upokorzenia zaprezentowany w bardzo prosty, nonszalancki wręcz sposób. Tak, kobiety w „Uldze” są upokarzane i nikt nie potrafi pokazać im drogi wydobycia się z kumulowanego wstydu, bezradności osoby skazanej na bycie kimś określonym, nadpisanym, społecznie ukształtowanym w normach, nakazach i zakazach. Same muszą szukać tytułowej ulgi i Fiedorczuk ukazuje bezradność, jaka im wtedy towarzyszy. Karolina czy Alicja to nie są klasyczne ofiary, którym należy współczuć. To jednostki wyjątkowo zagubione w sobie, skonfrontowane z opresyjnym otoczeniem, z nieodpowiednimi mężczyznami, z zależnościami mającymi charakter konfrontacji. „Ulga” opowiada o tym, jak wielka osobność i samotność mogą czekać każdą kobietę, której życiowe priorytety zamienią się w koszmar niespełnionych pragnień. Fiedorczuk doskonale niuansuje, jak postępuje wyobcowanie, co stoi za jego siłą, jak kompulsywnie kobiety rzucają się do ucieczki przed bezradnością i jak bardzo w niej toną pozbawione wsparcia nawet siebie nawzajem.

Niezrealizowane, osaczone, minimalizujące emocjonalne ryzyko podjęcia jakiejkolwiek ważnej decyzji – bohaterki książki nie są w stanie uporać się z narastającymi problemami, których nie będą w stanie zwerbalizować. Nałogi czy wiara okazują się iluzjami, nieporadnie używanymi narzędziami zastępowania bezradności. Ulga” jest także powieścią o goryczy poświęcenia, którego nikt nie jest w stanie docenić. O tym, że kobiety swoje neurozy i bolesne doświadczenia muszą skrywać gdzieś głęboko w sobie, bo nie ma warunków, okoliczności i możliwości, by opowiedziały swój ból, nakreśliły granice prywatnych dramatów. Dlatego tym razem narracja Natalii Fiedorczuk bardzo do mnie trafia i mocno przekonuje. Nie jest sztuką zaprezentować bohaterkę bezradną wobec okoliczności życia. Sztuką jest sportretować tę niemoc głęboko, dojrzale, z jednoczesną empatią oraz marginesem błędu, bo przecież cierpiące bohaterki same do końca nie potrafią zdefiniować, co im najbardziej w życiu szkodzi.

Świetna, zapadająca w pamięć książka. Krótkie, mocnej struktury zdania. Pułapki i rozczarowania portretowane jako swego rodzaju wyzwania. I stała potrzeba poszukiwania ulgi. Fiedorczuk pisze doskonale, nie buduje prostej dychotomii katów i ofiar. Sięga głębiej – portretuje pejzaż emocjonalny ofiary. Kto jednak jest odpowiedzialny za poczucie skrzywdzenia? Komu można się z niego zwierzyć, kto cokolwiek z tym zrobi? Czy ulga od niespełnionego życia w ogóle jest możliwa?

2018-06-15

„Maszkaron” Patrycja Pustkowiak


Wydawca: Znak

Data wydania: 23 maja 2018

Liczba stron: 352

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Z nienawiści

Jestem bardzo rozczarowany. Patrycja Pustkowiak popełnia grzech literackiej wtórności i niewiele przekonuje mnie do tego, że ma naprawdę coś nowego do powiedzenia. „Maszkaron” tak jak „Nocne zwierzęta” portretuje kobietę obsesyjnie skupioną na sobie. Sfrustrowaną, wściekłą, krytykującą wszystko wokół, ale przede wszystkim nadającą sobie status kogoś zbędnego. O ile Tamara Mortus z pierwszej książki dochodzi do pewnych wniosków, doświadczając osobiście rozmaitych form świata i relacji międzyludzkich, o tyle Marianna z „Maszkarona” wbrew jakimkolwiek doświadczeniom neguje wszystko – siebie i otoczenie. Wrasta we wściekłość, a potem w nienawiść i jest dużo bardziej antypatyczna niż Tamara. Jeśli „Nocne zwierzęta” zaskakiwały soczystą frazą i w swej bezkompromisowości oraz kontrowersyjności naprawdę przykuwały uwagę, to nowa powieść coraz mocniej ją rozprasza, staje się książką zbyt wielu znaczeń i w gruncie rzeczy jest o wszystkim i o niczym.

Trudno jednoznacznie orzec, ku czemu prowadzą refleksje i obserwacje głównej bohaterki. Mam wrażenie, że Pustkowiak napisała kolejną ponurą książkę o tym, jaka Polska jest brzydka w kilku symbolicznych znaczeniach, a wspomniana wtórność polega głównie na przedmiocie opisu, braku jakichkolwiek diagnoz lub refleksji. Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że szpetna bohaterka egzemplifikuje tezę, że kategoria brzydoty w doskonałym kształcie świata złudzeń i iluzji XXI wieku jest pewną formą niepełnosprawności społecznej i z niej wynikają wszystkie możliwe złe emocje, głównie autodestrukcyjne. Problem polega na tym, że autorka proponuje opis polskich przywar i bolączek, który jest bardzo rozmyty, niezwykle sztampowy, mało kreatywny i dotykający tych sfer oraz problemów, które nie tyle są zwyczajnie widoczne dla każdego, ile w „Maszkaronie” tylko punktowane. O co właściwie chodzi Mariannie? Kto i dlaczego jej przeszkadza? Pustkowiak myślami swojej bohaterki przypuści frontalny atak na wszystko, co jest dla niej irytujące w Polsce i Polakach. Pozostaje jednak niedosyt, bo „Maszkaron” niczego nowego ani w zasadzie ważnego nie punktuje. Odnoszę wrażenie, że jest głównie autorską grą z opanowanymi już frazą i stylem. Tym, co zaskakiwało i intrygowało w „Nocnych zwierzętach”, a tutaj zwyczajnie męczy, bo obok soczystych fragmentów pełnych słusznej ironii i doskonałego czarnego humoru Pustkowiak proponuje nam wyolbrzymienia i satyrę, których czasami nie da się znieść – jak w przypadku sceny filozoficznego panelu dyskusyjnego. Poza tym – lawirowanie między kameralnym dramatem egzystencjalnym a odważną powieścią społeczną. Ani jedno, ani drugie nie wychodzi dobrze.

Tkwimy w bezradności i bezwoli, która charakteryzuje Mariannę, wyjątkowo brzydką trzydziestopięciolatkę uważającą, że przegrała swoje życie, niczego w nim nie doświadczyła, nie poczuła się ani kobietą, ani człowiekiem, ani istotnym członkiem jakiejkolwiek społeczności. Zdana na pastwę własnych lęków i neuroz „męczennica wisząca na krzyżu własnego ciała” poszukuje takich form koegzystencji z innymi ludźmi, które choć na chwilę uczyniłyby ją kimś podmiotowym, ważnym członkiem zgromadzenia, częścią jakiejś całości, fragmentem żywej tkanki społecznej. Tymczasem trochę na własne życzenie, ale głównie z powodu odium wobec wszelkich form ludzkiej szpetoty Marianna musi wycofywać się w głąb siebie. Jej życie seksualne nie istnieje. Nikt nigdy jej nie chciał i nigdy nie zechce. Pozostają pornografia i żałosne substytuty doświadczeń erotycznych. Wydobyła się z opresyjnego domu z zachowawczymi rodzicami, wulgarną matką i poczuciem wiecznego stłamszenia. Uciekła z ciasnego mieszkania rodzinnego do zlokalizowanej w innym, bardzo drogim mieście ponurej kawalerki, którą może wynajmować z powodów znanych tylko autorce, albowiem budżet bohaterki prawdopodobnie nie obejmuje komfortu wynajmu mieszkania w żadnej większej polskiej metropolii. Marianna obserwuje, analizuje, przygląda się, podsłuchuje. Między drobnymi zleceniami snuje się po mieście i tworzy jednoosobową lożę szyderców, odsłaniając absurdy codzienności pozornie szczęśliwych ludzi.

Tu przechodzę do szeregu przewidywalnych i tendencyjnych scen. Patrycja Pustkowiak pozwoli swojej bohaterce na niczym nieskrępowany krytycyzm. Dostanie się zatem uporządkowanemu życiu rodzinnemu, dostanie się modnym i wyzwolonym grupom wzajemnego wsparcia kobiet. Ośmieszeniu ulegnie pewna atrakcyjna fizycznie filozofka, a także filozofowanie samo w sobie. Aby było dosadniej, Marianna dołoży w myślach nawet Miłoszowi. Jej niechęć i narastająca nienawiść obejmą wszystkich – od rodziców i szkolnych kolegów będących oprawcami po poetów, filozofów i ludzi proponujących jakiekolwiek sensowne wykładnie świata chaosu. Świetnie, bardzo to żywe, momentami drapieżne i przykuwające uwagę, ale nic z tak prowadzonej w „Maszkaronie” narracji nie wynika. Obserwujemy, w jaki sposób rodzi się frustracja ludzka oraz społeczna. Otrzymujemy przejaskrawiony obraz wszystkich wyautowanych, z daleka od polskich antagonizmów, ale daleko również od jakiejkolwiek stabilnej pozycji w polskim społeczeństwie.

Pustkowiak chce odważnie wyjść poza prywatną sferę upokorzeń, frustracji, lęków i ograniczeń z „Nocnych zwierząt”, by uczynić z nowej bohaterki pewną wędrującą po skompromitowanym mieście abnegatkę, która wydobywa z codziennego życia naznaczonego fałszem i złudnymi ideałami cały brud, ten brud symboliczny, całą brzydotę, która w przeciwieństwie do jej brzydoty fizycznej wciąż formuje się na nowo, nabiera nowych kształtów, pochłania i zawłaszcza. Marianna jest wbrew modom, tendencjom, oczekiwaniom, narzucanym sposobom funkcjonowania na co dzień. Jej pozostaje już tylko nienawiść. Trochę zabawne jest postrzeganie tej książki jako manifestu wściekłości wykluczonych, którzy oferują samymi sobą jedynie głębokie pokłady złych emocji. I teraz nie wiem, czym mam się bardziej przejąć – tragikomiczną sytuacją Marianny, druzgoczącą próbą diagnozy kilku wyeksponowanych środowisk czy może rozpaczliwą niemocą, która nad tym wszystkim wisi i do której bardzo zgrabnie nawiązuje inteligentne zakończenie. Problem polega na tym, że dylematy i sytuacja Marianny jakoś nie wzbudzają współczucia, a być może nawet zainteresowania, diagnoz zaś w tej powieści nie ma żadnych. „Maszkaron” ma być gniewnym odzwierciedleniem tego, jak nonsensowne jest nasze życie, w którym trzeba się za czymś opowiedzieć, wobec czegoś być w kontrze, gubić kontakt z własnym wnętrzem, a jeśli już go mamy – może być tak obsesyjnie irytujący jak ten Marianny rozdzierającej szaty nad własnym tragicznym położeniem.

Myślę, że Patrycja Pustkowiak straciła czujność. Nieźle pisząc, pomknęła w jakiś wyjątkowo dobrze oswojony rejon tematyczny. Nie wydobywa stamtąd niczego interesującego. Maszkaron” to powieść rozmyta, rozdrobniona. Jak wspomniałem na wstępie – o wszystkim, a właściwie o niczym nowym. Kpina i satyra to również narzędzia, którymi autorka posługuje się sprawnie, ale w pewnym momencie nie widać celu ani przesłania w ich stosowaniu. Szkoda, bo miałem nadzieję na coś nowego i świeżego. Feministycznego, dającego kopa i możliwości różnych przemyśleń. Nie mam ich zbyt wielu po lekturze „Maszkarona” i obawiam się, że ta opowieść o aspołeczności i nienawiści może zostać szybko zapomniana – że za miesiąc już nie będę pamiętał, o czym była ta książka.

2018-06-13

„Dom węży” Mateusz Lemberg


Wydawca: Od Deski Do Deski

Data wydania: 9 maja 2018

Liczba stron: 344

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 36 zł

Tytuł recenzji: Podwójnie osaczona

Warto było tak długo czekać na taką książkę. Mateusz Lemberg usuwa swoje drugie imię i wyciąga asa z rękawa – zaproponuje zaskakujący thriller z odniesieniami do palących problemów społecznych, ale przede wszystkim zaryzykuje nową, ciekawą konstrukcję tego typu literatury, w której zawsze mamy do czynienia z czytelnym rozróżnieniem oprawcy, ofiary i walecznego stróża prawa, który konsekwentnie zmierza do złapania złoczyńcy. „Dom węży” to na pewno powieść wyrastająca z zawodowych zainteresowań autora, ale przede wszystkim książka, która od początku przykuwa uwagę. Mamy bowiem zastraszoną, uciekającą przed zagrożeniem kobietę i mamy również psychopatę pragnącego zrobić jej krzywdę, jednak nie mamy jasno określonego statusu śledczego, który będzie zaangażowany w sprawę ścigania zła i jego przejawów. Dostrzegamy ofiarę, od początku jesteśmy bliscy zabójcy, ale nie widzimy na horyzoncie przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości i zastanawiamy się nad tym, jak Lemberg uniesie ciężar takiej powieści. To dopiero początek spektakularnych zaskoczeń. Wszystko dodatkowo w znanym już z poprzednich książek autora klimacie mroku i dwuznaczności. Mistrzowsko to wszystko rozegrane przed czytelnikiem. Chapeau bas!

Alicja podejmuje się odważnego kroku. Zamierza uciec od opresyjnego męża. Inicjuje sytuację, nad którą panuje tylko do pewnego momentu. Wszystko zdaje się zaplanowane, ale po rozstaniu z tym, kogo chce się pożegnać na zawsze, wydarzenia nabiorą zupełnie innego wymiaru. Zaczynają mieć bowiem miejsce sploty okoliczności, jakich Alicja nigdy nie mogłaby przewidzieć. Lemberg portretuje bardzo silną, konsekwentną w działaniu i odporną na nieustanny stres kobietę, która nie może znieść domowej opresji. Alicja będzie symbolem wyzwalania się i świadomego decydowania o sobie – nawet wówczas, gdy będzie osaczona i zmuszona do przerażającej konfrontacji z czymś, czego nie uniósłby psychicznie zwykły człowiek. Autor „Zasługi nocy” wytacza potężne działa przeciw patriarchatowi i szowinizmowi. Obrazuje kondycję kobiety przejmującej z domu rodzinnego pewną formę uległości wobec mężczyzny i udowadnia, że jest możliwe zerwanie ze schematami myślowymi i wpajanymi wzorcami zachowań, które powodują, iż życie staje się tylko smutną wegetacją kogoś zdominowanego i niepewnego swojej wartości. Alicja dojrzewa do tego, by stanowić o sobie i rozumieć, jak ważne są jej potrzeby, ale także dojrzeć w sobie wolę przetrwania. Skonfrontowana z granicznymi sytuacjami jest coraz bardziej zagubiona, ale jednocześnie – paradoksalnie – coraz silniejsza, gotowa odeprzeć każdy atak. Wejdzie zatem w specyficzną relację ze swym oprawcą. Zdobędzie się na odwagę, by zagrać z nim w psychologiczną grę. Uśpi jego czujność. Co więcej, spowoduje, że zabójca straci instynkt samozachowawczy. Zaskakujące będą jego autodestrukcyjne działania, ale to tylko pokazuje, w jak przewrotny sposób Mateusz Lemberg wykorzystał symbolikę Uroborosa.

Dodatkową komplikacją będzie fakt, że Alicja mierzy się także z drugim oprawcą. Lata podległości i bierności w związku się skończyły. Kobieta podejmuje się heroicznego aktu wyzwolenia. Działa kompulsywnie, nie wszystko ma dokładnie przemyślane. Wie, że musi uwolnić się od męża. Wie także, że on będzie ją ścigał. Nieoczekiwanie staje się ścigana podwójnie. W tej konfrontacji co chwila będą zmieniać się czytelnicze punkty widzenia i sympatie. A mnie niezmiennie podoba się to, że Lemberg w swoim pisaniu nie tylko zarysowuje, co się dzieje, ale dodatkowo wyjaśnia, dlaczego to wszystko się dzieje. Bez dydaktyzmu i narzucania zdania. Chodzi po prostu o czytelne tło. By zasugerować, kto jest zły, dlaczego stał się zły i co kieruje jego postępowaniem. A oblicz zła w tej powieści będzie zaskakująco wiele. Wystarczy wspomnieć, że nieco zmanipulowany czytelnik nie będzie kibicował policjantom poszukującym Alicji. Potem jednak wszystko się zmienia. Zmiana i dynamika – to cechy charakterystyczne „Domu węży”. Powieści o tym, że prawdziwego człowieczeństwa doświadcza się przede wszystkim przez cierpienie. Powieści o odwadze samostanowienia i sile kobiecego buntu. Bo świat nie należy do mężczyzn i nie jest podległy ich decyzjom.

Świetnie sportretowana postać oprawcy przykuwa uwagę równie silnie jak motyw wykorzystania jadowitych węży w tej intrydze. Widzimy, że mamy do czynienia z samotnikiem, który działa i zabija bardzo precyzyjnie. Potrafi być przebiegły i niewidzialny. Przyjmuje, że ma inną moralność, sam wyznacza sobie priorytety, uznaje siebie za indywidualistę, a jednak znajduje się w sieci toksycznych zależności, w których też komuś podlega, ktoś wywiera na niego wpływ. Lemberg pokazuje, w jak różnych zależnościach od innych ludzi możemy się znaleźć, jak zmieniają się fronty w relacjach i jak wiele niepewności tkwi w każdym akcie zaufania drugiej osobie. Sportretowany w „Domu węży” świat to rzeczywistość bardzo skomplikowanych układów i zależności. Alicja Wald, zaledwie dwudziestosześcioletnia dziewczyna, przechodzi przez gehennę, ale jednocześnie układa relacje ludzi związanych z jej zaginięciem. Świetnie sportretowana jest również Warszawa w funkcji mrocznej klatki, z której bohaterka nie może się wydostać. Klaustrofobiczny nastrój potęgują wspomniane już węże, których rolą będzie uczynienie opisywanych okrucieństw jeszcze bardziej przerażającymi. W tym wszystkim Lemberg jest jednak wyjątkowo spójny – nie ma ani jednej zbędnej sceny, niepotrzebnego dialogu, nieuzasadnionego działania bohatera. Dlatego ta powieść hipnotyzuje i obezwładnia jak widok wijącej się kobry. Ładunek emocjonalny książki jest ogromny, odpowiednio jednak i umiejętnie przekazywany.

Wszystko jest tu nieszablonowe i wszystko wymyka się schematom. A jednak jest to powieść wyraźnie stawiająca granicę między tym, co dobre, słuszne i moralne, a tym, co destrukcyjne, obnażające ludzkie wstydliwe słabości. Istotną rolę odegra także nagość, ale to już w kontekście kameralnej konfrontacji oprawcy z ofiarą, przeradzającej się w spektakularną fabułę o zaskakujących zwrotach akcji. Czyta się Mateusza Lemberga z niesłabnącym przekonaniem, że mamy do czynienia z pisarzem świadomym warsztatu, panującym nad stworzonymi sytuacjami i udowadniającym, iż wszystko, czego doświadczamy, może mieć kontekst i przyczynę oraz może zostać zrozumiane – jakkolwiek byłoby upiorne i nieznośne do przyjęcia. Świetna książka!

2018-06-11

„Jedyna historia” Julian Barnes


Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 23 maja 2018

Liczba stron: 288

Przekład: Dominika Lewandowska-Rodak

Oprawa: twarda

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Miłość i obojętność

To wielkie zaskoczenie i spore niedowierzanie, kiedy tak znakomity pisarz jak Julian Barnes proponuje nam tak nieprzekonującą i tonącą w truizmach opisanych jako prawdy objawione powieść, której przecież nie można nazwać złą. To wciąż jest dobra literatura, do jakiej przyzwyczaił nas autor, ale jednocześnie narracja nieprzekonująca, momentami bardzo męcząca, nadmiernie dydaktyczna, w sferze przekazu emocji i przeżyć zła na pewno. Barnes podejmuje się opowiadania o miłości. O ile w „Zgiełku czasu” potrafił z wyeksploatowanego motywu konfrontacji wybitnej jednostki z systemem uczynić rzecz unikalną i wielką, o tyle tutaj – rozważając miłość w tym najbardziej intymnym, osobistym kontekście – proponuje nam powieść będącą wykładem. A właściwie rzecz rozpoczynającą się i kończącą akademickim tonem pouczenia, bowiem sama opowieść niuansuje wiele oblicz ludzkiego cierpienia, bezradności i tego, jak bardzo pierwsze doświadczone przez nas uczucie wytycza kierunek dalszemu życiu. Nie jest tak, że patrzę na „Jedyną historię” jednowymiarowo i czepiam się źle poprowadzonego wątku miłosnych perypetii jeszcze nastolatka i dojrzałej kobiety, matki i żony. Chodzi o to, że Barnes wpada we wtórność oraz proponuje literackie klisze, budując z jednej strony przewidywalną i nużącą opowieść inicjacyjną, z drugiej zaś – historię o eksplozji różnego rodzaju emocji, samą jednak tych emocji pozbawioną. Coś tu jest bardzo nie tak od samego początku, nie chce się temu wierzyć, ale co najgorsze – czyta się opisy działań bohaterów oraz komentarze do nich z nieustającym przekonaniem, że to wszystko jest zbiorem oczywistości ubranych w piękne słowa.

Paul i Susan poznają się w klubie tenisowym. Ten sam klub pożegna ich, kiedy inni zorientują się, że to kochankowie. Ich miłość jest wbrew wszystkiemu – wbrew porządkowi społecznemu Anglii sprzed półwiecza, wbrew rozsądkowi, wbrew oczekiwaniom innych i wbrew sobie samej, bo przecież uczucie łączące dwoje ludzi, których dzieli pokolenie, zawsze będzie musiało nieść ze sobą pewien bolesny balast doświadczeń. Wyniknie z tego, że kochankowie niekompatybilnie widzą siebie nawzajem, swoje role w tyglu uczuciowym, oczekiwania i plany związane z rozwijającą się miłością. Jasne jest bez żadnych kontekstów czy literackich gier, że w takim związku to doświadczona kobieta zawsze ma więcej do stracenia, zawsze będzie znacząco poszkodowana i nie będzie miała śmiałości podporządkować się uczuciu z taką werwą i bezkompromisowością, z jaką będzie ją kochał młodziutki adorator. Barnes prowadzi nas po tej krętej drodze przeżywania być może pierwszego prawdziwego uczucia, która skontrastowana jest z szeregiem mentalnych i emocjonalnych ograniczeń kobiety wydobytej ku miłości z opresyjnego domu przemocy, z braku bliskości fizycznej i z miejsca obwarowanego zasadami narzuconymi przez otoczenie, ale także przez zastygłych w emocjonalnym bezwładzie partnerów.

To w zasadzie nie będzie historia miłosna, ale opowieść o pewnym rodzaju zagubienia, o niemożności przeżycia uczucia w taki sam sposób i o trudności porozumienia, gdy miłosna perspektywa zasłoni to, kim naprawdę jesteśmy ze swymi słabościami i bolączkami. Czy Julian Barnes opowiada zatem coś ważnego i przede wszystkim nowego o smutku i cierpieniu? W pewnym sensie tak. Inteligentnie zwodzi i każe uwierzyć, że to wydobywające się dość nonszalancko z pamięci narratora wspomnienie będzie jednocześnie opowieścią o tym, czym naprawdę jest nasze życie. Narzucona teza to przekonanie, że pierwsza miłość „układa nam życie”. Autor konsekwentnie dowodzi, z czym to się wiąże. Stara się pokazać, iż nigdy potem nie wydarzy się już nic ważniejszego w znaczeniu naszej pamięci, świadomości i odbioru tego, kim dla siebie jesteśmy. A na kartach „Jedynej historii” wątek miłosny nabiera wyjątkowo sztampowego charakteru, bo jednak bariery wieku i mentalności będą robić swoje. Utrudniać szczęście i porozumienie. Pchać cierpiącą kobietę w szpony nałogu (świetnie, że zarysowany został temat kobiecego alkoholizmu) i demontować ten wspaniały związek, który stanie się stwarzaniem iluzji poczucia bezpieczeństwa. Dlaczego iluzji? Bo budowanej na pojawiających się coraz częściej niedopowiedzeniach i kłamstwach.

Barnes sugestywnie prezentuje Susan, która być może znajduje wreszcie drogę ku wyzwoleniu erotycznemu, lecz daleko jej do wyzwolenia z obyczajowości, zasad, uporządkowanych ról społecznych, ale przede wszystkim z osadzenia siebie jako kobiety w roli milczącej ofiary różnego rodzaju opresji. Jej młodziutki kochanek i późniejszy towarzysz życia miota się w bezradności. Ale to jego osobista bezradność, przeniesiona potem w dalsze życie – w tym znaczeniu zarysowana teza może się bronić, pod warunkiem że autor nie narzuci nam innych stereotypowych konotacji związanych z tą myślą o miłości jako drogowskazie życia. Tak czy owak najciekawsza wydaje się postać drugiego planu. Inna kobieta, której nie wyszło. Emocjonalnie i uczuciowo. Jej samotność jest czytelna i widoczna. Może inna od samotności obezwładniającej głównych bohaterów, ale to Joan jest barwna, czytelna, zwracająca na siebie uwagę i taka jakby zupełnie nieprzystająca do tej dydaktycznej opowiastki o charakterze egzystencjalnym. Szkoda że ten charakter jest jakoś wymuszany. Że Barnes tak bardzo dba o frazę i przekaz, iż nie pozwala tej powieści rozsadzić swoich ram i zwyczajnie teatralnie udręcza bohaterów. Nie dałem się przekonać tej historii. Nie przekonuje mnie dość toporne rozbijanie stereotypów i sugerowanie pozornie nieoczywistych przemyśleń. Martwi czynienie z tej książki czegoś niebywale wtórnego, przewidywalnego i pozbawionego umiejętności zarażania emocjami, które rozpalają bohaterów.

„Jedyna historia” naprawdę tonie w truizmach. Susan skonfrontowana z tym, jak wiele musi poświęcić dla nowego związku. Paul oceniający wartość i ważność uczucia dopiero po latach. Sporo tego jest. Julian Barnes nie proponuje nam ani zręcznej mistyfikacji, ani też inteligentnej gry z proponowanymi przez narratora przemyśleniami. Może wadą powieści jest to, że stara się być tak przeraźliwie spójna? To wystarcza, by była po prostu dobrą literaturą, ale nie zmienia tego, że opowieść zwyczajnie nuży. Mnie bardzo rozczarowała, choć szukałem czegoś więcej, i wciąż na nowo. Nie te tony, nie te rejestry, nie ta wrażliwość? Może. A być może to kwestia tego, że o miłości napisano już wszystko, ale nie szantażowano emocjonalnie, by przyjąć perspektywę autora – a to robi Barnes, niestety, bardzo dobrze i bardzo konsekwentnie. Nie wszedłem w to.