2020-07-31

„Sfora” Przemysław Piotrowski


Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 12 sierpnia 2020

Liczba stron: 536

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Zło w lesie

Przemysław Piotrowski brawurowo kontynuuje historię snutą w „Piętnie”, ale w drugiej powieści cyklu bardzo dba także o tego odbiorcę, dla którego „Sfora” będzie pierwszym spotkaniem czytelniczym z jego twórczością. Dlatego można czytać tę książkę ze znajomością „Piętna” i trochę większym komfortem wiedzy o tym, co wydarzyło się wcześniej, albo też chłonąć bez przygotowania – bo „Sfora” to odrębna już historia, opowieść o gniewie i dzikim instynkcie, w której poznaje się zabójcę mrożącego krew w żyłach nawet głównego bohatera. A dla niego przecież nic już nie może być bardziej przerażające niż koszmarna przeszłość i wydarzenia sprzed kilku miesięcy będące fikcją literacką „Piętna”. Zawsze przy drugiej powieści autora, który świetnie rozpoczął i mocno zapisał się w pamięci czytelników, towarzyszy mi pewien niepokój, czy twórca uniesie ciężar wcześniejszego dokonania. „Sfora” napisana jest może mniej brawurowo niż „Piętno”, co wynika też z tego, że tym razem autor rezygnuje z techniki antycypacji, zastępując ją zgrabnymi sygnałami symultanicznie toczących się wydarzeń, które zajmują ostatnie akapity rozdziałów. Tym niemniej to powieść równie przerażająca i działająca na wyobraźnię jak ta, która ukazała się kilka miesięcy temu. Widać dbałość o szczegóły i umiejętność budowania napięcia bez umniejszania detali. Piotrowski wie, jak przestraszyć na tyle sugestywnie, że po lekturze „Sfory” nie będzie się chciało pozostać samemu w pustym pomieszczeniu.

Igor Brudny dochodzi do siebie po przejmujących wydarzeniach, kiedy poznał makabryczne szczegóły swojego dzieciństwa. Te, o których nie miał pojęcia, i te związane z wiedzą o swoich braciach. Wraz ze swą ukraińską towarzyszką, na której ciele pozostały rany po tamtej przeprawie, próbuje budować nowe życie. Nie odcinać się od tego, co było, lecz uczyć się żyć ze wszystkimi zabranymi z dzieciństwa traumami. A te koncentrowały się wokół sierocińca, gdzie Igor Brudny pod innym imieniem i nazwiskiem musiał się zmagać z przemocą, gwałtami i każdą formą ludzkiej obrzydliwości, która tutaj egzemplifikowana jest przez siostrę Gwidonę. Zamordowaną w „Piętnie”, ale będącą w „Sforze” jedną z najważniejszych postaci. Zło, które ponownie zagarnia okolice Zielonej Góry, ma ścisły związek z jej śmiercią. Coś się wydarzyło po tym, jak została uduszona. Coś się uwolniło. Na świat wyszedł gniew. A wraz z nim dziki instynkt. Zabijania i pożerania. Pośród wygłodniałych wilków snujących się po zasypanych śniegiem lasach wszystko robi piorunujące wrażenie.

Brudny wraca w rodzinne strony ze swoją przyjaciółką Julią Zawadzką. Ta dwójka policjantów portretowana jest w relacjach bardzo dynamicznie. Wiemy już z „Piętna”, że są przyjaciółmi, ale ta przyjaźń jest bardzo nietuzinkowa i stoją za nią jeszcze inne uczucia. Brudny tym razem powraca tam, gdzie czeka na niego rodzina – uwolniony z rąk oprawcy brat wraz z rodziną. To powinno niwelować napięcie towarzyszące stołecznemu policjantowi. Ale tak się nie dzieje. Igor Brudny będzie zmuszony ponownie skonfrontować się z miejscem, w którym dorastał i gdzie dowiadywał się, jak bardzo przerażający może być świat. Dodatkowo zabójca Gwidony, czyli były prokurator Lis, zacznie z więzienia rozdawać karty. Nie tylko wie o sekretach denatki dużo więcej niż wszyscy, ale jest w stanie wskazać, kim jest morderca i dlaczego brutalnie terroryzuje ludzi. Historia, która staje się udziałem Brudnego, sięga wiele lat wstecz. Jego przeciwnik ukrywał coś potwornego, sam stojąc po stronie prawa. Ponowna konfrontacja Lisa i Brudnego będzie jednym z najciekawszych wątków tej powieści, ale równie fascynujące jest śledzenie tego, w jaki sposób zło opuszcza stołecznego policjanta, a potem fragmentarycznie do niego wraca. By dopaść ze swoją bezkompromisowością. Bo „Sfora” będzie książką wyjątkowo bezkompromisową.

Okazuje się, że morderca to prawdziwy potwór. Okazuje się, że zabita zakonnica była pożerana żywcem. Zabójca nie przypomina istoty ludzkiej. A jednocześnie nią jest. Nie myśli o tym, jak zwieść tropiących go policjantów. Kieruje się po prostu instynktem. Zabija, pożera, planuje kolejną krwawą ucztę. Ludzie szepczą o wilkołaku z lasów. Tymczasem Brudny i inspektor Romuald Czernecki szybko zrozumieją, że nie mają do czynienia z jakąś mroczną postacią z legend. Rozpocznie się walka z czasem, ale także powrót do mrocznego czasu nakreślonego w „Piętnie”, który tutaj koncentrować się będzie na wyobcowaniu i krzywdzie tych, o których nie traktowała poprzednia powieść Piotrowskiego.

„Sfora” jest tak napisana, że bardziej wsiąkamy w szczegóły topograficzne i jesteśmy bliżej działań policyjnych. Fabuła początkowo snuje się w sennym rytmie, ale to rytm nocnego koszmaru, bo wszystko stanie się w nim piekielnie ważne, aby dzięki szczegółom można było poznać mrożącą krew w żyłach zagadkę kogoś, kto w bezlitosny sposób traktuje swoje ofiary. Brudny konfrontuje się z demonami przeszłości po raz kolejny, lecz będzie zmuszony wejść też w zależność z człowiekiem, którego nie chciałby już więcej widzieć na oczy. Dlatego „Sfora” to historia o tym, że ponownie trzeba zajrzeć w głąb traumatycznej przeszłości, bo okazuje się, że zło sprzed lat ma niejedno oblicze. Niespodziewanie ujawnia się coś, czego Brudny nie mógłby się spodziewać. Coś, co być może nawet przerośnie jego zdolność rozumienia – choć on uznaje, że doświadczył najokrutniejszych krzywd i wszystko znajduje się już w sferze jego wyobraźni. Bynajmniej.

Przemysław Piotrowski prowadzi nas do świata, w którym przemoc jest długofalowa, ogromna i skutkująca niezdolnością do normalnego życia. Gwidona jawi się jako piekielna postać pełna szaleństwa i przede wszystkim niezrozumiałych motywacji, by tak okrutnie krzywdzić. Nakreślona w „Sforze” historia krzywd to opowieść o tym, o czym świat mógłby się nigdy nie dowiedzieć. O mroku i cierpieniu, jakie miały pozostać – dosłownie i symbolicznie – pod powierzchnią ziemi. To również rzecz o tym, co się dzieje, kiedy gniew spotyka się z pamięcią. Diaboliczna kreacja głównego przestępcy idzie w parze z ujawnianiem, że stołeczni policjanci są zdeterminowani dużo bardziej niż ich zielonogórscy koledzy. Okazuje się, że zarówno za zabójcą, jak i za tym, który podejmuje się go odnaleźć, będzie stał ten sam gniew. Może silniejszy u jednego, bardziej oswojony u drugiego. Tym niemniej za nim staną kolejne uczucia. Albo ich brak. Konsekwencja w tropieniu i dopadaniu, ale także dopadanie żywej ofiary i pożeranie jej za życia.

„Sfora” to taka opowieść, w której nie ma nadziei. Historia krzywdy i idącego za nią krzywdzenia innych. Zmierzająca do mocnego finału konfrontacja stróża prawa z kimś, kto prawo musiał ustalić sam. I tym razem Przemysław Piotrowski przeraża tak bardzo, że boi się sam Igor Brudny. Historia łowcy i tropionego, którzy tak naprawdę wyrośli z tej samej niesprawiedliwości losu. Frapująca i zajmująca uwagę. Czekam niecierpliwie na kontynuację, bo to nie jest ostatnie słowo autora.

2020-07-28

„Średni współczynnik szczęścia” David Machado


Wydawca: Wydawnictwo Wyszukane

Data wydania: 13 lipca 2020

Liczba stron: 328

Przekład: Wojciech Charchalis

Oprawa: twarda

Cena det.: 38 zł

Tytuł recenzji: Poznać siebie

Chyba żadna powieść od czasu „Tortilla Flat” Johna Steinbecka nie poprawiła mi humoru tak bardzo jak „Średni współczynnik szczęścia”. Portugalski pisarz portretuje dwa pokolenia swoich rodaków, którzy zmagają się z życiem, poszukując nie tylko jego sensu, ale przede wszystkim poczucia satysfakcji z tego, kim są i co robią. Powieść Davida Machado przełamana jest na pół. Jej pierwsza część bynajmniej nie będzie antidotum na złe samopoczucie – w ciągu fatalnych zdarzeń autor obrazuje, jak dalecy od szczęścia są zarówno ludzie dorośli, jak i ich dzieci. Potem jednak tonacja się zmienia, a i sposób portretowania problemów jest inny, bo rzecz staje się powieścią drogi, podczas której ma miejsce doświadczenie tego, o czym tak naprawdę Machado pisze od samego początku. „Średni współczynnik szczęścia” to powieść o byciu potrzebnym i potrzebie bycia zauważonym. O tym, jak jedno i drugie kształtuje się w relacjach. Niejednokrotnie trudnych i szorstkich. Ale najciekawsze w tej książce jest to, jak autor opowiada o tym, że widzieć się uważniej to widzieć samego siebie z perspektywy innych. Dlatego ta narracja mówi o solidarności w poszukiwaniu spełnienia. Jeden z bohaterów kategorycznie stwierdza: „Większość ludzi nie ma zielonego pojęcia o szczęściu”. Machado wyjdzie temu stwierdzeniu naprzeciw. W niebanalny sposób opowie o pewnych oczywistościach. O tym, że sami odpowiadamy za satysfakcję z tego, jak żyjemy, ale bardzo często potrzebna jest do zrozumienia tego zwyczajna zmiana perspektywy.

Jak wspomniałem, na początku jest mrocznie, przygnębiająco i nic nie zapowiada odmiany. Główny bohater traci pracę. Razem z nią sens istnienia, bo życie bez środków finansowych staje się przestrzenią zawieszenia. Daleko jest do jakiegokolwiek punktu zaczepienia, trudno odnaleźć pewność siebie i odbudować stabilność gwarantowaną przez zatrudnienie. David rozstaje się z najbliższymi. Jego partnerka i dwójka dzieci próbują żyć inaczej, z dala od krzywdy i rozgoryczenia mężczyzny. Ale więzi pozostają. Są nawet silniejsze niż wcześniej, kiedy życie toczyło się sennie i było przewidywalne. Teraz trudno przewidzieć najbliższą przyszłość. Bohater oddaje bankowi swój dom, pozbywa się wszystkiego, co dotychczas definiowało jego poczucie szczęścia. A jednocześnie zastanawia się nad tym, jak wiele go w sobie ma mimo tego, jak wiele stracił. Bo przecież szczęście to nie tylko bezpieczny stan konta. Właściwie wcale nie to.

Powieść ma formę monologu kierowanego do przyjaciela, który przebywa w więzieniu. Z różnych powodów zerwał więzi ze społeczeństwem, trafił na margines i jest teraz niemy, zamknięty w celi. Równie zamknięty, choć na własne życzenie, jest drugi z przyjaciół Davida. Ten jednak wybiera izolację w sposób świadomy. Kontestuje porządek tak zwanego nurtu życia i zaczyna żyć do wewnątrz. Z poczuciem, że wszystko może się skończyć. Takie doświadczenie zaczyna być też bliskie Davidowi. Do czasu, kiedy na założonej przez przyjaciół stronie pojawia się apel o pomoc. Z dalekiej Szwajcarii. W miejscu, które w założeniu miało służyć temu, by ludzie czynili życie innych ludzi lepszym. Na stronie, której nikt nie obserwował, nikt nie był na niej aktywny. Pojawia się anons jak list w butelce. A za nim idzie działanie, które może zmienić wszystko.

Kiedy Machado opowiada o poczuciu tymczasowości swoich bohaterów i pokazuje ich jako bezproduktywnych, pozornie zbędnych, cały czas fantazjuje o tym, co ustanawia naszą wartość i w jaki sposób nabywamy przekonania, że funkcjonujemy w sposób satysfakcjonujący nas oraz otoczenie. Zderza bierność z kompulsywną trochę przedsiębiorczością – aby problemy ogarnąć doraźnie i szybko. Ciekawym kontrapunktem dla dylematów głównego bohatera jest opowieść o tym, co dzieje się z jego dziećmi i synem więzionego przyjaciela. Jedno z nich poszukuje kategorycznych recept na szczęście. Drugie wrasta w młodzieńczy fatalizm, przyglądając się temu, jak świat opisują media. Trzecie poddaje się bezkompromisowemu rytmowi ulicy, wchodzi w toksyczne i przemocowe zależności. Każde z tych dzieci jest zagubione tak, jak zagubieni są trzej mężczyźni w różnych sytuacjach życiowych. I co z tym zrobić? David Machado sugeruje, że przede wszystkim zajrzeć w siebie. Ale to zbyt oczywiste. „Średni współczynnik szczęścia” to bowiem ciekawa powieść o tym, że jesteśmy częścią mikrospołeczeństw. Przyjaźń czy rodzina wyznaczają nam specyficzne role i domagają się konkretnych działań. Jesteśmy sumą relacji z najbliższymi i doświadczeń konfrontacyjnych ze światem. Bardzo dużo zależy od nas samych. Od tego, jak uporządkujemy sobie myśli, aby obliczyć tytułowy współczynnik. Postawić na jednej szali to, co deprymuje i niszczy, a na drugiej to, dzięki czemu żyjemy. Zaskakująco trudne działanie, o czym przekona się sam David. Ale dzięki tym analizom może uważniej spojrzy na to, czym dla niego samego jest przyjaźń czy rodzina.

Machado opowiada także o odpowiedzialności za drugiego człowieka. Nie tylko o tej oczywistej, która wynika ze wskazanych wyżej uwarunkowań. Przecież okazuje się, że twórcy strony, na której ktoś napisał prośbę o pomoc, są w dużej mierze odpowiedzialni za tę osobę. A za tym musi iść jakieś działanie. Ono buduje sugestywnie drugą część tej powieści, w której powracają problemy i dylematy zasygnalizowane wcześniej, ale ukazane z innej perspektywy. Z fizycznie określonego i symbolicznego oddalenia. Dlatego ta książka jest tak dynamiczna, a w ostateczności przekonująca. Świetnie pokazuje drogę od desperacji do świadomości tego, co się czuje i co za tymi uczuciami stoi. „Średni współczynnik szczęścia” to również opowieść o współczesnej Portugalii. O społeczeństwie, w którym poczucie tego, że jest się szczęśliwym, zapisuje się na bardzo niskim poziomie.

Machado potrafi też być zabawny, ale dopiero wtedy, gdy jego bohaterowie oraz czytelnicy przejdą przez kolejne stadia niemocy i rozpaczy. Bardzo ciekawi są tu również ci nieobecni – portretowana gdzieś w tle partnerka Davida i jego niemy przyjaciel, który nie chce widzenia w więzieniu, ale staje się punktem odniesienia do wszystkich rozważań głównego bohatera, jakby był w jego życiu obecny. Ta powieść wcale nie chce definiować tego, czym ma być ludzkie szczęście. Pokazuje przede wszystkim różne drogi, na których z różnych też powodów blokujemy sobie dostęp do bycia szczęśliwym. To nie jest narracja punktująca problemy i dająca potem dobre rady, recepty na eliminację życiowego zagubienia. David Machado sugeruje, że klęska i sukces w życiu każdego z nas stoją gdzieś bardzo blisko siebie. Tylko my sami będziemy w stanie odróżnić jedno od drugiego. Ale wtedy, gdy przyjrzymy się ludziom, których życie postawiło najbliżej nas, i posłuchamy ich. Chętnie poszukujemy recept na szczęście. I czasem nie zdajemy sobie sprawy z tego, że sami możemy sobie przepisać tę najbardziej skuteczną. Budująca i mądra książka.

2020-07-24

„Prawda” Melanie Raabe


Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 15 lipca 2020

Liczba stron: 434

Przekład: Paweł Masłowski

Oprawa: miękka

Cena det.: 34,99 zł

Tytuł recenzji: Związek i walka

Pytanie o to, jakie są granice poznania bliskiej osoby, z którą jesteśmy w związku, zawsze fascynuje i jest świeże w każdej relacji, bo w gruncie rzeczy poznajemy się stopniowo, a czasem bywa tak, że bliska relacja nie gwarantuje zrozumienia. Co wówczas, gdy okazuje się, że najbliższa nam osoba jest obcym człowiekiem? Jak bardzo zachwiana zostaje równowaga i ufność, kiedy tam, gdzie powinno znaleźć się zrozumienie razem z akceptacją, rozpoczyna się walka o przetrwanie i wyeliminowanie przeciwnika? Melanie Raabe pofantazjowała trochę na ten temat. Jako opowieść o relacjach małżeńskich i o tym, co dzieje się, kiedy bliski człowiek staje się wrogiem, jest to powieść rzeczywiście interesująca. Sama intryga jednak tonie tutaj w pewnych mieliznach, a kiedy Raabe chce zaproponować oryginalne zakończenie, wygląda to wszystko nad wyraz dziwnie i nie do końca chce się wierzyć w taki rozwój wypadków. „Prawda” trzyma jednak w napięciu swoją klaustrofobiczną atmosferą. Raabe doskonale portretuje przerażenie kobiety, która nie czuje się bezpiecznie we własnym domu, dusi się w nim i jest gotowa stawić czoło największemu zagrożeniu. Świetnie też wypada kreacja zdeterminowanej do obrony bohaterki. Tyle tylko że w pewnym momencie trudno już jasno określić, czego ona broni, i widzi się, że działa bardzo kompulsywnie, w tym szaleństwie jednak nie ma metody.

Sarah pożegnała mentalnie męża, który zniknął siedem lat temu na innym kontynencie i nikt nie był w stanie rozwiązać zagadki tego zniknięcia. Poznajemy ją w chwili, kiedy symbolicznie ścina włosy. Z krótką fryzurą może być już inną kobietą. Taką, która wreszcie jest gotowa na życie bez Philippa – człowieka jej najdroższego przed laty, ale i zabierającego ze sobą w swoją ostatnią podróż istotną tajemnicę tych dwojga. Sarah lubi porządek, rytm narzucany przez pracę, koncentruje się na teraźniejszości, jest zadaniowa. Nie chce ani analizować przeszłości z mężem, ani wracać do traumatycznych doświadczeń rodzinnych. Teraz ma ośmioletniego syna i własny dom. Nie spodziewa się, że wkrótce będzie musiała stać się wojowniczką walczącą o jedno i drugie. Nie będzie w stanie zrozumieć, kim jest jej przeciwnik, ale przede wszystkim tego, skąd ma tak dokładną wiedzę o mrocznym czasie przeszłym.

Bo okazuje się, że Philipp żyje. Wraca do domu. Zainteresowanie mediów całą sprawą powoduje, że to wydarzenie staje się publiczne. Problem jest tylko jeden: Sarah w przybyszu nie rozpoznaje męża. To jakiś obcy mężczyzna. Doskonale znający historię ich małżeństwa, przekonujący do siebie otoczenie, ale czujny względem Sarah. Rozpocznie się interesujący pojedynek. Raabe świetnie kreśli kilka dramatycznych scen rozgrywających się w domu, w którym nie ma już spokoju. Mężczyzna i kobieta toczą bezpardonową walkę. Jednemu i drugiemu chodzi o prawdę. Najpierw o te najgorsze rzeczy, a później o ich konsekwencje. Sarah będzie musiała zmierzyć się z przeciwnikiem, który jest czujny, bezkompromisowy i nie ma litości. Kim jest mężczyzna, który nie chce opuścić jej domu?

Fabuła układa się z bardzo wyrazistych, pełnych napięcia scen. Odnosi się wrażenie, że trudno wytrwać z daną stroną, jakby słowa na niej parzyły. Dyskomfort idzie w parze z narastającą ciekawością, bo to wszystko naprawdę zgrabnie zostało połączone. Nawet jeśli bohaterka się powtarza, za każdym razem przyglądamy się z uwagą temu, jaka metamorfoza następuje w spokojnej, uporządkowanej mieszkance przedmieść Hamburga, która musi walczyć o swoją przestrzeń. Ale również zmierzyć się z demonami przeszłości. Odpowiedzieć na pytanie o to, czym tak naprawdę było jej małżeństwo. Kim był jej mąż i czy to, co między nimi trwało, można z perspektywy czasu nazwać miłością. Melanie Raabe jakby trochę pisała na adrenalinie, bo niektóre sceny – choć mocne i sugestywne – są zbyt mocno dramatyczne, a ciągi zdań wielokrotnie złożonych podkreślające dezintegrację osobowości Sarah wyglądają nieco sztucznie. Dlatego wątpliwość budzi struktura książki, ale jej przesłanie jest frapujące.

„Prawda” to bowiem powieść o rozpadzie małżeństwa i o tym, że kreujemy w sobie wizerunek partnera, aby łatwiej zrozumieć, jak wiele może dzielić, gdy łączy pozorna miłość albo uczucie nazywane przez nas miłością. Koniec tego związku następuje nagle: jego owoc ma rok, kobieta pozostaje sama ze swoją niepewnością, mąż przed wylotem analizuje swoją sytuację i nie jest pewien, czy wsiąść do samolotu, czy pożegnał właśnie kobietę, którą kocha. Potem kolejne lata naznaczają Sarah pustką, w której rodzą się niepewności. Interesująca jest symbolika zaćmienia słońca – jest ono najpierw scenerią tworzącej się bliskości, a potem granicą, poza którą niepewność zamienia się w szereg innych destrukcyjnych odczuć. Raabe konfrontuje swoich małżonków z wzajemną nieufnością. Rozwijającą się stopniowo, bo związek rozpada się po pewnej znaczącej dla nich dwojga nocy. Ale nikt nie spodziewa się tego, jaką wiwisekcję tego małżeństwa ostatecznie zaproponuje niemiecka pisarka. Jest to oryginalne i zmuszające do przemyśleń, jednak w pewien sposób ekscentryczne. Bo „Prawda” to rzeczywiście oryginalny thriller, kiedy zrozumie się źródła strachu bohaterów.

Pisarka stawia swoich bohaterów w sytuacjach granicznych. Doprowadza do ostatecznych konfrontacji. Mamy tu bezpardonową walkę na śmierć i życie. Zamkniętą w przestrzeni, w której nikt nie jest w stanie wesprzeć którejkolwiek ze stron. Ta konfrontacja jest ostateczna i przejmująca. I dzięki temu powieść buduje bardzo kameralny dramat, którego istoty nie rozumie otoczenie, przez co Sarah jest podwójnie wyobcowana i przerażona. Raabe zdaje się sugerować, że paraliżujący strach możemy przekuć w niezwykłą odwagę, a nieświadomość samego siebie zamienia się w potworną udrękę – zwłaszcza gdy ktoś inny wie i pamięta dużo więcej niż ten udręczony pamięcią. Do rozegrania tego dramatu nie byłyby potrzebne w zasadzie żadne elementy świata zewnętrznego. Widziałbym fabułę tej książki na deskach teatralnych. Ona, on i oddzielający ich stół. Właściwie bez dekoracji. Surowe światło oświetlające twarze aktorów. Bo to one byłyby najważniejsze. Melanie Raabe nie chce być jednak ascetyczna, bo rozumie, że tego typu książce nie wyjdzie to na dobre. A jednak najciekawsza jest ta esencja, pełen napięcia i grozy pojedynek dwójki zdeterminowanych ludzi. Poza nimi rozpościera się przestrzeń niepewności i strachu. „Prawda” to opowieść o tym, że walczymy do końca – z każdym urojonym wrogiem i każdym dobijającym nas wspomnieniem. Powieść interesująca, ale dość specyficzna. Chyba jednak w pejoratywnym znaczeniu tego słowa.

2020-07-22

„Kebabistan. Rzecz o polskim daniu narodowym” Krystian Nowak


Wydawca: Wydawnictwo „Krytyki Politycznej”

Data wydania: 7 lipca 2020

Liczba stron: 192

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Co jemy i jak myślimy

Kebab. Jadłem go ostatnio jakieś dwie dekady temu. Wtedy był jeszcze zwykłą bułką, do której wkładało się mięso i warzywa. Całość mieściła się w dłoni i można było ją zjeść podczas spaceru, nie martwiąc się o ubrudzenie sosem. Jego cena to wówczas była kwota jednocyfrowa. Dzisiaj danie to rozrosło się do monstrualnych rozmiarów. Do tego stopnia, że niektóre kebaby to solidne dania obiadowe serwowane na wielkich talerzach. Krystian Nowak postanowił prześledzić bardziej szczegółowo to, dlaczego kebab w Polsce tak bardzo się rozrósł – w sensie dosłownym i przenośnym. Przyjrzeć się temu, jak i kiedy go spożywamy, a także opowiedzieć ciekawe historie o ludziach, którzy wokół kebaba zbudowali sobie imperium. Albo przynajmniej dobre, satysfakcjonujące życie. Przyznam szczerze, że mam już dość czytania o Polsce opowiadanej przez kapliczki, billboardy, budynki czy przystanki. Dlatego z dużą ciekawością sięgnąłem po „Kebabistan”, licząc na coś nowego i oryginalnego. I jest to ciekawe! Krystian Nowak przyjrzy się dokładnie barom i restauracjom kebabowym z obu stron lady, ale opowie również o Polsce. O tym, jak to z nami jest, że w homogenicznym kraju popularność zyskało danie zdecydowanie multi-kulti.

Początek nie jest obiecujący. Opisy przeplatane słabym ironizowaniem (na przykład gdy autor pisze o Bangladeszu) sprawiają wrażenie tekstu napisanego trochę na kolanie. Tak jakby Nowak chciał rozejrzeć się po orientalnych barach w okolicy i cokolwiek o tym napisać. Potem jest już znacznie lepiej – nie tylko dlatego, że perspektywa przestaje być lokalna. „Kebabistan” jest tak naprawdę ciekawą opowieścią o istocie polskości. Zjadanie kebabu to nie tylko rytuał, towarzyska przyjemność, coraz częstszy sposób na szybkie zaspokojenie głodu. Z tym wszystkim łączy się kilka zjawisk społecznych. I dzięki opowieści o jedzeniu Krystian Nowak pokazuje, że jesteśmy bardzo dziwnym krajem. Zagadkowym i nieprzewidywalnym. Z jednej strony ceniącym sobie pracowitość i przedsiębiorczość, które nie mają wówczas koloru skóry oraz pochodzenia. Z drugiej jednak co rusz sygnalizującym – najczęściej za pomocą krewkich panów pod wpływem – że rasizm tkwi w nas bardzo silnie, wszelkie uprzedzenia mają się bardzo dobrze i tak jak lubimy sos do kebabów, tak jesteśmy w stanie tolerować jego egzotycznych przygotowujących pod warunkiem, że za wszelką cenę dopasują się do naszych wzorców. Staną się najlepiej przezroczyści, by tylko wydawali smaczną potrawę i nie istnieli poza tym w przestrzeni publicznej.

A jednak emigranci, którzy związali życiowe interesy ze sprzedażą mięsa w picie, są w tym reportażu bardzo widoczni, przyciągają uwagę – także środowiska lokalnego, które patrzy z podziwem i z równym podziwem mimo wszystko się dystansuje. Wyróżniają się tu dwie obszerne historie. Jedna to opowieść o restauracji z Radzymina, która bije konkurencję na głowę, jeśli chodzi o ruch w social mediach. Łebski Ghani potrafi nie tylko przyciągnąć klientów, ale także stworzyć wokół swojej kebabiarni dynamiczną społeczność. Irakijczyk, który wrósł w polskość? Brzmi ciekawie, ale jakby w kontraście stoi też druga historia. To opowieść o Abbasie Azizim, biednym i pomiatanym przez Polaków latami dziecku z Iranu, które nie zapomniało swoich krzywd i stało się odważnym mężczyzną. On to zbudował karierę na sprzedaży kebabu, ale zasłynął też z dobrego serca. Polska doceniła jego charyzmę i dobroć. Nie na tyle jednak, by zaoferować mu możliwość pobytu stałego, nie mówiąc o obywatelstwie.

„Kebabistan” to oczywiście opowieść o tym, co i jak jemy, ale także interesująca panorama naszych uprzedzeń, lęków i pokładów agresji. Nowak snuje także historie imigrantów, by pokazać, że nie zostają oni w Polsce niekoniecznie dlatego, że nie mogą liczyć na zachodnioeuropejskie dodatki socjalne. Prawodawstwo i urzędnicza machina skutecznie blokują drogi tym, którzy chcą zatrzymać się w Polsce legalnie. Pracować tutaj i żyć, choć w wielu miejscach nasi rodacy odmawiają im tego prawa. Wokół interesu związanego z kebabem buduje się tu jakby w opozycji inne historie. O ile łatwo jest rozwinąć taki biznes, o tyle na co dzień trzeba być wyjątkowo konsekwentnym w działaniu i odpornym na krytykę, aby w Polsce po prostu dorobić się na fastfoodowym i streetfoodowym jedzeniu.

Jest też druga strona kebabowego biznesu. Nowak przygląda się polskiej branży gastronomicznej i zestawia ze sobą spojrzenia na nią obcokrajowców i Polaków. To w dużej mierze smutna opowieść o ekonomicznym wyzysku, ale obrazuje też, jak skomplikowana może być struktura zaopatrywania się w towar, przechowywania go, obrabiania i sprzedawania z zyskiem. Mięso w picie przechodzi długą drogę, by znaleźć się w przełyku konsumenta. Podobnie jest z ludźmi, którzy uśmiechają się do nas zza lady. Niejednokrotnie ten uśmiech okupiony był łzami i goryczą.

Ale „Kebabistan” to również książka o kwestii smaku. O tym, jakie mamy przyzwyczajenia żywieniowe, co najczęściej wybieramy i dlaczego kebab przez lata utrzymał swoją popularność, zwiększając ją i doprowadzając do tego, że mamy w Polsce wiele restauracji sieciowych specjalizujących się właśnie w tym daniu. Cały czas i niezmiennie zadziwia ta symbioza, dzięki której orientalna potrawa znalazła się w codziennym jadłospisie ludzi zwracających uwagę na to, by żyć, myśleć, funkcjonować i trawić wedle prostych, ustalonych i oswojonych wzorców. Dlatego to książka o tym, jak Polska je, ale również co potrafi myśleć i jak przewrotnie to myślenie czasem wychodzi. Całość okraszona jest poczuciem humoru autora, który mimo wszystko stara się zachować istotny dystans wobec opisywanych historii.

Warto przeczytać Krystiana Nowaka, by ujrzeć polską mentalność z nieco innej perspektywy. Trochę ten reportaż prowokujący, nie do końca dobry i przekonujący, ale na pewno inny i portretujący coś, czemu raczej się nie przyglądaliśmy – choćby dlatego, że kebab je się zwykle szybko, w pośpiechu, bez patrzenia na miejsce konsumpcji ani tym bardziej na ludzi, którzy posiłek przygotowali. „Kebabistan” jest też w moim odczuciu reportażem o kulinarnej rewolucji, dzięki której w ludziach wyzwolił się taki rodzaj przedsiębiorczości, który zadziwia – Polaków i obcokrajowców. To również książka sugerująca, że moglibyśmy być naprawdę dobrymi ziomkami wszystkich imigrantów, gdyby oni stali się tacy jak my, a my nie wykonalibyśmy zbyt ciężkiej pracy, aby cokolwiek zmienić w sobie. Nowak opowie też o tym, że kebab może przybrać formę bukietu i być wystawiony jako eksponat muzealny. Dużo pysznych smaczków i lekki styl, dzięki któremu czyta się „Kebabistan” bardzo szybko.

2020-07-20

„O czasie i wodzie” Andri Snær Magnason


Wydawca: Karakter

Data wydania: 10 lipca 2020

Liczba stron: 304

Przekład: Jacek Godek

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 32 zł

Tytuł recenzji: W trosce o świat

Zbliżamy się do końca świata, który znamy. Wiemy o tym, że nadchodzące zmiany mogą być katastrofalne, ale tego nie rozumiemy. Pojmujemy, a jednak nie rozumiemy – o tym właśnie jest książka Magnasona. Z jednej strony operująca liczbami i mrocznymi wizjami, z drugiej jednak – traktująca o nadziei. O ile można mieć pewne zastrzeżenia do jej struktury i uznać „O czasie i wodzie” za rzecz nieco nieuporządkowaną, o tyle autor bardzo precyzyjnie i uważnie przygląda się temu, jak dzisiaj prezentuje się nasza planeta, boleśnie punktując jej choroby, a nawet kalectwa. Czy zdajemy sobie sprawę z tego, że doprowadzamy do sytuacji, w której po raz pierwszy od 66 milionów lat ma miejsce masowe wymieranie gatunków zwierząt dotychczas odpornych na dziejowe przemiany? Czy wiemy, że dwutlenek węgla nie wyparowuje? Że jest wchłaniany i że między innymi przez to wchłanianie oceany się zakwaszają? Czy jesteśmy w stanie zrozumieć, że trujemy atmosferę dużo bardziej niż wybuchy najbardziej nawet toksycznych wulkanów? I przede wszystkim: czy naprawdę zdajemy sobie sprawę z tego, jakie zmiany czekają Ziemię jeszcze za czasów naszego pokolenia?

Andri Snær Magnason chce nie tylko opowiedzieć o tym, co pozornie oczywiste, ale zwraca uwagę na język – na to, w jaki sposób odwodzi nas od katastrofy i czyni bezradnymi. Bardzo ciekawie rozpoczyna się ta książka. Opowieścią o tym, że Magnason był w swoim życiu świadkiem upadku komunizmu i kapitalizmu (islandzki kryzys), lecz za każdym razem doświadczał tego samego – język wyjaśniający spektakularne upadki nie proponował niczego innego poza wspomnianą bezradnością. Ale równie interesujące jest autorskie poszukiwanie prawdziwych słów w tekstach mitologii nordyckiej i poezji twórców opiewających przyrodę, którą dziś się wykorzystuje. Dlatego „O czasie i wodzie” to rzecz usiłująca opowiedzieć oczywistości w sposób nieoczywisty. Wychodząc od islandzkiej perspektywy i podążając ku omówieniu problemów globalnych, autor zwraca uwagę na to, że aby zrozumieć problem w szerszym spektrum, musimy go doświadczyć lokalnie. Jednocześnie stara się w taki sposób wyrazić troskę o środowisko, by wciąż na nowo akcentować, iż człowiek – sprawca wielu okrucieństw wobec Ziemi – jest jednocześnie jedynym zwierzęciem mogącym zatrzymać swój destrukcyjny wpływ.

Ta narracja to pokłosie obserwacji świata. Magnason przygląda się współczesnym Chinom, Izraelowi, obserwuje upadek fauny i flory na Karaibach, ale wciąż na nowo wraca do Islandii. Jakby tam miał tkwić początek pojmowania globalnych zjawisk. To poprzez świadomość tego, jak człowiek rujnuje Islandię, można prawdziwie opowiedzieć o rujnowaniu całej planety. Jednakże nie jest to rzecz tylko ostrzegająca. Budująca jakieś fatalistyczne wizje w oparciu o bezlitosne przeliczenia oraz statystyki. Magnason chce antycypować rozważnie i nie udziela mu się nastrój emocjonalnego katastrofizmu. Widzi i zaznacza błędy, których nie jesteśmy w stanie już skorygować, ale jednocześnie patrzy w przyszłość z bardzo ciekawej perspektywy. Między innymi dlatego, że łączy płaszczyzny doświadczeń ludzkich – tego, co minęło i zostało zapamiętane, z tym, czego obraz kształtuje się coraz wyraźniej, ale wciąż w naszej świadomości odpowiednie słowa nie mają zmieniającego nas znaczenia.

Otrzymujemy obraz przełomu XX i XXI wieku jako czasu, w którym żyje się nam najbezpieczniej i najwygodniej. To jednak także okres, w którym zamiast zadowalać się dobrobytem, wciąż dążymy ku marnotrawstwu, bo gromadzimy i konsumujemy dużo więcej, niż powinniśmy. Z nakreślonego wizerunku wyłania się jedno ważne zdanie: „Jeśli nic nie zrobimy, będziemy pokoleniem, które żyło w raju i go zniszczyło”. Przeciwwagą do rozważań o destrukcyjnej sile człowieka są kameralne i ciepłe wspomnienia rodzinne, a także nawiązania do dwóch spotkań z Dalajlamą. Podczas jednego z nich Andri Snær Magnason pyta rozmówcę o to, jak uczyć współczucia. Silna empatia widoczna jest w opowieściach o nietuzinkowym życiu dziadków autora. Ale empatyczni – jak autor wobec rodziny – powinniśmy być także wobec spraw funkcjonujących w naszej świadomości jako uporządkowane pojęcia, za którymi nie stoi prawdziwa potrzeba ich zrozumienia. A za tym idzie również brak działania i świadomości, że naprawdę od każdego z nas zależy to, jak nasza planeta będzie wyglądać w ciągu najbliższych dekad.

Tymczasem długowieczni dziadkowie Magnasona uświadamiają mu to, co również wiemy, ale czego nie rozumiemy do końca. Ostatnie dekady przyniosły niesamowity rozwój technologiczny i uczyniły życie człowieka niezwykle wygodnym. Chyba za bardzo umościliśmy się w swoich bezpiecznych lokacjach, by rozumieć istotę ich zagrożenia. Interesująca jest paralela z wydarzeniem z 1809 roku, kiedy to Islandczyków po raz pierwszy uświadomiono, że mogą być wolni i żyć w wolności. Przyjęcie deklaracji bez jej zrozumienia to dzisiejsze kiwanie głowami nad niepokojącymi wynikami badań naukowców, którzy konkretnie wskazują, gdzie rujnujemy Ziemię i klimat. I tak jak wówczas Islandczycy nie podjęli zmian w kierunku wolności, bo pojęcie zdawało się abstrakcyjne, tak dzisiaj możemy podążać jak we mgle ze świadomością końca, którego jednak tak naprawdę się nie spodziewamy. Ludzie się jednak nie zmieniają. Ale teraz muszą się zmienić.

Andri Snær Magnason chce pokazać różnorodność świata. Najpierw prezentuje fakty i opinie ze swojej rodzinnej wyspy. Myślę, że kilka rozdziałów zaskoczy nawet wielbicieli Islandii, którym wydaje się, że o tym miejscu wiedzą prawie wszystko. Musi pojawić się trudny i wciąż aktualny temat hut aluminium, które chyba najmocniej ingerują w islandzką naturę, ale są też bardzo widocznymi dowodami na to, ku jakiemu życiu zmierza człowiek. Wygodnemu, pełnemu nadmiaru i bezrefleksyjnemu? To ostatnie niekoniecznie. Ta książka opowiada o tym, jakim językiem posługujemy się w mowie i rozumowaniu, aby przerastające nas problemy uczynić bardziej swojskimi. Uczynić je konkretnymi przede wszystkim przez pryzmat spoglądania na nie z najbliższej nam perspektywy. Dlatego rodzina jako taka jest tu ważna, bo Magnason opowiada o tym, że w relacjach z bliskimi chcemy jak najdłużej chronić otoczenie, w jakim wspólnie egzystujemy. Być może „O czasie i wodzie” to książka nowatorska, bo usiłująca przekonać, że najlepsze zrozumienie tego, co globalne, kryje się wokół nas samych. A do tego potrzebne jest rzeczywiście elementarne współczucie. I uważność w spoglądaniu na to, w jaki sposób człowiek współpracuje ze środowiskiem naturalnym i w jaki sposób uzurpuje sobie prawo do tego, by nad nim panować.

To nie jest kolejna opowieść o tym, że topnieją nam lodowce, podnosi się temperatura powietrza i że wszyscy niebawem zginiemy, jeżeli nie podejmiemy działań na rzecz kolejnego pokolenia. Myślę, że temat został potraktowany bardzo oryginalnie. Autor zwraca uwagę nie na to, co widzimy, ale jak to postrzegamy. A jednocześnie wskazuje, że czasem nie jesteśmy w stanie objąć rozumem globalnego problemu, dlatego potrafimy go banalizować. Wspomniane w tytule pojęcia będą znaczące w rozważaniu tego, jak to się dzieje, że o bliskości katastrofy klimatycznej wiemy dziś w zasadzie wszystko, a tak naprawdę każdy z nas odwleka gdzieś w świadomości to, co może nadejść. To, co na pewno nadejdzie, lecz wygodniej osadzić się w myśleniu o tym, co jest teraz. Dlatego też tak ważne są wędrówki Magnasona ku przeszłości, którą łączy z czasem przyszłym. I sugeruje weryfikację poglądów na to, kim się jest w konfrontacji z naturą. Czy ta konfrontacja zawsze musi mieć drapieżny charakter.

2020-07-16

„Poparzone dziecko” Stig Dagerman


Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 15 lipca 2020

Liczba stron: 288

Przekład: Justyna Czechowska

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Rodzina wobec utraty

Gdy przed ośmiu laty czytałem wstrząsający reportaż Stiga Dagermana „Niemiecka jesień”, zastanawiałem się nad tym, czy poznałem wcześniej książkę tak empatyczną wobec cierpienia. Dziś otrzymujemy powieść, w której cierpienie zostanie nazwane poprzez bolesne antagonizmy. Będzie najsilniej tkwiło między miłością a nienawiścią. Między skrajnościami, które niszczą i wypalają od wewnątrz bohatera. Ale będzie to też przejmujący dziennik rocznej żałoby. Świadectwo przekraczania granicy wieku i statusu. Dagerman opowie o chłopcu, który będzie stawał się mężczyzną. Po omacku, w niewyobrażalnym bólu – to będzie takie wykuwanie nowej tożsamości, a jednocześnie bolesna opowieść o tym, jak społecznie ta tożsamość jest naznaczana i szufladkowana. Bo „Poparzone dziecko” to również historia człowieka chcącego za wszelką cenę uwolnić się od uwarunkowań, w jakich jego biedna rodzina musiała odnaleźć sens swojego funkcjonowania. To zatem książka o tym, że cierpi się najbardziej, właśnie poszukując nowego sensu. I opowieść o wieloznacznej porażce, w której kryją się frustracja i tęsknota. Rzecz bardzo bezkompromisowa, trochę teatralna, niestety hamletyzująca, ale może dzięki tej specyficznej koturnowości mocniej zapadająca w pamięć.

„Poparzone dziecko” ma już ponad siedem dekad. Oddane polskiemu czytelnikowi w świetnym tłumaczeniu Justyny Czechowskiej nie traci na aktualności, bo to przecież powieść inicjacyjna, w której pojawia się uniwersalna symbolika zderzeń emocji i wrażliwości z porządkiem, tutaj konkretnie socjalistycznym, wobec którego młody bohater przyjmuje postawę czynnego, ale nieoczywistego buntu. Nie jestem pewien, czy najlepszym pomysłem było obrazowanie tego, w jaki sposób męska tożsamość kształtuje się w oparciu o zaburzony kobiecy wzorzec, dlatego jakoś mniej zwróciłem uwagę na podkreślany i szeroko przez lata omawiany motyw miłosnego zbliżenia między synem a kobietą jego ojca. Myślę, że na pewno ciekawie jest opowiedziana historia tego, jak mężczyzna rekompensuje sobie braki i jak nie jest w stanie zbudować silnego siebie, skoro miota się między niezaspokojonymi potrzebami a projekcją potrzeb dorosłych, które realizuje w dość toksyczny sposób. „Poparzone dziecko” to powieść, która przemówiła do mnie bardziej jako historia rozpadu rodziny. Drobiazgowa wiwisekcja tego, czym stają się z czasem relacje między trzema rzekomo najważniejszymi dla siebie osobami i jak wiele uwidacznia dopiero odejście jednej z nich.

W tej powieści śmierć przyszła szybko i w bezsensowny sposób. I ma na imię Alma. Proste życie kobiety, która marzyła jedynie o tym, żeby jej syn miał inne i zdobył wykształcenie, zostaje dosadnie uproszczone już na samym wstępie. Pogrzeb to „piękne przedstawienie z dobrymi rolami”, coś na kształt przedsięwzięcia odbywającego się wedle ustalonych zasad. Aby było poprawnie i poczciwie. Po zmarłej nikt nie płacze. Poza zrozpaczonym synem, wyobcowanym już na wstępie Bengtem, którego samotność i osobność Dagerman będzie kreował w bardzo oszczędnym stylu bolesnych stwierdzeń i smutnych oczywistości. Rozpoczyna się wędrówka życiowa chłopca pozbawionego matki, który musi stać się mężczyzną – antagonistą swego ojca. Tego ojca, który hańbi teraz pamięć zmarłej, myśląc o innej kobiecie, z którą spotykał się już za życia Almy. Jednak nakreślona zdrada, tak boleśnie uwierająca syna, jest tu jedynie jedną z kilku przesłanek rodzinnego dramatu. Rozpadu relacji i poszukiwania ich substytutu w innych ludziach. Co z góry skazane jest na niepowodzenie, ale fatalizm tej powieści zacznie wchodzić czytelnikowi pod skórę już od samego początku i jest to rzecz tak oczywista, że nie ma potrzeby rozwodzenia się na jej temat.

Bardziej ciekawe jest przyglądanie się tej powieści jako historii o kompulsywnej potrzebie przynależenia do czegokolwiek lub kogokolwiek. Jako jednostka Bengt wydaje się skończony. Nic bardziej mylnego. Pożegnał tylko dzieciństwo, a teraz żyje pośród frustracji i wściekłości – na status swojej rodziny, którego nikt w niej nie chciał zmienić, i na samego siebie, niebezpiecznie przypominającego ojca, tę jego znienawidzoną część. Zarówno w nieoczywistym romansie, jak i w relacjach z Knutem młody bohater Dagermana jest nieszczęśliwy, bo nie może uporządkować swoich emocji. Nie wie, komu należne jest jego posłuszeństwo, a kogo może dopasować do swojej wizji spełnionego życia. Tyle że nic tu nie będzie spełnione. Nic nie doczeka się też w miarę czytelnego i jednoznacznego sportretowania. „Poparzone dziecko” to powieść napisana zasadniczymi zdaniami oznajmującymi, ale równocześnie kryjąca przed czytelnikiem absolutnie wszystko, co konieczne, by zrozumieć do końca niezapisane motywacje bohaterów i to, w jakie relacje wchodzą. Mamy tu oczywiście sugestywnie sportretowany wachlarz stanów emocjonalnych – od wściekłej niechęci po naiwną fascynację. Ale jest też dużo goryczy, bo za każdym spełnieniem kryje się jego cień. W cieniu konsekwencja. Znowu coś stało się nieprzystawalne do oczywistych ram. Znowu pojawiają się kolejne pęknięcia, coraz trudniej złapać oddech i zrozumieć, że w tej klaustrofobicznej przestrzeni powieści jest naprawdę niewiele miejsca na oddychanie.

Fascynują oczywiście postacie kobiet – tej nieobecnej, wspomnianej już wyżej, ale także tych wywołujących szybsze bicie serca Bengta, jego fascynacje i uosobione idiosynkrazje jednocześnie. Nie wiem, czy ciekawsza jest odrzucana i przygarniana ponownie Berit, która dzielnie towarzyszy swojemu młodemu mężczyźnie stającemu się potem jej mężem, czy też zjawiskowa dla niego Gun, erotycznie atrakcyjna matka, symbol jednocześnie i utraty, i emocjonalnego zysku. Bohater Dagermana wikła się w bardzo trudne zależności. Nie jest w stanie uwolnić się od wpływu tych kobiet, ale przy nich nie sposób, by zapomniał także martwą matkę.

I jeszcze dwa czytelne symbole, nie wiem, który z nich jest ciekawszy. Pies i wyspa. To pierwsze jest wstydem, zapomnieniem, opresją i goryczą, to drugie staje się idealizowaną przestrzenią, w której najpierw ojciec, a potem syn usiłują zaklinać rzeczywistość i poczuć coś w inny sposób niż w życiu codziennym. Wyspa oraz nawiązanie do lata i zimy także będą łączyć się tu w ostatecznym przesłaniu, ale wydaje mi się, że „Poparzone dziecko” najciekawsze jest w tych oczywistych zdaniach, które okazują się bardziej skomplikowane, niż można było początkowo odnieść wrażenie. Dlatego warto czytać Dagermana powoli, bo pojawiają się frazy o charakterze sentencji, ale równie liczne są zagadki – w oczywistym świecie codziennego życia biednej rodziny ze Sztokholmu kryje się dużo więcej niż tylko dosadna wykładnia tego, z jakimi deficytami jej członkowie mierzą się na co dzień.

Jak wspomniałem na wstępie, nie czuję do końca, że ta powieść jest wiarygodna. Ma z zamierzenia być trudna i w pewnym momencie konstruuje bohatera z nieco sztucznymi emocjami, nieprzemawiającymi do mnie. Są fragmenty, w których tragiczny teatr miesza się z bolesną groteskowością, a i finał powieści ociera się trochę o podręcznikową wykładnię bezradności i smutku. Dagerman jest jednak pisarzem zapadającym w pamięć. Widzę po lekturze pierwszej jego powieści, że równie dobrym jak reporterem.

2020-07-13

„Iść, szedł, poszedł” Jenny Erpenbeck


Wydawca: Sonia Draga

Data wydania: 24 czerwca 2020

Liczba stron: 448

Przekład: Eliza Borg

Oprawa: zintegrowana

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Porozumienie

Nowa powieść Jenny Erpenbeck powinna być lekturą obowiązkową dla każdego, któremu z różnych powodów słowo „uchodźca” kojarzy się negatywnie. Ale gdyby nazywać tę książkę opowieścią o zderzeniu mentalności i filozofii ludzi różnych kultur, pomiędzy którymi pojawia się jeszcze symbolika śmierci i posiadania życia, byłoby to duże uproszczenie. Sam tytuł sugeruje, że autorka „Słownika” powróci – choć w inny sposób – do rozważań na temat związków języka z egzystencją. Czarnoskórzy młodzi ludzie uczący się niemieckiego zderzeni tu zostaną z obywatelami dostatniej i sytej Europy, którzy w żaden sposób nie będą mogli wyjaśnić przybyszom, czym tak naprawdę jest europejska wolność. Erpenbeck opowiada o tożsamości z przypadku, naznaczonej strachem i poczuciem kolosalnej straty. O tożsamości, która odkrywa absurdy i problemy świata, do którego dąży się, bo mówią, że jest w nim porządek. Europa ze swoim prawem imigranckim, do którego autorka nawiązuje zasadniczo bez cienia literackości, staje się przestrzenią nieporozumień i uwięzienia. „Iść, szedł, poszedł” to nie tylko opowieść o tym, w jaki sposób język próbuje uporządkować rzeczywistość, ale również historia wyrażania w języku swojej nieprzystawalności do świata. Tego, że nazywamy to, co rozumiemy. A gdy na naszej drodze stanie ktoś, dla kogo nasza bezpieczna przestrzeń jest przestrzenią opresji, okazuje się, że rozumiemy dużo mniej, niż nam się wydaje,.

Richard jest profesorem filologii klasycznej. Właśnie żegna się z uniwersytetem, przechodzi na emeryturę. Pozostał już tylko sam dla siebie – ze spakowanymi rzeczami i świadomością, że jest w zasadzie zbędny. Wypadł z oczywistych kontekstów i sformułowań, europejskie bogate państwo zapewniło mu po prostu komfort dalszej egzystencji. Richard jest tożsamością skończoną, nazwaną, określoną. Przysługujące mu prawa emerytalne wyznaczają również określony rejon działań i zainteresowań. Jego dalsze życie ma być równie przewidywalne jak to zawodowe, ale różnica polega na tym, że bohater istnieje teraz bez przynależności. Jak czarnoskórzy uchodźcy, którzy pewnego dnia na ulicach Berlina rozpoczynają swój protest głodowy. Są niemi, ale chcą się wreszcie stać widoczni. Stają się tacy dla Richarda w momencie, w którym on sam zaczyna być przezroczysty. Jako człowiek ważny jest dla grupy przyjaciół, ale należy teraz do świata, który już niczego nie będzie od niego wymagał. Wymagający staną się jego nowi znajomi. Wtedy, kiedy ujrzy w nich ludzi naznaczonych przez przemoc, ucieczkę, agresję i życiową niesprawiedliwość. Ludzi przybyłych w poszukiwaniu porządku, którzy tak naprawdę tkwią uwięzieni w przestrzeni chaosu. Erpenbeck opowie o niezwykłym zderzeniu – człowieka nazwanego kompletnie i ludzi, którzy nie istnieją poprzez przynależność.

Tak jak młodzi uchodźcy Richard również kiedyś przekroczył granicę. W zasadzie to ona zmusiła go do interakcji ze sobą, bo kiedy podzielony Berlin stał się jednym miastem, Richard miał na głowie bardzo prozaiczne problemy, a nie myślenie o tym, co znaczy pojednanie Zachodu i Wschodu w niemieckiej metropolii. Dziś świadomość tego podziału rezonuje w jego umyśle zupełnie inaczej. Bohater Erpenbeck zdaje sobie sprawę z tego, że to, co było później, stworzono mimo braków kompatybilności. Pozostało wiele wątpliwości i wspomnienie podzielonego miasta, które nabiera tu szerszego znaczenia. Dlatego Richard wie, co znaczy w przypadku czarnoskórych mężczyzn przekroczenie granicy. Ale dopiero razem z nimi zacznie porządkować w myślach i utrwalać w świadomości, jakie konsekwencje niesie ze sobą to przekraczanie.

Ta poruszająca powieść opowiada o ludzkiej bezradności w zderzeniu z czymś nieoswojonym. „Gdy na człowieka zwala się jakiś cały nieznany mu świat, to w którym miejscu ma go zacząć porządkować?”. Trudno orzec, dla kogo jest to trudniejsze – dla Richarda czy ludzi, którzy do tej pory w ogóle nie istnieli w jego świadomości. A wraz z tym, jak o sobie opowiadają, mężczyzna zaczyna rozumieć, w jak hermetycznym świecie żył i z jaką łatwością nazywał pojęcia. Choćby wolność, której uchodźcy szukają razem z poczuciem bycia potrzebnym nowemu społeczeństwu. I tu mamy to czynienia z tym, co w „Iść, szedł, poszedł” jest najciekawsze – obserwujemy asocjacje erudyty, który za pomocą oswojonych przez niego dzieł kultury próbuje pojąć coś bezkompromisowo prostego i jednocześnie niezwykle okrutnego. Szeroka metaforyka i świadomy dobór słów do porównań i analizy nowych zjawisk idą w parze z szorstkością brzmienia nowej mowy. Bo kraju, który tak naprawdę ich nie chce, młodzi uchodźcy muszą się nauczyć poprzez podstawowe słowa. Tym, które z czasem porzucił intelektualista Richard, bo to, co w języku podstawowe, stawało się dla niego plastyczną materią, z której można zbudować swoją tożsamość. Widzieć i rozumieć świat poprzez analizę, poszukiwanie odniesień w literaturze i sztuce. Tymczasem przychodzi do niego świat wolny od metafor. Świat, w którym boleśnie brzmią opowieści o utracie wszystkiego, również sensu istnienia. Erpenbeck jest bardzo delikatna w określaniu, czy sympatia czytelnika powinna się znaleźć po którejś ze stron. Na pewno dzięki zaprezentowanej konfrontacji nazywa się i określa nowoczesna państwowość niemiecka. I w tym znaczeniu gorzko brzmi używany w powieści zwrot „Deutschland is beautiful”.

Kiedy Richard chce się zbliżyć do ludzi, którzy są mu obcy, pragnie obcość przełamać gotowością do tego, by wszystko potraktować podmiotowo. Inne znaczy oswajane. Sprawdza zatem najpierw na mapie, gdzie leżą kraje, z których pochodzą interesujący go ludzie, a później standardowy zestaw pytań mający w jego rozumieniu określić tożsamość zamienia na szereg pytań otwartych, których brzmienie kształtują zasłyszane już opowieści. Jenny Erpenbeck chce zwrócić uwagę, w jaki sposób przekształca się widzenie swojej przeszłości skonfrontowanej z kimś, dla kogo przeszłość była tylko destrukcją. Do tego dochodzi jeszcze fantazjowanie o różnego rodzaju granicach, które trzeba przekroczyć – by przeżyć i przetrwać, ale także by zrozumieć to, co do tej pory było odległym światem pojęć i definicji, pośród których nie można się odnaleźć.

Niemieccy bohaterowie tej książki chcą za wszelką cenę dać czarnoskórym mężczyznom przerzucanym z miejsca na miejsce jakiś substytut pewności siebie. I pewności bycia u siebie. Dlatego ta książka ma z jednej strony bardzo niemiecki adres, z drugiej jednak jest przecież uniwersalną opowieścią o ludzkiej dobroci. Bez uproszczeń i schematów. Bez hurraoptymizmu dla polityki przyjmowania wszystkich uchodźców. Wszystkich przyjąć się nie da, nie da się nimi zaopiekować i nie da się stworzyć im bezpiecznej przestrzeni do życia. Ale to oni przybywają z potrzebami i dzięki nim werbalizują wiele wątpliwości egzystencjalnych, nad którymi zdrowy, syty i majętny Europejczyk nie chce się zastanawiać, gdyż nikt nie pokazuje mu nowej siatki pojęć.

Dlatego to piękna opowieść o tolerancji i otwieraniu się na to, co niezrozumiałe, a jednocześnie smutna baśń o niesprawiedliwości świata. O tym, że część z nas jest przez ten świat chciana, a dla innych nie ma miejsca na jakikolwiek sygnał przynależności. To też bardzo intrygująco rozpisana historia zderzenia dwóch percepcji starających się odnaleźć jakąś wspólną przestrzeń – jest tu instynkt i porządkujący intelekt. Jest atawistyczny strach i zbudowane na solidnym fundamencie poczucie bycia potrzebnym danej społeczności. Erpenbeck – co widać w dopiskach na końcu książki – spędziła dużo czasu z ludźmi, których chce tutaj sportretować głównie oczyma Richarda, klasycznego pewnego siebie Europejczyka. Patrzącego na świat bez uprzedzeń, ale szukającego też dla siebie nowej przestrzeni przynależności. Dlatego myślę, że sam pomysł na książkę robi z niej trochę socjologizujący reportaż o jednym z trudniejszych doświadczeń XXI wieku w Europie, a trochę intymną opowieść o tym, czym jest szacunek do drugiego człowieka. I w jaki sposób można się go nauczyć tak, jak uczy się języka świata, do którego próbują dostać się czarnoskórzy poszukiwacze definicji wolności.

2020-07-10

„Poufne” Mikołaj Grynberg


Wydawca: Czarne

Data wydania: 10 czerwca 2020

Liczba stron: 160

Oprawa: twarda

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Pamięć rodziny

Epicka narracja Mikołaja Łozińskiego „Stramer” portretowała żydowską rodzinę przed Zagładą. Historia przedstawiona w opowiadaniach Mikołaja Grynberga to opowieści, które łączy jedno – próba żegnania się z tą Zagładą, gdyż bohaterowie „Poufnego” na pewno nie są w stanie o niej zapomnieć. Podoba mi się struktura tej książki. W zasadzie opowiada o jednej bezkompromisowej traumie, ale te teksty są celowo rozsypane, do poskładania w całość przez czytelnika z dystansem do opowiadanych problemów. A może wcale nie do składania, bo mimo że Grynberg mówi o rodzinie, czyli czymś, co wojna konsekwentnie niszczyła, jest tu celowo zaakcentowane wiele spojrzeń i wiele wrażliwości. Także pewna powtarzalność, zwłaszcza męskich ról – ktoś kiedyś staje się dziadkiem, czyimś ojcem, synem. Sztafeta pokoleń jest trudna, bo i spuścizna nie jest czymś, czego można zazdrościć. „Poufne” to jednak opowieść o tym, jak pięknie możemy się różnić w tym, co wywołuje w nas lęk, wzmaga napięcie, ale pozwala także tworzyć specyficzną formę bliskości. Grynberg pisze o ludziach, którzy mogą być blisko, nareszcie dane jest im być razem. Pokazuje, że samotność odbieranej tożsamości może być już tylko męczącym wspomnieniem. Ale lęk pozostaje nadal – bo mogą przyjść inni oprawcy, mogą zburzyć wypracowany porządek, mogą na przykład przebić opony i w ten sposób dawać znać, że być może są czujnie gotowi na kolejny pogrom…

Te opowiadania definiuje chyba zwrot użyty już na samym początku. To trochę „ćwiczenia z żegnania wspomnień”, a jednocześnie rzecz o tym, że nasza teraźniejsza relacja zawsze jest siłą tego, co pamiętamy – jakkolwiek byłoby to bolesne i domagało się zapomnienia. Dziadek wciąż jest pamięcią. Ojcu oszczędzono bolesnych wspomnień, ale jest dzieckiem, które – paradoksalnie – dzięki wojnie przyszło na świat i dzięki wojnie mogło żyć. Syn to kategoria tutaj dość ruchoma i wieloznaczna. Grynberg cały czas porusza się między portretowaniem tego, co w jego mężczyznach dosadne i oczywiste, a tym, czego nie są pewni nawet oni sami. Męskość ma dawać poczucie bezpieczeństwa. Ojciec wprowadza w swoim domu zasadę spokoju. Mężczyźni chcą, by na ich ramionach legła cała zwyczajność ich rodzin. Ale równie ciekawe są kobiece portrety. Matki, która po wojnie swoją rodzicielkę musiała dostrzec w płaczącej czarownicy. Babki, która nie nosi już w sobie imperatywu pamiętania. Los ją od tego uwolnił. Od czego chciałaby uwolnić się żydowska trzypokoleniowa rodzina, jeśli nie jest to jedynie strach przed tym, że Historia może się powtórzyć?

Część tekstów to takie bardzo kameralne etiudy napisane subtelnym stylem, interesująco mieszające dosłowność z poezją i różnego rodzaju symboliką. Przedmiot staje się symbolem, a człowiek zaczyna przynależeć do przedmiotów. Są tu takie dyskretne wskazania, że chciałoby się mieć przy sobie rzeczy przechodnie po tym, kiedy nie można było przywiązać się do żadnej z nich. Bo pozostało w bohaterach energii, serca i emocji dość tylko do przywiązywania się do ludzi, którym groziła śmierć. Ale książka Grynberga to przede wszystkim rzecz, w której zbiera się opowieści. Bohaterowie są między innymi tym, co mówią – stąd też kilka tekstów zdynamizowanych jest przez dialogi i tylko pozornie wydają się one mniej refleksyjne.

„Poufne” to piękne świadectwo tego, że rodzina potrafi ocaleć przed chaosem okrutnej przeszłości. To rzecz o budowaniu na zgliszczach, w których wciąż tkwią demony tego, że odbierano każdy rodzaj relacji, każda stawiana była w sytuacjach granicznych i to rozdzielanie było czasem straszniejsze niż śmierć. Ale dzisiaj śmierć również istnieje. Również jest bezkompromisowa i nagła. Może zabrać dużo więcej, niż się wydaje. Wypadek, choroba. To już nie są okoliczności Zagłady, ale każda forma odchodzenia jest u Grynberga uwznioślona. Dlatego myślę, że choć wszystkie te teksty w taki czy inny sposób mówią o witalizmie po piekle zniszczenia, są świadectwem ponurego pamiętania świata, w którym śmierci nie dało się racjonalnie wytłumaczyć – jak wypadku czy choroby. Drugie pokolenie niesie w sobie nieco inną traumę, ale portretowani tutaj rodzice, którzy doświadczyli bardziej chaosu powojennego, i tak są „osmaleni przeszłością”. To wpływa na to, jak funkcjonują, na ich wrażliwość. To jest taka przeszłość, która kładzie się na piersi i dusi, dławi. Rodzina Grynberga chce patrzeć w przyszłość, ale z różnych powodów nie zawsze jest to możliwe. A najważniejsze jest to, co przejmuje się po rodzicach, dziadkach. Nie tylko rodzaj wrażliwości czy część światopoglądu. Również wszelkiego rodzaju niepokoje, nad którymi trudno jest zapanować. A z szeregiem rodzinnych doświadczeń jesteśmy potem boleśnie powtarzalni.

To nie jest jednak ponura książka, bo odnosi się wrażenie, że w tych historiach przypominających wyjątkowo bolesne wiwisekcje dusz jest też miejsce na nietuzinkowy humor. Jakby Grynberg chciał nieco zniwelować to, że niektóre wspomnienia bohaterów mogą ich zniszczyć. To nie jest jakiś czarny humor, bo dowcip słowny i sytuacyjny działa sobie tutaj na własnych zasadach. Być może „Poufne” mają być narracją pewnego kontrastu i uzupełnienia. Na pewno są czułym spojrzeniem w to, co kształtuje straumatyzowaną rodzinę i pozwala jej na osiągnięcie stanu spokoju. Harmonii, do której trzeba dojrzeć i której nie uzyskuje się łatwo. A jednak Grynberg pokazuje, że stale pisze o kwestiach uniwersalnie bardzo trudnych. O ludzkiej tożsamości po doświadczeniu jej unicestwienia. O tym, co i jak budować na trudnym fundamencie. Ale to też po prostu historia ludzkiego przemijania i tego, że będziemy prędzej czy później doświadczać wszystkiego, co nieuniknione. Konfrontacji ze strachem, uprzedzeniami, bolesnym wypieraniem tego, co wciąż nieznośne do dźwigania. Ale również ze śmiercią, która czeka każdego z nas – choć zawsze przychodzi za wcześnie i zbyt boleśnie.

Interesujące jest również to, jak Mikołaj Grynberg definiuje tutaj odpowiedzialność za swe dziecko czy wnuka. Jak portretuje atawistyczną przecież potrzebę zaopiekowania się najbliższym człowiekiem. Czułość tej opieki może wywoływać tarcia. Kolejne pokolenie chciałoby iść swoją drogą, ukryć się przed imperatywnym nakazem rodzica, skryć gdzieś w ciemnej sali kinowej, nazywać wolność po swojemu i na własnych zasadach. Dużo tu zniuansowanej troski o to, by dziecko rozumiało, czym jest życiowa wędrówka. By wzięło z czasu przeszłego swoich rodziców to, co konieczne do zdefiniowania samego siebie w przyszłości.

„Poufne” to rozbita na kilka perspektyw i umieszczona w różnych zbiegach okoliczności opowieść o tym, że trzeba umieć mądrze nieść w sobie swój smutek. Tak, by nie infekował innych, nie przenosił się niczym groźny wirus. Ale by pozostał mądrą refleksją. Grynberg jest refleksyjny, chwilami liryczny, ale ma tę doskonałą umiejętność kondensowania treści tak, że krótkie opowiadania zaczynają być zarysem czegoś szerszego niż to, co opisują. Chodzi o czytelnicze spojrzenie z różnych punktów widzenia, ale też o właściwy kontekst opowiedzenia o tym, przed czym drży żydowska rodzina, a co stanowi o jej niepowtarzalnej sile. Sugestywna i przejmująca opowieść.

2020-07-08

„Kieszonkowiec” Fuminori Nakamura


Wydawca: Kwiaty Orientu

Data wydania: 1 czerwca 2020

Liczba stron: 226

Przekład: Dariusz Latoś

Oprawa: miękka

Cena det.: 35 zł

Tytuł recenzji: Wybór zła

Japonia – jeden z najbezpieczniejszych krajów świata. Tam ponoć możesz zostawić laptop lub torbę w restauracji, gdy chcesz skorzystać z toalety. Będą czekały nienaruszone. Kraj, w którym szacunek do drugiego człowieka nie zezwala na zabieranie jego własności. Co jednak, gdy drugi człowiek może być tożsamy tylko z własnością? Czy Japonia to rzeczywiście tak bezpieczny i spokojny kraj, jak opisują go wędrowcy i turyści? Zgoła odmienną rzeczywistość pokazuje nam w swej mrocznej miniaturze literackiej Fuminori Nakamura. Nie powinno być tak, że recenzja jest dłuższa niż książka, ale z tej krótkiej opowieści można wydobyć bardzo wiele. Mimo wartkiego tempa akcji i nastawienia na kolaż wydarzeń trzeba czytać „Kieszonkowca” wyjątkowo uważnie, bo o ile czasem zdarzy mu się dydaktyczna metafora jak w przypadku wieży, o tyle bardzo wiele zdań przemyca pewną poetyckość – nawet w opisie kradzieży. Jest u Nakamury także coraz mocniej sygnalizowany fatalizm. Ta opowieść tonie w smutku, bo smutne i naznaczone traumą są wszystkie kalekie relacje, o których tutaj można przeczytać. W tokijskiej metropolii ludzie są anonimowi i bez życiorysów nie tylko dlatego, że tytułowy bohater widzi ich jako obiekty do okradzenia. Sam Nishimura kryje w sobie wiele zagadek i tylko częściowo dowiemy się, dlaczego obecnie jest sam, a jego samotność jest wyznaczana przez rytm zdobywania kolejnych portfeli, w których poza jenami jest też niewyobrażalna pustka. Nią otula się Nishimura na co dzień.

Nakamura proponuje kilka ciekawych retrospekcji, aby wyjaśnić, w jak skomplikowanej sytuacji życiowej znajdzie się bohater. I wcale nie najciekawsza jest ta z nich układająca się jak scenariusz filmu sensacyjnego. Bardziej przykuwa uwagę punktowanie. Wspomnienie bliskiej kobiety, która nie udźwignęła ciężaru życia. Moment, w którym Nishimura po raz pierwszy kradnie – to dopiero wówczas zostanie dostrzeżony, bo świat zwróci na niego uwagę wtedy, gdy złamie moralne i społeczne normy. To trochę tak, jakby bohater z krwi i kości pojawiał się na chwilę, wydobywał z toksycznej tokijskiej mgły, spośród anonimowego tłumu, w którym tak łatwo jest ludziom zabrać to, co dla nich ważne. A w tym wszystkim poczucie tymczasowości, mimo że „praca” Nishimury przynosi mu stały zysk i jest z nią już tak zżyty, że przemoc, kradzież i definicja przestępstwa funkcjonują nieco inaczej w jego umyśle. Czy jednak „Kieszonkowiec” banalizuje zło? Niekoniecznie.

Ta krótka powieść stawia czytelne i trudne pytania o wybór życiowej drogi. Jesteśmy źli, dlatego że tak zdecydowaliśmy, czy odpowiedzialność za to spada na niekorzystne życiowe zbiegi okoliczności? Jesteśmy częścią zła tylko wówczas, gdy świadomie zdajemy sobie sprawę z tego, od czego się odcinamy. Wtedy kiedy wiemy, czym jest porzucone przez nas dobro. To pytanie rezonuje tu bardzo interesująco, jeśli weźmiemy pod uwagę relację Nishimury z pewnym chłopcem, którego matka zmusza do tego, by był przestępcą. Matka gotowa oddać go za chwilę materialistycznej przyjemności. Dziecko znikąd, które nie skarży się na swój los. I mężczyzna znikąd starający się uświadomić chłopcu, że może go czekać inne życie. Nishimura pozwala sobie na bezwarunkową dobroć wobec dziecka. Ale tylko do momentu, w którym uświadomi sobie, że ta dobroć przejmuje ster jego świadomości. I wówczas lepiej jest się wycofać. Życiowa droga została już przecież wybrana.

Fuminori Nakamura ciekawie i z pewnym artystycznym dystansem opowiada też o przewrotności losu. Człowiek przekonany o tym, że zawsze i wszędzie kontroluje wszystko, nagle zostaje zaskoczony tym, że ktoś inny może mieć nad nim kontrolę. Ktoś bardzo, wręcz dosadnie zły. Kreator zła, a jednocześnie jego pan i władca. Tajemniczy człowiek ujawni siłę, którą dały mu okoliczności. Może być mroczną wyrocznią, decydować o losie innych. Między innymi tych, którzy miotają się w kompulsywnych aktach seksualnych, pośród których bohater dowiaduje się, że odtąd jego życie należy do kogoś, komu na tym życiu zupełnie nie będzie zależeć. W sensacyjnym wątku tej książki pojawia się może za dużo dydaktyki i oczywistych wykładów, ale służy on ukonkretnieniu tezy, że zło to zawsze wybór – podyktowany koniecznością, manipulacją albo szantażem. Ten pierwszy bywa oczywisty, dwa kolejne nie są naszymi autonomicznymi wyborami, a jednak zawsze mamy możliwość opowiedzenia się po którejś ze stron. Widać wyraźnie, że dynamiczne zdarzenia, dzięki którym część odbiorców nazywa tę książkę kryminałem, potęgują jedynie przeświadczenie o nihilizmie, który zrodził się z rutyny życia poza systemem, poza prawem. Nishimura jest buntem wobec społeczeństwa, jest jego krzywym zwierciadłem. Funkcjonuje w nim na zasadzie pasożyta, ale – jak wspomniałem wcześniej – tylko w takiej formie został kiedyś zauważony i tylko ona nadała mu tożsamość. Nie jest też tak, że w sportretowanej rzeczywistości zło nie jest w jakiś sposób piętnowane. Jeden z bohaterów chce od niego uciec. Nie chce, by jego wybory uzależnione były od manipulacji czy szantażu. To też jeden z obrazów tego, jak fatalnie można wybrać swój los raz w życiu i pozostać z mrocznymi konsekwencjami tego wyboru aż do śmierci.

Bohater jest w dużej mierze dokonanym wyborem. Perypetie z porzuconym dzieckiem czy konkretna reakcja na działania pedofila w miejscu publicznym pokazują, że nie odciął się od porządku społecznego, tylko być może odnalazł w nim dla siebie specyficzne miejsce. Miejsce na pograniczu dobra i zła. Miejsce, o które wciąż musi walczyć. Bo kiedy okaże się, że Nishimura zyska zbyt dużą pewność siebie, niebezpieczny dla niego zbieg okoliczności będący pokłosiem mającego miejsce w przeszłości udziału w akcji przestępczej każe zrewidować pojmowanie siebie jako podmiotu, a nie przedmiotu otaczającej rzeczywistości. „Kieszonkowiec” stawia wiele pytań o wolną wolę, wolność osobistą i poczucie możliwości dalszego wybierania, kiedy wybierze się już swój styl oraz metodę przetrwania. Ale wszystkie one padają w konsekwentnej mrocznej tonacji. Noir i samotność po japońsku – to wyróżnia tę pozornie prostą historię, powodując, że czyta się ją jednym ciągiem, a jakiekolwiek przerwy w lekturze są niewskazane. To jest po prostu tak skonstruowana narracja, że najmocniej zapisze się w pamięci wtedy, kiedy nie pozwolimy sobie na to, by choć na chwilę wyjść poza nią i jej mglisty klimat niedomówień albo dosadnych słów, które naznaczają na zawsze. Nakamura jest bardzo sugestywny i wcale nie rozstajemy się z nim tak szybko. Pozostanie mroczny, ale działający na wyobraźnię obraz i poczucie, że niektóre z postawionych w tej książce pytań mają charakter prowokacyjny. Na część z nich nigdy sobie nie odpowiadamy, bo to wydaje się niebezpieczne. A w „Kieszonkowcu” jest dodatkowo groźnie, gdy w grę wchodzi szantaż i igranie z ludzkim życiem.