2013-04-30

"Chyba strzelę focha!" Mikołaj Milcke

Zwykle staram się nie zrażać od razu na wstępie, kiedy sięgam po kontynuację powieści, która kompletnie do mnie nie przemówiła. I choć np. do czytania drugiej części stękań o Greyu nikt mnie nie zmusi, z własnej woli i naprawdę z ciekawością sięgnąłem po nową książkę pisarza kryjącego się pod pseudonimem Mikołaj Milcke. „Chyba strzelę focha!” to kontynuacja debiutu "Gej w wielkim mieście", w której to powieści jedyną cechą dystynktywną bohatera była jego seksualność. Chciałem się dowiedzieć, czy autor ma do powiedzenia coś więcej i niestety nie ma. Milcke popełnił kolejną książkę. O wzlotach i upadkach gejowskiego Pana Nikt, który po pół roku z bogatym doświadczeniem życiowym opowiada o tym, jak to się żyje młodemu homoseksualiście z Lubelszczyzny w okrutnych realiach Warszawy egocentryków i dziwaków. Tym razem narrator przez moment kwestionuje swą seksualność i wyraża powątpiewanie w to, że dane mu będzie szczęście, mówiąc: „Bycie gejem jest słabe”. Bycie gejem jest po prostu byciem – jak bycie księdzem, baletnicą, aktorem albo pisarzem. Słabym pisarzem. Bo nie bycie jest słabe, lecz to, czym po dwóch latach od debiutu raczy nas autor.

To taka książka ku rozrywce i uciesze. Jak poprzednia – dla każdego i nikogo. Ponoć – tako rzecze Sylwia Chutnik – naród oczekuje prozy bliskiej realiom życia codziennego. Pytaniem otwartym jest pytanie o to, czy kierunek rozwoju literatury ma wyznaczać oczekiwanie narodu, czy też ma ona mówić o czymś, nad czym trzeba pomyśleć i co często wygodne dla tego narodu nie jest. A nad czym myślimy podczas lektury nowej książki Mikołaja Milcke? Że związki – bez względu na płeć związanych – są trudne i niosą rozczarowania. Że miłości szuka się rozpaczliwie i w zamian za nią można poświęcić naprawdę wiele, nawet wyrzec się samego siebie. Że zdegenerowana rodzina rodzi w nas jedynie poczucie ucieczki od niej, podczas gdy tak naprawdę silnych i traumatycznych więzi zerwać się nie da, bo niosą w sobie mimo wszystko coś dobrego. Poza tym dowiemy się, że czasem podejmuje się walkę z homoseksualizmem i traktuje tę orientację jak chorobę. Co chce leczyć nasz zraniony uczuciowo bohater? Homoseksualizm czy świadomość, że życie to nie bajka u boku latynoskiego księcia z wypasionym apartamentem na Mokotowie? Czy podczas czytania myślimy o czymś, co byłoby w jakikolwiek sposób odkrywcze, nowe, pokazujące problem w jakimś nieznanym nam świetle? Już sam pretensjonalny tytuł świadczy o tym, że po znanym z pierwszej książki powiedzonku „jak dzidy pragnę”, autorowi skończyły się pomysły na chwytliwe teksty. Czyta się „Chyba strzelę focha!” bardzo szybko i – jak sporo, coraz więcej książek – równie szybko zapomina, czy pozycja ta zawiera jakiekolwiek przesłanie.

„Może to nieprawdopodobne, ale czasem zachodzą mi pod czapką procesy myślowe, z których tworzę własne poglądy”. Chciałoby się wierzyć w to, co mówi o sobie bohater, ale chwilami jego naiwność, infantylizm i prostota w negatywnym tego słowa znaczeniu po prostu zadziwiają. Ten czasownik także nie jest pochwałą. Co tu chwalić? Opowieść o dorastaniu do odpowiedzialności za siebie młodego homoseksualisty, który gdyby nim nie był, położyłby tę narrację całkowicie, bo i tak właściwie jest o niczym? Można odnieść wrażenie, że Milcke jednak się pisarsko rozwinął. Ta książka zawiera więcej chwytliwych wątków, ciekawie rozwiązanych i domkniętych. Nie traktuje tylko o homofobii. Właściwie jej tam nie ma. Jedynie jakiś drugoplanowy łysy Wszechpolak pokazuje agresję i robi młodemu bohaterowi czarny PR w rodzinnej miejscowości. Albo widać to w plotkach radiowych dziennikarzy, którzy uważają, iż geje robią karierę szybciej niż inni, niekoniecznie dzięki zawodowemu profesjonalizmowi. Ta historia ma traktować o szeroko pojmowanym dojrzewaniu do wyborów. O braniu życia w swoje ręce. Bez względu na orientację seksualną. Tyle tylko że opisanych życiorysów jest tysiące i jeśli nawet nie znamy kogoś, kto przeżywa podobne bohaterowi perypetie, to na pewno o kimś takim niejeden raz słyszeliśmy. To po co czytać, skoro już wszystko wiemy?

Fabularnie jest dość barwnie. Narrator po przejściach wreszcie trafia w ramiona Wiktora i wydaje się z nim szczęśliwy. Idyllę burzy matka kochanka, której w jednej z pierwszych scen bohater spektakularnie wymiotuje na stół. Nie tylko sprytna żmija Marta, która walczy o swego syna, zagraża naszemu studentowi dziennikarstwa. W miasteczku już wszyscy wiedzą, kim jest i z kim się zadaje. Z trudem domyka sesję, a egzamin zdaje dzięki średnio zabawnej opowieści… o dywanie. Tymże dywanem zostaje ugodzony przystojny blondyn Szymon, z jakim trzeba podjąć wspólną pracę w radiu, a gwoździem do trumny wydaje się spotkanie po latach z Mariuszem, który tak niecnie wykorzystał bohatera przed sześcioma miesiącami, o mało nie obdarowując go wirusem HIV. Jest też tajemniczy Pedro na Majorce i mnóstwo innych okoliczności, które każą bohaterowi konfrontować się z faktem, że życie jest ciężkie. Niestety nie udało mi się w tej książce znaleźć niczego, co przykułoby uwagę tak naprawdę i niczego, czego już nie powiedziano o codzienności osób homoseksualnych w Polsce.

Lekko się to czyta i podejrzewam, że równie lekko  pisało. Na szczęście Milcke zachował jako taki odstęp czasowy i nie wpisuje się w poczet autorów produkujących taśmowo do kilku książek rocznie. Tym niemniej nie pozostaje mi nic innego, jak powtórzyć za autorem – chyba strzelę focha! Zabrał mi kilka godzin z życia, nie mówiąc o nim niczego interesującego. Znowu.

Wydawnictwo Dobra Literatura, 2013

2013-04-28

"Salki" Wojciech Nowicki

Literackich wędrowców, którzy przemierzają i Kresy, i środek, i południe Europy, polska literatura współczesna zna wielu. Jest nim chociażby Andrzej Stasiuk, który chyba nieprzypadkowo rekomenduje na okładce debiut prozatorski męskiego odpowiednika Magdy Gessler, cenionego fotografa i autora esejów o fotografowaniu, które swego czasu zdobyły duże uznanie publiczności i krytyki. „Salki” to historia podróżowania po świecie i podróżowania do wnętrza siebie, wraz z trudną do ogarnięcia oraz zrozumienia historią dziadków, którzy nie podróżowali nigdzie. „Salki” powstały jako hołd złożony tym przodkom, których wcześniej Wojciech Nowicki nie słuchał z uwagą, a którzy mogliby podzielić się z nim powieściami, jakie sam próbuje teraz tworzyć. Proza senna, niespieszna, refleksyjna. Do czytania powolnego, do delektowania się. Opowieść tak plastyczna, że każdy opisywany szczegół widzi się dokładnie. Tak egzystencjalnie głęboka, że sięga daleko poza porządek rzeczy i myśli. Nowicki konstytuuje swoją pamięć, przywołując pamięć przodków. Nie istnieje w pełni bez tego, co powiedzieli, zrobili albo o czym myśleli. I co wreszcie należy opisać.

Kopcowie czy Nowiccy… oni byli niczym wielkie i nieruchome góry w świecie ruchu i przemian. Zastygli i to był ich własny wybór. Pozostali na swoim, w otoczeniu dobrze znanym i całkowicie pewnym. Daleko im było do dylematów wnuka, który po latach walczy z obezwładniającą siłą reisefieber, by po pokonaniu jej ruszyć w wędrówki, gdzie odkrywać będzie nie tyle siebie, co nienapisane ani niewypowiedziane słowa kresowych przodków sprzed lat. „Salki” mówią o tym, że teraz właśnie przyszedł czas na zadawanie pytań, jakie nigdy nie padły. Z ust tych, którzy nie żyją, ale także kierowane przez samego autora do świata sprzeczności, kontrastów, szarości i beznadziei; Nowicki w tym wszystkim odkrywa coś, co daje mu siłę. Choćby na to, by podjąć kolejną wędrówkę, w następnej się zatracić.

„Miasta, wsie i przysiółki, nieogarnione metropolie”. O nich między innymi jest ta książka. To nie jest typowy diariusz, bo ani chronologii w tych zapiskach, ani jakiegoś porządku, a to zapowiada wstęp do lektury. Oto bowiem z domu literatów w Gotlandii, gdzie Nowicki zmaga się z bezsennością i za małym łóżkiem, wędrujemy do czasu, kiedy z zupełnie innymi problemami musieli mierzyć się mieszkańcy arkadii skażonej, arkadii utraconej, bo przecież zarżniętej brutalnie w Gajach przez Ukraińców lub zamkniętej w czterech ścianach prowincjonalnych domów, z których nie rusza się w podróże. To sprzeciw efektowi wysiedlenia, które odbiło się przede wszystkim w psychice przodków Nowickiego. Jaka jest rola opisów podróży? I czy można znaleźć w nieporządku myśli porządek rzeczy, słów, emocji i przeczuć, z jakimi boryka się autor w coraz to nowym miejscu?

Jakież to miejsca! Aż tak warte uwagi? Co ma nas do nich przyciągać? Strzałki, które nigdy nie wskazują celu i śmierdzący upał w Kiszyniowie? Archaiczny, zatęchły i martwy Tyraspol? Zgrzytające tramwaje i kieszonkowcy ze Lwowa? Blokowiska powpychane między minarety w Skopje, które chyba nigdy nie podniosło się po trzęsieniu ziemi? A może jugo  - Indianie z Belgradu czy cuchnący Ukrainiec z Syhotu Marmaroskiego, gdzie oddaje mocz do wanny? Co w tym pięknego? Jak przewrotnie trzeba napisać o brzydocie i beznadziei, by czytający te opisy chłonął? Co więcej – rozmyślał nad nimi, nad rolą podróżowania w takie miejsca. Bo przecież to wędrówki bliskie i dalekie. Równie odstręczająco opisywane indyjskie Delhi – gorące, przeludnione, zaplute betelem. Ileż trzeba mieć umiejętności i zdolności, by wyrazić prawdziwe, ciepłe często, uczucia w opisie brzydoty i bylejakości? Wojciech Nowicki jako pisarz – podróżnik sprawdza się w takim znaczeniu, że nie cierpi na chorobę obojętności. Nie wędruje bezrefleksyjnie. Widzi nawet więcej niż inni. Zoo to dla niego cmentarzysko zwierząt, a szpital jest cmentarzyskiem ludzkości. Tej, którą być może warto byłoby zamknąć w Bedlam – domu outsiderów i wariatów z drzwiami  sal osobliwości zamykanych na klucz.

Salki Nowickiego są inne. Opisuje muzea prowincji, ale przede wszystkim własne wnętrze. W nim musi zmierzyć się z trudnym zadaniem. „Wszystko odwrócone, wszystko poprzestawiane, wszyscy poumierali”. Co można przywrócić dawnemu kształtowi, co wskrzesić? I komu to tak naprawdę potrzebne? Czy podróżowanie w sensie dosłownym i metaforycznym pozwoli Nowickiemu uciec od duchowej bezdomności, która każe wciąż poszukiwać po to, by znaleźć… samego siebie? A może boli go bardzo, że jego dziadkowie niczym straszni mieszczanie Tuwima mogli mówić o świecie: „(…) że Ford, że kino, że Bóg, że Rosja”? Wojciech Nowicki stara się nadać znaczenia temu, co widzieli oraz temu, czego już zobaczyć nie mogli, a co stało się jego jednostkowym doświadczeniem. I cierpieniem także, bo „Salki” to przecież egzystencjalna opowieść o gorzkiej, o bolesnej drodze życia. Ono przecież często jest tak absurdalne, tak brudne, tak pozornie nijakie jak opisywane miejsca. Miejsca, które chciałoby się zobaczyć. Życie też zawsze chciałoby się przeżyć do końca. Nowickiemu być może łatwiej, bo nawiązał kontakt z przeszłością, ze swoim pradziadkiem z Londynu (po którym pozostał mu tani zegarek i kulawa korespondencja). „Salki” to rozrachunek z ruchem, przemijaniem, ze zmianami i trudnościami w adaptacji do życia. Nawet, a może przede wszystkim swojego własnego.

Autor powraca tam, gdzie powrót wydawał się niemożliwy. Zrywa mentalne cumy, które trzymają go w teraźniejszości. To, co opisuje, świat jego przeżyć, jest dużo bardziej wzburzony niż sztorm gotlandzki, przy którym bezsenność i poczucie bycia nie u siebie i nie w swoim łóżku, zmuszają do zmian. A zmiany nastają wraz z pisaniem każdego kolejnego rozdziału. Nowicki metaforycznie wita się i żegna. Przede wszystkim jednak pisze tren zagubionego Odysa, którego Penelopa być może nie istnieje, ale który wierzy w to, że warto podróżować nadal. Cenne doświadczenie czytelnicze i książka rzadka dzisiaj, bo sentymentalna i osobista, ale jednak dość uniwersalna w swej wymowie. Do wędrowania po specyficznych salkach i smakowania ich klimatu. Warto.

Wydawnictwo Czarne, 2013

2013-04-26

"Żona rzeźnika" Izabela Szolc

PATRONAT MEDIALNY

Podobno ludzkie mięso smakuje jak mięso z kurczaka. Niesmak? Owszem, to na pewno wzbudzi nowa książka Izabeli Szolc. Jeżeli jednak skupimy się tylko na tym i uznamy tę paradokumentalną opowieść za tanią i szokującą prowokację, prawdopodobnie nie zrozumiemy jej przesłania. Głębokiego i przeraźliwie smutnego. Bo „Żona rzeźnika” to opowieść o przywiązaniu i miłości totalnej. O byciu pomimo i mimo wszystko. O uczuciu grzesznym, dzikim i nie do pojęcia. Ale o uczuciu. Mimo odrąbanych rąk, nóg, poćwiartowanych ciał, sznurowadeł z ludzkich włosów i kolekcji 420 zębów znalezionych w ziębickim domu legendarnego rzeźnika z lat dwudziestych minionego stulecia – Karla Denke.

Niemieckie wówczas Münsterberg blisko sto lat temu przeżyło szok. O tym można przeczytać w doniesieniach prasowych i w Wikipedii, zatem tutaj króciutko. Karl Denke, poważany mieszkaniec miasta, od 1903 do 1924 roku okrutnie mordował i przerabiał na przetwory mięsne ludzi, których wypatrzył gdzieś na marginesie życia. Do dziś nie wiadomo nic ani o motywacjach mordercy – kanibala ani też o nim samym, zamkniętym w sobie outsiderze, nieudaczniku od poczęcia, kiedy to o mało nie doprowadził własnej matki do śmierci przy porodzie. Śmierć funduje włóczęgom, rzeźnikom, ludziom niewiele znaczącym i takim, po których nikt szczególnie nie zapłacze i nie będzie upominać się o to, by zadośćuczynić ich krzywdzie. Czy aby na pewno? I czy to postać Karla jest tą, na której skupia się narracja Szolc?

Tytuł mówi sam za siebie. Uwaga autorki koncentruje się na kobiecie, która przez lata pomagała Karlowi w jego niecnym procederze, trwała przy nim, wspierała go i wierzyła, że nie dane jej jest zaznanie innego szczęścia niż bliskość człowieka, z którym nie współżyła nawet fizycznie. Jej wyznanie jest wzruszające, szokujące i dramatyczne: „Jesteś moim pożądaniem, moim skarbem, moim mięsem”. Co skłoniło Juttę Denke do życia u boku kogoś, kto swymi okrutnymi czynami tworzył niejako preludium losów Europy? I czy jego rodacy mają go potępiać, skoro „Wielkie Niemcy poradziły sobie z taką ilością odrąbanych (odpiłowanych) rąk i nóg, że antynarodowym tchórzostwem i żydowską histerią jest załamywanie kikutów nad utylizacją paru feralnych konserw!”? O czym jest mowa w tej książce? O nienazwanym, bo niemożliwym do nazwania okrucieństwie? Czy może o sile przywiązania, które pojąć jest nam równie trudno jak to, iż Karl Denke z zimną krwią peklował sobie ludzkie ofiary?

Niepiśmienna Jutta urodziła się w brudzie i odrzuceniu; to wszystko towarzyszyło jej przez całe życie. Dzikuska z lasu, której nikt nie oswoił, zamieszkała z Karlem w domu śmierci z woskowanego pergaminu, w którym wspólnie budowali bliskość, której definicji dać nie sposób. Nastoletnią Juttę zbliżył do dużo od niej starszego Karla głód. Zwyczajny głód. Potem stał się metaforyczny. Była głodna nie tyle czułości, co trudnej do zrozumienia bliskości, jakiej nigdy w życiu nie zaznała. Czego zaznał Karl? Przyjaźni z gęsią, bo rówieśnicy odsuwali się od odmieńca? A może dramatu istnienia pomimo wszystko, istnienia przypadkowego, na złość losowi i każdemu, kto go otaczał? Jutta otacza go troską i zrozumieniem. Ona jest centralną postacią tej książki. Do niej samej chce dotrzeć Szolc, czego dowodem jest nawet fikcyjny wywiad, w którym kobiety tak dalekie od siebie mentalnie, próbują zrozumieć istotę tego, co przez lata działo się w domu Karla Denke i w umyśle jego żony.

To nie jest książka oskarżenia, lecz opowieść pytań. Zagadkowa, niepokojąca i taka, w której trudno jednoznacznie określić, co jest dobre, a co złe. Nawet wtedy, gdy zbiera się na wymioty. Gdy włosy stają dęba i gdy myślimy: „człowiek nie jest do tego zdolny”. Izabela Szolc rozrywa istotę człowieczeństwa na części tak jak Karl szarpie ciała swoich ofiar. Ich mięso spożywają niczego nieświadomi mieszkańcy Münsterbergu. Zmarli żyją w ich świadomości tylko i wyłącznie jako mięso. Mięso jest  symbolem człowieczeństwa „zaprzeczonego” – takiego, o jakim jeszcze nie pisano. Nie napisano także równie dającej do myślenia historii o tym, że można bliskość stworzyć z mrukiem grającym na pile i ciepło odnaleźć w tym, przy którym ciepła jest tylko krew. Ta krew, która nigdy nie wypływa z łona Jutty, a przecież ona sama doskonale już po zapachu potrafi rozpoznać jej grupę.

Nie wiadomo, czy życie rodziny Denke zostałoby zdemaskowane, gdyby nie pewien pogryziony żebrak, który pojawia się w ratuszu, twierdząc, iż Denke go zabił. Niesie to za sobą kilka przewidzianych i nieprzewidzianych konsekwencji. Jeśli chodzi o te drugie, to mamy do czynienia z pewną egzystencjalną metamorfozą, jaką przechodzi Jutta. To kusicielka nieświadoma swego uroku. Nigdy nie pomyślała o sobie dobrze i nigdy nie zdawała sobie sprawy, że może istnieć samodzielnie, być integralnym bytem, kobietą z krwi, kości i uczuć. Jutta – co zaskakujące – boi się nie tylko samotności bez Karla, ale przede wszystkim śmierci. Oswoiła ją wokół siebie, a nie jest gotowa na własną. Ona, jak i cała narracja książki, wydają się bagatelizować niewyobrażalne wręcz czyny, do jakich dochodziło w zaciszu domu śmierci. Szolc nie tyle szokuje, co prowokuje. Ta naturalistyczna historia zachwyca mimo wszystko lekkością i dwuznacznością.

To nie jest horror dla ubogich z bryzgającą krwią i opisem poszarpanych wnętrzności. Szolc oddaje głos tej, która nigdy głosu nie miała. A w tej historii ważne jest snucie opowieści, a nie to, co mówią bohaterowie. Choćby dlatego, że dialogi zapisane są jak myśli. Coś zostaje powiedziane, ale tego nie słychać. Nie słychać lamentu Jutty i nie sposób opisać jej dramatu. W tym znaczeniu „Żona rzeźnika” to powieść o samotności totalnej. Bez braku porozumienia z kimkolwiek. Bez poszanowania siebie, człowieczeństwa, bez szacunku dla ludzkiego mięsa.

Izabela Szolc to pisarka, która w tej książce poszukuje środków wyrazu okrucieństwa za pomocą lirycznej narracji snutej niespiesznie i z dystansem. Jej opowieść wzbudzi ambiwalentne uczucia. Z jednej strony świat poznał już wiele zła, mordu, śmierci. Z drugiej nigdy nie słucha tych, którzy nie potrafią mówić, bo być może nie mają o czym. Szolc pochyla się nad Juttą i składa hołd jej podobnym, nieszczęśliwie przywiązanym do ulotnego szczęścia kobietom. Z krwi i kości. I mięsa.

Wydawnictwo AMEA, 2013

2013-04-24

"Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)" Pavol Rankov

Nie jest łatwo opisać trzydzieści lat historii kraju, w którym zmieniało się wszystko i wszyscy, ale nie zmienił się system – dławiący i odbierający możliwości wyboru. Nie jest łatwo w skomplikowaną historię o losach państwowości wiecznie nietrwałej i stale szukającej wrogów wokół siebie wpleść dodatkowo opowieści życia czwórki bohaterów, dla których tytułowy pierwszy września na zawsze pozostanie dniem, w którym dziać się będzie coś niezwykłego.

Pavol Rankov opisał polityczne, społeczne i egzystencjalne losy swej wiecznie ciemiężonej ojczyzny, ale udało mu się w tę historyczną przecież powieść wpleść barwną historię ludzi, którzy żyli życiem dyktowanym i którzy nigdy nie mieli ani śmiałości, ani też możliwości ku temu, by żyć naprawdę. Gorzka to książka, w której charakterystyczny czarny humor miesza się z groteską i mrocznymi kartami dziejów Czechosłowacji od momentu, gdy biernie poddała się wojskom hitlerowskim w 1938 roku, do czasu kolejnego łagodnego poddaństwa w roku 1968. To znaczące trzydzieści lat. Przeżywają je przyjaciele - Jan Bízek, Peter Rónai, Gabriel Rosenberg. Przeżywa także obiekt ich młodzieńczych westchnień – Mária Belajová. Bliskość połączy ich na zawsze. Absurdy losu i historii dzielić będą wciąż na nowo. Tymczasem w powieści Rankova najważniejsza wydaje się rola oszustwa idei i rewolucji, rozczarowań i niewłaściwych wyborów, a w końcu – niemożności bycia tym, kim chce się być.

Gabriel już w 1938 roku wygłasza prorocze słowa, kiedy przyjaciele toczą swój pierwszy bój o Márię na kąpielisku w Levicach: „Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Ale gdzie trzech się bije, tam każdy przegrywa”. Przegrają wieloaspektowo. Gorzko rozczaruje ich świat, w którym na początku żyją w niezwykłej symbiozie, a potem dostrzegają, iż tożsamość narodowa to coś, czego chyba nigdy nie można być pewnym. Nie w kraju, który wciąż się zmienia niczym farbowany lis, a w gruncie rzeczy nie zmienia się w nim nic. Dorastający chłopcy, potem mężczyźni, zmienią sobie imiona i nazwiska, zmienią nieraz poglądy i wielokrotnie widzieć będą zmiany, które… do niczego nie doprowadzą. Dokąd jednak prowadzić będą ich drogi życia, wciąż obok siebie, wciąż bliskie przecięcia, które nigdy nie da szczęścia ani spełnienia? Dlaczego los tak okrutnie obchodzi się z miejscem, które starają się wciąż nazywać swoją ojczyzną? Dlaczego muszą stale rewidować swoje poglądy, a przede wszystkim zastanawiać się nad odcieniami miłości do Márii, która nigdy nie wygaśnie w ich sercach?

Gabriel – Żyd z pochodzenia – wydaje się postacią najbardziej barwną z całej tej trójki, choć to przecież jemu los rzucał pod nogi największe kłody. Gabrielowi życie darowane jest trzykrotnie. Najpierw o mało nie topi się podczas basenowego pojedynku o względu Márii. Już wtedy śmierć zostanie gdzieś obok niego. Zbliżyłaby się do Gabriela ponownie w 1949 roku, gdyby uwierzono w komunistyczne metody leczenia i nie sprowadzono mu z Izraela zbawczego antybiotyku. Uciekł śmierci także w 1962 roku i to całkiem przypadkowo. Żyje ze świadomością, iż właściwie mogłoby go tu nie być. Wykorzystywany przez kobiety, zrażony do związków, wciąż niezmiennie zdziwiony tym, dlaczego Bóg pozwala na tak wiele zła, cierpliwie trwa przy Márii i wydaje się, że to jemu tylko ona też przychylna.

Kiedy Gabriela połączy z Janem w 1945 roku samotność, nigdy obaj nie przeczują, jak bardzo ich życiowe drogi się rozejdą po tym, gdy wspólnie zdecydują się na emigrację do Palestyny. Gabriel wróci tam, gdzie jego miejsce. Jan swego miejsca nigdy nie będzie pewien. Impulsywny, żyjący wciąż na krawędzi, wielbiciel kobiecych wdzięków, stale o krok przed kolegami i dwa razy już prawie na ślubnym kobiercu z Márią. To jego system komunistyczny doświadczy najbardziej, bo każe mu być szpiegiem i napisać donosy na przyjaciół. On też na swój sposób systemowi podziękuje, ale w swej życiowej drodze nie będzie zważał na bliskość z przyjaciółmi z Levic, co pomoże mu zmienić los. Bo Jan weźmie go w końcu w swoje ręce.

Nie potrafi tego Peter. Zafascynowany po wojnie komunizmem, wciąż wierzy w idee, które stale ukazują mu swe fałszywe oblicza. Peter to taki uczciwy rewolucjonista, szuka stale ludzkiego oblicza socjalizmu. Wierzy w sprawiedliwość – na przekór wszystkiemu. Walczy może najdzielniej z trójki przyjaciół, ale trudno mu wyjść poza układy. Poza Czechosłowację ciągłych przemian, absurdów i dziejowej niesprawiedliwości przyjmującej wiele różnych form. O tym w gruncie rzeczy jest powieść Pavola Rankova. O tym, że miłość może przetrwać wszystko, ale czy można przeżyć miłość spełnioną w kraju, w którym nie spełnia się żadna obietnica ani żadna zapowiedź?

Mroczna to książka o latach wojennej pożogi oraz o komunistycznych kleszczach lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych minionego stulecia. W tle losów przyjaciół i ich ukochanej groźne postacie - Gottwald, Zápatocký, Novotný. Ale kiedy bać się już bardziej nie sposób, można się śmiać. Z konserw z dodatkiem ludzkiego mięsa dla jednego z nich i osaczenia wizjami spisku, które doprowadzają do obłędu drugiego. Śmierć Gottwalda w 1953 roku utrwala strach. Rankov stara się strach pokonać czarnym humorem i wizją dziejów, w których mimo wszystko nie spełniają się tylko czarne wizje.

To mądra książka. Osadzona w konkretnych czasach i opowiadająca o trzydziestu latach przemian, pośród których wciąż wieczna jest miłość, wciąż trwałe przyjacielskie więzy i wciąż też nadzieja, iż kiedyś dane będzie życie prawdziwe – nie to zastępcze, nie dyktowane, nie w poniżeniu i bez nadziei. Gorzka książka, jak zaznaczyłem na wstępie. Hołd dla nieistniejącej Czechosłowacji z jej różnorodnością, nieprzewidywalnością i trudami codziennego życia. Hołd dla wierności tych, którzy spotkali się pierwszego września 1938 roku. A może kiedy indziej. Bo może wszystko jest zmyśleniem. Poza Historią, której zmyślić się nie dało.

tłum. Tomasz Grabiński
Wydawnictwo Czeskie Klimaty, 2013