2021-06-30

„Rozpływaj się” Anna Cieplak

 

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 16 czerwca 2021

Liczba stron: 320

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Doświadczenia i możliwości

Annie Cieplak służy wydawniczy transfer, bo mam wrażenie, że w „Rozpływaj się” zawarła literacko lepszą i bardziej sugestywną niż w poprzedniej książce – „Lekkim bagażu” – formę opowiadania o życiowych doświadczeniach ludzi, na których nie zwracamy uwagi. Tu również otrzymamy opowieść o grupie bliskich sobie osób, których życiorysy wzajemnie uzupełnią przekaz powieści. Odnoszę wrażenie, że tym razem mamy jednak bardziej pełnokrwistych bohaterów, a ich sytuacja egzystencjalna jest wyjątkowo złożona. W tej książce prywatne dramaty są jednocześnie historią dramatu pewnego pokolenia. I kiedy pojawia się określenie „eurosieroty”, przypominam sobie, jak kiedyś w szkole kazano nam spisywać stygmatyzowane tym określeniem dzieci, które kierowane były do specjalistów udzielających pomocy psychologiczno-pedagogicznej. W „Rozpływaj się” nikt bohaterom nie może pomóc. Nikt poza nimi samymi. To nie tylko opowieść o tym, jakie emocjonalne wyrwy na całe życie tworzy nieobecność opiekuna prawnego, który ruszył za zachodnią granicę, by pozostałej w ponurym kraju rodzinie dawać namiastkę nadziei. To przede wszystkim wciąż aktualna i bardzo dobra opowieść o tym, jak wygląda mentalnie Górny Śląsk po latach transformacji, zabójczych zmianach restrukturyzacyjnych i ciągłej niepewności tego, czym jest region uwięziony z językiem, kulturą i społecznością w państwie proponującym mu jakiś gorszy scenariusz rozwoju niż pozostałym swoim regionom.

Po lekturze najnowszej powieści wciąż żywe pozostaje we mnie przekonanie, że Anna Cieplak mogłaby się znakomicie realizować także jako reporterka. To jedna z nielicznych pisarek współczesnych, które stale stawiają na tematykę społeczną, ale przez cały czas tworzą świetną literaturę, a nie paradokumentalne narracje. Fakt, że wydarzył się jej mały wypadek przy pracy w postaci średniej powieści „Lata powyżej zera”, jest jednocześnie dowodem na to, iż Cieplak uczy się na błędach, rozwija twórczo, pisze coraz bardziej przekonująco, a jej książki oferują coraz więcej płaszczyzn interpretacji. „Rozpływaj się” to kolejny dowód na to, że autorka jest czujna na problemy, o których z różnych powodów zaczyna się zapominać. Sama zaczęła od opowieści o gimnazjalistach – grupie, której po reformie edukacji już nie ma. Część młodzieży w tym wieku nadal jest pod opieką dobrze znanych nauczycieli szkół podstawowych, a część stała się od razu elementem społeczności szkół średnich. „Ma być czysto” będzie z pewnością książką wspomnieniową dla tych młodych ludzi, którzy nie utożsamiają się dziś ani z jednym, ani z drugim rodzajem szkoły. Nowa powieść jest też o takich ludziach. Z jednej strony wrośniętych w swą śląskość i zdeterminowanych w wyborach, które uzasadnia i kształtuje konkretny region, z jakiego się wywodzą. Z drugiej jednak – to narracja o osobach rozpaczliwie pragnących zerwać z tym, co dziedziczą w spadku po poprzednich pokoleniach. Będący już w tak zwanym wieku średnim bohaterowie chcieliby na zawsze zapomnieć napis mijany w drodze do szkoły: „Przyzwyczajaj się do nędzy”. Chcieliby ukształtować swoje życie inaczej niż ich rodzice, którzy w bezradności albo popadali w stupor i emocjonalną pustkę, albo odważyli się na wielkie życiowe kroki, takie jak emigracja zarobkowa. A ona zafundowała im bagaż doświadczeń, których ich dzieci nie poznają ani nie są w stanie zrozumieć.

Bo kto wie, czy dynamiczna i zdeterminowana Omama, która ruszyła do Niemiec po lepsze życie i pieniądze dla swych wnuków, nie mogłaby się przejrzeć w świetnym reportażu Anny Wiatr „Betrojerinki”. Omama, choć jest zupełnie niewyraźną postacią drugiego planu, jawi się tu w opowieściach jako ktoś mityczny, jakby heroina pełna gotowości do poświęcenia i siły, aby zawsze asertywnie mierzyć się z trudnościami, a cechy te przekazywać swoim najbliższym. Jeśli weźmiemy pod lupę milczącego ojca bohaterów, który swoje „krecie” życie rozpiął między kopalnianymi zmianami a litrami wypijanego piwa, mamy kolejny po „Lekkim bagażu” dowód, że Anna Cieplak lubi niejednoznaczność postaci z tła, którym nadaje szczególne znaczenie. Jasno i wyraźnie o swoich udrękach oraz marzeniach zderzających się z ponurą rzeczywistością opowiadają tutaj bracia Robert i Janek oraz kobiety z nimi związane – Alina i Marca.

Robert zdecydowanie nie radzi sobie z życiem. Jest tym starszym bratem, który wcale nie stanowi wzoru, bo młodszemu lepiej ułożyło się życie i generalnie zawsze był tym lepszym, bardziej zorientowanym na zmianę, mniej podatnym na przekazywany pokoleniowo fatalizm. Robert ucieka w świat używek, by nie brać odpowiedzialności za samego siebie. Tymczasem będzie zmuszony do wzięcia jej za kogoś, kogo nigdy nie spodziewał się w roli bezradnego pacjenta do opieki. Janek pozornie zbliża się do brata we wspólnej niedoli, ale każdy kolejny rozdział pokazuje, że bracia są nie tylko różni mentalnie. Oni w inny sposób określają świat i nazywają swoje emocje oraz inaczej reagują na każdą rodzinną traumę – a tą najsilniejszą jest z pewnością ledwie tu punktowana śmierć matki. Alina była u boku Roberta tylko do pewnego czasu. Dziś jest mu niechętna, choć zbliża się z nim na chwilę powodowana głównie litością. Wspomina matkę nieobecną przez emigrację zarobkową, a dziś sama ma córkę. Chce dla niej lepszego życia i chce ją uchronić przed niebezpiecznymi męskimi wpływami. Zupełnie niepodatna na wpływy innych wydaje się Marca. Rozwiedziona z Jankiem wciąż tworzy z nim jakąś enigmatyczną przestrzeń porozumienia. Marca uciekła w pracoholizm. Jest konkretna, rzeczowa, żyje zadaniowo, ale jest chyba postacią najbardziej tragiczną z tej czwórki. To ona formułuje w myślach następujące zdanie: „(…) miejsca, gdzie żyjemy, potrafią nas osadzić w rolach, z których wyjście jest możliwe tylko w chwili spektakularnego upadku lub – rzadziej – zaskakującej wygranej”.

Bohaterowie Anny Cieplak ani nie upadną spektakularnie, ani tym bardziej nie wygrają w życiowej loterii, bo wszystko, co osiągają lub czego nie mogą osiągnąć, bardzo ściśle wiąże się z emocjonalnym bagażem doświadczeń z czasu minionego. W retrospekcjach portretowani przez Cieplak bohaterowie stają się coraz bardziej niejednoznaczni. Odkrywamy tajemnice, które spowodowały, że zachowują się tak, a nie inaczej. Autorka wplata tu również elementy myślenia metafizycznego, życzeniowego. Pojawiają się wróżby i klątwa, a także impulsywna chęć zawierzenia temu, co dalekie od bolesnej prozy życia. Od tożsamości śląskiego dziecka, które musiało sobie wiele razy radzić po swojemu, gdy nikt nie potrafił wyjaśnić, dlaczego życie może być podłe, ani tym bardziej odczarować tej podłości. Pieniądze wysyłane z emigracji zarobkowej nie dawały tego, czego postaci z tej książki naprawdę potrzebowały. A potem zobrazowane jest to, w jak kaleki i pełen frustracji sposób próbują nadać życiu ramy przewidywalne, ale inne od tych z dzieciństwa i młodości.

Najciekawsze z pytań pojawiających się podczas lektury dotyczy tego, co tak naprawdę skomplikowało relacje sportretowanej czwórki. Czy były to jedynie mniejsze lub większe podłości, jakie sobie czynili? Czy może odmienne spojrzenia wciąż na to samo – bezkompromisowy brak możliwości innych niż tych kilka życiowych ruchów i decyzji, które można podjąć bez satysfakcji? „Rozpływaj się” to również opowieść o przyciąganiu i odpychaniu czwórki ludzi wracających do siebie sprzed lat, ale również dostrzegających, że ich relacje są niezwykle silne. Czy komukolwiek uda się samodzielnie i skutecznie wyrwać z mrocznej przeszłości i zadanych innym ran? Anna Cieplak dojrzała do tego, by tematykę społeczną bardzo zręcznie połączyć z egzystencjalną. Jej bohaterowie są przegranymi po cichu. A może bardziej ludźmi, którzy z różnych powodów nie złapali wiatru w żagle jak ich emigracyjni rodzice. Pytanie tylko, czy decyzje tych rodziców były dotyczącymi tylko ich decyzjami, bo przecież to powieść o konsekwencjach erozji rodzinnych więzi. Ale nie tylko o tym, gdyż można ją odczytywać bardzo różnie. Dlatego jest świetna i tym razem Cieplak stara się stawiać więcej kropek niż znaków zapytania, jak było to w jej poprzednich powieściach.

2021-06-28

„Rok magicznego myślenia” Joan Didion

 

Wydawca: Relacja

Data wydania: 16 czerwca 2021

Liczba stron: 288

Przekład: Hanna Pasierska

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Wobec utraty

Wznowienie „Roku magicznego myślenia” w przepięknej szacie graficznej to z pewnością jedno z ważniejszych wydarzeń wydawniczych tego roku. Podoba mi się ta chyba zamierzona dwuznaczność: trudna i melancholijna książka w okładce, dzięki której chce się ją trzymać w ręku. Ale w gruncie rzeczy gdy to, o czym opowiada Joan Didion, staje się doświadczeniem każdego z nas, okazuje się łatwiejsze, niż można było się spodziewać. Autorka stara się zwrócić uwagę na to, na co kultura i społeczeństwo przymykają oczy i co odsuwają od siebie – jest tu mowa najpierw o żalu po stracie bliskiej osoby, a potem o przechodzeniu żałoby. Didion jako pisarka wspominająca męża pisarza dokonuje specyficznego zwrotu ku swojej i jego twórczości. Zaczyna je odczytywać na nowo. Szukać w nich odpowiedzi na pytania, które dopiero po utracie gotowa jest zadać z pełną świadomością ich dramatyzmu. „Rok magicznego myślenia” jest wchodzeniem w głąb siebie i tego, co się napisało. To książka o poszukiwaniu swoistego archetypu cierpienia po śmierci bliskiej osoby i o szukaniu odpowiedzi na pytanie, co o żałobie dotychczas powiedziała sztuka i czego wciąż nie możemy o niej powiedzieć sami.

Didion portretuje dramatyczny moment, w którym przestaje widzieć żywy obraz siebie. Po czterech dekadach związku małżeńskiego autorka była gotowa przeglądać się w oczach, twarzy i przemyśleniach swojego męża. Człowieka, który pewnego dnia umiera. Bo katastrofa często przychodzi nagle i trudno ją przewidzieć. Myślowe retrospekcje prowadzą Joan Didion do konstatacji, która może brzmieć jak truizm, ale przecież dopóki nie nastąpi rozstanie z powodu śmierci, nie zastanawiamy się nad tym, że mimo silnej relacji tworzonej przez całe życie nie możemy zapobiec odejściu bliskiej osoby, ani nie możemy sobie zarzucić niczego, co miałoby tę śmierć spowodować. Jej bezkompromisowość ujawnia się przez zaskoczenie. Przecież umierający z powodu choroby serca mąż Didion mógł wcześniej spodziewać się groźnych komplikacji zdrowotnych. Przecież prawdopodobieństwo tego, co wydawało się nieprawdopodobne, było jednak duże. „Rok magicznego myślenia” jest najpierw opowieścią o szoku i niedowierzaniu, a potem historią tego, że trzeba uwierzyć w niemożliwe. Pisarska wyobraźnia kobiety w żałobie konfrontuje się tu z czymś, co musi zostać nazwane na nowo i ostatecznie. Z czymś, o czym można fantazjować w swojej twórczości, czytać o tym u innych. Ale zawsze i bezwarunkowo będzie to dramatycznie trudne do uniesienia doświadczenie. Unikalne i uniwersalne zarazem. Didion bardzo chce połączyć te dwa wymiary śmierci. Wychodzi jej to znakomicie, choć jest to w gruncie rzeczy intymny dziennik bezradności emocjonalnej oraz intelektualnej wobec czegoś wpisanego w ludzką egzystencję i kulturę. Śmierć u Didion nie tylko przychodzi nagle, lecz również zderza człowieka ze sobą w taki sposób, że nagle traci się zdolność i narzędzia, by nazwać coś tak brutalnie oczywistego.

To również opowieść o innym rodzaju traumatycznego doświadczenia, o zrozpaczonej i zdeterminowanej matce walczącej o życie córki, jedynego dziecka. Aby walczyć, trzeba wiele zrozumieć. Po śmierci męża i w trakcie batalii o zdrowie córki Didion przyswaja nową dla niej nomenklaturę. Oswaja się z pojęciami, które miały być jej obce, a stają się częścią tożsamości cierpiącej matki, zrozpaczonej żony. Autorka poznaje wszystkie skomplikowane nazwy medyczne, za którymi stoi szansa na dalsze życie. Wymienia je i powtarza, jakby były magicznymi zaklęciami. Nazwy preparatów i zabiegów związanych z ratowaniem życia. Sfera konkretu, sterylności, precyzji w działaniu i determinacji. Wydaje się, że tego doświadczenia nie można oddać literacko, jest zbyt brutalne. Didion brakuje słów przede wszystkim wtedy, kiedy usiłuje odtworzyć dni i miesiące po utracie, której nie umieją zaakceptować ani jej emocje, ani umysł.

„Rok magicznego myślenia” traktuje o bezradności wywołanej tym, że emocjonalnie nie dajemy zmarłej osobie prawa do odejścia, i o konieczności szybkiej zmiany sposobu pojmowania rzeczywistości, w której pojawiła się pustka. Dla Joan Didion ratunkiem są wspomnienia. Pozornie chaotyczna kompozycja retrospekcji świetnie obrazuje kompulsywność i determinację w poszukiwaniu tych obrazów z przeszłości, które nałożone na teraźniejszość pozwolą zbliżyć się do zrozumienia tego, co się stało. A stały się poważna choroba i śmierć. Dla osoby zdrowej te dwa doświadczenia są odległe i obce, a nagle stają się najważniejsze w życiu. Dlatego interesujący może być odbiór tej narracji jako opowieści o tym, jak życie rodzinne i zawodowe ukształtowało żałobę Didion i jej determinację, by walczyć o każdy kolejny oddech córki. W nurcie niespokojnych asocjacji kryje się chyba przekonanie, że każdy, najbardziej nawet błahy element przeszłego wspólnego życia rodzinnego może być konieczny, aby teraz zrozumieć pustkę i nie stać w tym zrozumieniu z własną rozpaczą.

Usuwa się ze świadomości ludzką śmierć, unika się opowiadania o tym, w jaki sposób ci, którzy pozostają, muszą poradzić sobie z bolesną dla nich utratą. „Rok magicznego myślenia” jest z jednej strony książką niezwykle osobistą (będącą uzupełnieniem rodzimych narracji –  Marcina Wichy, Ingi Iwasiów czy Miry Marcinów – na podobny temat), obrazującą specyficzną wrażliwość Joan Didion i to, w jaki sposób jej erudycja konfrontuje się z rozedrganymi emocjami. Z drugiej jednak – opowieścią bardzo uniwersalną; odnajdzie się w niej każdy, kto mierzył się z doświadczeniem straty, z którą emocje nie mogą się pogodzić. To rzecz o takim rodzaju rozpaczy, za którą nie stoi bierność, lecz chęć do szukania odpowiedzi na pytania brzmiące tak złowrogo, że obawiamy się samego wypowiadania ich na głos. Ale Didion się nie boi – myślę, że w dużej mierze próbuje oswoić swoją bezradność, a potem dać sobie pozwolenie na to, by zaakceptować i zrozumieć rzeczy pozornie nieakceptowalne oraz niezrozumiałe. Zwraca uwagę zwłaszcza początek książki, kiedy widzimy, jak zapisują się w pamięci najdrobniejsze szczegóły czasu tuż po utracie. Potem obserwujemy pewną emocjonalną przemianę – gotowość na to, by wymieniane rzeczy i obrazy zastąpić refleksją o tym, co w sobie skrywają. W tym znaczeniu jest to narracja o nadawaniu rozpaczy i bólowi form, dzięki którym można je przetrwać. W końcu z bezkompromisowością śmierci cały czas konfrontowane jest tu równie bezkompromisowe pragnienie, by umieć żyć dalej i zrozumieć, co trzeba zaakceptować.

Wspomniana już tożsamość pisarska jest tu zestawiona z czymś, co – w odróżnieniu od realnego życia – swobodnie przyjmuje fikcja literacka. Didion podejmuje się próby oceny tego, co i w jaki sposób dotąd napisała i wydała, z perspektywy, której nigdy wcześniej nie przyjęła. To także opowieść o uczuciu ujawniającym się w wielkim szacunku do spuścizny literackiej męża. „Rok magicznego myślenia” odbierany jako opowieść o niepowtarzalnej i bardzo silnej miłości mocno oddziałuje na wyobraźnię czytającego. Didion rozmyśla też o tym, kiedy tak naprawdę w pełni dociera do nas świadomość czyjejś śmierci. Opowiada o czymś z jednej strony oczywistym i będącym elementem życia każdego z nas, z drugiej jednak – o wiecznej zagadce, rozpaczy i fakcie zderzającym nas z emocjami, które musimy nazwać i oswoić. Ważna i potrzebna książka.

2021-06-25

„Kwarantanna” Wytske Versteeg

 

Wydawca: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Data wydania: 28 kwietnia 2021

Liczba stron: 160

Przekład: Jadwiga Jędryas

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 32,50 zł

Tytuł recenzji: Gorycz samotności

Nie podoba mi się to, że usiłuje się promować tę powieść w związku z pandemią COVID-19. Zarysowany przez holenderską autorkę przebieg ogólnoświatowej zarazy nijak ma się do tego, co obecnie przeżywamy. Ale zdecydowanie warto zwrócić uwagę na „Kwarantannę” jako ciekawą postapokaliptyczną fantazję o ludzkiej kondycji, priorytetach oraz wartościach. Czytając Versteeg, cały czas miałem przed oczami inną podobną fikcję literacką – mam tu na myśli „Niebieską księgę z Nebo” Manon Steffan Ros. Obie pisarki, walijska i holenderska, proponują bardzo skondensowaną wizję świata po zagładzie, obie książki są krótkie i jedynie punktowo zaznaczają tragedię ludzkości, koncentrując się na losach tych, którzy przetrwali. „Kwarantanna” stanowi coś w rodzaju mrocznego rewersu „Niebieskiej księgi z Nebo”, kiedy porównujemy, co tak naprawdę ocalało. U Ros jest to jednak podstawowa komórka społeczna – mamy matkę i syna, jakiś prognostyk tego, że społeczeństwo po kataklizmie kiedyś się odrodzi. U Wytske Versteeg pozostaje samotny mężczyzna. Cyniczny w przeszłości, dzisiaj konfrontujący się z tym, czym jest egzystencjalne wyobcowanie w świecie, w którym poza szaloną staruszką kręcącą się nieopodal nie ma już żadnych ludzi. O ile Ros była twórcza w tym, że oddała pole do popisu wyobraźni nastolatka i żadnego z dramatów nie zdefiniowała w sposób oczywisty, o tyle u Versteeg mamy tę wyjątkową bezkompromisowość ukrytą zarówno w retrospekcjach, jak i w obecnej, tragicznej w kilku znaczeniach kondycji ocalałego z zarazy bohatera.

Tomas przetrwał, bo był zawsze egocentrycznym mizantropem traktującym ludzi przedmiotowo i człowiekiem unikającym dotyku. A to właśnie dotyk stał się przekleństwem, kiedy potężna zaraza zdziesiątkowała ludzkość. To, co pozostaje bohaterowi, to wspominanie. Jego życie jawi się jako pasmo gorzkich doświadczeń, ale jest również opowieścią o obcesowej goryczy samego Tomasa. Trudno znaleźć jeden przymiotnik określający jego postawę życiową. Z pewnością jest rozgoryczony tym, jak żył i jak niewiele radości dawało mu dotychczasowe życie. Jest zgorzkniały, gdy portretuje nieudany związek małżeński, a holenderska pisarka w tym wątku nie szczędzi czytającym dosadnych scen obrazujących emocjonalną pustkę i erozję relacji już od początku naznaczonej jakimś trudnym do zdefiniowania fatalizmem. Tomas jest również rozpaczliwie samotny – zwłaszcza gdy zdradza się z tym, jakie uczucia wzbudziła w nim młoda kochanka, której obecność we wspomnieniach bohatera ma kilka znaczeń, biorąc pod uwagę, czego od niego chciała i jak ustosunkował się do tego, że w gruncie rzeczy go nie potrzebuje. Odium rozpaczy w związku bohater „Kwarantanny” usiłuje kompulsywnie odczarować poprzez romans. Obie relacje z kobietami są tu jednak na pozycji straconej, a dochodzi do tego jeszcze jedna – ta najważniejsza. Najbardziej enigmatyczna w tej krótkiej powieści i najmocniej elektryzująca relacja Tomasa z jego matką.

Wytske Versteeg świetnie – nomen omen – operuje symboliką. Uświadamiamy sobie, że jej bohater poprawia urodę, a sam ma zniekształconą twarz, adorowana przez niego Maria zaś chce swoją twarz z jego pomocą zmienić. Tomas jako chirurg plastyczny wydobywa ukryte piękno albo tworzy nowe iluzje. Symbolika ludzkiej skóry poddanej tu zniszczeniom, deformacjom i szeroko pojętym zmianom rezonuje wyraźniej wówczas, gdy uświadomimy sobie, co w gruncie rzeczy zabijało w czasie epidemii. Tomas jest bardzo sugestywnie sportretowaną istotą niepełną przez swoje oszpecenie, zazdroszczącą innym twarzom ich kompletności i innym ludziom tego, w jaki sposób funkcjonują w życiu – dopasowani do ról, pogodzeni z przeznaczeniem, realizujący zamierzenia, odczuwający satysfakcjonujące ich emocje. Ta specyficzna spowiedź ze świata, w której zadowolona z siebie ludzkość przestała funkcjonować, jest jednocześnie intymnym dziennikiem rozpaczy. Dlatego na tak niewielu stronach Versteeg wyzwala tak wiele uczuć. Portretowana przez nią rozpacz nie jest obszernie opisana, niewiele tu kontekstów. Zdajemy sobie sprawę z tego, dlaczego paradoksalne ocalenie bohatera jest jednocześnie jego życiową klątwą. Świetne jest w „Kwarantannie” to, że jedynie sugeruje. Pozostajemy w przestrzeni niedomówień, która staje się coraz bardziej mroczna. Retrospekcje są w tak znakomity sposób skonstruowane, że odbiór staje się niejednoznaczny, gdy dowiadujemy się coraz więcej. A może nie wiemy niczego poza tym, co bohater w swojej ostatecznej rozpaczy jest w stanie pokazać nam tylko w półcieniach.

To także świetna rzecz o konfrontacji ze śmiercią – od tej w wymiarze najbardziej intymnym po wymiar zagłady, przecież ludzkości już nie ma. Przelatujący po niebie samolot może świadczyć o tym, że jest inaczej i że w tej postapokaliptycznej rzeczywistości kiedyś wszystko wróci do normy. Nie będzie tak jednak w przypadku Tomasa. Napięcie wywołane przez jego zwierzenia potęguje fakt, że holenderska pisarka tworzy postać wyjątkowo niesympatycznego antybohatera. W jego życiu emocjonalnym było miejsce jedynie na skrajne odczucia. Między nienawiścią a miłością, która wydaje się tu bardzo nieudolnie nazywana przez Tomasa, tkwimy w kotle, a może raczej w piekle takiego rodzaju emocji, z którymi bohater nie może sobie poradzić, funkcjonując społecznie w jakichkolwiek rolach. „Kwarantanna” to także powieść o porzuceniu. O tym, że najmocniejsze przeżycia wywołuje fakt rozstania. Tomas doświadcza kilku rozstań. Najbardziej bolesne jest dla niego to, że z czasem, odtwarzając coraz więcej faktów ze swojego życia, jest coraz bardziej daleki samemu sobie. Dlatego ta książka jest kameralnym, ale wyjątkowo sugestywnym dramatem odczarowywania pojęcia człowieczeństwa przez kogoś, kto cierpi i przeżywa rozterki jak każdy człowiek. Jest też ocalonym, ale czy możemy mówić tutaj o faktycznym ocaleniu?

Wytske Versteeg rozważa tutaj także kwestię tego, czy wewnętrzna wolność nie jest powiązana z odbieraniem wolności innym, a może z wytyczaniem jej granic. W tym znaczeniu jest to jednocześnie książka o zdobywaniu, przekraczaniu granic i wywieraniu wpływu na innych, ale także klaustrofobiczna opowieść o tym, że każdy życiowy krok nosi znamię jakiegoś fatalnego zapętlenia. W ostatecznym rozrachunku Tomas nie wie, czy to, jak żył, dało mu upragnioną – bo wtedy jeszcze nie opresyjną – samotność czy rzeczywistą wolność, która teraz, po pandemii, staje się jednak groteskowa i tym samym przerażająca. „Kwarantanna” to z pewnością proza dla tych czytelników, którzy chcą na dłużej pozostać z emocjami po lekturze. Niejednoznaczna i w swej niejednoznaczności tragiczna. Na tyle bezkompromisowa, że odbiera oddech. A jednocześnie manipulująca tym, jak przedstawiona historia może być odebrana. Lubię takie niejednoznaczne książki o upadku człowieka. O tym, że upadamy często dlatego, że paradoksalnie zbyt pewnie staliśmy na własnych nogach. Bardzo dobra rzecz.

2021-06-23

„Brud” Bartosz Kurek

 

Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 16 czerwca 2021

Liczba stron: 352

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Milioner i dziennikarz

Zdarzyło wam się kiedyś udostępnić w mediach społecznościowych film albo mem, który okazał się materiałem fałszywym? Nie robię tego nigdy, bo zawsze pojawia się we mnie margines niepewności, czy widzę naprawdę to, co ma miejsce, i czy czytam o tym, co zostało powiedziane lub napisane. Po lekturze „Brudu” jedynie ugruntowałem się w przekonaniu, że robię słusznie. Bo to w dużej mierze książka na temat tego, jak ulegamy iluzjom, jak łatwo manipulować naszymi przekonaniami i światopoglądem, a raczej wpływać na nas przez złudne przekonanie, że coś jest nasze, możemy się z tym utożsamić. Bartosz Kurek w swojej debiutanckiej książce udowadnia, że warto pisać o tym, na czym się naprawdę znamy. Nie znaczy to, że czujący potrzebę bycia pisarzami lekarze mają umieszczać akcje swoich książek w szpitalach, bibliotekarze w zaciszu swych bibliotek, a dziennikarze na korytarzach redakcji, jednak autor – dziennikarz właśnie – zdecydował się na opowiadanie historii w taki sposób, aby była mu bliska, a tym samym wiarygodna dla czytelników. Jeśli „Brud” ma być dowodem na to, że w życiu Kurka przyszedł czas na diametralną zmianę, to trzymam kciuki za nową ścieżkę rozwoju, bo jego debiutancka powieść jest bardzo dobra.

Wszystko w tej książce jest dynamiczne. Chociaż autor nie zaniedbuje opisów, absolutnie nie mają one tutaj funkcji retardacyjnej. Bohaterowie „Brudu” funkcjonują na adrenalinie. W ich życiu cały czas coś się dzieje. Wciąż działają, wciąż aktywnie wychodzą naprzeciw nowym wyzwaniom. Są ludźmi zaangażowanymi w sprawy, które śledzi opinia publiczna. I wszystko zależy od tego, w jaki sposób ta opinia publiczna zostanie poinformowana o tym, co się dzieje. A dzieje się ważny przetarg. Tor Służewiec ma zostać sprzedany. Jednym z zainteresowanych jest polski miliarder Waldemar Skoneczny. I tu zaczyna się oryginalność prozy Kurka.

Przede wszystkim mamy tu nietuzinkowe i inne od sztampowego portretowanie nieprzyzwoicie bogatego Polaka. Takiego, wobec którego niemal instynktownie odczuwa się konkretne emocje, a wszystko sterowane jest podświadomą zawiścią. Skoneczny nie jest typowym miliarderem, a nawet jeżeli postępuje lub myśli tak, jak przyzwyczailiśmy się, że myślą podobni jemu bohaterowie w powieściach, Bartosz Kurek stawia na dużą indywidualizację tej postaci. Zamieszany w kilka afer i atakowany na kilku frontach bohater staje się kimś, kto rzeczywiście może mieć coś do ukrycia, ale również wyzwalającym w czytających inne uczucia niż te, których można byłoby się spodziewać po powieści osadzonej w świecie wpływów i potężnych biznesów ludzi mogących kupić wszystko. Czy można kupić ludzką przyzwoitość?

Sprawie przetargu i medialnym wątpliwościom dotyczącym Skonecznego przyjrzy się asertywny i przebojowy dziennikarz Wiktor Zybert. Mieszkający na barce mężczyzna funkcjonuje w pewien sposób tymczasowo. Tymczasowe lokum, tymczasowe życie seksualne, tymczasowe przekonanie o komforcie życiowym, z którego wybija go sprawa Skonecznego. Bohater ma za sobą mroczną kartę zawodowej przeszłości, ale obecnie zaczyna żyć sprawą kogoś, kogo raczej się nie wybiela. Jak Polak ma dużo pieniędzy, to na pewno też sporo za uszami. Coraz więcej niejasności zbliża Zyberta do biznesmena kryjącego sporo tajemnic. Nagle okazuje się, że dziennikarz Kurka znajduje się w orbicie różnych wpływów, które wzajemnie się wykluczają. Z czasem określi się w swych działaniach i będzie zmierzał do tego, by odkryć prawdę. A w „Brudzie” sporo jest do odkrycia. Myślę, że ta książka byłaby jeszcze lepsza, gdyby autor zadbał o indywidualizację pewnych postaci, zamiast je szybko uśmiercać. Powieść zyskałaby w warstwie psychologicznej – i tak niezłej – bo jak wspomniałem wcześniej: opierając się na ciągłej dynamice, siłą rzeczy istotne kwestie może marginalizować.

Tym niemniej ukryta w „Brudzie” wieloznaczna tajemnica odsłania się bardzo ciekawie i przyglądamy się naszemu miliarderowi z zupełnie innej perspektywy. Kurek opowiada przede wszystkim o tym, w jaki sposób kreowane są tajemnice i jak zachęca się ludzi do tego, by uwierzyli w zagadki, których albo nie ma, albo mają zupełnie inny kształt niż ten, który się na pierwszy rzut oka dostrzega. Ta debiutancka książka jest przede wszystkim o tym, jak silnie i skutecznie jesteśmy na co dzień manipulowani. Media społecznościowe i szerzej elektroniczne stają się tutaj poligonami doświadczeń speców od wpływania na przekonania i emocje większych grup odbiorców. Niby nic nowego, jednak Bartosz Kurek ujmuje temat z ciekawej perspektywy. Istotna jest tu postać Zyberta. Z jednej strony zdaje on sobie sprawę z tego, jak mocno w jego codziennej pracy zakorzenił się fałsz. Z drugiej jednak – jest dziennikarzem zdecydowanie broniącym prawdy i gotowym na to, by pokazywać rzeczy takimi, jakimi one są. Tymczasem musi mierzyć się z intrygami, które zmieniają rzeczywistość, bo potrafią zmienić pogląd na daną sprawę.

„Brud” to powieść o środowisku dziennikarskim, któremu podstawia krzywe zwierciadło. Ale to, co najważniejsze, to skupienie się na etyce postępowania mającego na celu wyjaśnienie czegoś szerszej publiczności. W jaki sposób materializm i korupcja odkształcają wiarygodność mediów? Co stoi za tym, że dziennikarstwo zaczyna być nieprofesjonalne, bo nie sprawdza dokładnie źródeł? I co wówczas, gdy samo źródło jest skażone fałszem, a nikt nie ma o tym pojęcia? Kurek obrazuje nie tylko drogę zawodową człowieka gotowego na wszystko w starciu z manipulatorami, lecz również sposoby oddziaływania na wyobraźnię, wpływania na wydawane przez ludzi opinie. Jak niszczycielską moc może mieć spreparowana informacja, która usiłuje mówić o danym fakcie, ale tak naprawdę niewiele ma z nim wspólnego? „Brud” otwiera oczy na sprawy dość oczywiste, jednak najlepiej sprawdza się jako opowieść o oczyszczaniu dobrego imienia. W tym znaczeniu zarówno tytuł, jak i okładka idealnie współgrają z tą powieścią, ale jest w niej również fantazja na temat tego, czy etyka dziennikarska to na pewno zbiór ustalonych zasad i modeli postępowania.

Ciekawie skonstruowana powieść, w której odnajdą się zarówno zwolennicy dynamicznych powieści sensacyjno-kryminalnych, jak i wielbiciele thrillerów z takim rodzajem tajemnicy, który powoduje, że sprawy publiczne nagle stają się intymnymi sprawami prywatnymi. „Brud” to również ciekawa fantazja o ludzkiej moralności, dwuznaczności dokonywanych wyborów oraz presji, jakiej podlegamy, decydując o czymś w krótkim czasie. Wiarygodność świata przedstawionego sprawia, że można odnieść wrażenie, iż każdy element tej książki jest na właściwym miejscu. Czyta się błyskawicznie i z dużą satysfakcją.

2021-06-21

„Shuggie Bain” Douglas Stuart

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 16 czerwca 2021

Liczba stron: 524

Przekład: Krzysztof Cieślik

Oprawa: miękka/twarda

Cena det.: 44,90/49,90 zł

Tytuł recenzji: Miłość na przekór

Brawurowy debiut Douglasa Stuarta opowiada o niemocy i rozpaczy. Znakomite w tej książce jest to, że autor wątki autobiograficzne sprawnie i spójnie łączy z szerokim tłem społecznym, dając dowód na to, że każda dysfunkcja życia rodzinnego ma jakiś kontekst i nie jest – wbrew pozorom – kameralnym i prywatnym dramatem. Siłą tej powieści jest przede wszystkim jej język i tu należy pochwalić tłumaczenie. Historia buntu głównego bohatera wyrażona zostaje za pomocą kalekiej składni – męczącej i pretensjonalnej, ale będącej częścią jego tożsamości. Bez tej rewelacyjnie przetłumaczonej angielszczyzny marginesu społecznego, jakby pełnej brudu otoczenia, który osadza się na języku i w nim, nie byłby możliwy do uzyskania tak doskonały efekt. Shuggie od początku do końca stoi w kontrze do tak wyrażającego się świata. A jednocześnie jest jego integralną częścią, bo każdy dzień jego niemocy i rozpaczy to zwykły scenariusz wszystkich robotniczych osiedli Glasgow w latach osiemdziesiątych minionego stulecia, z mrocznym piętnem rządów Margaret Thatcher, zamykaniem dużych zakładów pracy, codziennością naznaczoną poczuciem przegranej i tego, że nikt nie może już oczekiwać zmiany na lepsze.

W tę zmianę wierzy Shuggie Bain – osamotniony i poddawany rówieśniczemu ostracyzmowi chłopiec, który musi mierzyć się z szorstkością najbliższej relacji. Ośmieszany i wytykany palcami przez otoczenie zdaje się nie przejmować tym wszystkim tak bardzo jak swą niemocą w stosunku do matki alkoholiczki. Chciałby ją za wszelką cenę ocalić, nie rozumiejąc, że tylko Agnes Bain może siebie uratować. Miłość sprawia, że zrobi dla matki wszystko. Tylko czy ona oczekuje od niego poświęceń? I w jaki sposób w umyśle dotkniętej nałogiem kobiety kreuje się wizerunek dorastającego syna, który w przeciwieństwie do starszego rodzeństwa nie chce uciec od domowego koszmaru, lecz wciąż ma nadzieję na to, że można coś zmienić?

Najmocniej wybrzmiewają w tej powieści słowa Agnes wypowiadane przy łóżku umierającego ojca: „Dlaczego wszystko w życiu musimy po prostu biernie przyjmować?”. Stuart przyjrzy się tej bierności z wyjątkowym zaangażowaniem. A także czułością dla każdej kalekiej formy życia, dla każdego niezrealizowanego scenariusza szczęścia, dla świata zasiłków, bezmyślnej prokreacji, poczucia niespełnienia, dla świata sadzy, rdzy i brzydkich mieszkań wszystkich tych brzydkich ludzi, których Agnes zawstydza swoją urodą, a którzy na nic już nie mają nadziei i nie chce im się ani wyglądać, ani wypowiadać się tak jak należy. „Shuggie Bain” to opowieść o życiowej bierności wynikającej z tego, że niezwykle trudno przełamać pokoleniową spuściznę różnego rodzaju przemocy i upodlenia. W świecie ponurego Glasgow, w którym wiecznie pada deszcz, a ludzi stać tylko na to, by z podniesioną przez chwilę głową ustawić się w kolejce po zasiłek socjalny, poznajemy rodziny przekazujące sobie tylko jakąś życiową i emocjonalną dysfunkcję, wobec której wszyscy są całkowicie bezradni. Można odnieść wrażenie, że ten mroczny świat bycia pasywnym wobec życia jest także przestrzenią bierności wobec tego, co w każdym słabe i ułomne. Są dziesiątki powodów, dla których bohaterowie tej książki nigdy nie zdobędą się na odmianę swojego losu. Możemy przyjrzeć się temu, że ten los jest jakąś jednokierunkową bezkompromisową ścieżką. Kto i w jaki sposób u Stuarta ocaleje i czy ktokolwiek się wyzwoli?

Najistotniejsze w tej powieści są sugestywnie pokazywane relacje między matką a synem. Dynamicznie się zmieniające, wciąż nasycone dramatyzmem i fatalizmem, a jednak za każdym razem, przy każdej scenie wciąż na nowo poruszające wrażliwość czytającego. Stuart kreśli bardzo wiele zapadających w pamięć obrazów. Są tam sceny trudne do uniesienia – w rozpaczy kumuluje się gniew dorosłej kobiety i bezsilność dziecka za każdym razem pragnącego ten gniew ugasić. Od tańczącego pięciolatka usiłującego uszczęśliwić rodzicielkę do zdeterminowanego jedenastolatka jadącego na drugi koniec miasta, by pomóc beztrosko imprezującej matce – jesteśmy z chłopcem dorastającym pośród wszystkiego, co najgorsze, który z różnych powodów musi szybko stać się odpowiedzialnym mężczyzną. W zastępstwie nieobecnego ojca i ze świadomością, że to on, dorastający syn alkoholiczki, musi wziąć na siebie odpowiedzialność za jej życie i postępowanie.

Losy Agnes to symboliczny obraz społecznego i egzystencjalnego niedostosowania. Obraz wkraczania do klatki, z której potem nie ma się już sił wydostać. Świetna diagnoza nałogu jest u Stuarta sprzężona z obrazami sugerującymi, że alkoholizm to ciągłe powroty do tego, co było, i ciągłe rozpaczliwe próby odczarowania rzeczywistości, której odczarować się nie da. Nałóg Agnes to oczywiście wyraz bezradności wobec samej siebie, ale „Shuggie Bain” pokazuje mimo wszystko tę kompulsywną buntowniczość i konsekwencję w działaniu – by choć na chwilę zerwać z tym, co warunkuje życie i myślenie, choć na moment poczuć się kimś lepszym i nieuzależnionym. Bo nie tylko alkoholizm jest tu nałogiem, który portretuje szkocki autor. Dużo groźniejsze jest wrośnięcie w poczucie bycia gorszym i kimś, komu przysługuje bardzo niewielki wachlarz życiowych możliwości. Kimś, kim można gardzić i kto gardzi samym sobą. Można sądzić, że z tego dusznego świata nie ma dla nikogo wyjścia. A jednak wszyscy starają się podjąć choćby próby ucieczki. Do czego wracają? Stuart jest tu niejednoznaczny w diagnozie, choć od początku do końca jest to z pewnością jednoznacznie ponura w tonacji na każdym poziomie odczytania powieść.

Shuggie usiłuje znaleźć inne opcje niż alternatywa, że trzeba się dostosować albo uciekać. Dorasta w świecie, w którym wybór – na przykład tego, komu się kibicuje – stać się może sprawą życia i śmierci. Bohater wciąż musi mierzyć się z tym, co wybrać. Jego dylematy Stuart kreśli bardzo kameralnie. Można odnieść wrażenie, że chłopiec staje się chwilami tylko tłem dla rzeczywistości, która krzyczy, a może złowieszczo skrzeczy w uszach czytelnika. Ale to oczywiście historia Baina jest tu najważniejsza – tego, w jaki sposób definiuje to, co dla niego i dla innych toksyczne, a także tego, jak walczy z wyobcowaniem. Douglas Stuart napisał powieść o takim rodzaju samotności, który nie tylko chwyta za serce – to samotność wyjątkowo przejmująca, doświadczenie dziecka niemogącego właściwie tym dzieckiem być. To powieść o samotności odbierającej prawo do beztroski, popełniania błędów i prawo do bycia pod opieką czułego dorosłego. W relacji matki i syna następuje odwrócenie ról – mały człowiek ma wesprzeć i unieść dysfunkcyjną rodzicielkę. W tej kalekiej miłości jest jednocześnie ogromny żar. I wyraźna sugestia, że to jedna z najsilniejszych więzi, jakie mogą powstać. Kochać na przekór, kochać wbrew, kochać mimo odrzucenia, okrucieństwa i niemocy – ten rodzaj miłości Stuart portretuje dosadnie i przekonująco. Nie możemy mieć wątpliwości, że „Shuggie Bain” to książka o tym, iż zdeformowana miłość może być jedną z najsilniejszych w życiu.

Świetny i poruszający wizerunek świata ludzi, których dzielą katolicyzm i protestantyzm, lepsze i gorsze perspektywy, mniejszy lub większy poziom agresji i frustracji, przekonanie o jakimś jutrze albo jego brak. Ale łączy to samo fatalne poczucie beznadziejności swojego życia, w którym mimo wszystko trzeba starać się być człowiekiem, próbować kochać, okazywać troskę oraz mocno wierzyć w to, że mimo całego absurdu rzeczywistości coś w niej można zmienić. Jedna z bardziej przejmujących książek, które przeczytałem w tym roku. Nie bazuje tylko na tym, że czytający zaczynają współczuć. Cierpi się razem ze wszystkimi bohaterami i przez to „Shuggie Bain” na zawsze wchodzi pod skórę i do serca.

2021-06-17

„Zdrada” Lilja Sigurðardóttir

 

Wydawca: Wydawnictwo Kobiece

Data wydania: 16 czerwca 2021

Liczba stron: 392

Przekład: Jacek Godek

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Kobieta i władza

Na pewno nie jest łatwo w Islandii przełamać monopol patronimiku Sigurðardóttir na dobre powieści kryminalne, które od lat są islandzkim towarem eksportowym pisanym przez znaną na świecie Yrsę. Lilja Sigurðardóttir próbuje zaistnieć w świadomości islandzkich czytelników i o ile trudno wyrokować z polskiej perspektywy, jak jej to wychodzi w ojczyźnie, o tyle można pokusić się o stwierdzenie, że nie tylko znana Yrsa jest świetną islandzką pisarką gatunkową. Po znakomitym tryptyku „Reykjavik Noir” otrzymujemy nową, niezwiązaną z żadnym cyklem książkę, w której Lilja Sigurðardóttir wraca do poruszanych już problemów społecznych, do czułego portretowania topografii islandzkiej stolicy, ale tym razem stawia przede wszystkim pytania o to, jakie uczucia i emocje wywołuje kobieta u władzy. Czy w Islandii słynącej z równouprawnienia taka powieść jest potrzebna? Najwidoczniej tak. Zwłaszcza że „Zdrada” ciekawie portretuje problem odium, jakie może spaść na osobę publiczną tylko z powodu jej płci.

Islandzka pisarka proponuje nam kilka opowieści, które bardzo spójnie łączą się w całość. Różnorodność perspektyw, w których widzimy opisywane problemy, dodaje książce sugestywności. Śledzić będziemy nie tylko intensywne dwa i pół tygodnia z życia świeżo mianowanej islandzkiej minister sprawiedliwości. Przyjrzymy się punktom widzenia ludzi, którzy w mniejszym lub większym stopniu będą związani z życiem głównej bohaterki. Zatem poza perypetiami Ursuli Aradottir obejmującej tymczasowo ministerialną tekę śledzić będziemy życie między innymi jej szofera, sprzątaczki z urzędu czy kobiety interpretującej po swojemu fakty i opinie w sprawie, którą Ursula obiecuje się zająć. Ale jest tu również bardzo ważna historia pewnego bezdomnego człowieka zdającego się wiedzieć więcej o nowej pani minister. Widzi, że zagraża jej niebezpieczeństwo. Usiłuje ją przed nim ochronić? Tak czy owak drugoplanowy Petur jest tu pełnokrwistym bohaterem literackim nie tylko dlatego, że w sytej i dostatniej Islandii staje się rzadkim przedstawicielem marginesu społecznego. Ursula nie ma tak naprawdę pojęcia, co łączy ją z tym mężczyzną. A łączy zaskakująco wiele. Nie to, o czym ona myśli. Przede wszystkim mroczna tajemnica sprzed lat.

Jak w klasycznej powieści noir powinno być, duże znaczenie ma tu przeszłość odsłaniana stopniowo i z umiejętnością punktowania tego, co najważniejsze. To, co minęło, stale powraca w coraz bardziej diabolicznym (sic!) wymiarze. W czasie przeszłym skryły się demony, z którymi bohaterowie wciąż muszą się mierzyć. Odważna, asertywna i silna Ursula wciąż jest dwunastoletnią dziewczynką, która doświadczyła największego życiowego dramatu, i wciąż na nowo zadaje sobie pytanie o to, dlaczego ojciec wybrał drogę niewidzialności i społecznej zbędności. Ale „Zdrada” to będzie również książka z interesującymi postaciami mężczyzn – takimi, których przed laty połączyła przerażająca tajemnica. Dziś muszą iść przez życie z pamięcią o tym, co na zawsze ich zmieniło. Co dalej działa destrukcyjnie i nie jest zamkniętym czasem przeszłym.

Lilja Sigurðardóttir proponuje ciekawe rozwiązania fabularne związane z motywem diaboliczności. Mamy tutaj kogoś, kto odpowiednio interpretuje znajomość Ursuli. Długo nie wiemy, dlaczego główna bohaterka znalazła się w sferze diabelskich wpływów i kto tak naprawdę jest tym diabłem. A potem stopniowo i konsekwentnie schodzimy do piekła, w którym przed laty zdarzyło się coś, co na zawsze naznaczyło przynajmniej kilka osób. Wokół zagadki tajemniczej śmierci koncentrują się te zdarzenia, które islandzka autorka będzie odsłaniać stopniowo i niekompletnie. W świecie przedstawionym tej powieści ogromne znaczenie będzie miało zatem to, co wpłynęło na postawy życiowe bohaterów – na to, kim są obecnie i ku czemu dążą.

„Zdrada” to kolejna ciekawa autorska fantazja o tym, że Islandia tylko pozornie może być najbezpieczniejszym i najlepszym krajem do życia. Ciemnoskóra emigrantka Stella przybyła do Islandii z matką, by raz na zawsze rozstać się z przemocą i strachem. Można odnieść wrażenie, że w kraju nie dzieje się nic niepokojącego, co mogłoby zajmować opinię publiczną i burzyć jej poczucie bezpieczeństwa. A jednak wciąż na nowo ujawnia się nakreślone na początku zło, które weszło komuś pod skórę i domaga się kontynuacji – to, co piekielne, znowu może eskalować. Aby zrozumieć mroczny wymiar całej historii, musimy prześledzić pojedyncze opowieści. I dopiero po jakimś czasie samodzielnie uznać, która z nich jest tutaj najważniejsza.

Wizerunek Ursuli Aradottir stworzony jest w taki sposób, że z jednej strony wiemy, iż mamy do czynienia z bohaterką stojącą na straży prawdy i uczciwości, z drugiej jednak – są tu zaznaczone momenty, w których Ursula nie jest kryształową postacią i sama gubi się w swoich emocjach. Po tym, jak walczyła z ebolą w Afryce i wspierała w ciężkim losie uchodźców na Bliskim Wschodzie, jest przekonana, że po powrocie do ojczyzny nie czeka ją – zwłaszcza na państwowej posadzie – żadne niebezpieczeństwo ani żadna wątpliwość. Bohaterka „Zdrady” doświadczyła ekstremalnych ludzkich dramatów, ale nigdy tak naprawdę nie zmierzyła się z tym, co naznaczyło ją przez laty. Tylko dlatego, że ważna dla niej rodzina stała się jeszcze ważniejsza, gdy kobieta zrozumiała, jak boli mający miejsce wiele lat temu dramat opuszczenia przez kogoś najbliższego?

Lilja Sigurðardóttir z feministycznym sznytem opowiada o świecie zdominowanym przez bezkompromisowych mężczyzn. Świecie, w którym mężczyzna może więcej, ale nie jest świadomy, w jaką pułapkę wpada, czując pozorną bezkarność oraz rozumując, że świat wartości i poglądów wciąż zdominowany jest przez jedną płeć. Ciekawe wizerunki kobiet skonfrontowane są z tymi męskimi – będą tu zarysowane wyraźne antagonizmy, ale znajdą się w centrum zainteresowania autorki mężczyźni, dzięki którym kobiety walczą… z męską dominacją. Islandzkie życie społeczne oraz polityczne okazuje się zdeterminowane przez płeć i zaskakująco łatwo bazujące na stereotypach. Wciąż jest to przestrzeń specyficznej walki. Wciąż – jak we wszystkich książkach tej autorki – pojawią się dwa fronty nieprzypadkowo powiązane z płciowością, ale również odmiennym rodzajem zdeterminowania. Pojawi się tu nierozwiązana sprawa przemocy seksualnej, jak również problem szowinistycznej dominacji politycznej. Jakkolwiek polityka jest tu tłem, staje się tłem wyraźnym. „Zdrada” jest również ciekawą powieścią, w której świetnie i wieloznacznie funkcjonuje jej tytuł. Na pewno zadowoli czytelników trylogii kryminalnej tej autorki, ale też z pewnością pozwoli zyskać nowych odbiorców. Zwłaszcza takich, którzy lubią budowanie atmosfery powieści w nieoczywisty sposób, zwracający uwagę na różne punkty widzenia i rozmaite ujęcia tego samego problemu.

2021-06-15

„Niewidzialni” Natalia Delewa

 

Wydawca: Wydawnictwo Wyszukane

Data wydania: 28 maja 2021

Liczba stron: 184

Przekład: Hanna Karpińska

Oprawa: twarda

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Odtrącenia i szanse

Natalia Delewa nie opowiada nam o niczym, o czym nie mielibyśmy pojęcia. Z drugiej strony – dopiero po lekturze „Niewidzialnych” rozumienie pojęcia dramatu odrzucenia poszerza się, ale i gdzieś niepokojąco pęcznieje. W efekcie pozostajemy z dużym niepokojem po lekturze tej kameralnej opowieści. I z pytaniami o to, czy rzeczywiście zdajemy sobie sprawę z tego, czym jest zbędność społeczna, emocjonalna, charakterologiczna czy egzystencjalna. Wiodący w tej książce jest motyw pokrzywdzonego dziecka. Bułgarska pisarka zdaje się sugerować, że dzieciństwo jest wszystkim, czym jesteśmy potem. To nie tylko bagaż doświadczeń, ale również takie spektrum przeżyć, w którym tworzy się delikatna struktura naszych emocji. Można iść przez życie ze stygmatem, ale również z szansą odrzucenia go. Czy ten drugi paradoks jest możliwy? Delewa opowiada o kobiecie, która najpierw opowiada siebie jako tę, której życie odebrało możliwości. Potem jednak widzimy, że sporo tych możliwości przed nią – skontrastowanie z innymi, większymi dramatami jest jednocześnie okolicznością, w której w gruncie rzeczy bardzo samotna bohaterka odnajduje siłę swego wyobcowania.

Interesująca jest w strukturze tej opowieści melancholijna poetyckość, która walczy o uwagę czytającego na równi z plastyczną dbałością o szczegóły, kiedy opowieści stają się boleśnie dosłowne i wyzierają z tych zakątków rzeczywistości, do których niechętnie zaglądamy. Z jednej strony „Niewidzialnych” buduje narracja oparta na retrospekcjach, gdzie możemy dostrzec, w jaki sposób dwukrotnie kobieta jest w stanie wyjść naprzeciw fatum i sama stać się osobą przyjmującą inną postawę życiową niż ta, którą zapamiętała. Z drugiej jednak – mamy tutaj kilka miniatur literackich, które mogłyby mieć autonomiczny status opowiadań. W tych historiach tylko na chwilę zbliżamy się do bohaterów takich jak Lea – pozbawionych elementarnego poczucia bezpieczeństwa albo osaczonych przez okrutne zbiegi okoliczności, w których muszą walczyć o przetrwanie bez względu na to, czy są dziećmi, czy ludźmi w jesieni życia. Ale Natalia Delewa nie sugeruje żadnego ścisłego związku między swoimi historiami. Jest w stanie zaznaczyć jedynie, że wszyscy jej bohaterowie z różnych powodów nie domagają się uwagi świata. Co więcej, unikają tej uwagi właśnie przez swoją tymczasowość.

Ale jest to oczywiście książka o niewidzialności, której znaczenia autorka poszukuje także w literaturze czy szeroko pojętej kulturze. Pochylenie się nad ludźmi zbędnymi, nieciekawymi, nierzucającymi się w oczy i poświęcenie uwagi wyjątkowo szarej prozie ich życia czyni z tej powieści narrację niezwykłą o tyle, że ujrzymy portretowany problem w zaskakującym ujęciu. Możemy w trakcie lektury przyjąć rolę obserwatora z bezpiecznego dystansu przyglądającego się dramatom, których Delewa wcale nie definiuje. W dodatku każda z tych opowieści dokłada kolejną wątpliwość podczas czytania i w efekcie „Niewidzialni” stają się książką narastającego niepokoju.

Jest tu bardzo wiele na temat tego, co ostateczne, czyli o śmierci. Mam wrażenie, że refleksje o marginalizacji życia stają się innym rodzajem przemyśleń o ostatecznym odejściu. Śmierć jest u Delewej w różny sposób oswajana – od dziecięcej naiwnej wyobraźni pełnej lęku przed tym, że kogoś może nie być, po świadomą i pełną wewnętrznego pogodzenia próbę odejścia z godnością. A przecież śmierć poprzedzają tutaj takie koleje losu, które definitywnie określają poczucie nieistnienia. Jakby się umarło za życia. Natalia Delewa sięga po historie ludzi, którzy żyją bardzo intensywnie do wewnątrz, jednak nie sposób dotrzeć do tego, jak silnie biją ich serca, jak bardzo przywiązani są do życia bez względu na to, czy to życie daje im jakiekolwiek możliwości.

Najmocniej i najsugestywniej „Niewidzialni” brzmią jako opowieść o wiecznym deficycie matki. O tym, w jaki sposób porzucone przez matkę dziecko jest w stanie zracjonalizować sobie świat, gdzie pozbawiono je elementarnego poczucia bezpieczeństwa. Dorastająca Lea mierzy się z ciągłym przekonaniem, że na nic nie zasługuje. Że jej życie to nieustanny ciąg jakichś pożegnań. Ma nawet swoją skrzynkę rozstań. W niej ukryty jest coraz bardziej doskwierający ból egzystencjalny, bo bohaterka tej książki wszystko, co dobre i stabilne, może zawdzięczać jedynie sobie. Tymczasem obok jej narracji pojawiają się historie ludzi, którzy zaczynają wątpić w to, że nadzieja na jakąkolwiek zmianę zależy tylko od nich samych.

Uliczny złodziejaszek, niepełnosprawny mężczyzna doznający cielesnych uniesień, seniorka w ostatnich chwilach swojego życia, w którym pokochała samotność i okoliczne koty – to tylko niektórzy wyraziciele myśli o tym, jak bolesne jest doświadczenie osobnego życia. Lea opowiadająca nam historię swojego życia i jego trudności jest tutaj jakby kronikarką nieszczęścia zebranego w życiorysach innych. W retrospekcjach dręczą ją wspomnienia wyjątkowego wyobcowania. Tymczasem jest gotowa na to, by coś zmienić. Jest wiecznie nieutulonym dzieckiem gotowym otworzyć swoje ciepłe ramiona na inne dziecko. Dlatego „Niewidzialni” to z jednej strony opowieść o empatii, która rodzi się w ekstremalnej sytuacji. Z drugiej jednak – to rzecz o tego rodzaju granicznych doświadczeniach, w których brak empatii dodatkowo brutalizuje rzeczywistość. Bo mimo subtelnego, wyważonego i pozornie mało emocjonalnego stylu Natalia Delewa opowiada tu przecież o najbardziej bolesnych doświadczeniach utraty – najbliższych oraz samych siebie.

Dzięki książkom takim jak ta możemy ujrzeć te fragmenty rzeczywistości, które z różnych powodów są dla nas niedostępne. Ale to również tak silnie oddziałująca powieść, że po lekturze odruchowo przyglądamy się mijanym ludziom bardziej uważnie, zastanawiając się nad tym, jakie historie życiowe w sobie niosą. „Niewidzialni” to trochę społeczny fresk o poczuciu bycia zbędnym, ale przede wszystkim dająca nadzieję opowieść o przełamywaniu poczucia wyobcowania. Delewa zdaje się sugerować, że nawet w momencie najbardziej bolesnego przekonania o tym, że jest się samemu na świecie, może pojawić się możliwość ujrzenia cudzej samotności i zbliżenia się do niej. Intrygująca jest ta historia rozgrywana między jednym a drugim wypalanym papierosem, między jedną i drugą niepodarowaną przez los szansą i w oczekiwaniu na takie spotkanie z drugim człowiekiem, które może odmienić wszystko. W bardzo dosłownym znaczeniu można to odnieść do opisywanych wizyt w domu dziecka – hipotetyczni rodzice szukają dziecka, któremu ofiarują całą swoją miłość. Dadzą szansę, odbierając jednocześnie nadzieję komuś innemu. Bo Delewa opowiada o świecie, w którym dobro i zło wcale się nie równoważą. Są to jednak okoliczności, w których najwięcej dobrego może przynieść przypadek. Dlatego atmosfera tej powieści jest tak mocno osadzona w niepewności i oczekiwaniu.

Książka została przetłumaczona dzięki wsparciu bułgarskiego Narodowego Funduszu Kultury.

2021-06-11

„Wizjer” Magdalena Witkiewicz

 

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 16 czerwca 2021

Liczba stron: 352

Oprawa: miękka

Cena det.: 41,99 zł

Tytuł recenzji: Wirtualna pułapka

Ile razy czytaliście formularze zgód przed ich kliknięciem w Internecie, by dostać się do miejsca, do którego bardzo chcieliście się dostać? Jak często korzystacie z tego, że telefon rozpoznaje wasz głos i wykonuje polecenia, które wypowiadacie? Ile razy rozmawialiście z kimś w cichym pomieszczeniu, myśląc, że nikt was tam nie podsłucha? I jak bardzo wierzycie w to, że technologie informacyjne zbierają wasze dane przede wszystkim dla waszego dobra? Magdalena Witkiewicz wkroczyła w ciekawy i wciąż nieopisany w pełni świat. Po książkach Jakuba Szamałka otrzymujemy kolejną powieść ostrzeżenie. To rzecz o tym, że na co dzień w ogóle nie myślimy, kto i w jaki sposób zapisuje dane na nasz temat, bo jesteśmy przekonani, że nic nie zostanie wykorzystane przeciwko nam, przecież tak naprawdę nie mamy nic do ukrycia. Do momentu, w którym coś jednak chcielibyśmy ukryć. Widać w „Wizjerze”, że został napisany przed autorkę świetnych powieści obyczajowych, bo właśnie wątek ciekawej relacji między główną bohaterką a mężczyzną u jej boku tkwi przed dłuższy czas w centrum uwagi czytających. Ale Magdalena Witkiewicz świadomie i umiejętnie wykorzystuje nowy gatunek literacki. Jest tu może zbyt niecierpliwa, gdy za szybko odsłania pewne tajemnice, ale dzięki temu „Wizjer” jest książką mocno przykuwającą uwagę i bardzo dynamiczną. Jeśli ktoś wejdzie w świat technologicznych konfabulacji, zapewne przeczyta tę powieść za jednym zamachem.

Laura marzy o pracy w prestiżowej korporacji zajmującej się rynkiem danych i metadanych. Samotnie wychowuje syna, choć wspiera ją empatyczna i czuła rosyjska opiekunka. Ma dość obecnej pracy i zaskakując samą siebie, postanawia ją rzucić. Nie spodziewa się, że bardzo szybko stanie się jedną z pracownic Argusa. Wówczas nie jest jeszcze świadoma, dlaczego dzieje się to w taki bezproblemowy sposób, jak również tego, że od pewnego czasu ktoś ma na nią oko i stara się na zlecenie zdobyć o niej jak najwięcej wiadomości. Laura Kirch ma ciekawie przemyślaną przez autorkę historię. Jej poszczególne elementy będą odsłaniane potem w nowym świetle. Mamy do czynienia z asertywną i pewną siebie kobietą, która wie, w czym jest dobra. To również kształtuje jej silną osobowość. Laura po prostu wie, czego chce dzisiaj od życia. A jednocześnie jest kimś, kto nadal tkwi w żalu i smutku po tym, co wydarzyło się w przeszłości. Tamten czas mocno nakłada się na to, kim jest i o czym myśli Laura dzisiaj. Wkracza z dużymi nadziejami do firmy, która była dla niej wymarzona. Będzie zajmować się przetwarzaniem danych przez technologie informacyjne. Argus – jak zaznacza jego szefowa – na podstawie danych z przeszłości porządkuje ludziom przyszłość. Co jednak z teraźniejszością? To w jej intensywnym wirze utkną bohaterowie zmuszeni do konfrontacji, jakiej nie mogli się spodziewać. Ale także do relacji, w której zaufanie będzie miało kluczowe znaczenie. Tymczasem na kartach „Wizjera” wciąż na nowo powtarzane jest to, żeby nikomu nie ufać. Nie można również ufać temu, co prezentuje ekran – tu w znaczeniu dosłownym i symbolicznym.

Uwielbiam wiersz Karela Kryla „Salome” i bardzo się cieszę, że Magdalena Witkiewicz sięgnęła po postać królowej Armenii Mniejszej, bo to jeden z ciekawszych symboli kobiecego fatalizmu. Salome funkcjonuje tu w specyficznej zależności i już od początku widać, że nosząca to imię bohaterka będzie sprawczynią czegoś złego. Nie wiemy jednak, na czym to zło polega. Oczyma Laury i jej kochanka przyglądamy się specyficznej strukturze Argusa. Okazuje się, że najnowsza aplikacja tej firmy niekoniecznie jest tym, za co się podaje. W zawikłanych tajemnicach tego miejsca jest przestrzeń na to, by naprawdę się zagubić. A jednocześnie przerazić. Choćby tym, do czego i w jaki sposób mogą być wykorzystywane nasze dane osobowe.

„Wizjer” jest ciekawą fantazją o tym, czym dzisiaj jest władza nad ludźmi, co tworzy jej silną strukturę i w jakim kierunku ona ewoluuje. Technologie informacyjne stały się zbawieniem i przekleństwem. Po stronie przekonania o jednym i drugim znajdzie się dzisiaj wielu, którzy świetnie będą argumentować swoje racje. Przestrzeń wirtualna staje się w powieści Witkiewicz czymś, co sprzyja zarówno rozwojowi psychopatologicznych zachowań, jak i oddawaniu tego, co najcenniejsze, nie tyle z powodu swojej bezmyślności, ile przede wszystkim niefrasobliwości. „Wizjer” na przykładzie życia Laury pokazuje, jak wiele pozornych zbiegów okoliczności kształtujących nasze myślenie o świecie wcale nie jest czymś przypadkowym. To książka, w której mocno wybrzmiewa przekonanie kilku bohaterów o tym, że nie ma czegoś takiego jak przypadek, a zdarzenia z naszego życia mają zarówno swoją historię, jak i konsekwencje.

Podoba mi się u Witkiewicz dynamiczna i bezpretensjonalna narracja, która odsłania słabość każdego z nas w konfrontacji z technologiami informacyjnymi. Laura sprawiająca wrażenie speca w tej dziedzinie z zaskoczeniem przyjmuje do wiadomości rozmiar tego, w jaki sposób za pomocą danych w sieci można manipulować jej użytkownikiem. Mamy tutaj ciekawe zderzenie tego, kim chcielibyśmy być wirtualnie, i tego, kim jesteśmy realnie. „Wizjer” opowiada o czasami wielkiej goryczy konfrontacji z tym, jak kreujemy siebie dla innych, a tym, kim jesteśmy dla siebie. To również historia o tym, jak groźnym narzędziem mogą być Internet oraz krążące w nim dane dla kogoś z zaburzeniami osobowości. Albo po prostu kogoś, kto chciałby mieć kontrolę. Pełną i nad wszystkim.

Ciekawym zabiegiem jest również ukazywanie, jak cała skomplikowana intryga zarysowana w powieści odbija się na działaniach przykładowej użytkowniczki sieci. Krótkie i rwane opisy tego, co robi z odbiorcą nowatorska aplikacja, uzupełniane są główną narracją krok po kroku demaskującą fałsz, któremu tak wielu ludzi ufa. Technologie informacyjne to zawsze będzie coś, co działa na wyobraźnię, bo oferuje możliwości. Poczucie iluzorycznej wolności – takiej wolności, jakiej oczekujemy w wirtualnym świecie, w którym można stworzyć swoją tożsamość i być, kim się tylko chce. Po lekturze powieści Magdaleny Witkiewicz warto zastanowić się nad tym, czy możliwości to rzeczywiście drogi, po których możemy dążyć ku wolności i samorozwojowi, czy też może wyjątkowo misternie skonstruowane pułapki. Ciekawe zakończenie daje nadzieję na kontynuację, ale bez względu na to, czy się ona ukaże, podoba mi się niejednoznaczność tego, jak „Wizjer” wybrzmiewa w finale. Książka z jednej strony rozrywkowa i bardzo dobra w swoim gatunku. Z drugiej jednak – wyjątkowo mroczna, gdy mówi o tym, w jak łatwy sposób dajemy się odsłonić, a potem sobą manipulować. I tego złego z pewnością nie robią maszyny oraz technologie. Za nimi musi stać człowiek, który chce naszej krzywdy. Inspirująca lektura.

2021-06-09

„Kobiety z klasą” Steinunn Sigurðardóttir

 

Wydawca: MOVA

Data wydania: 16 czerwca 2021

Liczba stron: 224

Przekład: Jacek Godek

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Światopogląd i doświadczenie

W „Kobietach z klasą” poetycka dusza Steinunn Sigurðardóttir ujawnia się niekoniecznie w wysublimowanych metaforach, raczej w nieprzewidywalnej, inteligentnie prowokacyjnej i zaskakującej wyobraźni. Zbliżenia z tą książką mogą być niezwykłe na równi ze zdziwieniami. Podoba mi się stale utrzymywany kontrast między tym, co oczywiste, a tym, co niemożliwe. Pomiędzy nimi znajduje się rozległa przestrzeń interpretacji tej powieści. Historii o współczesnej Islandii, o roli płci w postrzeganiu świata i o mądrym dystansie do niego. Bohaterka Sigurðardóttir stale definiowana jest przez to, co wybiera. Za każdym razem jest to wybór rozważny, bardzo często konieczny, wielokrotnie jedyny możliwy. A jednocześnie wciąż tkwi w zawieszeniu i niepewności – jako była żona, niedoszła matka, zaskakująca czytelnika kochanka, skupiona na swojej pracy naukowczyni. W „Kobietach z klasą” ważny będzie sposób opowiadania jednej historii przez pryzmat wielu innych. Punkty widzenia będą się zazębiać, ale i wykluczać. Wszystko tworzyć będzie wrażenie nieprzewidywalnego świata przedstawionego, w którym za wszelką cenę należy znaleźć coś stałego. A stałością jest tu Maria Holm Magnadottir – jedna z ciekawszych postaci literackich, jakie dane mi było poznać.

Maria wchodzi w relacje będące dla niej sporymi wyzwaniami. Czy będzie to spotkana w Paryżu Gemma, która prezentuje radykalne poglądy na zmianę świata w wojnie płci, czy cicha, ugodowa i pełna stabilnego ciepła przyjaciółka Ragna, z którą można nie tyle konie kraść, ile wędrować i oglądać wulkany, bo o islandzkiej miłości do nich również będzie ta książka. Kolejne relacje również nie są oczywiste. Wieloletni przyjaciel Bardur, z którym nierozerwalnie połączyło Marię jedno z takich granicznych przeżyć zapamiętywanych na zawsze. Bardur, który daje absolutne poczucie bezpieczeństwa, a przy tym można z nim toczyć nietuzinkowe dyskusje o tym, jak bardzo oddalamy się na co dzień od tego, co bezpieczne czy oswojone. Jest również Marta, kobieta spotkana przypadkowo w miejscowym sklepie z jagnięciną. Szybko zamiast miejsca w kolejce zajmie miejsce w życiu Marii. Na jak długo i na jakich zasadach?

Każda z intrygująco sportretowanych postaci w jakiś sposób poszerza światopogląd głównej bohaterki, nieco go modyfikując i pozostawiając ją czasem w wielkim zdumieniu. Sigurðardóttir opowiada o kobiecie, która nie ma już potrzeby oglądania samej siebie w oczach innych. A jednak jest tego ciekawa, choć suma jej życiowych doświadczeń zdaje się twierdzić, że w lustrze nie zobaczy się już inaczej, cokolwiek usłyszałaby od innych i czymkolwiek się przejęła. Zdecydowanie najbardziej inwazyjna wydaje się Gemma, ale ona jest tu bardziej poglądem niż postacią. Kontrowersyjną i dynamiczną, stworzoną jednak głównie po to, by podkreślić szlachetność życiowego spokoju Marii Holm.

Uwielbiająca swoje wulkany naukowczyni wciąż czeka na wybuch któregoś z nich i ma to oczywiście symboliczny wymiar, kiedy spojrzymy na jej życie – bagaż doświadczeń i oczekiwanie czegoś odmiennego. Maria stara się zrozumieć, kim jest jako osoba zajmująca się zawodowo wulkanami, a kim jako kobieta poszukująca czegoś, co zapełni lukę po nieudanym małżeństwie. Zdaje się zmęczona, udręczona i samotna, ale jest zaskakująco silna, pewna siebie, gotowa mierzyć się ze wszystkim i ze wszystkimi. Stabilna i pewna niczym skała otaczająca wulkan. I jak on drżąca gdzieś wewnątrz i gotowa do erupcji skrywanych emocji, które cały czas stara się mieć pod kontrolą.

„Kobiety z klasą” to bardzo zręcznie skonstruowana opowieść o perspektywach życiowych, a także o umiejętności ich świadomego wyboru. Ze zgrabną klamrą kompozycyjną, która najpierw otwiera świat przedstawiony pełen zagadek i niejasności, a potem jakby ewolucyjnie zamyka go, wyciszając nasza niepewność i pytania, które stawiamy sobie podczas czytania. Mottem życiowym bohaterki Steinunn Sigurðardóttir mogłyby być słowa z innej książki tej autorki, „Farmy Heidy”. Otóż Maria z pewnością mogłaby powiedzieć: „Życie jest zbyt krótkie, żeby robić coś innego niż to, na czym człowiekowi naprawdę zależy”. Doświadczenia minionych lat uświadomiły jej, że upływ czasu miał też związek z licznymi gorzkimi rozczarowaniami. Teraz Maria zdaje się stać u progu nowego życia. Choć kuszona przez Gemmę obietnicą współtworzenia lepszego świata po rewolucji, częściej wybiera ciepłe i bezpieczne ramiona przyjaciela Bardura albo niezobowiązującą obecność wieloletniej przyjaciółki Ragny.

Tymczasem świat wokół niej portretowany jest w sposób charakterystyczny dla islandzkiej literatury – z ogromnym szacunkiem i empatią do natury, której tylko maleńkim elementem są miotający się w emocjach i przeżywający swoje dylematy ludzie. Wędrówki Marii po islandzkich bezdrożach mają ściśle wytyczony azymut. Zarówno w podróży po swoim kraju, jak i w przypadku własnego życia Maria zdecydowanie wie, dokąd się udać, co zobaczyć i czego doświadczyć. A jednak ulega charyzmatycznej Gemmie, z którą najpierw spędza nieco czasu w Paryżu, a potem usiłuje od niej uciec na rodzimym gruncie, w Islandii. Ciekawe jest przyglądanie się temu, jak bohaterka zabiera ze sobą nową myśl, czasami pozornie irytującą, niekiedy powodującą konsternację. Jak mierzy się z poglądami i emocjami, które są jej obce, ale które próbuje zrozumieć. Dzięki temu „Kobiety z klasą” to powieść iskrząca niemal na każdej stronie. Nawet wówczas, gdy padają oczywiste słowa i gdy formułowane są wnioski pełne truizmów. Elementy zaskoczenia Steinunn Sigurðardóttir umieszcza w różnych miejscach tej książki i najlepsze jest w niej to, że za każdym razem to zaskoczenie jest innego rodzaju. Rozgrywa się w warstwie dosłownej, ale również w symbolicznej – i wtedy jest dużo ciekawsze.

To również ciekawa narracja pytająca o to, czy wszystko, za czym tęsknimy, i to, czego potrzebujemy, za każdym razem musi mieć płeć. Czy przez płeć porządkujemy sobie formalnie swoje codzienne życie uczuciowe, społeczne, obywatelskie? Czy płeć ma być kryterium doboru argumentów w dyskusji o tym, co to znaczy być wolnym i świadomym siebie? „Kobiety z klasą” to bardzo ciekawa rozprawa o tym, czym jest przynależność, jak ją definiujemy i skąd bierze się rozeznanie, że przynależymy właściwie. Książka zderzająca ze sobą różne światopoglądy, które znakomicie rozpisane są w partiach dialogowych – nie wiem, czy to one nie stanowią tego, co w tej powieści najlepsze. Steinunn Sigurðardóttir proponuje też pokazanie egzystencjalnych wątpliwości w zderzeniu z tym, co myślą i czują inni. Jesteśmy bowiem wciąż oglądani i oceniani, nie zdając sobie sprawy z tego, co ktoś może w nas zobaczyć. I jak często na równi warto odrzucać lub przyjmować do siebie czyjeś sugestie – tylko po to, by pozostać sobą w harmonii ze światem wciąż na nowo stawiającym wyzwania. Świetna rzecz z pazurem i intrygującą niejednoznacznością.

2021-06-07

„Moja matka psychopatka. Dorastanie w cieniu potwora” Olivia Rayne

 

Wydawca: Znak

Data wydania: 19 maja 2021

Liczba stron: 400

Przekład: Alka Konieczka

Oprawa: miękka

Cena det.: 42,99 zł

Tytuł recenzji: Miłość i strach

Psychopaci stanowią blisko trzy procent ludzkiej populacji. Funkcjonują w świadomości przede wszystkim jako bohaterowie mrocznych thrillerów. I tę książkę też można byłoby czytać jak thriller, gdyby nie była świadectwem zaburzenia osobowości, które pozostanie w pamięci dużo dłużej niż film o pozbawionym emocji manipulancie. Olivia Rayne zdecydowała się opowiedzieć swoją historię, której narracyjne ramy nadała osoba podpisująca się jako S.M. Nelson. „Moja matka psychopatka” to książka o potężnym ładunku emocjonalnym. Tak trudna w odbiorze, że trzeba sobie robić częste przerwy w lekturze. A jednocześnie jest opowieścią niezwykle potrzebną. Ma nas w założeniu uczulić na obecność psychopaty w naszym otoczeniu i ostrzec, byśmy mogli szybko się od kogoś takiego oddalić. Tymczasem opowieść Rayne okazuje się przejmująca z innego powodu. Mamy tu do czynienia z relacją dziecka i psychopatki. Z taką formą zależności, od której dziecko nie jest w stanie uciec – tak jak powinniśmy to robić my wszyscy, ostrzeżeni przez tę książkę. Są tysiące powodów, dla których mały człowiek będzie tkwił w toksycznej relacji i nie będzie w stanie się z niej uwolnić. Przemoc stosowana wobec dziecka jest przemocą najbardziej bezlitosną, a tu opisaną jako wręcz perwersyjna forma osiągania poczucia władzy przez kobietę, która jest mistrzynią manipulacji i okrucieństwa.

Jest wiele wstrząsających scen w tej książce. Na mnie największe wrażenie zrobiła ta szpitalna, kiedy matka szepcze swojej córce słowa, które na zawsze pozostają w jej pamięci. To też znamienna scena, bo cała portretowana tutaj relacja zasadza się na tym, że nie ma możliwości jej zakończenia. Matka i córka są na siebie skazane. Dziecko doświadcza przerażającej formy kontroli i zawłaszczania. To, co wydaje się najstraszniejsze w tej historii, to labilność emocjonalna. Brak jakiegokolwiek komfortu psychicznego dla dziecka, które w jednej chwili otrzymuje pochwały i uśmiechy, a za chwilę jest karane i wyzywane. Nie ma chyba nic bardziej destrukcyjnego dla umysłu oraz dziecięcego poczucia bezpieczeństwa jak emocjonalna chwiejność, wykluczające się komunikaty i stała presja strachu. Olivia Rayne ukazuje tu setki przerażających oblicz najbliższej jej kobiety. Czy okrucieństwo może być urocze? Czy otoczenie naprawdę nie jest w stanie rozpoznać emocjonalnych gier? Czy dorastająca dziewczynka rzeczywiście w takiej relacji musi być zostawiona sama sobie?

Najmocniej porusza tu postać drugiego planu, ale jakże ważna dla znaczenia całej tej historii. To uległy ojciec, który dopasowuje się do świata rojeń swojej zaburzonej emocjonalnie małżonki. To ojciec mógłby być tą osobą, która uratuje Olivię z opresji albo stanowczo utnie toksyczne zależności, rok po roku coraz mocniej traumatyzujących dziewczynkę. Tymczasem obserwujemy postawy oraz zachowania, które wzbudzają równie wiele emocji co opowieść o codziennych kontaktach matki i córki. Obraz dysfunkcyjnego małżeństwa, w którym dziecko wrasta w coraz większy strach i wychodzi życiu naprzeciw niepewne siebie, poraża autentyzmem. Co istotne, ciekawy jest sposób opowiadania o tym wszystkim. „Moja matka psychopatka” to w dużej mierze narracja reporterska, ale znajdują się w niej liczne fragmenty pełne intymnych wyznań, niecodziennych metafor, zaskakujących puent i wyjątkowo trudnych pytań retorycznych.

Niebywałe jest to, jak w sieci toksycznych zależności wciąż akcentowana jest instynktowna lojalność córki wobec matki. Olivia Rayne wielokrotnie wini samą siebie za to, że jej psychopatyczna rodzicielka karze i dystansuje się, wciąż na nowo buduje między nimi bariery i stale je przełamuje, pokazując dziecku, że między miłością a nienawiścią jest naprawdę cienka granica. A mimo wszystko dorastająca córka kocha matkę i jest gotowa wszystko jej wybaczyć. To dramatyczne utknięcie między chęcią buntu a poczuciem, że matka jest wyjątkowa i jedyna bez względu na to, jak postępuje, tworzy tutaj dramatyczne tło. W tym wszystkim czujemy się bezradni i wściekli, ale ta książka nie wywołuje tylko takich prostych uczuć. Jeśli przyjrzeć się skomplikowanej strukturze manipulacji, można dostrzec, że inteligencja psychopatycznej matki pozwala jej na to, aby swój spektakl władzy nad dzieckiem rozciągać w czasie i modyfikować zależnie od zmieniających się potrzeb oraz oczekiwań córki. Wobec takiej opowieści nasze odczucia zaczynają się komplikować.

Myślę, że to głównie opowieść o miłości i strachu. Wszystko koncentruje się wokół tego, jak bardzo można bać się kochać i jak mocno się kocha mimo niewyobrażalnego strachu. Dlatego jest to rzecz o jednym i drugim od pierwszego zdania do samego końca. Bo trudno orzec, czy „Moja matka psychopatka” to książka, w której można postawić ostatnią kropkę. Kolejne opowieści uzupełniają miniwykłady o cechach osobowości psychopatycznej. Wiele przywoływanych wydarzeń wydaje się wręcz absurdalne, ale najbardziej mrocznym elementem jest tu całkowity brak odpowiedzialności matki za to, co robi, jak krzywdzi, w jaki sposób wpływa na osobowość swojego dziecka. Ta toksyczna zależność jest jednocześnie coraz silniejsza. Rayne opowiada o tym, że nie sposób wyzwolić się z relacji, której intensywność jest naznaczana przez okrucieństwo. To są przeżycia traumatyczne, ale również takie, które wyjątkowo silnie wiążą dwie osoby. Dlatego to także sugestywnie napisana książka o wiecznej, szczelnie zamkniętej i zawsze przerażającej życiowej klatce.

Niewyobrażalne wręcz formy dominacji zbudowane są tu oczywiście na spirali kłamstw. One tworzą coraz trudniejszą do zniesienia sieć zależności. Fałsz kryje się na każdym kroku. Doskwiera wyjątkowo dziecku, które chce być szczere, a uczy się toksycznego dopasowania – aby przetrwać w równie toksycznej relacji. Rayne opowiada, jakim koszmarem jest życie w dwóch rzeczywistościach równoległych: w zamkniętej i dusznej przestrzeni, gdzie bliskość matki odbiera oddech, i w świecie otaczającym bohaterkę tej książki, w którym praktycznie nikt nie dostrzega, jak bardzo zniewolona i straumatyzowana jest dziewczynka chcąca za wszelką cenę dostosować się do reguł tego normalnego świata. „Moja matka psychopatka” to również wnikliwe studium uzależniania od siebie dziecka, modelowania jego życia, agresywnego i postępującego sterowania każdym jego aspektem. Matka Rayne wpływa na wszystkie jej decyzje, na nienawiść do własnego ciała, nastoletnie związki z chłopcami, wybór strojów czy stylu życia. Bardzo wiele w tej historii dusznego fatalizmu, jednak nie jest to książka mająca przygnębiać. Istotna dla wszystkich, którzy nie rozumieją, czym jest osobowość psychopatyczna, ale ważna także dla tych tkwiących w relacjach z osobami z zaburzeniami osobowości. Rayne opowiada o tym, kiedy następuje właściwy moment, aby odejść. Jednocześnie to narracja o związku do śmierci – śmiertelnie okrutnym i wyjątkowo bolesnym. Ta opowieść z pewnością pozostawi ślad w wyobraźni czytającego, a sama w sobie jest przejmującym studium dziecięcej krzywdy, za którą nikt nigdy nie weźmie odpowiedzialności i nie zostanie ukarany. Wstrząsająca rzecz, którą otwiera sugestywna scena tonięcia córki na oczach matki. Wokół tej metafory Rayne buduje historię o tym, co to znaczy wypłynąć na powierzchnię i złapać oddech.