2009-08-23

"Wtajemniczenia" Michał Komar

Wyborna to proza. Niezwykłe połączenie smaków kulinarnych i smakowitych nawiązań do znanych dzieł kultury. Smakujemy zupę rakową i rozważania na temat „Wizyty starszej pani” Dürrenmatta. Tartę ze śliwkami i filozofię Szestowa. Kuropatwę w śmietanie i rozmyślania o „Antygonie”. Omlet z ostrygami i Kanta. Pieczone drozdy oraz Bierdiajewa. I jeszcze wiele smakowitości we „Wtajemniczeniach”, które są wspaniale rozegraną literacką grą z kwestią smaku. I tego Herbertowskiego, i tego pozwalającego rozkoszować się finezyjnymi potrawami. Smakowita książka. Proza, przez którą niemal się przepływa. Opowieść o kolejnych stopniach duchowych i kulinarnych wtajemniczeń, będąca opowieścią o fundamentalnych wartościach i sposobach ich postrzegania na przestrzeni wieków. To także opowieść o życiu i opowieść, w której tego życia doświadczanie w najbardziej finezyjny sposób pozwala na dostrzeżenie tego, o czym na co dzień zapominamy. To książka o pragnieniach ducha i żołądka, o ich zaspokajaniu i o ciągłym apetycie na życie, o którym opowiada tajemnicza pani E.

Pani E. jest wiekową damą, która do swego salonu zaprasza gości i rozmawia z nimi. O czym? O duszy, o sprawiedliwości, o życiowym fatum; o autorytetach, współczesnym heroizmie, o przemijaniu, o sztuce w służbie ascezy; o teatrze, kwestii katharsis i dylematach bohaterów starożytnych sztuk dramatycznych. Tematyka poruszana przez Panią E. jest równie bogata co potrawy, które przygotowuje jej służący, przysłuchujący się rozmowom swojej chlebodawczyni. Pani E. przeżyła bardzo wiele, jeszcze więcej przeczytała i wyrobiła sobie poglądy o zmienności świata na tyle elastyczne, że nietrudno odnaleźć jej się we współczesnych czasach, w których część ważnych dla Pani E. idei wydaje się anachronizmami. Pani E. jest sceptycznie nastawiona do współczesnego mistycyzmu: „Mam ograniczone zaufanie do mistyków. Mówi taki, że doznał stanu trwogi oraz iluminacji, a potem wychodzi, że nałykał się sporyszu albo exctasy”. Ma także swoją koncepcję co do tego, jakiego kodu używa się do zażegnania sytuacji konfliktowych: „Jak świat światem, we wszystkich językach istniały, istnieją i istnieć będą trzy zwroty czarowne, a więc takie, których wypowiedzenie wnosi między ludzi skłóconych nadzieję pokoju. Pierwszym z nich jest przepraszam, drugim – dziękuję, trzecim zaś – spierdalaj”. Pani E. wspaniale wykorzystuje swą erudycję, będąc jednocześnie dosadną, bezpośrednią i zabawną. Dyskusje na temat dylematów bohaterów Sofoklesa, Dostojewskiego czy Dürrenmatta traktuje przede wszystkim jako specyficzny rodzaj rozrywki, w której doświadczenia życiowe z literatury konfrontowane są z dylematami, jakie dręczą współczesnego czytelnika znanych z kanonu lektur. Rozrywka ta stanowi dla niej sposób na oderwanie się od myśli o przemijaniu i świadomości, że jej życie się już kończy. Intelektualne dysputy przy wykwintnych posiłkach stają się jednocześnie wyzwaniem dla tego, który jedynie usługuje, a który stopniem oczytania i otwartości umysłu bynajmniej nie ustępuje starszej pani.

Cóż to bowiem za służący i kucharz, który lekturę „Fenomenologii ducha” Hegla kwituje w sposób następujący: „Proza jędrna, nieco węzłowata. Kojarzy się ze starannie przyrządzonym osso buco lub niestarannie utartym crème brûlée”? Postać, dzięki której możemy zbliżyć się do stołu i umysłu Pani E., będzie jednocześnie przewodnikiem po świecie, w którym by zrozumieć idee, trzeba mieć najpierw pełny żołądek. I teraz można by się zastanowić, czy Michał Komar – doktor nauk humanistycznych i profesor Collegium Civitas – rozgrywa przed nami symboliczną literacką grę, czy też całkiem serio każe traktować bohaterów i ich przemyślenia. Czy wykorzystane cytaty, zgrabne aluzje, wnikanie w biografie znanych ludzi i czynienie z literatury i filozofii sposobu na zręczną manipulację poglądami czytelnika to protest wobec współczesnych dokonań pisarskich, szargających autorytety, niszczących tradycję i ośmieszających formę powieści? Czy takie pisanie jak pisanie Komara, pełne odniesień do tekstów coraz mniej obecnych w zbiorowej świadomości, jest pisaniem tak poważnym, jak poważnym się wydaje przy lekturze pierwszych rozdziałów? Zagadek w tej książce jest naprawdę sporo. Dlatego trzeba świadomie przeżyć tytułowe wtajemniczenia.

To opowieść utkana z poglądów i biografii innych, ale tak naprawdę rzecz niepowtarzalna. Brakuje takich książek na współczesnym rynku wydawniczym. Naprawdę smakowita proza – w sensie dosłownym i metaforycznym. Warto dać się uwieść opowieściom Pani E. i warto tę książkę dobrze przeżyć. To powieść, która nie otwiera się na przyszłość. Ona pokazuje symbolikę i magię tego, co minione. Szuka tam odpowiedzi na pytania, jakich współczesny człowiek już sobie nie stawia. I tam też - być może w słowach Szestowa - odnaleźć możemy odpowiedź na pytanie o to, jak żyć.

Wydawnictwo Świat Książki, 2009

2009-08-20

"jesteśmy przynętą, kochanie!" Elfriede Jelinek

Przeczytałem. Żyję. Jakoś trudno jest mi się pozbierać, ale cieszę się, że jestem już na zewnątrz świata rojeń Elfriede Jelinek. Tak okrutnej książki dawno nie czytałem. Jej okrucieństwo bierze się z tego, że czytelnik to zarazem ofiara; pranie mózgu, jakiemu poddaje się podczas czytania debiutanckiej książki noblistki, trudno porównać do czegokolwiek. Trudno z czymkolwiek zestawić samą tę powieść. To, co autorka w niej wyczynia powoduje, że dokonania Tristana Tzary czy rosyjskich formalistów to jedynie dziecięce zabawy z słowem. Słowo, którym operuje Jelinek w „jesteśmy przynętą, kochanie!” jest brzytwą, tnie rzeczywistość, szatkuje, rozrzuca w nieładzie… a potem zbiera w całość i jeszcze raz miele, dekonstruuje, szarpie, rozdziera. Tego się nie da czytać! Tego nie można w żaden sposób świadomie przeżyć. Tego, co wypisała Jelinek, nie da się opisać za pomocą słów i żaden termin, żaden desygnat, nic, nic, nic nie odda skomplikowanego charakteru tej prozy. Nie można tej książki po prostu przeczytać, bo tu prawdopodobnie nie o czytanie chodzi. Wydana przed blisko 40 laty powieść wiązana jest z okresem walki z depresją, jaki przeżywała autorka. I to wszystko tu widać, bo pomijając formalną, trudną do opisania strukturę książki, jej przesłanie jest co najmniej mroczne.

Jelinek nawiązuje do twórczości powstałej w latach pięćdziesiątych minionego stulecia Wiener Gruppe. Awangardowość tej książki to przede wszystkim całkowita ignorancja dla zasad interpunkcji. Jedynym, bardzo ważnym i symbolicznym znakiem interpunkcyjnym, jest kropka. Co poza tym? Tekst składa się z 73 części, tworząc coś na kształt kolażu, w którym sklejone są ze sobą tropy z kultury masowej końca lat sześćdziesiątych XX wieku oraz nawiązań do tekstów literackich oraz filozoficznych. Rozdziały nie łączą się ze sobą. Co więcej, każdy rozbija się na chaotyczne ministruktury, w których tworzone jest jakieś zdarzenie, obraz, refleksja, ale wszystko to jest nietrwałe i rozpada się samo w sobie. Bohaterami są postacie z filmów, komiksów, muzycy, aktorzy (niekoniecznie wybitnej branży); wszyscy w tyglu zmierzających najczęściej do autodestrukcji czynności, wśród których na pierwszym planie jest przemoc (psychiczna i fizyczna), pornografia, poniżanie, ucieczka (bieg), konflikty (wewnętrzne, wojenne) i… przejmująca samotność.

Jedyną stale pojawiającą się w tej karkołomnej mozaice postacią jest niejaki Otto. Jego tożsamość nie jest znana; tym bardziej, że zmienia wiek, pochodzenie, wykształcenie i poglądy. Otto wydaje się jednak wszechobecny. „w każdym z nas jest trochę ottona wszędzie tam gdzie śmieją i bawią się dzieci gdzie kobieta i mężczyzna szczęśliwie leżą razem i wypełniają obowiązki gdzie szczęśliwa matka w bólach jednak się uśmiecha gdzie zgrzybiała staruszka z równie zgrzybiałym staruszkiem radują się wiosennym słońcem wszędzie tam w mieście i na wsi otto jest u siebie”. Otton to idea, fantazmat; Otto to specyficzny przewodnik po tym świecie bez logiki, bez ładu, bez sensu i bez jakiegokolwiek stałego punktu, z którego można obserwować poczynania bohaterów.

Jelinek wyszydza sposób przekazywania informacji przez media. Ciąg nieuporządkowanych zdarzeń tworzy przede wszystkim szum. Szum, w jakim nie sposób się odnaleźć. I nie o to chodzi, że my się mamy w tej książce odnajdować. My ją mamy współtworzyć, modyfikować i zmieniać tak, jak czyni to sama Jelinek. Na początku autorka podaje alternatywne wersje tytułu powieści; z czasem można się przekonać, że tytuły rozdziałów mówią dużo więcej niż to, co proponowane jest przed lekturą. Nie trzeba też jej czytać rozdział po rozdziale, bo tu nie o to chodzi. Kluczy do zrozumienia tekstu jest bardzo wiele, ale ja swojego nie znalazłem.

Nie mogę tej książki polecić. Nie mogę zachęcić do czytania czegoś, co będzie udręką. Nie jestem w stanie w żaden sposób poskładać tego wszystkiego, o czym opowiada Jelinek i nie jestem w stanie uznać, że to książka warta poznania. Nie lubię być ofiarą. Nie lubię być masakrowany przez autora. Nie uznaję w końcu peanów na cześć tej książki, które wynikają z jej awangardowości. Nie będę się zachwycał tym chorym strumieniem świadomości tylko dlatego, że Jelinek wielką pisarką jest, ma Nobla i w ogóle. Przeczytałem. Żyję. Za wrażenia nie dziękuję.

Wydawnictwo W.A.B., 2009

2009-08-19

"W co grał De Niro" Rawi Hage

Konflikty od lat niszczące Bliski Wschód znalazły już swe odzwierciedlenie w literaturze przełożonej na język polski. Wystarczy sięgnąć po „Rury” Etgara Kereta, by przyjrzeć się chaosowi i bezsensowi walk w Izraelu ukazanych w pełnych gorzkiej ironii opowiadaniach. Rawi Hage przenosi nas do sąsiedniego Libanu, gdzie oczyma młodego bohatera przyjrzymy się wojnie, która rozbija Bejrut i wywołuje pustkę. „W co grał De Niro” to książka przejmująca, chociaż nie przekonuje do końca. Książka, z której przesłaniem można by dyskutować, ale jednocześnie wstrząsający zapis tego, w jaki sposób ludzka psychika może zostać zrujnowana w piekle bratobójczych walk.

Bassam Al-Abjad nie chce walczyć o wyzwolenie Bejrutu, nie chce mieć nic wspólnego z bojówkami, wybuchami bomb, konfliktami etnicznymi i społecznymi. Nie chce mieć także nic wspólnego ze spiralą nienawiści, jaka wywołuje eskalację konfliktu libańskiego i nie chce uczestniczyć w sianiu przemocy. Nie chce, a jednocześnie nie rozstaje się z pistoletem; potrafi użyć broni i granatu, okrutnie potraktować kogoś, kto staje na jego drodze, potrafi w końcu sprytnie oszukiwać i wyprowadzać pieniądze z pewnego kasyna. To, o czym marzy Bassam, to ucieczka z Bejrutu. Obraz miasta przedstawiony w powieści faktycznie wywołuje chęć ucieczki. Psychoza strachu, nieregularne dostawy energii elektrycznej i wody, bomby zamieniające w ruinę przypadkowe budynki, a przede wszystkim ciężka do zniesienia atmosfera nieustającego zagrożenia. Metaforycznym odzwierciedleniem życia w Bejrucie lat osiemdziesiątych jest scena rozstrzelania bezdomnych psów, porzuconych przez swoich właścicieli-emigrantów z Libanu. Z czasem Bassam także poczuje się jak taki odrzucony przez wszystkich pies. Osamotniony, osierocony, oszukany przez przyjaciela. Bo o męskiej przyjaźni w ruinach płonącego miasta i o jej rozpadzie jest przede wszystkim ta książka.

Najbliższym przyjacielem Bassama jest George, zwany także De Niro. George nie zamierza emigrować, dla niego konflikt libański jest sposobem na zatracenie się. Zwerbowany przez bojówki, oszołomiony narkotykami, staje się coraz bardziej dziki i nieprzystępny. Ten sam George, z którym Bassam leniwie spędzał kiedyś czas, potem z zimną krwią morduje Palestyńczyków i szczegółowo opowiada przyjacielowi o swych czynach. George z czasem zaczyna igrać z losem; zaczyna grać z życiem w grę, którą mogliśmy oglądać w filmie „Łowcy jeleni” z Robertem De Niro. W co gra George? I czy tak naprawdę to gra, w jakiej warto brać udział? Kiedy wyznacznikiem dalszego życia stanie się pusta komora i niewystrzelony z pistoletu pocisk, Bassam wie, że stracił przyjaciela i nic już nie trzyma go w Libanie.

Bassam to tak naprawdę dziecko, które zbyt wcześnie musiało stać się dorosłym, bo nie miało innego wyjścia. Śmierć rodziców, coraz trudniejsze relacje z przyjacielem, nieudany związek z Raną i erotyczna fascynacja ciotką George’a. Bassam przeżywa porażki, stając się coraz bardziej samotny. Jedyne, czemu może wierzyć, to pistolet i pieniądze od wuja Na’ima z Zachodniego Bejrutu. I tylko to ma ze sobą, kiedy któregoś dnia wsiada na statek płynący do Marsylii. We Francji odszuka przyrodnią siostrę George’a i z oddalenia mierzyć się będzie z tym, kim stał się dla niego jego przyjaciel.

Co jednak wydarzy się, zanim Bassam wsiądzie na statek i jakie będzie to zdarzenie miało konsekwencje w przyszłości – tego dowiemy się, czytając ostatnią część opowieści o straconych złudzeniach i zniszczeniu wojny domowej w Libanie, która największą czystkę czyni w duszy Bassama.

Bohaterowi towarzyszy jakieś mroczne fatum. To nie tylko przekleństwo pieśniarki Fajruz, której głos zamienia życie w piekło. To przede wszystkim dramat utraty samego siebie i dramat osobistej rozpaczy, której Bassam nie jest w stanie wyrazić. Hage tworzy wizerunek pozbawionego skrupułów młodego człowieka, który za wszelką cenę próbuje wymazać z pamięci wszystko to, co spowodowało, że jest taki, jaki jest. Czy można Bassama nazwać nihilistą? Czy w swoich cierpieniach wewnętrznych do końca jest przekonujący? Czy można zwyczajnie tę postać polubić? I czy Hage proponuje jakąkolwiek drogę prawdziwej ucieczki od libańskiego piekła?

Warto przekonać się, w co gra powieściowy De Niro. To gra przypadku, ale i gra, w której stawką jest życie.

Państwowy Instytut Wydawniczy, 2009

2009-08-17

"Margot" Michał Witkowski

"Margot to królowa szos, kierowca tira. Margot to kobieta upadła, która swego upadku się nie wstydzi. Margot to ucieleśnienie pragnień wszystkich kierowców w przepoconych podkoszulkach na ramiączkach, z kabin oklejonych wizerunkami gołych bab. To także efemeryczna postać, którą nie do końca można określić, a którą nazywa głos wewnętrzny: Margot, idź w noc, idź w noc, zatankuj i idź w noc, noc jest największą kurwą (...). Ale zanim Margot pójdzie w noc, poznamy jej historię oraz dwie inne pasjonujące opowieści, które może nijak się ze sobą wiążą, ale są spisane językiem żywym, donośnym i przekonującym. Przaśnym, bulwersującym i niepowtarzalnym. Jakość Witkowskiego gwarantowana!"

Wydawnictwo Świat Książki, 2009

Całość tekstu na stronie Gpunkt

2009-08-16

"Taras z uroczynem" Mia Couto

Magiczna książka. Realistycznie magiczna. Niewyobrażalnie smutna, a przy tym tak ciepła i tak ujmująca. Lekkość pisania portugalskiego prozaika idzie w parze z osobistym zapewne (pisarz urodził się w Mozambiku) rozliczeniem z cierpieniami, jakich doświadczali przez lata ludzie w ojczyźnie autora. Couto zamyka tradycje, wierzenia, system wartości i moralność czarnej ludności Mozambiku w zaminowanej fortecy São Nicolau, gdzie pewnego dnia przybywa ze stolicy kraju policjant, mający rozwikłać zagadkę śmierci dyrektora przytułku dla starców, Vasto Excelêncio. Tam czas toczy się swoim własnym rytmem, tam oszałamia zapachem uroczyn; tam kryją się ci, którym okrucieństwo dwudziestu ostatnich lat po odzyskaniu przez Mozambik niepodległości odbiera poczucie bezpieczeństwa, w jakim zawsze żyli.

Głównym bohaterem tej niezwykłej opowieści jest… nieboszczyk. Ermelindo Mucanga zmarł zaraz po tym, kiedy jego ojczyzna pożegnała Portugalczyków i zaczęła być suwerenna. Podczas pochówku Ermelindo nie zachowano jednak tradycyjnego porządku, jego śmierć nie przyniosła mu ukojenia i teraz jako xipico, czyli zbłąkany duch, próbuje odnaleźć spokój, ponownie pojawiając się w świecie żywych. Za namową łuskowatego pangolina postanawia wstąpić w ludzkie ciało i tak oto nieżyjący cieśla wedrze się do świadomości Izidine’a Naíty, którego zadaniem jest wyjaśnić, dlaczego i z czyjej ręki zginął Excelêncio. Ermelindo jest nie tyle zabłąkaną duszą z zaświatów, co specyficznym posłańcem. „Jestem takim niewydarzonym posłańcem: niosę bogom posłanie od ludzi. Ale zwlekam z doręczeniem”. Jego misja ma w sobie tak samo wiele niejednoznaczności, jak bardzo niejednoznaczni są pozostali bohaterowie tej opowieści.

Naíta podejmuje się przesłuchania mieszkańców odciętej od świata minami fortecy. Co się okazuje? Tak naprawdę każdy ze starców przyznaje się do zabicia Vasto Excelêncio. Motywy mieli różnorodne, ale chodzi w ich opowieściach przeze wszystkim o doświadczenie samotności i wyobcowania. Caelano Navaia, dziecko-starzec, skazany na klątwę, umierający za życia i odmawiający sobie jakiejkolwiek radości w swej smutnej egzystencji zakłada, że zabił dyrektora w zemście za przerwanie obrzędu przywracania go do prawdziwego życia. Domingos Mourão natomiast, rdzenny Portugalczyk, który podpala sawannę, by nie była wieczna i kocha Afrykę, czując się w niej mimo wszystko jak outsider, zwierza się podczas przesłuchania, że Vasto zginął z jego ręki, bo był okrutny dla swej żony. Nhonhos zaś, opisujący niezwykłą genezę człowieczeństwa i udowadniający jedność duszy ludzkiej i drzewa, zdradza iż zabił Excelêncio z miłości do miejscowej pielęgniarki, Marty Gimo (która także podda się policyjnemu przesłuchaniu). W końcu Nãozinha, miejscowa czarownica, która twierdzi, że nocą zamienia się w wodę, zabiła w Vasto ducha własnego ojca. Kto z nich mówi prawdę, kto kłamie? A może tajemnica śmierci dyrektora ukryta jest gdzieś między dramatycznym listem jego żony Ernestiny a tajemnicami Marty, która uwodzi Izidine’a? Zastanawiające jest także to, że ciała zabitego nie odnaleziono.

Kryminalna zagadka to jedynie pretekst do malowniczego ukazania kolorytu mozambickiej prowincji oraz nakreślenia symbolicznego tła opowieści o sensie życia, ciągłości tradycji, o okrucieństwie nowych czasów i odbieraniu autonomii mitom i wierzeniom, na których opierał się wieloletni porządek. Jaki jest porządek w fortecy São Nicolau? Na pewno inny niż w świecie zewnętrznym, nieprzyjaznym jej mieszkańcom; w świecie, z którego przybywa także Naíta. Świat fortecy to świat logiki na opak: „Tutaj to trawa zjada krowę, a nie odwrotnie”. Świat, który przypomina o sobie, o swej magii, niezwykłości, o tajemnicach życia i śmierci. Marta wyjaśnia Naície znaczenie snutych przez starców opowieści: „Ci starcy to przeszłość, którą chcesz w sobie tłumić. Przypominają ci, skąd pochodzisz”. Starcy to strażnicy fortecy, strażnicy korzeni, o których zapomina policyjny przybysz. „Taras z uroczynem” to zatem opowieść o rzeczywistości, która odchodzi w zapomnienie. Rzeczywistości, której pamięć ocalić mogą tylko opowieści starców i ład, w którym mogli żyć przez lata. Couto oddaje głos tym, którzy w Mozambiku głosu nie mieli i dzięki temu pozwala nam poznać kraj swego urodzenia ze strony, jakiej nigdy nie poznamy z prasowych i telewizyjnych doniesień o jednym z najbiedniejszych krajów Afryki.

Ta książka pokazuje jednak bogactwo Mozambiku. Bogactwo tradycji, niepowtarzalność kultury i piękno, które symbolizuje tytułowy uroczyn – obecny w życiu zarówno żywych, jak i umarłych. „Taras z uroczynem” przekracza nie tylko granicę życia i śmierci wraz z głównym bohaterem. Chodzi przede wszystkim o granicę, która oddziela dziewiczą kulturę od świata, w którym tak naprawdę nie ma już żadnych granic.

Wydawnictwo Świat Książki, 2009

2009-08-15

"Ewangelia ognia" Michel Faber

Czy Michel Faber pozazdrościł sukcesów Danowi Brownowi? Niekoniecznie. Chociaż wartka opowieść o odkryciu i medialnym propagowaniu piątej ewangelii przez pewnego kanadyjskiego ateistę niebezpiecznie zbliża się do bestsellerowych bajań autora „Kodu Leonarda da Vinci”. Jest też w tej książce coś, co każe ją połączyć z sensacyjnością prozy Browna, wszak Faber kilka razy wspomina o tym autorze. A może jest tak, jak komentuje to w recenzji opublikowanej ewangelii czytelniczka internetowa? „Może Dan Brown napisze powieść na podstawie tej książki i będzie to wielki hit”. Czy „Ewangelia ognia” będzie hitem w Polsce, tego nie wiem. Wiem natomiast, że to doskonale napisana satyryczna powieść o medialnym okrucieństwie wydawnictw, o Chrystusie jako symbolu i Chrystusie jako człowieku, o marności świata karmionego złudnymi przekazami mediów masowych i o ogniu pożądania sensacji, który spala współczesnego człowieka.

Po egzystencjalnej zadumie i mrocznym niepokoju, jakich mogliśmy doświadczyć po wydaniu „Bliźniąt Fahrenheit”, Faber podąża tym razem drogą wytyczoną przez jego powieść „Pod skórą”. Czyta się bowiem „Ewangelię ognia” z takimi samymi wypiekami na twarzy jak opowieść o tajemniczej nieznajomej, której nie powinno się zapraszać do samochodu. I tyle samo emocji wywoła historia, która nigdy nie mogła się wydarzyć, a przecież doskonale imituje współczesne życie, jego lęki, oczekiwania i wzruszenia.

Theo Griepenkerl podczas odwiedzin w muzeum w Mosulu, przypadkowo odkrywa tajemnicze zapiski z pierwszego wieku naszej ery. Ich autorem jest Malchus – człowiek, który towarzyszył Jezusowi w jego ostatniej drodze i był świadkiem konania na Golgocie, które przedstawia w sposób nie symboliczny, a naturalistyczny. Theo podejmuje się tłumaczenia tekstów Malchusa, bo doskonale zna aramejski, ale szybko przekonuje się, że piąty ewangelista to zwyczajny nudziarz. Równie szybko jednak dochodzi do wniosku, że sprzedanie tekstu do wydawnictwa będzie interesem jego życia. Życia, którego nie zamierza wieść w wynajętym mieszkaniu z pomarańczowymi ścianami i wśród wspomnień byłej dziewczyny, która oddała się namiętnym pieszczotom z fotografem o wdziękach znacznie atrakcyjniejszych niż wdzięki Theo. Kiedy bohater podpisuje – w jego mniemaniu mało atrakcyjną – umowę z wydawnictwem akademickim Elysium, rozpoczyna się prawdziwy zwrot w jego życiu, bo publikacja tak niezwykłego tłumaczenia zmieni życie zarówno Theo, jak i tysięcy czytelników „Piątej ewangelii”.

Kim jest Theo? Naukowcem, który zamierza ujawnić światu niezwykle ważny dla nauki tekst? Rozgoryczonym i sfrustrowanym inteligentem, jaki zamierza pokazać innym swą prawdziwą wartość? Żądnym sławy i pieniędzy egoistą? Nieznającym dobrych manier gburem, który każe nosić zakupy swej agentce? Tchórzem, który ze strachu przed porywaczami jest w stanie nagrać na wideo wszystko to, czego sobie życzą? A może współczesnym Prometeuszem, który próbuje zbawić ludzkość od grzechu popadania w religijne dogmaty, chcącym „dać ludziom narzędzie, które pomogłoby im zerwać z religią jak z nałogiem, żeby przestali czcić zmarłych i wreszcie zajęli się problemami żywych”?

W krótkim czasie jego publikacja zawojuje świat. Będzie się to wiązać z gigantyczną machiną promocyjną, której ruchy odkryją coraz to nowe, niekoniecznie chwalebne strony wydawców. Theo zacznie także z wypiekami na twarzy śledzić internetowe reakcje czytelników swojej książki, występować w programach telewizyjnych i brać udział w rozmaitych formach promocji do momentu, gdy spotkanie autorskie w pewnej nowojorskiej księgarni nie zamieni się dla jej uczestników w piekło, a dla Theo w piekielną drogę ku odkupieniu swoich grzechów.

Faber szydzi ze współczesnych mitów o sukcesie wydawniczym, ale jednocześnie pokazuje sytuację, w jakiej znajduje się autor kontrowersyjny i przereklamowany. Zapiski Malchusa stają się jednak – i o tym można się przekonać z czasem – ironicznym komentarzem do zdarzeń, jakie mają miejsce po ich publikacji w XXI wieku. To, o czym pisze Malchus, redefiniuje pojęcie Mesjasza, ale jednocześnie podważa także zaufanie do sposobu, w jaki media ukazują dzisiaj rzeczywistość. Ewangelia odkryta przez Theo stanie się tekstem wywołującym fale ognia. Ognia, który nabierze symbolicznego znaczenia w książce, w której symbole będą miały duże znaczenie.

Dostaje się od Fabera środkom masowego przekazu i odpowiedzialnym za dobór lektur trafiających potem na listy bestsellerów. Dostaje się w końcu samej tradycji chrześcijańskiej i sposobom jej odbioru w kulturze masowej. To także książka o wyraźnym zabarwieniu politycznym, krytykująca inwazję Amerykanów w Iraku, ale najważniejsze są w niej satyryczne wizerunki autora, wydawcy, modelowego czytelnika i… tego, jak wiele można powiedzieć o książce, której wiarygodność stanie pod znakiem zapytania.

Świetna powieść z otwartym zakończeniem, dzięki któremu losy Theo i jego publikacji zaczynają się w naszej wyobraźni dokładnie z chwilą, kiedy autor stawia ostatnią kropkę. Warto zachować wobec „Ewangelii ognia” dystans i poczucie humoru, a stanie się lekturą wyborną i taką, przy której Dan Brown zwyczajnie wysiada. Amen.

Wydawnictwo W.A.B., 2009

2009-08-13

"Wilgotne miejsca" Charlotte Roche

Kiedy pod koniec lat sześćdziesiątych minionego stulecia Philip Roth opublikował „Kompleks Portnoya”, w Ameryce wybuchł skandal. Powieść o obsesji onanizowania się młodego bohatera ukrywała szereg rozterek związanych z pochodzeniem i tożsamością głównego bohatera. Nikt nie podejrzewał, że 40 lat później w Niemczech pewna prezenterka telewizyjna pokusi się o wydanie równie skandalicznej powieści o problemach niedbającej o higienę nastolatki; problemach z gatunku waginalno-odbytniczych. „Wilgotne miejsca” to tak naprawdę powieść o opresyjnej rodzinie w rozpadzie, o okrucieństwie rozwodu widzianego oczyma dojrzewającej dziewczyny, o pruderii matki i destrukcyjnym wpływie jej nadopiekuńczości. Powieść naturalistyczna i pełna fatalizmu. Powieść fatalna i – nie ma co ukrywać – po prostu obrzydliwa. Jeżeli to jest nowa jakość współczesnego pisania o kobiecości, kobiety powinny być mocno sfrustrowane, a jeśli odpowiedź na kult piękna idealnego, pozbawionego naturalnych woni, kształtów i zapachów, to propozycja skrajna, szokująca tanią prowokacją i zwyczajnie prosta, by nie powiedzieć prostacka.

Helen Mamel przebywa w szpitalu z powodu wstydliwej choroby odbytu. Ale dla tej niezwykłej osiemnastolatki jej schorzenie bynajmniej nie jest wstydliwe. Czego tu się wstydzić? Kobiecego ciała, które Helen z jednej strony gloryfikuje, a z drugiej uprzedmiotawia? Bohaterka bez pruderii opowiada o genezie bolesnej szczeliny odbytu, dokładnie opisuje zmiany skórne i podskórne, w końcu zamawia u lekarza wycinek zainfekowanej części ciała, by potem uważnie go obejrzeć, a następnie sfotografować odbytnicze rany pooperacyjne i upajać się zdjęciami, które dokumentują stan jej tyłka po zabiegu.

Helen ma za nic higienę osobistą. Co więcej, Helen podnosi do rangi afrodyzjaku zapach swoich wydzielin pochwowych. „Palec na krótko zanurzyć w cipce, położyć odrobinę śluzu za uszami i rozetrzeć. Zdziała cuda już przy pocałunku na powitanie”. Dziewczyna zakłada, że wszelkie przejawy dbałości o higienę są świadectwem lęku przed prawdą. A jaka jest prawda według Helen? „W rzeczywistości wszystkich nas przecież kręcą zapachy cipki, chuja i potu. Tyle że ludzie zwykle są oderwani od natury i uważają, że wszystko, co naturalne, śmierdzi, a co sztuczne, pięknie pachnie”. Bohaterka „Wilgotnych miejsc” jest naturalna aż do przesady. Jest naturalnie obrzydliwa i nienaturalnie zaburzona, a jeżeli takie dziewczęta naprawdę istnieją, to tylko w chorej wyobraźni autorki.

„Uprawiam drzewka awokado. Poza pieprzeniem się to moje jedyne hobby”. Trzecim można by nazwać roznoszenie bakterii i celebrowanie ich obecności w codziennym życiu. Helen bez skrępowania opowiada o swym bujnym życiu erotycznym, o niehigienicznym życiu, o całej gamie sposobów zadowalania samej siebie, o wydzielinach i wydalinach pełniących funkcję ambrozji, którą chora bohaterka Roche mogłaby pijać codziennie. Jak na osiemnaście lat Helen przeżyła naprawdę wiele. Sterylizacja na złość matce (na złość jej pobożności także programowy ateizm). Wizyty w domach publicznych i seks z kobietami, zwłaszcza podczas krwawienia miesiączkowego. Golenie owłosienia w intymnych miejscach przez poznanego przygodnie czarnoskórego amatora tego typu rozrywek erotycznych. Przygody z narkotykami i licznymi mężczyznami. Przede wszystkim jednak rozwód rodziców i ból z tym związany. Odbytnicze dolegliwości Helen i pobyt w szpitalu nimi spowodowany stają się możliwością do pogodzenia zwaśnionych rodziców i temu bohaterka poświęca równie wiele energii co opowieściom o brudzie, śluzie, krwi, spermie i wyuzdanych formach samogwałtu.

Autorka winna wzbudzać współczucie, bo w gruncie rzeczy jest zagubionym dzieckiem, które tak naprawdę nie zna własnych rodziców. Winniśmy także pod maską perwersji, pretensjonalności i wulgarności odnaleźć skrzywdzone dziecko, które za wszelką cenę próbuje zwrócić na siebie uwagę. Jedyne, co zwraca uwagę podczas lektury „Wilgotnych miejsc”, to posunięta do granic możliwości prowokacja, która czyni z tej książki leksykon wszelkich możliwych obrzydliwości związanych z erogennymi sferami kobiecymi. Jeśli współczesna kobieta ma się przejrzeć w powieści Charlotte Roche, lustro może nie wytrzymać tego odbicia.

Doznania podczas czytania na pewno będą niepowtarzalne. Parafrazując słowa Joanny Goddard z okładki książki mogę jedynie napisać: „Drodzy państwo, przygotujcie się na niesmak”. Bardzo, ale to bardzo nieudana prowokacja.

Wydawnictwo Czarna Owca, 2009

2009-08-12

"Hohaj" Elisabeth Rynell

„Hohaj” to skandynawska opowieść o miłości. Podwójna opowieść o miłości, bo Elizabeth Rynell upiekła dwie pieczenie na jednym ogniu i połączyła niemiłosiernie ckliwe wyznania kobiety doświadczonej przez śmierć ukochanego z sentymentalną opowiastką o miłości pewnego tajemniczego wędrowca i skrzywdzonej przez los oraz okrutnego ojca dziewczyny. Podwójnie ciężkostrawna to opowieść i podwójnie nużąca. Oparta na utartych schematach powieści miłosnej, obudowana patetyczną symboliką i wtłoczona w chłodny pejzaż szwedzkich bezdroży.

„Bezdroża w tej powieści zwą się Hohaj. Kiedyś można było odczytać znaczenie tego słowa, teraz to tylko znak. Rozpadła się sieć znaczeń, w którą było wplecione”. Rozpada się nie tyle sieć znaczeń, co struktura tej powieści. Poznajemy bowiem przeszłość, w której odbić się ma teraźniejszość. Poznać smutek i melancholię współczesnej anonimowej bohaterki można dzięki opowieści o Aronie i Inie, którzy pokochali się miłością wielką i żarliwą. Rynell doskonale wyciska z oczu łzy, kiedy opowiada o smutnym dorastaniu Iny bez matki i pod okiem ojca-tyrana, uważającego ją za swą własność. Dokłada do tego opowieść o życiu Arona, który tuła się po świecie, uciekając od przeszłości, od popełnionej zbrodni i od życia, do którego nigdy nie dorósł. Oboje przeżyli już wzajemną fascynację, a obecnie miłosne uniesienia przeżywa ta, która znajdzie w śniegu skostniałe ciało Iny i w sobie tylko znany sposób zrekonstruuje jej dzieje, włączając w nie własne rozważania na temat wielkości miłości i jej siły, która potrafi przezwyciężyć także śmierć.

Fascynacja Iną idzie w parze z odkrywaniem samej siebie przez tę, która podąża pustymi bezdrożami, by odnaleźć sens życia po utracie swego mężczyzny. „Wędrując przez to, co po niej pozostało, zakopuję się w swoim życiu”. O ile opowieść o losach Iny i Arona jest spójna, o tyle całe to sentymentalne marudzenie opuszczonej jest jedynie luźnym ciągiem skojarzeń, które mają dać wyraz potędze uczucia, o którym traktuje „Hohaj”.

Jest w tej opowieści wiele mających zapewne poruszyć wyobraźnię odniesień do wędrówki. Jest wołanie, wewnętrzny głos, ukryte pragnienie; jest skandynawski chłód, który kontrastuje z żarem opisywanego uczucia; jest w końcu baśniowa atmosfera grozy i fatalizm, jaki wyczuwa się już od samego początku. W powieści Rynell cierpienie kobiety skontrastowane jest ze światem męskich uczuć. Z konfrontacji tej wyłania się obraz odwiecznego dialogu płci, który nie może skończyć się kompromisem. Trudno też jednoznacznie ocenić, czy Rynell chodziło jedynie o wywołanie prostych wzruszeń, czy o nakreślenie problematyki miłosnego cierpienia w szerszym znaczeniu. Pewne jest natomiast, iż autorka odwołuje się do szkolnego podziału na to, co dobre i złe. Krzywdzący ojciec Iny, trudne dzieciństwo Arona, miłość górnolotnie nazywana i określana jako przeciwieństwo uczuć, które Ina żywi do swego okrutnego ojca. Do tego jeszcze konie pędzące po bezdrożach, anemiczne lato, w którym ożywają uczucia zakochanych i mądrość Biblii, pozwalająca Aronowi na przetrzymanie rozłąki z ukochaną.

Powieść Rynell to znakomity przykład tego, jak tworzyć bestseller. Dzika przyroda, tajemnice bohaterów, niespełniona miłość. Dużo życiowej niesprawiedliwości, prostolinijność bohaterów i ich proste motywacje. Wszystko obudowane pustą metaforyką i skrajnie tendencyjne. Wieje zimnym skandynawskim wiatrem i zwyczajną nudą.

Wydawnictwo słowo/obraz terytoria, 2009

2009-08-11

"Siomga" Sofija Andruchowycz

"O czym jest „Siomga”? O nieprzyzwoitej, różowej rybie, tłustej i soczystej, miękkiej i pachnącej. Sofija Andruchowycz przewrotnie bawi się ze słowem, opisującym zarówno gatunek łososia jak i waginę. Będzie to zatem książka o czymś, co wabi zapachem, kształtem i smakiem. Książka, w której można zasmakować kobiecości i wraz z autorką dowiedzieć się, jak tę kobiecość się odkrywa."

Wydawnictwo Czarne, 2009

Całość tekstu na stronie Gpunkt

2009-08-08

"Przeklinam rzekę czasu" Per Petterson

Przed rokiem krytykowałem pierwszą wydaną w Polsce powieść Pettersona, obsypaną nagrodami książkę „Kradnąc konie”. Za nową powieść wziąłem się oczywiście z przekory. Autor przecież potrafi pisać, ale jakoś mdliło mnie przy lekturze „Kradnąc konie”. „Przeklinam rzekę czasu” to też książka bardzo statyczna, majestatyczna momentami i stonowana. Tylko, że kiedy nie mamy już do czynienia z norweskim westernem, skandynawskimi upałami i innymi podobnymi dziwactwami, pisanie Pettersona broni się. Co więcej, czaruje. Mimo całej tej przygnębiającej atmosfery, którą w „Przeklinam rzekę czasu” mamy tak wiele.

Trudno powiedzieć, ile jest w Arvidzie, bohaterze książki, samego Pettersona. Zapewne sporo, bo bohater urodził się w tym samym, co autor 1952 roku. Poznajemy go 37 lat później, kiedy w 1989 roku pada mur berliński, a umierająca na raka matka Arvida udaje się w ostatnią podróż do Danii, skąd pochodzi. Mężczyzna, którego portretuje Petterson, jest człowiekiem niesamowicie samotnym, rozczarowanym swym dotychczasowym życiem i tak przeraźliwie smutnym, że chwilami wręcz nieznośnym. Arvid jest chodzącym anachronizmem. Nie wyszło mu w życiu osobistym, rozczarowała go ideologia komunizmu, której zawierzył, nie zbudował żadnych trwałych relacji z nikim z rodziny, nie dała mu satysfakcji praca i nie odnalazł swego miejsca w świecie, błąkając się po nim i podążając teraz w ślad za matką, która płynie promem do Danii. Bliscy są mu bohaterowie książek Remarque’a, Faulknera, Hugo czy Hemingwaya, a nie ludzie, którzy go otaczają. Bliższy jest mu wyidealizowany świat, który tworzy we własnej wyobraźni i który nijak nie przystaje do tego, co go otacza. Arvid dokonuje bolesnego rozliczenia z przeszłością i zaczyna rozumieć, że nigdy tak naprawdę nie zaakceptował niczego, co oferował mu świat.

Jest we wspomnieniach bohatera (bo to na nich, zupełnie nieuporządkowanych, widmowych, rozmytych opiera się ta powieść) i kobieta, którą obdarzył uczuciem, i przyjaciel, który obecnie może tylko dać mu w twarz, udowadniając tym samym, że Arvid nie uszanował więzi, jaka kiedyś łączyła go z drugim mężczyzną. Jest umierający brat i są też inni bracia; wszyscy tak samo oddaleni od Arvida jak on sam oddalony jest od życia. Jest przede wszystkim ogromna gorycz, poczucie utraty czasu i zaniku uczuć, które pomogłyby mu minione lata przeżyć w pełni. „I może właśnie tym się stałem. Elementem źle umiejscowionym w historii. Albo też miałem pęknięcie w charakterze, szczelinę w fundamencie, która z upływem lat jedynie się powiększała”. Jest w opowieści życia Arvida miejsce na tę małą i wielką historię. Nie ma jednak punktu, w którym mężczyzna mógłby się do tej historii dopasować. I trudno jest orzec, czy opowieść o wędrówce do Danii za matką, która jest już przecież przeszłością, jest formą uporządkowania wszystkiego tego, co nieuporządkowane. Trudno także pojąć, jak wiele cierpienia przysporzył sobie w życiu sam Arvid swoim sposobem myślenia o ludziach i świecie, jaki go otacza.

W 1989 roku bohater może jedynie sparafrazować słowa wiersza uwielbianego Mao Zedonga i przeklinać upływ czasu, swoje 37 lat pustki. Egzystencjalne zagubienie idzie w parze z dziecięcym wręcz pragnieniem dorosłego mężczyzny, który chce być zauważony, doceniony. Matka, która przecież też jest dla niego kimś obcym, może jedynie zapytać o to, czy jest spłukany. Tak, Arvid jest spłukany, w sensie dosłownym i metaforycznym; nie ma niczego, co posiadają inni i nie jest w stanie niczego zdobyć. Poznajemy coraz to nowe stygmaty samotności i odkrywamy coraz większą pustkę, z której bohater nie może się wydobyć.

Duże znaczenie ma scena, w której bohater próbuje wyrąbać z ziemi sosnę, niszczy jej korzenie i doświadcza oporu drzewa. Arvid jest taką wykorzenioną sosną, w którą ktoś zbyt mocno wbił siekierę. Nadal żyje, ale nie wie, gdzie jest jego miejsce i czy do jakiegokolwiek należy. Czy dobrze mu w Norwegii, Danii, a może gdzieś pomiędzy, na promie pokonującym Morze Północne. Arvidowi brak korzeni, ale to on sam nigdy nie pozwolił na to, by te korzenie się rozrosły i umocniły.

„Przeklinam rzekę czasu” to poetycka opowieść o doświadczeniu samotności, o wykluczeniu i wyobcowaniu, o strachu przed samodzielnością i lękiem przed samym sobą. Powieść o tym, że można przez całe życie się oszukiwać i że nigdy tak naprawdę nie odnajdzie się czegoś, co daje radość, satysfakcję. To także książka o tym, jak bardzo boli doświadczenie życia, w którym prawdziwe uczucia pojawiają się zbyt późno, we wspomnieniach. Kiedy Petterson w sposób statyczny opowiada o życiu, które tak naprawdę nigdy się nie toczyło, jest przekonujący i porusza. Największym bowiem wrogiem możemy być sami dla siebie, jeśli pozwolimy zamknąć się w matni własnych lęków i frustracji. Nie pomoże wówczas żadne przeklinanie, a rzeka czasu nigdy się nie wzburzy, wciąż monotonnie płynąc dalej.

Wydawnictwo W.A.B., 2009

2009-08-05

"Strategia antylop" Jean Hatzfeld

Rwanda. Mały kraj w środkowej Afryce, który w 1994 roku przeżył tragedię, o jakiej nigdy dość wiele nie powiedziano. Ludobójstwo, jakiego dopuściły się afrykańskie plemiona, dalekie było od cywilizacji. Wzajemne rzezie Tutsi i Hutu odbywały się przy milczeniu świata, który przerażony ogromem rwandyjskiej tragedii oniemiał z wrażenia… i nie był w stanie niczego zrobić. Jean Hatzfeld nie robi niczego spektakularnego. Wybiera się do Rwandy i rozmawia z tymi, którzy przeżyli piekło wydarzeń 1994 roku. „Strategia antylop” to efekt już trzeciej podróży Hatzfelda do tego kraju i miejmy nadzieję, że będzie możliwość, aby przeczytać polskie tłumaczenia jego wcześniejszych książek poświęconych problematyce rwandyjskiego społeczeństwa. Po „Nagości życia” i „Sezonie maczet” francuski reporter postanawia zadać na miejscu pytania o to, w jaki sposób można żyć po dramatycznych zdarzeniach, które życiu odbierały godność, a ludziom poczucie człowieczeństwa. Na kartach „Strategii antylop” przeniesiemy się do rwandyjskiej miejscowości Nyamata i poznamy ludzi, którzy dwanaście lat po ludobójstwie próbują opisać, czym teraz jest dla nich życie.

Myślę, że bardzo dobrze charakter przeprowadzonych przed Hatzfelda rozmów oddają słowa Olgi Stanisławskiej ze wstępu do reportażu: „Opowieść rozmówców Hatzfelda coś nam zabiera i coś nam zarazem daje. Dotyka doświadczenia poza naszą wyobraźnią, a jednak jest nam bliska, jakby mogła być naszą własną opowieścią”. Ta książka odkrywa przed nami proste uczucia i emocje, jakie zrodziło nieludzkie cierpienie. Z prostolinijnością, ale i wielką wrażliwością mówi o tym, czy możliwe jest przebaczenie tego, co się stało i czy po tych zdarzeniach można normalnie żyć. Hatzfeld rozmawia z prostymi ludźmi, zadaje im proste pytania, ale już odpowiedzi, jakie słyszy bynajmniej proste nie są. Tutsi i Hutu, kiedyś nacierający na siebie z maczetami, teraz próbują razem żyć w Rwandzie. Żyją razem, bo tak naprawdę są jednością tego kraju. Tylko czy są w stanie sobie wybaczyć?

„Hutu łatwiej się jest pojednać niż Tutsim, bo łatwiej im stać się znów normalnymi ludźmi. Mniej stracili. To strata wyniszcza od środka i nie pozwala zapomnieć”. Tak widzi wzajemne relacje Ignace, jeden z rozmówców Hatzfelda. Plemiona zwalczające się tak naprawdę ze sobą teraz koegzystują. Tylko czy nie jest to jednak złudzenie? „Strategia antylop” porusza problem niemożności przeprowadzenia szczerych rozmów, braku porozumienia i iluzoryczności ładu, jaki obecnie panuje między Tutsi a Hutu. Zwalniani z więzień mordujący konfrontują się z tymi, którzy przeżyli. Potrafią spojrzeć sobie w oczy, ale nie potrafią wybaczyć. W katach nie ma pokory, w ofiarach chęci pojednania. Hatzfeld zadaje pytanie o to, czy przed laty zawiniły plemiona czy też jednostki. Wszak Tutsi i Hutu mimo wszystko żyją obok siebie, starając się zachować pokój i po prostu rozsądnie żyć.

Najważniejsze wydaje się być to, co jest teraz i to, w jaki sposób skrzywdzeni Afrykańczycy radzą sobie z codziennością i demonami z przeszłości, ale ta książka ożywia także okrutne zdarzenia sprzed lat. Kilka biografii łączy się w całość, obrazującą dramat tych, którzy zginęli, ale także tych, którzy na tę śmierć musieli patrzeć, a teraz mogą mówić o sobie „ocaleni”. Eugénie ocalił brak dziecka w 1994 roku. Coś, co dla afrykańskiej kobiety jest życiowym dramatem, młodej Eugénie uratował życie, bo przecież bez dziecka łatwiej jest uciekać i ukrywać się, a wszystkie karmiące matki przed laty były natychmiast zabijane. Inny przypadek, który uchronił od śmierci to zdarzenie z życia Médiatrice. Dziewczynka zgubiła się w lesie podczas ucieczki, rozczuliła oprawców swą niewinnością i życie zawdzięcza przede wszystkim temu, że nie pobiegła tam, gdzie znaleźli śmierć jej bliscy. Médiatrice obecnie stawia swoistą diagnozę zdarzeniom minionym. „To nie biali rozniecili rzezie, żaden biały nie podniósł maczety w Nyamacie i nie zmusił do tego ani jednego Hutu. To zazdrość i strach przed biedą”. Biali obserwatorzy nie mieli pojęcia o tym, że do tak wielkiej masakry mogły doprowadzić tak zwyczajne emocje.

Symboliczną ilustracją traumatycznych wspomnień, jakie na zawsze pozostały z mieszkańcami Nyamaty, jest blizna Cassiusa, młodego chłopca ze znamieniem, które staje się okrutną pamiątką z przeszłości i tak naprawdę nie pozwala mu się odnaleźć w obecnym życiu. Bo każdy tak naprawdę cierpi jak Cassius, każdy pamiętający zdarzenia 1994 roku nosi bolesne znamię, od którego nigdy się nie uwolni. Hatzfeld próbuje ukazać ten ból, a jednocześnie nakreślić, skąd ten ból bierze się obecnie.

I jeszcze tytuł reportażu. Jeden z rozmówców Hatzfelda stwierdza: „A kiedy już się zdawało, że zabójcy nas łapią, pierzchaliśmy na wszystkie strony, by każdy mógł mieć szansę. Tak naprawdę przyjęliśmy strategię antylop”. Człowiek stający się zwierzyną łowną i człowiek, który tropi, by z zimną krwią zabić. To ci sami ludzie, którzy teraz próbują wspólnie uprawiać ziemię, budować domy, łączyć się w związki, żyć. Jak wiele strachu może paraliżować ich teraz, po tylu latach? To także jedno z pytań, które stawia reportaż Hatzfelda.

Spojrzenie w mroczną przeszłość Rwandy łączy się w tej książce z nadzieją na to, iż kres ludobójstwu można położyć jedynie dzięki temu, że ponownie uwierzy się w człowieczeństwo. Poruszająca, pasjonująca i przejmująca rzecz.

Wydawnictwo Czarne, 2009

2009-08-04

"Sefer" Ewa Lipska

„Sefer” to powieść-zagadka i powieść-wyzwanie. Książka, w której utalentowana poetka mierzy się ze słowem w prozie i książka rozpięta gdzieś między dwoma bliskimi Lipskiej miastami – Wiedniem i Krakowem. Zaskakujące jest nie tyle to, że mamy tutaj do czynienia z prozatorskim dokonaniem kogoś, kto stale wykorzystywał semantyczne tajemnice słów i tworzy teraz w gruncie rzeczy liryczny obraz świata doznań minionych i aktualnych pewnego austriackiego psychoterapeuty. Zaskakująca jest struktura tej powieści i fakt, że Lipska obudowała ją gęstą metaforyką, co czyni z „Sefera” zarówno intelektualne wyzwanie, jak i opowieść, z której rodzi się dużo więcej pytań niż odpowiedzi.

„Miniony czas jest już po drugiej stronie klepsydry, zasypany na zawsze”. Autorka wydaje się odwracać klepsydrę, uważnie przyglądać się na nowo przesypującemu się piaskowi i układać opowieść o przeszłości, w której kryje się na co dzień Jan Sefer. Mężczyzna jest być w swym fachu nieco staroświecki i to nie tylko dlatego, że leczy pacjentów starej generacji fluoksetyną. Jan Sefer odczuwa bezradność wobec lęków i urojeń tych, którzy odwiedzają jego gabinet, bo tak naprawdę sam potrzebuje terapii. Będzie nią wyjazd do Krakowa – miasta, z którym wiążą się wspomnienia z wojenną przeszłością jego ojca. Sefer planuje podróż bardzo dokładnie i zbiera obserwacje, czyniąc z nich coś na kształt impresji z podróży (które to impresje autorstwa pewnego Argentyńczyka pozwalają mu zrozumieć specyfikę polskiego miasta, zanim jeszcze się w nim pojawi).

Kraków w oczach Austriaka to dość prowincjonalne miasto. Miasto zniszczonych chodników, wszędobylskich gołębi, wulgarnego języka, zaniedbanych kamienic i niechęci kelnerów, kiedy pragnie się zjeść w którejś z kawiarni poranny posiłek. Ale Kraków to także intelektualne wyzwanie dla Sefera. Miasto żyje własnym życiem i to życie podlega analizie bohatera, który czyni to niejako z zawodowego obowiązku. Zresztą Sefer i o Polsce wypowie się jako terapeuta: „Gdyby ten kraj miał być moim pacjentem, to musiałbym go położyć w klinice i gruntownie przebadać”.

Ważne są postacie kobiece w życiu bohatera. Najważniejsza z nich to ciotka, pod której wpływem Sefer nieustannie się znajduje i której życiowe sentencje stale powtarza. Jeszcze w Wiedniu poznajemy byłą żonę bohatera, po spotkaniu z którą musi ratować się słuchaniem „Wariacji Goldbergowskich”. Wyprawa do Krakowa to okazja do poznania Marii. Kobieta wywiera na terapeucie duże wrażenie. Wrażenie robią także pamiątki, jakie Maria prezentuje bohaterowi. W Krakowie Sefer tkwić będzie między chwilami utrwalonymi na sepiowych fotografiach z lat dwudziestych minionego wieku a doznaniami w towarzystwie Marii, która okazuje się być bardzo dobrym przewodnikiem po obcym dla Austriaka mieście. Dodatkowo w atmosferze kawiarnianej Sefer pozna także córkę znanego polskiego artysty i tak naprawdę każda z kobiet – z Austrii i Polski – wciąż będzie wpływać na sposób myślenia i odczucia Jana Sefera.

Fabularnie „Sefer” przypomina opowieść o zagranicznym wędrowcu, który poznaje miasto i kraj kontrastów, dwuznaczności i niejasności. W tym znaczeniu książka Lipskiej przypomina wydaną także w tym roku „Zatopioną zimę” Hopkina. Nie chodzi jednak w tej powieści o fabularne szczegóły, zdarzenia nie są w niej do końca tym, czym się wydają, a tropy interpretacyjne odsyłają do licznych dzieł kultury – literackich, malarskich i muzycznych. Trochę może tego wszystkiego za dużo, trochę nazbyt naszpikowana ta proza odniesieniami do czytelniczych i muzycznych pasji Sefera. Chwilami odnieść można wrażenie, że ta proza przeładowana jest symboliką i że nie zawsze czytelne symbole idą w parze z zawikłaną metaforyką.

Pewne jest natomiast, że „Sefer” to specyficzna powieść drogi i powieść o kształtowaniu własnego obrazu w oparciu o to, jak widzą nas inni. Być może jest to także specyficzna gra z czytelnikiem, testowanie jego percepcji, sprawdzanie jak odebrana zostanie proza w wykonaniu kogoś, kto zajmował się dotychczas tylko poezją. Lipska intryguje i kusi, ale chwilami odnosi się wrażenie, że jej powieść mimo wszystko nie zapadnie w pamięć na długo. Może dlatego, że dostępu do własnej pamięci Jan Sefer mimo wszystko broni tak skutecznie.

Wydawnictwo Literackie, 2009

2009-08-03

"Mężczyzna, który przychodził w niedzielę" Thomas Kanger

Pomijając koszmarną okładkę książki, kryminalna opowieść Thomasa Kangera jest naprawdę niezłym dokonaniem. Losy głównych bohaterów zaczynają być coraz ściślej związane ze zdarzeniami minionymi, a zagadka morderstwa sprzed 25 lat zdeterminuje działanie pewnej szwedzkiej policjantki, Eliny Wiik. Książka jest niezła, ale nie wybitna; trudno bowiem jakoś emocjonalnie związać się z którąkolwiek opisywaną postacią, trudno współczuć i współprzeżywać to wszystko, co opisuje Kanger, a przecież o to chyba w kryminalnej powieści chodzi – by czytelnik dał się jej porwać niczym jakiejś namiętności. Kanger nie porywa, ale kroi nam całkiem interesującą intrygę, osadzoną w szwedzko-norweskich pejzażach.

W 1979 roku w tajemniczych okolicznościach została zamordowana Ylva Malmerg. Poszukiwania mordercy utknęły w martwym punkcie i zdarzenie nie zostało wyjaśnione. Elina Wiik podejmuje się na nowo rekonstrukcji zdarzeń sprzed lat i musi się bardzo spieszyć, bo już niebawem sprawa Ylvy Malmerg ulegnie przedawnieniu. Dzielna obrończyni porządku z Västerås z czasem zaczyna traktować los zabitej kobiety bardzo osobiście. „Jeśli Ylva obnaży przed nią swoje życie, to i ona sama będzie mogła zobaczyć się wyraźniej”. Bo samotność, zagubienie, uległość i zamknięcie w sobie Ylvy wydają się być bliskie Elinie Wiik. Postać prowadzącej śledztwo jest co najmniej niejednoznaczna – z jednej strony to kobieta silna, niezależna i dominująca, z drugiej nieszczęśliwa singielka, która zazdrości koledze z pracy życia rodzinnego i którą nękają wyrzuty sumienia po tym, jak pozbyła się dziecka i pożegnała z mężczyzną, jaki miał na nią kiedyś destrukcyjny wpływ.

Zaskakujące są także motywacje Eliny, by podjąć się sprawy, która jest co najmniej kłopotliwa. Bohaterka wybiera ją pod wpływem sugestii byłego przełożonego i wbrew swemu obecnemu przełożonemu, Egonowi Jönssonowi, z którym Elina toczy ambicjonalną walkę. Trudno bowiem nie zauważyć, że policjantka jest osobą dość próżną i przekonaną o swoich niewyobrażalnie dobrych umiejętnościach, jakie pozwolą jej zdemaskować przestępcę, którego szwedzka policja kryminalna nie mogła ująć 25 lat temu. Elina jest także przekonana, że sprawie potrzebna jest kobieca intuicja, świeże spojrzenie i inteligencja, której można jej pozazdrościć. Trudno jednak zrozumieć – bez przyjrzenia się pewnym analogiom w postępowaniu Eliny i Ylvy względem mężczyzn – dlaczego dawna zagadka kryminalna tak bardzo spędza sen z powiek komuś, kto przecież ma w codziennej pracy dużo spraw do załatwienia. I chciałoby się, by ktoś dał Wiik małego prztyczka w nos. Cieszy, gdy tak się stanie…

Kanger czyni swą powieść bardziej atrakcyjną, wprowadzając doń jeszcze jedną bohaterkę, Kari Solbakken. Dziewczynę poznajemy w Wietnamie, gdzie próbuje uciec od samej siebie, a po powrocie do Szwecji wikła się w nietypową znajomość z sąsiadem Robertem i wyrusza z nim do Norwegii, by odkryć prawdę o swoim pochodzeniu. Losy Kari i Roberta oraz poczynania Eliny Wiik toczą się symultanicznie i z czasem ze sobą łączą. Obie kobiety będą musiały skonfrontować się z kilkoma faktami, które nieco je przerosną.

Jeśli dołożymy do tego kilka interesujących postaci drugoplanowych (między innymi czarnoskórą Grace Makondele z Oslo), stworzy nam się historia dynamiczna i wielowątkowa. Kanger umiejętnie stopniuje napięcie i czytelnik nieraz zostanie zaskoczony rozwojem zdarzeń. Warto uważać podczas lektury, bo wiele spraw, zdarzeń i postaci nie będą tym, czym się pozornie wydają. Warto również zwracać uwagę na szczegóły, jak choćby wspomnienie tajemniczego psa, o którymi Kari i Robert dowiadują się w trakcie podróży do północnej Norwegii.

Skandynawska beletrystyka kryminalna ma się całkiem nieźle i Kanger dodatkowo gruntuje pozycję tego typu literatury. Wartka akcja „Mężczyzny, który przychodził w niedzielę” wywołuje ciekawość, ale nie ekscytację. Zasadniczym mankamentem książki jest fakt, iż autor potrafi co prawda zaintrygować zdarzeniami, ale nie jest w stanie wywołać empatii w stosunku do stworzonych przez siebie postaci. Mroczna opowieść o morderstwie sprzed lat broni się zatem tym, iż jest po prostu dobrze warsztatowo napisaną powieścią kryminalną.

Wydawnictwo Czarne, 2009

2009-08-01

"Bikini" Janusz L. Wiśniewski

„Bikini” przeraża. Przeraża objętością (główni bohaterowie poznają się po dwustu stronach lektury), idiotycznym nagromadzeniem zupełnie nieprzystających do siebie wątków, retrospekcjami z retrospekcji i podzielonymi na podrozdziały zapisami zdarzeń minionych nałożonych na te aktualne, tanim sentymentalizmem, karykaturalnymi postaciami, a przede wszystkim naiwnością i fabularnym rozpasaniem, które czyni z lektury jeden wielki, dramatyczny bełkot.

Wydawnictwo Świat Książki, 2009

Całość tekstu na stronie G-Punkt