2018-08-31

„Pan Odutek i inne opowiadania” Iwona Partyka


Wydawca: Novae Res

Data wydania: 23 sierpnia 2018

Liczba stron: 224

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 27 zł

Tytuł recenzji: W kalejdoskopie doznań

Iwona Partyka zmienia nieco tonację oraz styl po dynamicznej, przesyconej ironią i groteską powieści „Mroczna tajemnica Don Orestesa Gonzagi Greco”. Nadal jest uważną obserwatorką życia, ale pisanie jego kroniki tym razem ogranicza do bardzo kameralnych obrazów wydobywających się z jej opowiadań. O ile we wspomnianej powieści ważna była zbiorowość, o tyle tym razem najważniejsze będą prywatne historie zazębiające się jedynie z dwiema lub trzema innymi, ale daleko tym tekstom do oddawania dynamiki zbiorowości. Chodzi o indywidualne doświadczenia – unikatowe, ale także uniwersalne. „Pan Odutek i inne opowiadania” to dwanaście historii o tym, jak przemija czas w naszej wyobraźni, jak różny jest rytm tego przemijania i jak często nie jesteśmy gotowi na zmiany – nawet wówczas, gdy dokonujemy ich często i dość odważnie. Bohaterowie nowych historii Partyki są wyjątkowo różnorodni i to podkreśla tę niezwykłą umiejętność autorki, by opowiadać o każdym odcieniu życia przez pryzmat odmiennych biografii. Są tu ludzie u schyłku życia – jak bohaterki „Cichej nocy” czy „Lekcji u Madame Fleur”, ale także ci gotowi zaczynać wszystko od nowa – jak świeżo upieczona matka z „Wiesia” czy bohaterka „Imprezy u Dżeka” mogąca stworzyć nową relację z kimś, kto kiedyś dał jej wolność, a dziś potrzebuje opieki, by jego serce biło tak żywo jak jej podczas spotkania sprzed laty. Mamy dzielnych marynarzy, dla których każdy kolejny dzień jest odkrywaniem czegoś nowego, i mamy wspomnienie o kimś, kto przez całe życie konsekwentnie planował rozstanie z nim. Mamy także bardzo różnorodne tony tych historii. Najbardziej subtelną, ukrytą w symbolach i niedopowiedzeniach, Partyka snuje w „Ogrodniku”. Najbardziej dowcipną, a jednocześnie ironiczną opowiada w „Prezencie”, w którym doskonale obrazuje, jak trudno naprawdę wydobyć coś z siebie w relacji z drugim człowiekiem.

To opowiadania o skomplikowanych relacjach, ale także wyjątkowych spotkaniach. Odbywają się one w bardzo różnorodnych okolicznościach i za każdym razem są intensywne. Zderzenia mają formę różnorodnych dramatów – w niektórych narracjach ludzie uczą się od siebie, w innych mogą tylko wspominać i nie rozumieć, są też tacy obok siebie przez lata, ale jakby nieobecni, niemożliwi w swym zamknięciu i bardzo wrażliwi na każdą formę naruszenia ich bezpiecznej przestrzeni. Partyka zręcznie łączy motywy narodzin i śmierci. W opowiadaniu „Habibi” jedno wręcz następuje po drugim, wywołując całą sekwencję przemyśleń i rozliczeń z samymi sobą tych, którzy doświadczyli okrucieństwa śmierci noworodka. „Anioł” czy „Cicha noc” poruszają kwestię samobójstwa. W pierwszym z tekstów jesteśmy gdzieś w oddaleniu od tego aktu, ale staramy się zrozumieć, jak bardzo dramatyczny był, bo wciąż na nowo pisany przez lata w wyobraźni samobójcy. W drugim tekście chodzi bardziej o godność samostanowienia. O to, że w swej nieporadności człowiek może zdobyć się na ostatni akt heroizmu, pozbawiając się dalszych cierpień. Iwona Partyka stawia bohaterów w sytuacjach granicznych, w których kształt życia się zmienia. Pora zastąpić nawyki czymś nowym. Jeszcze nie do końca pojętym. Albo też zdecydować o końcu ostatecznym. Poza niego nie jest w stanie wyjść już żadne słowo tych opowiadań.

„Pan Odutek i inne opowiadania” to też historie o różnych formach kompromisu. „Anioł” czy „Kajman znad rzeki Xingu” opowiadają o nich w bardzo różnej konwencji. Centrum uwagi staje się takie przemodelowanie życia, by zapewnić poczucie stabilności nie tylko sobie. Bohaterowie tych opowiadań są zamknięci na wiele bodźców z otaczającego świata, ale unikają pułapki egocentryzmu. Znajdują się w zmiennych i trudnych relacjach. Nie tyle muszą, ile chcą się czegoś nauczyć od innych. W tym znaczeniu opowiadania Iwony Partyki to dwanaście opowieści o tym, że ludzka samotność może być stanem umownym – zawsze wtedy, gdy damy sobie szansę na to, by wysłuchać drugiego człowieka albo przynajmniej mu się przyjrzeć, dzięki czemu nie jesteśmy samotni. Autorka nie szarżuje tragikomicznym tonem, jak robiła to całkowicie celowo w swojej powieści. Wprowadza jedynie elementy gorzkiej groteski i specyficznej formy poczucia humoru. Trudności życia opisywane w tych historiach nie są przecież do zniesienia w śmiertelnej powadze.

Najbardziej zapada w pamięć przejmujący „Anioł”, który każe zadać sobie pytanie o to, jaką mamy szansę zatrzymać przy życiu kogoś zdeterminowanego, by odejść. Równie duże wrażenie robi poetycka i subtelna historia o utracie zawarta w „Ogrodniku”. Opowiadanie „Lekcje u Madame Fleur” to historia konfrontacji z trudnym rodzajem pamiętania i z traumą niesioną ze sobą zawsze, nie zawsze za to możliwą do opowiedzenia. Te trzy historie są wyjątkowo sugestywne i w nich Partyka opowiada chyba najbardziej kameralnie; gdyby czytała te teksty, mogłaby je szeptać nam do ucha. Nie sposób zestawić i porównać poszczególnych narracji, bo każda jest wyjątkowa w stylu i formie, a niektóre – na przykład „Habibi” – mogłyby być zaczynami całkiem interesującej powieści.

Zanika sztuka różnorodnego opowiadania o świecie w obrębie jednej książki. Zmniejsza się też potrzeba czytania opowiadań, bo mają to do siebie, że dość szybko ulatują z pamięci. Myślę, że w tym wypadku będzie inaczej, jeśli pozwolimy sobie uświadomić, że te teksty mówią czasem o naszych rzeczach pierwszych, a niekiedy tych zasadniczych, nad którymi się nie zastanawiamy. W bardzo wieloznaczny sposób. Iwona Partyka potrafi nie tylko z lekkością zmieniać frazę, budować różne rodzaje napięcia i przykuwać uwagę na kilka sposobów. Opowiada przede wszystkim o tym, że życie jest pewnym kalejdoskopem doznań, w którym nie musimy się odnajdywać, ale warto dojrzeć jak najwięcej jego kolorów. Także tych mrocznych, bliskich czerni. One wszystkie tworzą różnorodność świata. Tego świata, z którym ktoś się żegna, a ktoś wita. Wciąż trwającego bez względu na ludzkie dramaty i prywatne apokalipsy. Ważne jest również to, że Partyka pozostawia spory margines interpretacji przy każdym z opowiadań. Świetnie pisze o tym, jak człowiek może być silny i słaby jednocześnie. Udowodniła to w powieści, tym razem udowadnia nieco inaczej w opowiadaniach. Historiach zmyślonych o prawdziwej goryczy życia, z którego musimy wydobyć to, co najlepsze, by potem wiedzieć, co godnie pożegnać.


PATRONAT MEDIALNY

2018-08-29

„Trzecia siostra” Joanna Marat


Wydawca: Prószyński i S-ka

Data wydania: 23 sierpnia 2018

Liczba stron: 456

Oprawa: miękka

Cena det.: 36 zł

Tytuł recenzji: Mnogość tajemnic

Czytanie tej powieści jest w jakimś stopniu męczące nie tylko dlatego, że w zasadzie żadna z bohaterek nie wzbudza sympatii i z losami żadnej nie można być jakoś blisko. To trochę tak jak z „Nieczułością” Martyny Bundy i jej kobietami – mogłem tylko obserwować z dystansu, nikt mnie do świata przedstawionego nie zaprosił. Tu dodatkowo zgubiłem się w całej mnogości kobiecych losów. Autorka ułatwia nieco zadanie pod koniec powieści, ale i tak do tej pory myślałem, że to raczej autor rozpisuje sobie drabinkę zależności między bohaterami, a nie musi tego robić czytelnik. A tutaj musi. Bo ugrzęźnie. Całkowicie się pogubi. Portretowanych losów – kobiet przede wszystkim – na przestrzeni całego dwudziestego stulecia jest po prostu za dużo. Ta mnogość zupełnie się nie broni w kontekście odsłaniania tajemnic teraźniejszości. Trzecia siostra” proponuje mozolne autorskie dłubanie w rodzinnych koligacjach, ale nie opowiada żadnej naprawdę interesującej historii, bo jej bohaterki, te żyjące, okopują się w swoich szańcach, tkwią wciąż w tych samych uprzedzeniach i idiosynkrazjach, nie są dynamiczne, nie frapują po prostu. Joanna Marat miała na pewno duże ambicje i chciała stworzyć dość spektakularną panoramę losów kobiet zmagających się z trudnościami oraz tym, czym jest ich własna tożsamość. Ostatecznie zaproponowała powieść przesytu. Za długą, zbyt zawikłaną i dość zaskakująco prostą w ostatecznym przesłaniu. Czy trzeba poświęcić kilka wieczorów, by przyjrzeć się jej kobietom i temu, co przeżywają? Niekoniecznie.

Początek obiecuje bardzo wiele i naprawdę przykuwa uwagę. Dwie siostry czekają na lotnisku na tę trzecią. Jedna z nich nie może wytrzymać napięcia oczekiwania, druga otrzymuje na powitanie chłodną obojętność, która jest wyjątkowo bolesna. Wszystkie trzy kobiety są skłócone, nie znoszą swojego towarzystwa, mają do siebie pretensje i bardzo ciekawie portretowane są pobudki ich niechęci – te istotne, wydobywające się z mroków historii rodzinnej pomieszane ze zwyczajnymi i płytkimi, bo siostry sobie zazdroszczą, są zwyczajnie zawistne o kompletnie nieistotne drobiazgi. Intensywność negatywnych przeżyć przedstawiana jest przede wszystkim w zachowaniach, nie w słowach. To wszystko jest jednak interesujące tylko do pewnego momentu. Iskrząca atmosfera napięć, wzajemnych zarzutów, niuansowanej niechęci i niezrozumiałych początkowo powodów przedstawionej atomizacji – wszystko robi doskonały wstęp do tej powieści. Potem wkracza już historia. Jej obsesyjne eksplorowanie. Niewiarygodne pobudki, dla których kobieta przylatuje zza oceanu po wielu latach nieobecności, by pogmerać w starych zapiskach – na ile są rzeczywiście tak ważne, pokaże to ciąg dalszy książki. Albo nie pokaże.

Zmierzam do tego, że wbrew spektakularnemu otwarciu nie jest to powieść aż tak absorbująca i zasadnicze zaangażowanie, jakie wymusza, to zaangażowanie w rozszyfrowywanie, kto był dla kogo kim, i porządkowanie faktów, w których insynuacje zlewają się z ważnymi oraz nieważnymi zwrotami akcji. A wszystko ma mieć jakieś niezwykłe wyjaśnienie w tym, co jest obecnie. Czy trzy kobiety różniące się od siebie wiekiem, temperamentem i sposobem życia będą w stanie ujrzeć w sobie kogoś innego, niż widziały do tej pory? Czy nieżyjąca matka, której pogrzeb koncentruje siostry, rzeczywiście odegra tak ważną rolę, jak można przypuszczać, czytając o enigmatycznych wyimkach z jej życia?

„Trzecia siostra” jest opowieścią o fatum i przypadku. O błędach naznaczających życie kobiet w kolejnych pokoleniach i o nieumiejętności zwyczajnego wybaczania. Kumulacja negatywnych emocji i nastrojów sięga zenitu. Natalia przybywa do Polski w celu wydobycia okruchów czasu przeszłego. Ona wie wszystko, dużo rozumie. Agata jest pośrodku. Z jednej strony ma głęboką awersję do przeszłości, z drugiej jednak wciąż zadaje sobie pytania o relacje siostrzane, których fundamentem może być coś, o czym ona nie wie. Najmłodsza Miłka jest chyba największą histeryczką i jednocześnie najbardziej papierową postacią w tej powieści. Skryła się pod habitem, aby uciec od matczynej nieczułości. Od nieczułości sióstr i wszystkich ludzi, którzy nie byli w stanie dać jej tego, czego oczekiwała. Miłości, zrozumienia, szacunku.

To, co przeżywają trzy siostry, to uniwersalne doświadczenia smutku, utrat i życiowych traum, które są uzasadniane przez losy ich przodkiń. Powtarzalny jest ból wywołany odtrąceniem i powtarzalna obcość, jaką mogą względem siebie wykształcić najbliższe przecież osoby. Joanna Marat wikła nas w zbyt wiele opowieści i pozostawia na naszych barkach za duży balast bolesnych wspomnień. Celowość tego wszystkiego jest trudna do uzasadnienia, kiedy patrzy się na to, jak z relacjami wspomnianych kobiet tu i teraz autorka próbuje sobie poradzić. Stworzyć z tego mocną powieść obyczajową, która staje się kroniką przypadków odrzucenia i niechęci niesionych przez kobiety latami. Latami także niewyrażalnych.

Marat momentami nazbyt teatralnie dramatyzuje i nie waha się szantażować emocjonalnie czytającego, wplatając część historii w mrok nieludzkich warunków przetrwania na przykład w czasie drugiej wojny światowej. Obsesyjne poszukiwanie prawdy o sobie w tym, co się wydarzyło i co jest bardzo zagadkowe, też jest narzędziem utrzymania napięcia, które nie do końca się sprawdza, gdy powieść gra wciąż w tych samych rejestrach narracyjnych. Tymczasem jej teraźniejsze bohaterki pozostawione są trochę same sobie. Jakby musiały na siłę wywinąć się z tych karkołomnych wolt narracyjnych osadzonych w czasie przeszłym. Zupełnie to do mnie nie przemawia. Nie jest atrakcyjne ani twórcze na żadnym poziomie – poza wspomnianym początkiem, który rozegrany jest naprawdę po mistrzowsku. „Trzecia siostra” to monumentalna opowieść o kobiecym bólu istnienia, reakcjach emocjonalnych na fałsz i oszustwa, ale także o dwuznacznościach w zachowaniu, które mogą być właściwie zinterpretowane dopiero po latach. Bardzo ciekawy materiał i sporo do uniesienia. Pod warunkiem że uda się wejść w ten świat przedstawiony, co bez notatnika i długopisu jest chyba niemożliwe, bo grozi całkowitym zagubieniem. Tak jak ginie trochę czytelnicza empatia – zwłaszcza do sióstr, które szczędzą empatii samym sobie.

2018-08-27

„Rozstanie” Katie Kitamura


Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 22 sierpnia 2018

Liczba stron: 288

Przekład: Maciej Świerkocki

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: To, czego już nie ma

Napisać o rozstaniu coś nowego, co nie będzie go trywializować, to duża sztuka. Katie Kitamura podejmuje się tematu, wokół którego narosło wiele niebezpiecznych stereotypów, i odnosi się wrażenie, że autorka podtrzymuje jeden z nich, mówiący o tym, że mężczyźnie łatwiej jest po rozpadzie związku – lepiej funkcjonuje, szybciej godzi się ze stratą. Tyle że mężczyzna w tej powieści funkcjonuje bardzo enigmatycznie. Kitamura skupia się przede wszystkim na pejzażu emocjonalnym opuszczonej kobiety. Próbuje w tej powieści wydobyć ciekawe intymne niuanse z doświadczenia uniwersalnego, o którym trudno – jak zaznaczyłem – napisać coś wyjątkowo twórczego. „Rozstanie” zbudowane jest na retrospekcjach, obserwacjach otoczenia, opisie skomplikowanych przeżyć porzuconej kobiety, ale także na bardzo ciekawie skonstruowanej akcji, która zaskakuje wydarzeniami i czyni z tej powieści rzecz wyjątkowo wieloznaczną. Kitamura odsłania niejasny status związku, który już się rozpadł, ale jeszcze nikt o tym oficjalnie nie wie. Niezaznaczenie tego faktu w przestrzeni publicznej jest jednocześnie udręką kobiety, która najpierw nigdy nie była pewna uczuć partnera, a teraz chce go skłonić do konfrontacji, wydobyć z niego ważne słowa albo zmusić do nazwania ruin ich związku i usankcjonować jego ostateczny koniec.

Bohaterka poszukuje odpowiedzi na ważne pytania w przestrzeni jakby mało istotnej, na jakimś marginesie życia greckiej prowincji, gdzie nie zapuszcza się już żaden człowiek i gdzie otoczenie to zgliszcza po pożarach. To symboliczny obraz tego, jak wygląda świat wewnętrzny angielskiej tłumaczki decydującej się odnaleźć męża, z którym chce omówić warunki uzyskania rozwodu. Wszystko toczyłoby się w jakimś przewidywalnym kierunku, gdyby nie zaskakujące zrządzenie losu. Kobieta staje wobec wielkiego wyzwania. W obliczu faktów musi otworzyć się na nowe wahania, określać inaczej swoje wątpliwości, ale przede wszystkim zmierzyć z pozycją osoby porzuconej.

Christopher zawsze ustalał, jak świat ma widzieć ich małżeństwo. Ich relacje dla otoczenia były jego kreacją, ale nie zadbał o to, by cokolwiek w tych relacjach pozostało prawdziwe po zamknięciu drzwi przed wielkim światem. Ona była z nim na tyle blisko, by poznać wszystkie wady partnera. Także jego niestałość emocjonalną, tendencję do zdrad. Christopher budował swoją sztuczną charyzmę, nie dbając o uczciwość relacji małżeńskich. Nie pogłębiając ich. Jego czar był czarem pozorów i w tym fasadowym świecie ona musiała odnaleźć swoje miejsce. A teraz mierzy się z tym, że nie ma już żadnej wspólnej przestrzeni przeżyć czy uczuć. W miejsce pustki szybko pojawia się nowy romans. Ale jest też miejsce na wiele wątpliwości. Zaskakujących pytań o istotę i funkcję związku, który tak nieudolnie został stworzony i w konsekwencji się rozpadł.

Katie Kitamura opowiada o mężczyźnie zaintrygowanym ludźmi po życiowej stracie, który po raz pierwszy doświadcza jakiejś utraty osobiście. Ale to nie jemu będzie oddany głos, lecz tej, która próbuje porządkować i racjonalizować niepokoje wynikające z tego, że rozpadło się coś, co być może nie miało nigdy racji bytu. Amerykańska pisarka intrygująco prowadzi nas przez świat przeżyć anonimowej bohaterki: widzimy, jak uważnie obserwuje ona nową rzeczywistość, w jakiej się znalazła, jak śmiało fantazjuje o czymś, co niekoniecznie mogło się w niej wydarzyć. Spalona słońcem Grecja to miejsce, w którym kobieta musi radzić sobie po destrukcyjnym pożarze emocji. Pozostają zgliszcza i pamięć. Próbujemy zrozumieć, jak konstytuował się związek i co stanowiło o jego końcu. Ale przyglądamy się także kobiecie niepewnej swoich decyzji i postanowień. Nie ma jakiegoś logicznego, czytelnego i publicznego określenia, że związek należy już do przeszłości. O tym, że para rozpadła się już dwie obce sobie osoby, nie wie praktycznie nikt. Nie zostało też nazwane to, co zrujnowało małżeństwo. Nie została odprawiona swego rodzaju emocjonalna żałoba po nim.

Katie Kitamura podkreśla w tej powieści, jak złożone są nasze decyzje i zachowania wpływające na destrukcję związku. Opowiada o tym, czego boimy się przed rozstaniem i tuż po nim. Wykorzystuje dygresyjność, by w zawoalowany sposób opowiadać o tych niepewnościach i mrocznych tajemnicach ludzkiego losu, które w jakiś sposób zawsze są odpowiedzialne za rozstanie. Zwraca uwagę także na rozumienie tego słowa i nadawanie pojęciu nowych sensów. Wszystko w dość zagadkowej, tajemniczej atmosferze. Zbliżającej tę powieść do narracji z lekka sensacyjnej, ale nie odbierającej jej intymnego charakteru.

To też interesująca autorska rozprawa z oczekiwaniami i wyzwaniami związanymi z tym, co kobieta powinna, a czego nie powinna robić w separacji. Bohaterka książki przełamuje stereotypowość. Jest w pewnym stopniu niefrasobliwa i naprawdę zagubiona, ale mimo wszystko pewna swojej wartości. Wcale nie ma to związku z tym, że tuż obok kształtuje się nowa relacja i bohaterka może się wtulić w kolejne ramiona. Nie. Chodzi o specyficzny rodzaj niepewności, która powinna wzbudzać wyrzuty sumienia i sugerować jakieś większe egzystencjalne zagubienie. Nie ma tego jednak, choć jest duża doza niepokoju – wszystko wokół, pośród greckich pejzaży, zdaje się opowiadać historię końca związku zupełnie nie tak jak widzi go porzucona kobieta. Zastanawiamy się z nią nad tym, czym tak naprawdę jest to porzucenie, jak wiele w związku z tym można unieść i co jest nie do zniesienia. Na pewno swego rodzaju wyrzuty sumienia. I lęk przed tym, jak będzie wyglądał świat bez niego.

„Rozstanie” to dość statyczna powieść, którą Kitamura mocno ożywia w połowie. Zmienia się punkt widzenia na nakreślone sprawy i zasugerowane emocje. To książka trochę przełamana na pół w swym smutku i melancholii. Opowieść w gruncie rzeczy o umiejętności godzenia się z nimi. Ale także o tym, czym jest osobne życie, gdy zakończona relacja wzbudza niepokój – bardzo wieloznaczna w swym czasie przeszłym, tak zagadkowa w tym, co teraz, w pustce i ramach konwencji nazywających to rozstaniem.

2018-08-23

„Łaskoci” Konrad Oprzędek


Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 22 sierpnia 2018

Liczba stron: 208

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Poetycka upiorność

Konrad Oprzędek zachwyca i przygnębia. Jednocześnie mocno zaskakuje, bo po interesującym, ale niekoniecznie wzbudzającym wiele emocji reportażu „Polak sprzeda zmysły” proponuje nam debiutancką powieść, która na pewno zapadnie w pamięć. Zachwycić można się stroną językową książki. Zjełczała krew Oprzędka śniła mi się w nocy. Jego zdania uderzają w świadomość z dużą siłą, są śmiałe i jednocześnie bardzo niezwykłe. Pozostawiają ślad na języku, dlatego niektóre fragmenty warto przeczytać sobie na głos. Brzmią jak z jakiejś mrocznej baśni, a przecież portretują polską wieś. Poetyckość opisu zwyczajnych, przygnębionych i wycofanych ludzi to niejedyny zaskakujący dysonans tej książki. Narracji, która w swym przesłaniu i całej strukturze mocno przygnębia. To druga strona oddziaływania. „Łaskoci” to opowieść z klaustrofobiczną i duszną atmosferą, ale także ze słowami i zwrotami, które wydobywają się z niej, są niezależne, gdzieś poza światem przedstawionym, w niecodziennej logice asocjacji – też niepokojące, jednak w innym wymiarze.

Myślę, że po „Tłuczkach” Katarzyny Wiśniewskiej to jeden z najciekawszych polskich debiutów literackich tego roku. Powieść zawłaszczająca i jednocześnie trudna do uniesienia. Przesycona smutkiem, ale z drugiej strony przepięknie przełamana czułością w połączeniu niektórych słów w zaskakujące zdania. Łącząca subtelne piękno frazy z okrutną bezkompromisowością. Oprzędek jest oryginalny, choć wcale nie opowiada jakiejś nowatorskiej historii. Proponuje intymny pejzaż miejsca, które dosięga śmierć i dodatkowo umacnia mroczny klimat bylejakości, zatrzymania się w miejscu. A jednak nie stoimy w nim. Sycimy się opisami i toniemy w egzystencjalnym błocie. Dwa zupełnie różne sposoby oddziaływania czytelnika. W jednej bardzo spójnej i konsekwentnie napisanej książce.

Wieś przeżywa żałobę. Cierpi i zastanawia się nad celowością tego cierpienia. We wsi wszyscy zastygli na długo przed tym, kiedy musieli stanąć w miejscu oniemiali po doznanej krzywdzie. Tej niezawinionej i niezrozumiałej, która przyszła z wielkiego świata, gdzie udali się dwaj bracia, by już nigdy nie powrócić żywi w rodzinne strony. Ludzie wloką za sobą ciężkie cienie w postaci sadzy. Mają w płucach kamienie. Pary „zsychają się” razem, a pozostali, bez bliskiej osoby, zapadają w stupor, z którego nie mogą się wydobyć. Wieś nie śpi, lecz rozmyśla. Budzi się po tragedii ataku terrorystycznego, która zabrała dwie swojskie ofiary, i rozmyśla o kształcie świata potem. Bo wieś to uporządkowana struktura społeczna, w której pokolenia odgrywają ważną rolę. Tu pojawia się bezlitosna luka, nagła pokoleniowa pustka, za którą stoją bezradność i rozpacz. A potem gniew, ale nie od razu. Na początku Konrad Oprzędek chce nas oprowadzić po swym smutnym miejscu i odczarować jego prozaiczność niezwykłą frazą opowieści – o świecie przyrody, jej zjawiskach, o ludzkiej seksualności, pejzażu intymnym pokrzywdzonych. Kroczymy przez ten świat z dużą dozą nieśmiałości, bo doświadczamy brutalności i subtelności jednocześnie. „Łaskoci” to taka opowieść, która polskie demony i idiosynkrazje opowiada w nieoczywisty sposób. I za to jestem autorowi bardzo wdzięczny, bo wydobywa się z tematycznej kalki i ucieka przed prostymi, powtarzalnymi tezami w swojej książce.

Ważne jest to, co dzieje się z wsią po tym, gdy oswoi już tragedię. Kiedy pojawi się ktoś, kto zechce uporządkować tę mroczną rzeczywistość w chaosie. Kiedy miejscowy strażak wypowiada słowa: „Przyjrzyjcie się każdemu, kto chce żyć inaczej”, przechodzą nas ciarki i zdajemy sobie sprawę z tego, że ból wspólnoty wydobywa się też ze strachu, a strach w prosty sposób można przekształcić w nienawiść. I o tym jest ta książka. O przemianach, a jednocześnie utkwieniu w czymś, co bierne i smutne, jednak oswojone, nadzwyczaj swojskie i akceptowalne. Wieś mogłaby krzyczeć, że „naszych ubili”, ale te słowa wypowiadane są prawie szeptem, choć z wyraźnym buntem, akcentowaną niezgodą. Nasi a obcy – duszna dychotomia kształtuje świat przedstawiony w przerażający sposób, ale Konrad Oprzędek unika łatwego kategoryzowania i jego wieś nie jest tylko duszna, cuchnąca cierpieniem i śmiercią – jak chciałaby ją widzieć dziewczyna jednego z nieżyjących, która przyjeżdża z odrazą i chce jak najszybciej wrócić do miasta.

W życiu portretowanej zbiorowości nic już nikogo nie łaskoci”. Każde doznanie, każda myśl i uczucie stają się szorstkie, nastawione na konfrontacje z kolejną szorstkością. Wieś Oprzędka w specyficzny sposób celebruje swoje wyobcowanie. Jednoczy się jako grupa. Także jako grupa rozpada. Okazuje się, że pożegnanie z nieszczęściami o imionach Łukasz i Tomek to dla niektórych zbyt wiele do uniesienia. Nie do pomyślenia jest, by wieś żegnała tych, którzy mieli być jej przyszłością. Nie do opisania są napięcia i nawarstwiające się frustracje. A także czasowa nieobecność Boga, bo wydaje się on obserwować, ale nic nie rozumieć. Tymczasem trzeba godnie przygotować się do pogrzebu. Będzie on symboliczną puentą tej niezwykłej historii, w której obok śmierci pojawiają się bardzo żywotne uczucia. Niszczące i atakujące społeczność od wewnątrz. Coś się wydarzy, coś gorszego niż ostatnie pożegnanie. Konrad Oprzędek buduje napięcie, kreując dodatkowo pełne mrocznych fantazji o stygmatyzowaniu sny mieszkańców wsi.

Sporo w tej powieści o ludzkiej cielesności, nie tylko tej w stanie rozpadu. Specyficzny naturalizm autora idzie w parze z konwencją, jak już wspomniałem, wyjątkowo mrocznej baśni, w której nic nie będzie takie, jakie być powinno. Struktura pewności wsi, którą zbudowano przez pokolenia, boleśnie zatrzęsie się w posadach. Do świata, w którym funkcjonowało się wedle niepisanych, lecz czytelnych zasad, wedrze się chaos niepokojącego zewnętrza. Oprzędek intrygująco opowiada o tej konfrontacji, ale stawia także na konfrontację między formą a treścią tej książki. Łaskoci” to będzie historia naszych emocjonalnych upiorów, traum i uprzedzeń. Opowiedziana z dużą delikatnością i poetycką empatią. Naprawdę zapadająca w pamięć. Myślę, że te kameralne dramaty obrazują dyskomfort bycia osobnym w grupie, który towarzyszyć może każdemu i wszędzie. Konrad Oprzędek jest niejednoznaczny, czuły i jednocześnie bardzo stanowczy.

2018-08-20

„Strzały w Kopenhadze” Niklas Orrenius


Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 22 sierpnia 2018

Liczba stron: 462

Przekład: Katarzyna Tubylewicz

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Strach i uprzedzenia

Książka Niklasa Orreniusa ukazuje się w Polsce na kilka tygodni przed szwedzkimi wyborami parlamentarnymi, których wielu Szwedów (i nie tylko) oczekuje z niepokojem. Rankingi popularności wskazują, że i tym razem – jak w trakcie poprzednich wyborów – skrajnie prawicowa partia Szwedzkich Demokratów, która jako jedyna w Riksdagu sprzeciwia się polityce imigracyjnej i demonizuje obecność ludności imigranckiej w Szwecji, podwoi liczbę miejsc w parlamencie i będzie w nim znaczyła już naprawdę dużo. To nie tylko sygnał świadczący o kryzysie socjaldemokracji w tym kraju, ale także symptom dojścia do głosu dyskursu ksenofobicznego i argumentacji opartej na uproszczeniach, polaryzujących świadomość i szwedzką opinię publiczną. Szwecja w XXI wieku – nie tylko z racji problemów z polityką imigracyjną – doświadcza pewnych nowych zjawisk, z którymi nie potrafi sobie poradzić, bo nie jest w stanie odnaleźć jakiegoś precedensu w historii. Orrenius napisał szalenie ważną, wieloaspektową i nad wyraz obiektywną książkę o niebezpieczeństwie nacjonalizmu czającego się nie tylko w jego ojczyźnie. „Strzały w Kopenhadze” to opowieść o tym, jak Szwecja się boi, co z tego strachu wynika, ale także o tym, jakie narzędzia dyskusji o problemach społecznych dobierają sobie ci, którym zależy na łatwych podziałach, czytelnej dwubiegunowości. Sam Orrenius zaznacza, jakie pojęcia w jego reportażu będą najważniejsze. To wolność, demokracja, przemoc i religia. Przyjrzy się im i ich szwedzkim odbiciom w codziennym życiu przez pryzmat opowieści o kontrowersyjnym twórcy konceptualnym.

Lars Vilks to artysta, który do końca życia będzie funkcjonował z ochroną i różnego rodzaju ograniczeniami. Paradoksalne jest to, że człowiek głęboko przekonany o wolności wypowiedzi spędza dalsze życie w niewoli, bo jego karykatury wywołały gniew islamskich ekstremistów, a Vilksowi zapowiedziano śmierć. Strzały w Kopenhadze” to nie jest jednak narracja o artyście. Bardziej o tym, jak funkcjonuje, rozumuje, ocenia i uprzedza się społeczeństwo w odniesieniu do tego, co jednostka oddaje temu społeczeństwu jako dzieło sztuki. To książka o Szwecji zagubionej. Niemogącej odnaleźć się pośród norm i obyczajów, które wcześniej kształtowały całkiem udane funkcjonowanie państwa raju. Opowieść o Szwecji, która woli pewne sprawy przemilczeć, szybko zapominać, z trudem organizuje się w publicznym dyskursie o nowym porządku społecznym i o Szwecji będącej w pewnym stopniu krajem zniewolonym. Krajem dumnym z wolności słowa i szczycącym się swą tolerancją, ale jednocześnie państwem, w którym od jakiegoś czasu brakuje konstruktywnej rozmowy o niuansach tego, co zmienia się w społeczeństwie między innymi z powodu liberalnej polityki imigracyjnej.

Tytułowe strzały padają w stolicy Danii podczas seminarium na temat wolności słowa, w którym uczestniczy Lars Vilks. To on ma być celem zamachowca, ale z powodu jego działalności artystycznej giną inni ludzie. Kopenhaga to zatem początek opowieści o odpowiedzialności za kształt tego, co się tworzy, oraz o tym, gdzie usytuował się Vilks, który przeżył atak terrorystyczny, jakie formy ekstremizmów kryją się zarówno za poglądami jego przeciwników, jak i zwolenników. Niklas Orrenius wróci w swej narracji do Danii między innymi w bardzo ciekawym rozdziale o różnicach w postrzeganiu polityki imigracyjnej przez sąsiadujące państwa. Ale koncentruje się przede wszystkim na swoim kraju. Tam Vilks postrzegany jest bardzo różnie. Bardzo niejednoznacznie. Funkcjonuje w przestrzeni publicznej, a jednocześnie go w niej nie ma, co dosadnie podkreśla nieobecność wywołana stałym ukrywaniem się. Autor idzie śladami artysty, który spolaryzował opinię publiczną, ale przede wszystkim wywołał dyskusję na temat granic wolności w sztuce i tolerancji wobec wierzeń religijnych.

Orrenius rozmawia z bardzo różnymi ludźmi. Najciekawsze są dyskusje właśnie o wolności słowa. To niebywałe, że zajmujący się tą kwestią całe życie naukowiec w rozmowie z autorem wyraża wiele niepewności, a nawet rozkłada ręce. To sygnalizuje, jak trudnym tematem jest kwestia tego, czym jest wolność artystyczna i jak definiować przestrzeń, w której dzieło sztuki funkcjonuje, nie siejąc zniszczenia. Sam Vilks po zdarzeniach z Kopenhagi przyznaje: „Kiedy giną ludzie, coś się zmienia”. Niklas Orrenius prześledzi drogę twórczą Vilksa, ale także będzie go obserwował w wielu sytuacjach, by wychodząc od jego dokonań i kreacji twórczej, przejść do rozważań o wolności w Szwecji. O tym, ile nam dzisiaj wolno, do czego prowadzi brak wychodzenia naprzeciw trudnym kwestiom, a także o tym, czy w XXI wieku na pełną swobodę wolnościową stać jedynie społeczeństwo homogeniczne, bo inne – jak Szwecja – wydaje się nie mieć pomysłu na funkcjonowanie w wielokulturowości.

„Strzały w Kopenhadze” to książka bardzo wielu perspektyw. Trudne do uniesienia są rozdziały, w których autor zajmuje się anatomią szwedzkich uprzedzeń i portretując już wspomnianą partię Szwedzkich Demokratów, prezentuje anatomię rasizmu i ksenofobii. Sam doświadcza – jak Vilks – nieprzyjemności z tytułu podejmowania się trudnych tematów, ale nie grzęźnie na mieliznach. Prezentuje zarówno stanowiska zwolenników liberalizmu i tolerancji, jak i zdania tych, którzy wrastają we wściekłość, frustracje i nienawiść. To mocna książka o tym, co robi z człowiekiem i społeczeństwem rasizm. Mocna również w tym, że ukazuje, jak duże siły mogą kryć się w kraju będącym przeciwnikiem uproszczeń i okrutnych dychotomii. Szwecja ma potencjał, by zmierzyć się z nasileniem przemocy, rasizmu, nietolerancji religijnej. Być może nie wie, jak się nim posłużyć. A być może staje się trochę zakładnikiem własnych działań jak Vilks, o którym w zasadzie Orrenius nie mówi niczego jednoznacznego.

Warto czytać ten reportaż także jako rzecz o dzisiejszej szwedzkiej tożsamości narodowej. O zagrożeniach wynikających z faktu, że strach czai się w ludziach przy tych działaniach, które są jednocześnie heroiczne. To bardzo wnikliwe studium także tego, z czym spotyka się dzisiaj cała Europa, w związku z tym „Strzały w Kopenhadze” to narracja niezwykle uniwersalna. Czy wolność może stać w konflikcie z porządkiem prawa? Czy potrzebne są ograniczenia, by tworzyć tolerancyjne status quo? Jaką odpowiedzialność bierze za swą sztukę artysta, a za swoje państwo jego obywatel? Co czeka Szwecję napięć i jak nakreślone formy ekstremizmów oddziaływać będą na wszystkie miejsca w Europie? Orrenius stawia wiele pytań, proponuje trudne tezy, jego rozmówcy boją się czasem swojego niezdecydowania i trudnych pytań autora. To jeden z lepszych reportaży, jakie czytałem w tym roku – nie tylko w związku z tym, że osobiście bardzo interesują mnie szwedzkie problemy XXI wieku. To książka o tym, co może druzgotać społeczeństwo, jeśli podda się ono lękom i przemocy. Jeśli zdecyduje, że granice wolności, z której jest się dumnym, mimo wszystko można wyznaczyć. To właśnie wynik najbliższych wyborów zasugeruje, jak myśli o tych kwestiach Szwecja. Tymczasem Orrenius punktuje, sygnalizuje, zmusza do trudnych refleksji. Ważna książka dla każdego Europejczyka.


PATRONAT MEDIALNY

2018-08-17

„Ameryka w ogniu” Omar El Akkad


Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 22 sierpnia 2018

Liczba stron: 400

Przekład: Jacek Żuławnik

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Wojna i zemsta

To już drugi po „Następnym życiu” Atticusa Lisha przetłumaczony na język polski odważny debiut bezkompromisowo rozprawiający się z Ameryką, jej mitotwórczością, przekonaniem o wewnętrznej sile, z jej poczuciem imperium spełniającego istotne światowe misje. To ostatnie można dodać do powieści Omara El Akkada, bo przyjmuje on szerszą niż Lish perspektywę opisu, proponuje bardziej wnikliwe diagnozy, ale przede wszystkim formalnie ujmuje swoje wątpliwości, lęki, przestrogi i idiosynkrazje w zupełnie innej formie narracyjnej. „Ameryka w ogniu” to głos z przyszłości. Z bardzo interesującym narratorem prowadzącym, o którym nie można za wiele powiedzieć, aby nie psuć przyjemności i zaskoczeń płynących z tej powieści. El Akkad sugeruje, że największym ludzkim cierpieniem jest zawsze cierpienie czasu wojny. Jest uniwersalne w swej wymowie i zaskakująco skomplikowane. Ale ono przemawia najbardziej do wyobraźni. Egipski pisarz proponuje nam futurystyczną fantazję o tym, co z człowiekiem robi konflikt zbrojny, jakie instynkty w nim uruchamia, w jaki sposób może być destrukcyjny i jak wiele zła mogą nieść ze sobą poczynania w imię zemsty. To spektakularna wręcz historia atawistycznej chęci mszczenia się za doznane krzywdy, ale także historia skrzywdzonej jednostki wpływającej na bieg historii. Na destrukcję wielkiego imperium, które po latach wojny domowej pacyfikowane jest przez broń biologiczną. Wcześniej jednak obarczając ludzi zarazą cierpienia i bólu domagających się zadośćuczynienia.

Mamy drugą połowę XXI wieku. Świat niszczą katastrofy ekologiczne. Podnosi się poziom wód, a słońce coraz silniej pali planetę. Mapa Stanów Zjednoczonych jest inna niż ją znamy. Część lądu pochłonął ocean. Jego pozostała część skąpana jest we krwi. Trwa druga wojna secesyjna. Mimo wszelkich fantazji dotyczących udziału broni masowej zagłady w przyszłych konfliktach zbrojnych toczy się w bardzo klasyczny sposób, doskonale nam znany, niczym w zasadzie niezaskakujący. Podział na Niebieskich i Czerwonych oraz roszczenia terytorialne uczyniły z amerykańskiego imperium ziemię krzywdy i bezprawia. Bo wojna domowa nie toczy się zgodnie z humanitarnymi kodeksami postępowania. Przemoc, jaka ogarnia Amerykę, nie jest już przez kogokolwiek kontrolowana. Ludźmi owładnęła chęć zemsty za zło uczynione przez rodaków. To nie tylko czytelny podział na Północ i Południe wyłaniające się z konfliktu. To czas gorzkich rozliczeń z całą mroczną sferą instynktów, rozczarowań, skrywanej agresji i chęci destrukcji. W takim świecie nie można już normalnie funkcjonować. W takim świecie dom to blaszany kontener albo namiot w obozie dla uchodźców. W takim bezkompromisowym świecie przemocy przyjdzie dorastać Sarze Chestnut. Bohaterce niejako prowadzącej przez wydarzenia, ale także bohaterce fatalnego dynamizmu. Idącej przez ruiny i zgliszcza, by niszczyć więcej, niż chciałaby zniszczyć…

Sarat, bo tak chce się nazywać, najpierw doświadcza utraty ojca, potem trudnej tułaczki i statusu rodziny uchodźczej, a wreszcie spektakularnej rzezi, podczas której po raz pierwszy jest gotowa zabić w odwecie za zaznaną przemoc. Sarat będzie szła przez wojnę ze swoimi uprzedzeniami, przeraźliwą pustką w sercu, a jednocześnie z przeważającą nad wszystkim potrzebą zemsty na wrogu. Różnie go postrzega i różnie definiuje. To, co dzieje się z tą bohaterką, to śmiała autorska fantazja o równi pochyłej, na którą wkraczamy emocjonalnie doświadczeni okrucieństwem wojny. Bo definicja tej wojny jest tu jednoznaczna, tak samo jak jednoznaczne jest potępienie jej jako największej zbrodni ludzkości. Ale postępowanie Sarat jest już na wiele sposobów podane w wątpliwość. Omar El Akkad dba dość drobiazgowo o wiarygodność motywacji jej postępowania, ale jednocześnie daje duży margines niepewności co do słuszności jej działań. Chodzi o moralną i emocjonalną gotowość na czyny, do której Sarat nie została przygotowana. Chodzi też o różne formy manipulacji. O to, w jaki sposób dyskurs o wojnie przenika świadomość i jak bardzo może tę świadomość zdruzgotać. I nie chodzi tylko o doświadczenie cierpienia, za którym stoi chęć zemsty. To jest powieść inicjacyjna wyrosła na gruncie piekła stworzonego sobie przez ludzi. Bohaterka rozwojowa będzie jednocześnie świadkiem i kronikarzem czasu dewaluacji poglądów i dwuznaczności idei. Sama walka wojenna będzie jedynie mrocznym tłem. Będzie chodzić przede wszystkim o walkę wewnętrzną i o rolę czynników kształtujących osobowość gotową do szaleńczych poświęceń, identyfikującą się jako ofiarę i buntowniczkę.

„Ameryka w ogniu” to od początku do końca powieść pełna niedopowiedzeń. Kreśląca pewne kształty rzeczy i zdarzeń, ale trzymająca w stale widocznym dystansie. To czytelnik musi sobie tę historię opowiedzieć i zrozumieć istotę przedstawionej wojny. Ukazywanej przez pryzmat doświadczeń okrucieństwa, ale także odkrywania samej siebie przez dziewczynkę zbyt szybko stającą się kobietą wojowniczką. Wyrwaną z normalnego życia, zmuszoną do konfrontacji w świecie przedefiniowanych wartości. Nieprzypadkowo wychodzimy od prawie sielankowego życia, by iść przez mroczne zdarzenia na zawsze zmieniające sposób patrzenia na świat przez Sarat. Ale w tej metodzie jest konsekwencja – bohaterka z jednej strony zaskakuje i zmusza nas, by w jakiś sposób się do niej przywiązać. Z drugiej jednak – wywołuje moralny niepokój, potem jawny sprzeciw. Dlatego Omar El Akkad jest tu tak wiarygodny. Proponuje subiektywną perspektywę opisu, ale jednocześnie trzyma się swojej solidnej narracji trzecioosobowej, która punktuje zdarzenia, określa fakty. Opowiadana wojna będzie się rozgrywać w dwóch wymiarach: będą to interesy Amerykanów jako zbiorowości doświadczonej rozłamem i interesy skrzywdzonej dziewczynki z Luizjany, dla której dalsze życie to wypełnianie zadań, spełnianie oczekiwań, ale przede wszystkim realizowanie się w odwecie.

Styl powieści jest plastyczny i buduje bardzo dynamiczną narrację. Zadowoleni będą ci, którzy oczekują spektakularnych zwrotów akcji. A jednak odbieram „Amerykę w ogniu” jako niezwykle kameralną i pełną empatii opowieść o tym, co może znieść człowiek w warunkach wojny, jak wiele unieść i ile z tego wszystkiego odda światu w zamian. To nie tylko inteligentna książka o zbrodniczej machinie przemocy. To także opowieść o tym, co przemoc robi z naszym umysłem i zdolnością postrzegania świata. W jaki sposób wdziera się do serca i jak łatwo może się tam wedrzeć. El Akkada warto przeczytać także jako rzecz o związkach życia jednostki z decyzjami społeczeństwa. Albo po prostu jako sensacyjną intrygę, w której pojawi się wszystko, co zwolennicy tego rodzaju prozy cenią sobie najbardziej. Mimo wszystko to jednak mroczna przypowieść o krzywdzie i zemście. Wyjątkowo zapadająca w pamięć książka o deficytach miłości, niemożności przebaczenia i o bolesnych ranach, których nic nie jest w stanie zaleczyć.

2018-08-15

„Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci” Jacek Hołub


Wydawca: Czarne

Data wydania: 16 sierpnia 2018

Liczba stron: 160

Oprawa: twarda

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: W imię miłości

Widzimy je, ale nie zauważamy naprawdę. Są obok, ale jakby przezroczyste. Współczujemy, jednak nie rozumiemy. Dostrzegamy determinację działań, jednak nie ujrzymy skrytych pod nią łez. Przyglądamy się, oceniamy, staramy dopasować do swojego modelu patrzenia na życie. Zdrowe życie. A one nie tyle są inne, ile przede wszystkim osobne w swym ogromnym cierpieniu na co dzień. Matki dzieci niepełnosprawnych. Matki osób, którymi trzeba będzie zajmować się do śmierci. Każdego dnia. Bez przerwy. To im poświęcił swoją wstrząsającą książkę Jacek Hołub. Książkę stworzoną z wyznań. Trudnych opowieści kobiet, które walczą o to samo, co ich dzieci, czyli o godnie przeżyty kolejny dzień. Tytuł odkrywa bolesną, wstydliwą i trudną do zaakceptowania myśl. Nie dla nich samych. Połączonych mimo wszystko czymś, z czego dobrze zdają sobie sprawę – ogromną i bezwarunkową miłością, która nie baczy na trudności, wciąż jest taka sama, wciąż gotowa do obrony dziecka przed cierpieniem i trudnościami codziennego życia.

Nie da się czytać tego reportażu bez emocji. Nie chodzi już nawet o ten ogromny ładunek traumy, o jakiej zwykle nie mamy pojęcia, jeśli nie przyjrzymy się codzienności matek zmagających się z trudami życia niepełnosprawnego dziecka. Chodzi także o liczby i wyliczenia. To 153 zł dodatku pielęgnacyjnego. Miesięcznie, na to całe nieszczęście i bolesną codzienność. Za 153 zł zrobimy zakupy na weekend, prawda? One mają w tej kwocie zdziałać cuda. Są też inne, także śmieszne, porządkujące w jakiś tragikomiczny sposób życie naznaczone wyjątkowym cierpieniem. Oczekiwaniem na coś lepszego, ale także momentami zwątpienia. Bo czasem nie ma już siły. Niekiedy – czego nie chcą przyznać przed samymi sobą – zaczyna brakować nadziei. Samozaparcia, by walczyć za siebie i dziecko. Pogodzenia się z rezygnacją ze swojego życia, bo jest się tylko dodatkiem do życia cierpiącego potomka.

„Żeby umarło przede mną” to książka, do której pełnego zrozumienia potrzebne będzie oswojenie takich pojęć jak stwardnienie guzowate, zespół Retta czy hipoplazja. Lecz pośród tych pojęć, o których zazwyczaj niewiele wiemy, pojawia się to, co wspólne – świadomość, że walka o przetrwanie jest wyjątkowo bezkompromisowa. Że toczy się ją na wielu frontach: z samą sobą, z ludźmi wokół, instytucjami czy ze służbą zdrowia. Ale najważniejsza walka to walka dziecka o to, by godnie przeżyć kolejny dzień. Pośród bólu, którego nie sposób wyrazić. W bezradności, której rozmiaru nie można nawet określić, jednak Jacek Hołub słucha bardzo uważnie, dokładnie notuje, proponuje nam pewną wykładnię tej bezradności. Opowiada jednocześnie o słabościach i o sile. O kobietach wciąż gotowych na jakiś dramatyczny przełom, wciąż żyjących w różnego rodzaju lękach, wciąż zdanych na swój instynkt macierzyński, bezwarunkową miłość do chorej istoty, której nic i nikt nie jest w stanie obronić przed trudnościami świata.

Mają różne imiona, różne statusy życiowe. W różnym wieku rodziły i różnie też ułożyły im się relacje z partnerami, którzy albo mocno wspierają, albo też wypierają się odpowiedzialności za niepełnosprawność. O niepełnosprawności swoich dzieci dowiedziały się w różnych okresach ich życia. Każda z nich zmierzyła się najpierw z niedowierzaniem, potem z rozpaczą, a następnie z przypływem witalnych i emocjonalnych sił potrzebnych do walki. Wszystkie w różny sposób odniosą się do prawa do aborcji dla kobiet rozumiejących, że wychowywanie ich dziecka będzie po prostu walką o przetrwanie w warunkach, które przetrwaniu nie sprzyjają. Obcesowość, dyletantyzm, nieczułość – to cechy służby zdrowia w kraju, gdzie otacza się troską życie nienarodzone, a po narodzinach nie zwraca uwagi na niepełnosprawność i idące za nią konsekwencje. Matki zwierzające się autorowi, że na jakimś etapie swojego życia przestały wierzyć lekarzom i bały się nietrafionych diagnoz. Skonfrontowane z sytuacjami tak granicznymi jak propozycja oddania dziecka do ośrodka opieki. Są w bardzo trudnej sytuacji materialnej, ale także emocjonalnej – z ogromnymi deficytami uczuć, których nie zaspokoją, bo nie mają na to czasu ani możliwości. Z jednej strony niepełne jako ludzie, z drugiej jednak – wyjątkowo silne, mocne taką kobiecą determinacją, matczyną potrzebą zbawienia swoich nieszczęśliwych dzieci. To zbawienie musi przyjść za życia, bo one nie mogą umrzeć przed swoimi dziećmi. Niebywałe jest to, w jak ogromnym napięciu muszą żyć każdego dnia. To napięcie świetnie oddają poszczególne rozdziały, a Hołub tak prowadzi rozmowy, że jest ono dodatkowo niuansowane, jeszcze mocniej przemawiając do wyobraźni czytelnika.

„Żeby umarło przede mną” to świadectwo gorzkich konfrontacji ludzi w potrzebie z kostycznymi instytucjami, które nie są w stanie choć częściowo zaspokoić potrzeb. To opowieść o zderzeniach wynikających z potrzeb i oczekiwań oraz sposobu, w jaki funkcjonuje w Polsce pomoc dla niepełnosprawnych. To także książka o tych milczących, niepełnosprawnych dzieciach niezdolnych wyrazić swoje uczucia i emocje. Można je odczytać przez pryzmat zwierzeń matek. Czasem potrafią wejść do głowy i serca dziecka, odczytać każdy, najmniej zauważalny nawet sygnał skargi bądź wdzięczności. Ale wydaje mi się, że najmocniej oddziałuje na wyobraźnię to, z jak wieloma niepewnościami matki tych dzieci są w stanie szybko się rozprawić. Bywają z siebie dumne i szczęśliwe. Niepogodzone z tym, co spotkało ich dzieci, ale jednocześnie pogodzone ze swym trudnym losem. Z tym, że są jedynymi osobami, na które mogą liczyć te bezbronne istoty. Ludzie, którym nie będzie dane normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Ludzie przez to społeczeństwo stygmatyzowani, choć przecież pojawiają się różne formy empatii, współczucia. Autorska empatia jest tutaj najważniejsza. Dzięki temu powstaje mała książka o wielkich sprawach i kilku istotnych przesłaniach. Reportaż, który nie wstydzi się ludzkiej bezradności, a jednak pokazuje ją w zestawieniu z niezwykłymi pokładami sił. To ukłon wobec wszystkich kobiet o smutnych oczach – teza pojawiająca się w jednej z opowieści – ale o wielkich sercach przepełnionych miłością, której istotę staramy się poznać podczas lektury. Wstrząsająca i bardzo ważna książka.

2018-08-13

„Nigdy się nie dowiesz” S.R. Masters


Wydawca: Burda Książki

Data wydania: 20 czerwca 2018

Liczba stron: 480

Przekład: Monika Wiśniewska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Gra z przeszłością

Porównanie „Nigdy się nie dowiesz” do dokonań literackich Alex Marwood jest pewnym nieporozumieniem. Łącznikiem jest oczywiście to, że zarówno S.R. Masters, jak i autorka „Zabójcy z sąsiedztwa” stworzyli brytyjskie thrillery z kluczem, ale poza tym nie mają ze sobą wiele wspólnego. Debiutant z Birmingham, gdzie częściowo osadzona będzie akcja powieści, tworzy rzecz zupełnie innego typu niż Marwood. Nie stawia na dynamiczne wolty, imponujące zaskoczenia, buduje narrację dość statyczną i bliższą bardziej powieści obyczajowej niż thrillerowi. „Nigdy się nie dowiesz” to nie jest książka dla niecierpliwego czytelnika. Można by pomyśleć, że nieco za długa w tym, co chce nam zaprezentować, ale to tylko pierwsze wrażenie. Zarówno drobiazgowe retrospekcje, jak i dynamicznie odmierzany czas, kiedy bohaterowie spotykają się po latach, są wyraźnie uzasadnione, kiedy S.R. Masters chce uwiarygodnić swoje postacie i nadać im indywidualne rysy. Nie jest łatwo stworzyć coś oryginalnego z popularnego wątku tajemnic w grupie przyjaciół, które po latach odsłaniają swoje prawdziwe oblicze. Tu uwaga autora nie koncentruje się aż tak bardzo na rozwikłaniu zagadki poczynań jednego z enigmatycznych członków grupy. Myślę, że chodzi w tej powieści o nakreślenie problemu sygnalizowanego jednym ze zdań: „Ludzie oglądają się w przeszłość, jeśli nie są zadowoleni z teraźniejszości”. O osadzeniu w tym dorosłym, przewidywalnym życiu i o tym, jak to życie ukształtowało dorastanie na prowincji, S.R. Masters opowie bardzo dokładnie i z różnych perspektyw. Ukaże, jaką pułapką było spędzanie czasu w Blythe, jaka była specyfika tego czasu i w jaki sposób jego upływ sprzed lat ukształtował dalsze życie ludzi wkraczających dzisiaj w tak zwany wiek średni.

Była ich piątka. Adeline, której autor oddaje narrację pierwszoosobową, co warto w skupieniu śledzić. Dziewczyna niezadowolona z tego, że rodzice przenieśli się do zbyt spokojnego i nużącego zakątka. Adeline chciałaby odkryć więcej i więcej przeżyć. Nie ma pojęcia, w jaki sposób zostanie zmanipulowana w nowej grupie, której akceptację bez problemu otrzymuje. Steve jest niepisanym szefem. Autorytarnym nastolatkiem, w którym kumulują się silne emocje. Steve ustala niepisane zasady funkcjonowania w grupie. To z jego inicjatywy reszta podejmie grę, której stawką będzie przynależność do tej pozornie zintegrowanej paczki. Obok przebojowego Steve’a ktoś będący jego rewersem – mało wyraźny, często niezdecydowany, dość zachowawczy i lękliwy Rupesh. To na nim skupi się część emocji grupy, zwłaszcza w odniesieniu do wspomnianej gry. Jen jest w grupie najbardziej żywotna – szczera, otwarta, ale jednocześnie potrafiąca stawiać warunki. Ma mocną osobowość. Dużo widzi, ale nie zawsze wyciąga trafne wnioski z tego, co dostrzega wokół. I jeszcze Will – ten, który nie pojawi się na spotkaniu po latach. Zamknięty w sobie, ekscentryczny, zdecydowanie odstający od grupy i otrzymujący też czytelny sygnał, że niekoniecznie musi do niej przynależeć. Will, który zwierza się pewnego dnia, że zostanie seryjnym mordercą. Wszyscy śmieją się z tego pomysłu. Prawie wszyscy. A potem prawie wszyscy się boją…

S.R. Masters buduje pozornie bardzo prostą intrygę, kiedy przyglądamy się tworzącym się parom i mamy świadomość, że liczba przyjaciół nie jest parzysta. Nie tylko o skryte i ujawniane emocje będzie chodzić, choć będą one bardzo ważne i właściwe ich odczytywanie pozwoli rozwiązać kilka zagadek jeszcze zanim autor zaproponuje swoje rozwiązania. Chodzi także o status tego, kim się jest dla pozostałych w tej mikrospołeczności nastolatków poszukujących nowych wrażeń, dzięki którym wyrażą swoje relacje. Nigdy się nie dowiesz” bazuje na kilku niezamkniętych sprawach z przeszłości. Pokazuje dzisiejsze relacje przez pryzmat tego, co się kiedyś wydarzyło, i tylko lakonicznie punktuje, jak wygląda obecne życie bohaterów, bo dość szybko okazuje się, że wszystko, nad czym muszą popracować i co zrozumieć, ukryło się właśnie w czasie przeszłym. Na Willu uwaga koncentruje się najsilniej jako na tym nieobecnym. Czy już przed laty był on kimś, kto nie potrafił nawiązać właściwych relacji w grupie? Co rozsadzało ją od wewnątrz i powodowało zawoalowane konflikty? Musi upłynąć sporo czasu, zanim przyjaciele zaczną się nad tym zastanawiać. Zorientują się jednak, że na zrozumienie swoich relacji nie mają jednak tego czasu zbyt wiele. Okazuje się, że ktoś ginie. I ktoś ma zginąć niebawem. Stawką w grze zaczyna być życie tych, którzy postanowili spotkać się po latach.

Brytyjski debiutant sprawnie tworzy atmosferę narastających wzajemnych podejrzeń. Umiejętnie manipuluje czytelnikiem po to, by zmieniał on swoje sympatie. Na początku widzimy dość czytelny podział – ci, którzy kiedyś tworzyli grupę, i outsider, wokół którego gromadzą się niedopowiedzenia. A jednak toksyczna struktura tej paczki wygląda zupełnie inaczej, niż można byłoby przypuszczać. Aby o tym opowiedzieć, S.R. Masters potrzebuje sporo czasu i wielu zdań, w związku z tym nastawieni na dynamikę thrillera odbiorcy mogą utknąć w mieliznach narracyjnych. Nie wówczas, gdy śledzić będą przede wszystkim skomplikowane relacje, a nie to, że grupa poszukuje zabójcy. Coraz trudniejsza staje się obecność obok tej drugiej czy trzeciej osoby, podczas gdy kiedyś byli sobie oddani i równi. Szczęśliwi, zadowoleni z przyjaźni. Na pewno?

Jak wspomniałem, powieść ta może rozczarować, jeśli oczekuje się zaskakujących zwrotów akcji. One w gruncie rzeczy istnieją, ale chodzi bardziej o przestrzeń emocji i przeżyć bohaterów. Najbardziej zaskakujące zmiany odbywają się po prostu w ich umysłach. Bo to zaskakująca książka o wyobcowaniu i poszukiwaniu w czasie przeszłym sensu, którego zabrakło po rozstaniu z bliskimi ludźmi. Tymi ludźmi, którzy po latach są już inni. Nie tak silnie związani ze sobą. A przecież solidarność i wspólnota były najważniejsze. Dla kogoś wciąż takie są… Dużo przyjemności będziemy mieć z tej lektury, gdy potraktujemy ją jak wiwisekcję bliskich relacji wystawionych na próbę czasu. Wszystko w dość filmowej konwencji, bo nieprzypadkowo bohaterowie są fanami filmu. S.R. Masters intryguje także zaskoczeniem. Nie zależy mu na tempie i przemianach. Obserwujemy dość powolną ewolucję myśli i poglądów tych, którzy kiedyś uznali, że są dla siebie najważniejsi. Mroczne i zaskakujące. Warte uwagi.

2018-08-10

„Treblinka 43. Bunt w fabryce śmierci” Michał Wójcik


Wydawca: Znak

Data wydania: 1 sierpnia 2018

Liczba stron: 320

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Heroizm w piekle

Wstrząsający reportaż Michała Wójcika to opowieść o niebywałej formie heroizmu. O bohaterstwie zrodzonym z desperacji, konsekwentnym i dającym możliwość ekspiacji. A wszystko w upiornych dekoracjach – mowa bowiem o mało znanym buncie więźniów w obozie zagłady w Treblince. Buncie, który doprowadził do ucieczek z piekła. Do przerwania pasma bezradności oraz bezwolności więzionych i skazywanych na śmierć, którzy ginęli w tej fabryce śmierci, obsługiwanej zaledwie przez garstkę oprawców. Wójcik tworzy bardzo ciekawą narrację, w której fakty z materiałów źródłowych zderzają się z mistyfikacjami. Wiele przedstawianych opinii zawiera wątpliwe informacje, sporo z nich prezentuje przeczące sobie uzupełnienia. „Treblinka 43” jest zatem fascynującą lekturą, w której autor usiłuje z konfabulacji i przeinaczeń stworzyć w miarę spójny obraz tego, co wydarzyło się 2 sierpnia 1943 roku, ale także tego, co te wydarzenia poprzedziło i jaki był ich odbiór potem.

Treblinka funkcjonowała jako obóz zagłady. Bezkompromisowej eksterminacji, której przerażające szczegóły Michał Wójcik rekonstruuje z pewną bezlitosnością dla czytelnika. Komendant Franz Stangl i jego podwładni stworzyli w krótkim czasie doskonałe miejsce do masowego zabijania. Struktura obozu przedstawiana jest z różnych perspektyw, ale widzimy także, jak się rozpadała, ku czemu w końcowej fazie funkcjonowania zmierzała. Stangl oblał swój gabinet perfumami, by nie czuć woni rozkładu ciał. Pośród ciał spalonych i gnijących miało miejsce powstanie zbrojne. Rzecz z jednej strony niewyobrażalna, biorąc pod uwagę okoliczności. Z drugiej jednak – jak najbardziej usankcjonowana. Nikt bowiem nie pokusił się o to, by przeciwstawić się tak nielicznym oprawcom mordującym tysiące ludzi. Wójcik opowiada nie tylko o specyficznej bezwoli więźniów. Zadaje pytania o to, dlaczego takie fabryki śmierci mogły z powodzeniem istnieć i funkcjonować. Cały świat dowiedział się o nich późno, ale jednak się dowiedział. Poszły za tym obojętność i milczenie. „Treblinka 43” ukazuje zatem losy ludzi, którzy zdawali sobie sprawę, że ich heroiczny bunt to sprawa indywidualna, lokalna, to także gotowość na prawie pewną śmierć. A jednak nie wszyscy zginęli. Odeszli przede wszystkim ci, którzy nie mieli siły ani motywacji, by przeciwstawić się Niemcom i dołączyć do zrywu. Marcin Wójcik rekonstruuje losy tych, którzy jednak zawalczyli o życie. I wygrali tę walkę. Wydostali się z piekła.

Tymczasem zwraca uwagę to, w jaki sposób reportaż portretuje obozową codzienność. Zapadają w pamięć wizerunki więźniów, ich nieludzkie zadania do wykonania, życie w cieniu wiecznego zagrożenia, ale także strategie przetrwania. Bo choć w Treblince każdy miał zginąć, nie każdy wykazywał się zobojętnieniem wobec swojego losu. Planowanie powstania było z różnych przyczyn bardzo skomplikowane. Przywódca buntu, Marceli Galewski, otoczył się specyficznymi ludźmi. Nie z każdym można było wcielić w życie plan, który wydawał się niemożliwy do zrealizowania. A jednak podjęto się czegoś, co było symbolicznym buntem przeciw tej formie zniewolenia i agresywną reakcją na niekończącą się zagładę – sankcjonowaną przez ciszę świata, który dowiedział się o niej i nic z tym nie zrobił. Podobnie chyba zresztą jak ze Srebrenicą w latach dziewięćdziesiątych minionego stulecia.

Otrzymujemy zatem przejmującą anatomię piekła, a potem metodyczny opis tego, w jaki sposób wykazujący się ogromną odwagą ludzie postanowili sprzeciwić się mechanizmowi zabijania. Sami musieli zabijać. Wiedzieli, że walka jest bezkompromisowa. Trwała zresztą bardzo krótko. Okazała się niewyobrażalnym wręcz sukcesem, biorąc pod uwagę to, jakimi siłami i możliwościami dysponowały dwie strony tego dramatycznego wydarzenia. Michał Wójcik zwraca uwagę na niuanse w formowaniu się akcji zbrojnej, ale przygląda się także późniejszemu odbiorowi tych wydarzeń. Tu natomiast rozpoczyna się jakby zupełnie inna historia. Trudne rozważania o stosunkach polsko-żydowskich w okresie drugiej wojny światowej, ale także analiza wspomnień tych, którzy przeżyli. Niejednokrotnie wykluczających pewne fakty. Ze sporą dozą dystansu. Uciekinierzy latami milczeli. Ogrom traum nie pozwalał na opowiadanie o nich. A obok tych przeżyć opinie i analizy ludzi z dala od wydarzeń. Niektóre obiektywne, niektóre krzywdzące. Jak wyglądała pomoc Armii Krajowej dla powstańców? Co przeżywali w relacjach z Polakami, kiedy musieli ukrywać się przed pościgiem? Jak ostatecznie patrzą na swoje działania po latach? Czy to, co zrobili, nie jest pewną fantazją o tym, co można byłoby zrobić z takimi miejscami, gdyby tylko wystarczyło motywacji niszczonej konsekwentnie i dławionej przez precyzyjnie działające mechanizmy zabijania?

„Treblinka 43” to także interesujące studium tych, którzy na co dzień dbali o doskonałość fabryk śmierci takich jak ta portretowana. Jakim trzeba było być człowiekiem, by codziennie bez emocji patrzeć na masowe morderstwa? Jak funkcjonować, by znieść zarówno ludzką rozpacz, jak i wszystkie formy bezradności ofiar? Instynkt i rozkazy – wokół tego koncentrowała się egzystencja ludzi odpowiedzialnych za obozy zagłady. Także instynkt – tyle że przetrwania – doprowadził do heroicznego wydarzenia. Jednostkowego, ale wyraźnie zaznaczającego niezgodę. Bo to, co się wydarzyło w Treblince, jest symbolicznym świadectwem ludzkiej siły i solidarności. Czegoś, czego nie było może w innych tego typu miejscach. A być może mechanizmy zagłady działały inaczej, nie dopuszczając do możliwości jakiegokolwiek przerwania zbrodniczej działalności. Tu pojawiły się i możliwość, i działanie. Wójcik oddaje hołd powstańcom, ale pokazuje także, z jak niewyobrażalną formą opresji musieli się zmagać. Jest w tym sugestywny i dokładny. Często – co niecodzienne w reportażach – sam zabiera głos, stawia pytania, formułuje wątpliwości. Obrazuje problem z wielu różnych perspektyw. Jest świadkiem tego, czego przecież nie mógł zobaczyć i doświadczyć. A jednak sugestywność tego reportażu jest ogromna. Zwłaszcza że mnoży wątpliwości, nie układa faktów w porządku chronologicznym.

Michał Wójcik opowiada o bestialstwie, ale także o heroizmie, konsekwencji w działaniu i solidarności w cierpieniu. Obrazuje sylwetkę człowieka bardzo różnorodnie. Wokół opowieści o powstaniu w obozie zagłady tworzy paraboliczną przypowieść o tym, co w człowieku powtarzalne, trudne, niemożliwe do akceptacji, a jednocześnie wciąż obecne. „Treblinka 43” odsłania nowe oblicze miejsca zbiorowej kaźni. Pokazuje, że tam także mogła się zrodzić siła, dzięki której walczono o to, co najcenniejsze – o przetrwanie.