2013-07-31

"Masakra na wyspie Utøya" Adrian Pracoń

Wydawca: Pascal

Data wydania: 15 lipca 2013

Liczba stron: 192 

Tłumacz: Katarzyna Tunkiel

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 29,90 zł


Tytuł recenzji: Ofiara… mediów?

Nie można takim świadectwom zarzucić fałszu. Są prawdziwe, bolesne i przejmująco dotkliwe. Nie można mieć za złe komuś, kto przechodząc swoistą terapię, opowiada o swoich traumach, które gnębić go będą prawdopodobnie aż do śmierci. Nie jest możliwe, by tego typu publikację w jakikolwiek sposób podważać, deprecjonować, kwestionować jakiekolwiek zdanie lub myśl w nich zawarte. Można natomiast wyrazić kilka wątpliwości, jakie nasuwają się podczas lektury, stąd też niniejsze omówienie nie będzie miało na celu ani zachęcania, ani odradzania czytelnikom dość wątpliwej przyjemności poznawania tej książki. Warto zastanowić się nad samym autorem, jego motywacjami oraz rozważyć, kto może być grupą docelową, której „Masakra na wyspie Utøya” dostarczy wrażeń reportażu, bo przecież tylko w ten sposób można klasyfikować tę książkę, niechętnie dając jej prawo do miana literatury.

Wszyscy wiemy, co wydarzyło się 22 lipca 2011 roku w Norwegii. Potęga mediów jest tak wielka, że z najmniejszego nawet działania burzącego porządek społeczny, potrafi zrobić trwający godzinami, dniami i czasami nawet tygodniami spektakl. Opowieści Adriana Praconia, do którego Anders Breivik strzelił, ale go nie zabił, niekoniecznie chcą być spektakularne. W gruncie rzeczy to dość prosta opowieść o ogromie emocji, jakich nadal nawet po latach nie da się zapomnieć. Nie ma po co szukać w tej książce taniej sensacji. Styl – bardzo komunikatywny i pozbawiony przynajmniej w większej części sformułowań świadczących o tym, iż autor sądzi czy wnioskuje – prowadzi nas przez dramat młodego człowieka, który żyje w bezpiecznym państwie, ale życie może zawdzięczać nie policji, nie rządowi, nie państwu tak w ogóle, a jedynie prawdopodobnie przypadkowi. To aspekt dramatu Praconia najważniejszy, ale obawiam się, że nie wszyscy go dostrzegą. Publikacja, której w Norwegii niewielu entuzjastycznie przyklasnęło, ukazuje się w ojczyźnie rodziców Praconia z powodów co najmniej niezrozumiałych, ale czy można zrozumieć cel, dla którego publicznie opowiada się o swoich bolesnych wspomnieniach, narażając na podejrzenie, iż chce się w ten sposób zbić jakiś kapitał i zaistnieć medialnie?

„To będzie obóz wszech czasów”. Tak o corocznym obozie dla młodych Norwegów związanych z pewnym ugrupowaniem politycznym wypowiada się na początku przewodniczący AUF-u, Eskil Pedersen. Brzmi groźnie i tak też wygląda. Na wyspie Utøya młodzi ludzie w liberalnej atmosferze chcą poczuć bliskość wspólnoty. Tej, do której wedrze się przemoc, broń i śmierć, nie pozostawiając złudzeń, że wszystko można pokonać bliskością dusz w komunie, ale nie zło, nienawiść i przemoc. Adrian Pracoń przybywa do obozu, oświadczając na Facebooku: „Utøya – wyspa młodości, polityki i przyjaźni”. Nie jest świadomy, że zupełnie niespodziewanie (czy czegoś takiego w ogóle można się spodziewać?) wyspa spłynie krwią, w powietrzu unosić się będzie proch, a dźwięk ładowanej broni i strzałów już na zawsze pozostanie w głowach tych, którym udało się przeżyć rzeź.

Konstrukcja książki jest dość przemyślana. Mocno zapada w pamięć introdukcja, w której Pracoń opisuje sielankę nad jeziorem, gdzie jakiś czas po tragedii młodzi Norwegowie nadal oddają się przyjemnościom kąpieli i zabawy gdzieś nad wodą. Potem autor wprowadza w specyfikę obozu. Zupełnie dla nas, polskich odbiorców książki, niezrozumiały jest szacunek i autorytet, jakim darzeni są norwescy politycy, przybywający na wyspę i nawet rozgrywający towarzyski mecz piłkarski razem z młodymi, którzy wierzą, iż politykowanie ma po pierwsze sens, a po drugie służy słusznym celom. Przekładanym na codzienne życie, które jest życiem dostatnim, spokojnym i życiem w kraju, gdzie w otwartej symbiozie żyją ludzie wszelkich wyznań, orientacji seksualnych, różnych od siebie poglądów czy wizji świata. Utøya ma być takim symbolem norweskiej integracji wewnętrznej. Młodych, pełnych ideałów i ochoty na to, by może nawet nie zmieniać świata, ale czynić go nadal znośnym dla wszystkich, którzy tak skonstruowali system prawny, by najwyższą karą za wielokrotne morderstwa było jedynie 21 lat w więzieniu…

Adrian Pracoń wydaje się odczuwać coś wyjątkowego w sytuacji, że wbita weń kula Breivika nie odebrała mu życia. Pisze o tym, jak czuł się wtedy, gdy naprawdę dotarło do niego, w jakim dramacie uczestniczył. Ma do siebie wyrzuty sumienia, że udawał martwego, by nie zginąć i że teraz jakaś część jego osobowości jest już nie do otworzenia, bo zginęła, gdy pocisk rozerwał mu ramię i zbił do środka dziesiątki odłamków, z którymi organizm Praconia żyć może nawet do śmierci.

To świadectwo każe pomyśleć o autorze jako o bohaterze nowych czasów, bohaterze medialnym. Zaskakujące jest parcie na to, by publicznie informować o wszystkich najbardziej dramatycznych wydarzeniach z życia. Leżąc na ziemi i czując nad sobą oddech Breivika, Pracoń nie rozstaje się z telefonem komórkowym, dzięki temu może ćwierkać na Twitterze i informować na Facebooku o prawdopodobnej agonii i dramacie sytuacji, która wydaje mu się bez wyjścia. Ten sam Pracoń już pośród służb medycznych robi zdjęcia i umieszcza na fejsie, dając światu znać, że przeżył i że fachowo się nim zajmują. Bez większych rozterek podejmuje się udzielenia wywiadów, uczestniczenia w dyskusjach i gruntowania medialnego przekonania o tym, że jest kimś wyjątkowym. Osobiste przeżycia, z którymi większość ludzi radzi sobie sama bądź też nieudolnie próbuje radzić z czyjąś pomocą na kozetkach psychoterapeutycznych wypływają z autora tej książki zaskakująco lekko i bez większych blokad wewnętrznych. To dopiero fenomen, jeżeli nie zrozumie się, iż autor należy już do pokolenia tych, którzy na Facebooku relacjonują swoje życie godzina po godzinie, informując mniej lub bardziej szerokie grono znajomych o tym, co się robi, myśli itd. Bo przecież zaskakiwać może fakt, że spośród wielu z tych, co przeżyli tragedię 22 lipca 2011 roku, to głównie Adrian Pracoń (na własne życzenie) staje się produktem marketingu medialnego, który przedstawia w swej książce nie do końca zrozumiałe dla mnie stanowisko o tym, iż należy tragiczną historię wyspy Utøya opowiadać wciąż na nowo, by uczynić z niej dobro powszechne…

Pomiędzy wątpliwościami, czy materiał, jaki zawiera „Masakra na wyspie Utøya”, naprawdę winien być publicznie wciąż na nowo powielany a zrozumieniem, iż dla autora może to być rzeczywisty sposób autoterapii i nie ma nic wspólnego z parciem na media, pojawia się jeszcze jedna wątpliwość. Czy książka taka jak ta, w której pojawiają się inni – zabici i ci, którym udało się ujść z życiem – jest także ich głosem i może wykorzystywać ich dramaty po to, by stała się spójną całością? Ta kontrowersyjna publikacja zmusza jeszcze do myślenia o tym, kto tak naprawdę będzie nią zainteresowany i z jakiego względu. Boję się myśleć, że sięgać po nią będą tylko ci, którzy chcą zaspokoić niezdrową ciekawość, bo przegapili newsy i nie mogą odnaleźć ich w archiwum źródeł bądź w serwisie Youtube. Nasuwa się pytanie o to, czy nie lepiej po prostu zamilknąć niż snuć po raz nie wiadomo który te same opowieści…

Nie wiem, czy w obliczu zagrożenia życia wybrałbym ucieczkę, walkę czy też udawanie martwego. Wiem, choć wierzę, iż nigdy tego nie sprawdzę, że raczej nie chciałbym opowiadać o traumie wciąż na nowo. Nie chciałbym tym bardziej doklejać jakiejkolwiek filozofii do rzezi całkowicie poczytalnego, ale przede wszystkim pozbawionego empatii terrorysty, którego sylwetka wywołuje równie niezdrowe zainteresowanie, co zainteresowanie tych, dla których książka Adriana Praconia może być publikacją pochłanianą z wypiekami na twarzy…

2013-07-28

"Zamęt" Krzysztof Niewrzęda

Wydawca: FORMA

Data wydania: 20 kwietnia 2013

Liczba stron: 192

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 35 zł


Tytuł recenzji: Wybuch Wszystkiego

Żyjemy w zamęcie. W każdym jego możliwym znaczeniu. Od momentu, gdy otwieramy oczy, do czasu, kiedy z błogością je zamykamy, odbieramy tyle bodźców, ile nasi przodkowie przyjmowali do swej świadomości przez całe życie. Dostosowaliśmy się do tego. Jesteśmy chodzącym zamętem pośród wszystkiego, co nieustannie się zmienia. Tyle tylko że pozór braku czegoś stałego nie powoduje, iż niczego takiego nie ma. A stała, niezmienna nieustannie i być może jedynie pogłębiająca się, jest samotność. Pośród wszystkiego, co też jest samotne, ale się do tego nie przyznaje. I zagubienie. Do niego można przywyknąć. Właściwie do wszystkiego można przywyknąć, jeśli chce się być elementem wystroju dzisiejszego świata. Mało komu udaje się świat kopnąć w tyłek, zdekonstruować jego miałkość, zaszczekać głośno i odegnać zamęt. Mało kto jest w stanie dać opór zwielokrotnionym bodźcom i informacjom, proponując książkę, w której można ugrzęznąć. I dobrze, bo po to, by przede wszystkim zrozumieć.

Niechaj ci, co obskakują tysiące kont na fejsie, lajkują miliony postów, przedzierają się przez setki maili w pracy i wykonujący dziesiątki telefonów w pustkę, spróbują przebić się przez „Zamęt” Krzysztofa Niewrzędy! Niech będą dzielni i powalczą nieco z jego slangiem, dzikim strumieniem świadomości, z jego fabułą nie o teorii spisków, ale o spisku wszelakich możliwych teorii. Niech przeczytają do końca i zrozumieją, jak i w czym żyją. A jeżeli będzie to zadanie zbyt trudne, to może istnieje jeszcze szansa na to, by się zatrzymać. By uporządkować zamęt choć w samym sobie. Tego chcieliby bohaterowie Niewrzędy, ale chyba żadnemu nie będzie to dane. Nam dane jest przeczytać książkę wyraźną, wieloznaczną, nieznośnie niedydaktyczną i pozbawioną wszystkiego, co zazwyczaj mają wypromowane w zamęcie medialnym bestsellery. To silna proza, iskrząca wciąż niemiłosiernie, zmuszająca do zmęczenia i wymagająca tego, by ogarnąć ją na przynajmniej kilku poziomach interpretacyjnych. Taka prywatna zemsta na świecie za jego zamęt. Doskonale skonstruowana i prowokująca. Nie do czytania. Do przemyślenia.

Drugoosobowa, rwana i męcząca narracja młodzieżowego slangu wciąż kieruje smutnym bohaterem tej książki. Ukończył socjologię i uzdrawia ludzi. Po godzinach napina się na fejsie jako Anioł, zgarniając coraz to kolejne rzecze znasów i budując tożsamość złożoną ze słów na wolności, które niewolą bardziej niż pozafejsowa rzeczywistość. Wraz z kumplem i zażywnym staruszkiem przerzucają się newsami na temat tego, co aktualne. A aktualne jest niestety wszystko. Od razu. Bez wytchnienia. I natychmiast wypowiadane. Teorii jest cała mnogość i trzeba je sobie nawzajem wyłuszczyć. Trzeba pogadać o tym, że historia europejskiego Kościoła katolickiego to czas mocnego gruntowania ciemnoty. Że palenie książek to doskonały chwyt marketingowy, co przysłużył się już niejednemu autorowi. Że jakby można było na legalu, to każdy człowiek mógłby wsuwać drugiego, gdyż mamy do tego predyspozycje i nie ma to nic wspólnego z jakimiś zboczeniami. Też o szukaniu kontaktu z obcymi, bo przecież między nami, na tym ziemskim łez padole, nie ma już żadnej komunikacji…

A jednak coś na jej kształt się rodzi w życiu domorosłego bioenergoterapeuty. Do anielskiego profilu na fejsie dociera niejaka Laura. Początkowo nic nie będzie zwiastowało dramatu uniesień wszelakich, dzięki któremu Niewrzęda konstruuje ironiczną biografię współczesnego Wertera. Laura to taka schopenhauerowska pierdosrajda, która klei się do wirtualnego anioła, by ulżył jej w egzystencji wiecznego cierpienia. Kontakt zacieśnia się i powoduje, że coraz trudniej grać rolę zbawiciela ze skrzydłami. Laura na kilka sposobów pragnie, by bohater „Zamętu” zrobił coś, czego nie jest przecież w stanie zrobić. By odkrył się naprawdę.

Czy Laura nie prosi o zbyt wiele? No bo przecież jaką mamy sytuację nakreśloną już na wstępie? „Budzisz się i myślisz, o co kurwa biega? Upał, skwar. Jakaś wszechogarniająca gorączka. A do tego jeszcze megasusza. Jakby w nocy nastąpiło totalne ocieplenie”. Ten żar jest wokół, ale i wewnątrz bohatera. Gorączkowo myśli o tym, jak uciec od czegoś, od czego uciec się nie da. Bo niby dokąd? Jak wygląda świat? „Rzeki wysychają, gatunki wymierają, wulkany wybuchają, powodzie zatapiają, meteory napierdalają”. Globalna wioska stała się równie globalnym obozem pracy, gdzie żyje się po to, by harować; zarabia po to, by wydawać na błyskotki współczesności; wegetuje się w ciasnej konserwie własnych poglądów, którym daleko do klarowności, kiedy na każdym kroku są podważane. Bohater Krzysztofa Niewrzędy utkwił w matni bylejakości wszelakiej i nie jest w stanie nic z tym zrobić. Poza tym jest sam. Nie widzi możliwości odnalezienia się w jakiejkolwiek otaczającej go grupie. „Z kim masz robić hałas? Ze studenciakami, który mają zapłon jak diesel na mrozie? Z ewenementami polującymi na cieplaków? Z mimochodami, który przepraszają, że żyją? Z robolami zoranymi jak konie po westernie? Z japiszonami, podpierdalającymi się wzajemnie, żeby wygrać termos? Z rentmenami, którzy wszyscy lecą na Borata? Z wyznawcami manekinizmu, którym oprócz kapusty cała reszta wisi koło pisi?”. Werter w swym zagubieniu uciekłby pewnie na łono natury. Bohater „Zamętu” biegnie tam, gdzie jest jeszcze gorzej. Do internetowego błota fejsa, gdzie grać może ze światem wedle własnych reguł. Czy aby na pewno?

Czego w tej książce nie ma! Jak to w jednej z powieści Jerzego Franczaka – Koran i Cioran. Oraz dużo, dużo więcej. Narracja podlewana jest sosem cytatów. Mamy Dickensa, Carrolla, Paza, a nawet św. Pawła. Muzycznie przygrywa Nirvana, Lao Che i Massive Attack. Odezwie się Owidiusz, Fromm, a nawet Chomsky. Ta przypadkowość nie wynika jednak z zamętu. Przekonujemy się bowiem, że autor nad swym kloacznym bluzgiem informacyjno-dezinformacyjnym doskonale panuje i wie, ku czemu zmierza. Atakowanie bezużyteczną wiedzą i w książce, i w życiu ma podobne natężenie. Tyle tylko, że przesłanie jest ukryte gdzieś ponad lingwistyczną papką. Czy „Zamęt” jest bezwzględnie mroczną satyrą na świat przepełnienia i jednoczesnej pustki? A może to tylko inteligentna gra, nie tyle językowa, co przede wszystkim światopoglądowa? Wszystko jest serio, czy może właśnie ze wszystkiego można się śmiać? Gdzie dokładnie umieszczono klucz do zrozumienia, w którym momencie „Zamęt” staje się wyrafinowanie spójny?

To nie jest żadna lekka i przyjemna lektura. To nie jest książka dla tych, którzy przyswajają, nie myśląc. To jest właściwie powieść dla nikogo, ale w gruncie rzeczy dla wszystkich i o wszystkich. Drapieżna, genialnie stronnicza i subiektywna; taka, przy której się śmieje i płacze, ale nie chodzi o emocje, lecz przekaz. Myślę, że dość jednoznaczny. Tylko trzeba się przedrzeć przez narracyjny zamęt do ostatniej kropki. Co naturalnie zrobić warto, a nawet trzeba.

2013-07-27

"Rosja Matrioszka i Jastrząb" Maciej Jastrzębski

Wydawca: Helion

Data wydania: 30 maja 2013

Liczba stron: 284

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 34,90 zł


Tytuł recenzji: Rosja wciąż nieznana…


O Rosji pisze się dużo i chętnie. Bez względu na to, jak wiele już napisano i bez względu na liczebność historii, w których duch Rosji za każdym razem i straszy, i fascynuje, zawsze warto poczytać, posłuchać, poznać lepiej. Bo paradoks Rosji polega na tym, że po upadku ZSRR otworzyła się na świat, ale wciąż dla tego świata jest zagadką. Również dla nas, Polaków, będących historycznie w orbicie wpływów wschodniego sąsiada przez dłuższy czas i tym samym teoretycznie wiedzących lepiej o tym, kim ten sąsiad jest. Symbolika tytułowej matrioszki z książki Macieja Jastrzębskiego jest o tyle interesująca, że w gruncie rzeczy nie wiemy, ile kolorowych babuszek otworzył autor; do wnętrza ilu z nich sięgnął, by przyjrzeć się kolejnej. To książka, w której opowieści rodzą się z samych siebie i napisana ze swadą historia państwa, narodu i obszaru geograficznego, któremu przyglądamy się z zaciekawieniem, nie wiedząc, ile jeszcze można odkryć. Jastrzębski nie otworzył ostatniej matrioszki. Trudno uznać, do której tak naprawdę dotarł. Widać natomiast, że jego imperatywem było przede wszystkim słuchanie i zapamiętywanie, dzięki temu otrzymujemy zbiór barwnych opowieści, który nie może się zdecydować na to, czy być poważny, czy też może wesoły. Bo o Rosji po prostu nie da się opowiadać jednoznacznie. Była, jest i będzie niezgłębiona. Takie publikacje jak „Matrioszka Rosja i Jastrząb” tylko to potwierdzają. W naprawdę uwagi wartym stylu.

Jeśli chodzi o reporterskie opowieści o Rosji, wystarczy wspomnieć wydaną w ubiegłym roku książkę "14:57 do Czyty" Igora T. Miecika. W konwencji opowieści drogi (czego unika Jastrzębski, snując swe opowieści bardziej z perspektywy przypadkowego świadka i obserwatora) autor publikowanych wcześniej w „Polityce” reportaży daje dowód na to, że jeśli chodzi o rosyjskość tak w ogóle, ważne jest stawianie pytań, bo udzielanie nań odpowiedzi może być co najmniej problematyczne. Miecik snuje dość mroczne opowieści i koncentruje się przede wszystkim na symbolice klatki, w której zamknięty jest naród rosyjski. Maciej Jastrzębski opowie o swoich prywatnych spotkaniach z rosyjskością, a jego książka ma konstrukcję otwartą; to właściwie zbiór faktów bez zasadniczego komentarza i dodatkowo fascynujące opowieści wujka Borki, który będzie przewodnikiem po świecie tak stale intrygującym, co hermetycznie zamkniętym. Dla Polaków, Słowian… co zatem można powiedzieć o zachodniej Europie czy reszcie świata? Wędrowanie po całej złożoności Rosji będzie u Jastrzębskiego podzielone na etapy. Po garści truizmów i informacjach, które nie są niczym odkrywczym dla tych, co przez chwilę chociaż interesowali się Rosją wcześniej, przechodzimy do osadzonych na drobiazgach historiach, dzięki którym można snuć refleksje, stawiać pytania, diagnozować i dziwić się. A wszystko przedstawione tak, że do nas należy wybór tego, co naprawdę warto z tej książki zapamiętać.

Co w Rosji jest najlepszym towarem eksportowym? Nie jej duch, definiowany na wiele sposób i równie wielokrotnie niewyrażalny. Rosjanie mówią, że „(…) choć mają poezję Puszkina, balet Majakowskiego, piosenki Wysockiego, kawior i piękne kobiety, to i tak najlepiej sprzedają się ropa i gaz”. Może dlatego, że cała reszta plus mnóstwo jeszcze rzeczy, o jakich opowie Jastrzębski, po prostu sprzedać się nie mogą i nie chcą. „Matrioszka Rosja i Jastrząb” ma nie tyle wskazać to, co w Rosji może być towarem eksportowym. Ta publikacja udowadnia, że problemy, radości, symbole, opowieści czy mentalność mogą być odczytane na miejscu i w żaden sposób nie dotrą do świadomości kogoś z zewnątrz, jeżeli… nie zanurzy się w rosyjskości choć na chwilę. Z całym szacunkiem, podziwem i czasami konsternacją. Bo pojąć to, co wielkie, silne, ponadczasowe i niezniszczalne w Rosji może tylko ten, kto pochyli się nad Rosją z szacunkiem. Tak jak Jastrzębski.

Rosyjska różnorodność ukazana jest symbolicznie jako piramida i koresponduje to z tytułowym symbolem, zwracając uwagę na fakt, iż wszystko jest w jakiś sposób tam ze sobą połączone, wszystko na siebie wpływa nawzajem. Są momenty, kiedy trudno jest się domyśleć, do kogo autor kieruje swą książkę. To dzieje się wtedy, kiedy przypis wyjaśnia, czym jest NKWD czy OBWE. Z jednej strony jest to zatem publikacja dla tych, dla których Rosja naprawdę jest nieznana, ale też dla wszystkich, którzy śledzą jej najnowszą historię, doskonale wiedząc, co wydarzyło się niedawno. Autor skupia się jednak na tym, co jest, chociaż nieobce są mu wycieczki w przeszłość, dzięki którym kontekstowo osadza problematykę dnia codziennego, bo każdy wcześnie rozpoczynany w Moskwie dzień jest dla niego dniem z problemem, nad którym trzeba się zastanowić.

A warto pomyśleć nie tylko o przedstawionych faktach. Nie tylko o złamanych bądź okaleczonych biografiach. Nie tylko o władzy, która walczy z papierową opozycją i o terrorze strachu wśród tych, którzy niczego się nie boją i których wspomaga wiara oraz Cerkiew, tak usilnie wypierana przez około siedemdziesiąt lat za rządów tych, którzy wierzyli… sami w siebie. Trudne są rozważania o demokracji rosyjskiej, bo i trudno tę demokrację zdefiniować. Sporo spraw rozpatrywanych jest z moskiewskiej perspektywy, z miasta rubinowych gwiazd. I podobnie jak Paryż nie jest wizytówką francuskości w ogóle, tak też ducha prawdziwej Rosji nie odnajduje się do końca w jej stolicy. Mieście, gdzie żyją obok siebie zblazowani bogacze i dorobkiewicze sportretowani gorzko choćby w rosyjskim bestsellerze "DuchLess" Siergieja Minajewa, obok biednych babć mających przeżyć miesiąc za 2000 rubli. Metropolii, która ma specyficzne życie podziemne w labiryntach metra oraz to gdzieś ponad brukiem Placu Czerwonego, nieuchwytne na co dzień, możliwe do poznania tylko dzięki właściwemu pojęciu o tym, czym jest rosyjskie wizjonerstwo i metafizyka. Jastrzębski zakotwiczony jest w Moskwie wyraźnie; wita ją w 1991 roku i ponownie, odmienioną, blisko dwadzieścia lat później. Od jej zaułków, tajemnic, miejskich opowieści i niepowtarzalnego klimatu rozpoczyna swe rosyjskie gawędy. Na czym kończy? Nie ma końca. Rosyjskość bez początku i bez zakończenia jest nie tyle efemeryczna, co w niewyrażalny sposobów wieczna.

Poczytamy o fortunach Chodorkowskiego, Bieriezowskiego czy Prochorowa. Także o legendach i baśniach, jakie kryją w sobie skarb innej natury. To coś, czego Rosji nikt i nigdy nie odbierze w przeciwieństwie do pieniędzy, sławy czy wszelkich dóbr, jakimi zachłyśnięto się przy pierwszej fali przypływu kapitalizmu na wschód. O rosyjskim Putinie i o Rosji bez niego. O tajemnicach Kremla i o diamentach ukrywanych przed światem. O rosyjskiej Polonii i o tym, że nasi rodacy żyją tak naprawdę w niezwykłym tyglu nacji, kultur i religii, choć wydaje się, że w Rosji wszystko jest jednoznaczne i siła tkwi w jednolitości. O wielu innych pasjonujących sprawach. To nie jest jakiś szczególny przewodnik po Rosji, bo przecież Rosja jest krajem, w którym każdy przebywający może napisać swój własny słuszny i przydatny przewodnik. To jeszcze jeden ważny głos przypominający o tym, że choć Rosjanie nie interesują się nami tak, jak tego byśmy chcieli, my raczej powinniśmy być zainteresowani. Jest chyba dużo więcej zagadek i niejasności w ich duszach, by pochłaniać takie książki jak „Matrioszka Rosja i Jastrząb” z wiecznym apetytem na więcej i więcej.

2013-07-25

"Berlin. Przewodnik po duszy miasta" Dorota Danielewicz

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 28 maja 2013

Liczba stron: 279

Oprawa: miękka

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Curry wurst, opowieści i wiecznie żywa dżungla


Każda moja wizyta w Berlinie pozostawiała niezachwiane wrażenie, iż jest to miasto wiecznie żywe, wciąż rozrastające się, każdego dnia i nocy oferujące coś innego; miasto, w którym żyją obok siebie ludzie w multikulturowej symbiozie (wyraźniejszej chyba jedynie w Hamburgu), gdzie można bez ograniczeń chłonąć klimat luzu, swobody oraz obserwować przenikanie kultur, charakterów i czasów w każdym możliwym miejscu. Tam, gdzie nikt nigdy się nie zgubi, bo tak doskonale opisanej i skomunikowanej metropolii nie ma chyba nigdzie. To naprawdę niesamowite przeczytać w przewodniku po niemieckiej stolicy zdanie, które w podobnym kształcie pojawiło się w mej głowie, gdy pierwszy raz zwiedzałem miasto. Dorota Danielewicz pisze: „Berlin jest w ciągłym ruchu i nawet lata naznaczone murem nie zdołały zabić tej właściwości miasta po obu stronach granicy”. Udało jej się na kartach swej berlińskiej gawędy poświęconej rodzicom zatrzymać na moment ten pęd, tak charakterystyczny i tak niemożliwy do opisania, a jedynie do odczuwania. Autorka napisała o Berlinie z sercem. To ważna książka w czasie, gdy wciąż modne są tułaczki na wschód i im dziksze rubieże coraz bliżej kazachskich stepów, tym ciekawiej i bardziej klimatycznie. A może tak na Zachód zamiast kolejnej penetracji Bałkanów czy Wschodu, gdzie Europa łączy się z Azją? Bo tam też jest duch miasta, też jest niepowtarzalna atmosfera i też można się zachłysnąć wolnością – w mieście, które nie dało się zniewolić nawet murem dzielącym je od środka.

Dorota Danielewicz zaczyna od „teraz”, od najbliższego otoczenia, od Placu św. Marka i sąsiadów z kamienicy. Barwnie i pasjonująco jest już od pierwszej opowieści, bo autorka publikacji ma niewątpliwie wielki dar czynienia w opowieściach z drobiazgów symboli, jakie pozwalają nam poruszać się swobodnie między odległymi od siebie wydarzeniami. Danielewicz przyjechała do Berlina jako nastolatka w 1981 roku. Pokochała to niechciane miejsce zesłania dopiero po latach, kiedy upadł mur i pęknięty talerz został sklejony przez historię, by na zawsze zmienić oblicze miasta. Nie można było tak od razu odnaleźć się w miejscu, w którym wszystko było obce. Czas zrobił swoje i teraz, kiedy Dorota Danielewicz oprowadza nas po Berlinie, w swych opowieściach kryje serce, jakie oddała miastu nas Sprewą. Pewnie, że przekonanie się doń musiało długo trwać. Dlaczego? „Gdyż z miastem jest tak samo jak z przyjacielem, z którym trzeba zjeść beczkę soli, aby naprawdę go poznać i polubić”. Aby napisać tak ciekawą, sentymentalną i ciepłą książkę o mieście, trzeba się z nim naprawdę zaprzyjaźnić i zbliżyć.

A Berlin z piasku powstały poznawany był najpierw przez wędrówki kolejką podziemną. Obca w Berlinie jeszcze Zachodnim emigrantka mogła sobie pozwolić tylko na luksus podróżowania komunikacją miejską. Wynurzała się zatem z kolejnych stacji na powierzchnię, obserwowała i wracała pod ziemię. Teraz, po latach, robi coś podobnego. Zanurza się w przeszłości jak wówczas w metrze i wyłuskuje z niej zdarzenia ważne dla niej samej, ale także wydarzenia, które zmieniły na zawsze oblicze Berlina. Tej dzikiej dżungli, specyficznego ogrodu zoologicznego; miasta wszystkiego i wszystkich, gdzie tandeta i kicz idzie w parze z nowoczesnością, bogactwem i szykiem, a gdzie mimo wszystko można odnaleźć historię, tradycję, szyk i klasę mówiące o minionych czasach. Niełatwo opisać miasto, które wciąż pulsuje i nigdy nie krzepnie, stale staje się na nowo. Można jedynie spróbować oddać rytm tego wiecznego pulsowania, stąd też opowieści Doroty Danielewicz nie wynikają z siebie i nie są też ułożone wedle jakiegoś klucza.

W 1981 roku oszołomiły ją w Berlinie Zachodnim sklepy z butami. Co oszałamia teraz? Energia, z jaką Berlin pochłania ludzi; ich historie, pamiątki i wspomnienia. Szklane wieżowce największych firm światowych sąsiadują z pchlimi targami, wszechobecnymi budkami z kebabem oraz curry wurstem. Nowoczesny system komunikacji, potężne arterie drogowe i gwar wielkomiejskości stoją obok ogromnych zielonych płuc miasta oraz namiastki własnego morza, czyli Wannsee. Nawet o nekropoliach berlińskich nie można pisać inaczej niż z nutą radości i podniecenia. Chociaż miasto ma za sobą bolesną przeszłość, nie popada w udrękę lat minionych i zdarzeń, które były bolesne. Wciąż żyje, każdego dnia silniej i intensywniej. Co nie znaczy, że zapomina. To pamięć dla Doroty Danielewicz jest najważniejsza i w tym specyficznym przewodniku sięga do przeszłości, by ożywić to, co ważne i uporządkować wspomnienia tak, by nie dręczyły, a dawały siłę. I świadomość. Bo autorka tej publikacji jest w pełni świadoma tego, gdzie żyje, jak wiele różnych modeli życia ma obok siebie i skąd bierze się jej miłość do miasta, w którym los zetknął ją z aktorem Otto Sanderem, pisarzem Imre Kertészem, hinduskim kompozytorem Kamaleshem czy kolekcjonerem Klausem Schlesingerem.

Ten przewodnik ukazuje duszę Berlina przez jego kontekstowość. Odpowiednio dobrane obrazy filmowe, literackie inkrustacje słowami Hanny Krall, Adama Zagajewskiego, Witolda Gombrowicza czy Czesława Miłosza głębiej ilustrują problemy, jakie rodzą się podczas obserwacji. Autorka wychodzi zazwyczaj od konkretnego miejsca, jakie zaznacza na swej mapie pamięci i pokazuje, jak wiele to miejsce przeżyło, czego doświadczyło. I jak wiele skojarzeń może budzić. Wędrujemy z Dorotą Danielewicz pozornie bez wyraźnego celu, ale celem samym w sobie jest pobudzenie do życia po raz kolejny miejsc, zdarzeń i ludzi, dla których nie ma już miejsca w teraźniejszym multikulturowym tyglu.

Co jest w tej publikacji najciekawsze? Myślę, że rozważania o roli Literarisches Colloqium nad Wannsee, z którym autorka związana jest zawodowo, a które było miejscem, gdzie polscy twórcy potrafili odnaleźć swe własne małe ojczyzny dzięki zapachom, widokom i dźwiękom. W zupełnie przecież obcym miejscu! Czego mi zabrakło? Nieco za mało jest o samym 9 listopada 1989 roku, kiedy to sklejono berliński talerz, a mroczny mur stał się historią. Chciałoby się poczytać więcej o tym, w jaki sposób miasto wtedy ożyło, może zmartwychwstało? Danielewicz ukazuje jednak Berlin z tak wielu różnych perspektyw i raczy nas tak soczystymi opowieściami, że wszystko można wybaczyć, bo w mieście wielości, energii i stałych zmian trudno zapisać to, co wymaga zatrzymania. Siebie i uwagi.

Myślę, że historie Doroty Danielewicz, tak połączone ze sobą, to kadry filmu o Berlinie, jakiego Woody Allen nigdy nie nakręcił. To przewodnik, który koniecznie trzeba poznać. Autorka stara się wnikać możliwie najgłębiej w to, co berlińskie i możliwe do wyrażenia, ale spogląda na miasto także z perspektywy podróżnika, zwiedzającego, będącego tam tylko na chwilę. „Berlin. Przewodnik po duszy miasta” udowadnia, że można zaprzyjaźnić się z miastem i można o nim opowiedzieć na wiele różnych sposobów, skoro samo opowiada się wciąż na nowo z dynamizmem doprawdy jedynym w swoim rodzaju.

2013-07-23

"Literat" Agnieszka Pruska

Wydawca: Oficynka

Data wydania: 17 maja 2013

Liczba stron: 329

Oprawa: miękka

Cena det: 32 zł


Tytuł recenzji: Sama mumia to za mało…

Agnieszka Pruska zrobiła to, co robi wielu, a mianowicie postanowiła napisać powieść, jednak jej nie wyszło. Powieść kryminalną na dodatek. Rozgrywająca się w Gdańsku akcja to zlepek bylejakości warsztatowych w stężeniu co najmniej przykrym. Czytelnik, a zwłaszcza ktoś sięgający po kryminał, nie będzie miał ochoty czytać ponad stu pierwszych stron o tym, jak to policjanci wciąż czekają na jakieś wyniki, raporty; nie po to się czyta tego typu książkę, aby śledzić, jak jałowo mijają dni, tygodnie, miesiące i kartkować strony z coraz większym znużeniem. Kiedy już w końcu coś zaczyna się dziać, autorka stawia na dynamikę dialogów. Jej „Literat” jest opowieścią o tym, jak pewien dyletant naczytał się za dużo i uznał, że gdańskie niebo gwieździste nad nim, a moralne prawo do eksperymentowania ze śmiercią w nim. Obawiam się, że Pruska podczytała niewystarczająco dużo, bo jej historia jest kaleka, przewidywalna i dość pretensjonalna, a żeby wybić się w czasach, gdy za pisanie kryminałów biorą się prawie wszyscy, trzeba naprawdę wiedzieć, jak przykuć uwagę i zaskakiwać, zaskakiwać, zaskakiwać. W zgodzie z logiką i zdrowym rozsądkiem. No bo czy można poważnie podejść do lektury, kiedy denatka zwie się Angelika Mięsko (zmieniając się na jakiś czas w Agatę, ale wierzę, że to wina znudzonej redakcji), a jedną ze spraw prowadzi podkomisarz Faja? Pomijając zaskakujące co najmniej upodobanie do łączenia imion i nazwisk w śmieszne bądź żałosne konstelacje, nie ma w „Literacie” żadnego potencjału, a wydawca grozi, że Barnaba Uszkier ponownie będzie prowadzić śledztwa…

Zaczyna się od mumii. Takiej prawdziwej, współczesnej. Jeden z bardziej aktywnych fizycznie gdańskich księgowych odkrywa zmumifikowane zwłoki kobiety. To dość niezwykłe i zapowiada ciekawą książkę. Mumia staje się szybko obiektem niezdrowej fascynacji wszystkich policjantów, a przede wszystkim wspomnianego Uszkiera, który utyka ze śledztwem w miejscu i przez dłuższy czas możemy poznawać kolejnych namnożonych niemiłosiernie bohaterów drugiego planu, z którymi podkomisarz ucina sobie pogawędki ograniczające się do wyrażenia żalu, że niczego nie potrafią z tą mumią zrobić. Wydaje się, że Agnieszka Pruska jest jak jej mumia; chce być zapamiętana, ale oferuje tylko jeden oryginalny chwyt, z którym niewiele robi. Zagadka zmumifikowanych zwłok oczywiście się rozwiąże. Dodatkowo znajdziemy jeszcze kilka oryginalnie pozbawionych życia ofiar – wspomniana Angelika Mięsko to denatka mało spektakularna – i będziemy przyglądać się śledztwu takiemu non fiction, typowo polskiemu chyba. Brak środków, brak pomysłów, błądzenie, fałszywe tropy i nieudolność kojarzenia faktów – to cechy dystynktywne „Literata”, kryminalnej porażki na całej linii.

Czasami to bywa tak, że skoro akcja nie zaskakuje, prowadzący śledztwo wzbudza na tyle zainteresowania, by obronić książkę. Kim jest Barnaba Uszkier? Oryginalne ma tylko chyba imię. Od trzynastu lat szczęśliwy małżonek. Właściciel wypasionej toyoty w spadku po dziadku. Daje się dwóm synom naciągać na jedzenie w McDonald’s ku rozgoryczeniu żony będącej idealnym przykładem literackiej postaci papierowej. Uszkier ponadto nie wierzy w resocjalizację więźniów, sprawia mu przyjemność kąpiel w wodzie, jaką przygotowała dla siebie żona, trenuje sztuki walki i wiedzie co najmniej przewidywalny tryb życia. Nic szczególnego. Ma się wrażenie, że na jego miejscu mógłby się pojawić jakikolwiek inny policjant i charakterologicznie pewnie byłaby to ciekawsza postać. Ciekawsi wydają się znajomi Uszkiera, ale autorka poza ich wprowadzeniem niczym kolejnego zdania nie zrobiła niczego, by nadać jakieś ciekawe znaczenie czy to księdzu Krzysztofowi Gromskiemu, czy to policyjnemu psychologowi Markowi Leńskiemu, któremu pewnie przydałaby się pomoc profilera z powieści Katarzyny Bondy tak jak autorce lektura książek kogoś, kto potrafi pisać coś, za co Pruska wzięła się z naiwnym entuzjazmem i niczym ponad to.

Jedyne, co może intrygować i mogłoby zostać naprawdę ciekawie rozbudowane to fascynacja śmiercią, metodami zabijania i psychologiczne uwarunkowania sposobu myślenia zabójcy, któremu autorka – niestety – oddaje też głos. Logiki jego postępowania trzeba szukać w przypadku, a sam seryjny morderca wydaje się zafascynowany nie tylko faktem, iż efektownie zabić, to mocno zapaść w pamięci. To mogłaby być postać polskiego Hannibala Lectera i to wcale nie ironia, a diagnoza tego, co jedynie udało się zarysować Agnieszce Pruskiej. W ogóle jej książka jest takim kryminałem w zarysie. Zupełnie niewyraźnym, pozbawionym w zasadzie wszystkiego tego, co tworzy nam klasyczną i po prostu dobrą powieść kryminalną. A taka powieść musi być przede wszystkim inteligentna. Nie odmawiam inteligencji autorce; w końcu pewnie z sercem tworzyła kolejne rozdziały o miotających się w bezsilności policjantach, na których oświecenie pada nagle tak jak ciosy na niektóre ofiary z tej powieści. Tyle że posypała się nie tylko fabuła z mnogością niepotrzebnych bohaterów. Posypał się też zapał, aby napisać coś naprawdę oryginalnego. Bo wierzę mocno w to, iż Pruska chciała coś takiego napisać.

„Literat” to historia, która ma chwycić magicznym słowem „mumia”. Poraża prostotą i smutne jest to, jak bardzo dość dobry pomysł można pogrzebać w bylejakości słów opisujących polską rzeczywistość nieporadnych policjantów i naiwnych dyletantów, dla których zabijanie to zabawa. Wątpliwe, czy historia Agnieszki Pruskiej ubawi (?) czymkolwiek innym niż określaniem z imienia i nazwiska postaci, o jakich zapomina się po kilku stronach. Może to na tworzeniu alfabetycznej listy zamieszanych w sprawę gdańskiej mumii mamy skoncentrować swoją uwagę. Doprawdy nie wiem, co miałoby ją przykuć, a niestety poświęciłem uważnej lekturze aż dwa wieczory. Wiem, że wielu z nas roją się pomysły i zamiary, gdy poczyta się sporą ilość literatury z dreszczykiem. Chciałoby się jednak, żeby w powieści kryminalnej przez chwilę poczuć jakikolwiek dreszcz. Tutaj otwiera się szeroko oczy ze zdumienia, gdy widzi się początkowy potencjał i mistrzowskie wręcz jego zmarnowanie.

2013-07-21

"Chemia łez" Peter Carey

Wydawca: Wielka Litera

Data wydania: 7 maja 2013

Liczba stron: 319

Tłumacz: Edyta Basiak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 34,90 zł


Tytuł recenzji: Mechanika uczuć

To dość ekscentryczna proza. Zaczyna się od śmierci, by mówić o życiu; jego smakowaniu, odczuwaniu i przeżywaniu. Carey opowiada swą niezwykłą historię równie niezwykłym językiem. Będzie to traktat o maszynach, o konstruowaniu czegoś, co należy złożyć w całość. O zagadce ukrytej gdzieś między metalowymi sprzętami do obróbki tajemniczego wynalazku z XIX wieku; tam, gdzie mimo metalicznego chłodu pojawia się powiew metafizyki i czegoś, co nie jest wyjaśnione. Tak jak chemia łez – inny jest ich skład, gdy oczyszczają oczy, a inny, kiedy płaczemy pod wpływem wzruszenia. Peter Carey opowie o wzruszeniu, które ukryte zostało gdzieś między zdaniami pewnych tajemniczych zapisków i między kolejnymi etapami pracy, by wystawić w Swinburne eksponat, kryjący w sobie zagadki życia i śmierci.

Cathrin Gehring jest specyficzną osobą. Przez trzynaście lat była ukrytą przed światem kochanką Matthew Tindala, kustosza kolekcji metali, z którego nagłą i niezrozumiałą śmiercią musi się zmierzyć pewnego gorącego kwietniowego dnia. Cathrin poza Matthew miała tylko pracę i całkowicie jej to wystarczało. Była cieniem swego kochanka; wszystko wiedziała o jego życiu, ale tak naprawdę w nim nie uczestniczyła. Nie chciała być uwzględniona w testamencie i nie miała ochoty, by ktokolwiek wiedział o tym płomiennym romansie, jaki przez lata był dla niej najważniejszą częścią życia. Tymczasem wszystko nagle się kończy. Pozostaje pustka. Alkohol, kokaina, wspomnienia i łzy. Ale także pragnienie, by stawić czoła udręce i mimo wszystko robić coś pożytecznego. Cathrin otrzymuje specyficzne zlecenie. Ma złożyć mechanicznego ptaka, którego historię spisaną przez niejakiego Henry’ego Brandlinga, poznaje na równi z każdym metalowym elementem, jaki potrzebny jest, by ponownie, po 1854 roku, nadać temu wynalazkowi życie.

Bohaterka nie zdaje sobie sprawy z tego, że może brać udział w jakiejś dziwacznej grze. Trudno jest powiedzieć, czy zapiski Brandlinga dostaje przypadkiem. Trudno orzec, czym skończy się początek pracy nad projektem nie tyle trudnym, co komplikującym się bardziej w momencie, gdy Cathrin zrozumie, kto i w jakich okolicznościach chciał przed laty zdobyć mechaniczną kaczkę. Łabędzia właściwie. Zrozpaczona bezdzietna kobieta zaczyna poznawać zapiski mężczyzny, który udaje się w podróż do Niemiec, aby zdobyć dla swego ukochanego syna zabawkę i sprawić tym samym, by umierające dziecko pozostało z nim. Wszak Brandling przeżył już śmierć córki i jego serce nie będzie w stanie znieść drugiego ciosu. Tymczasem angielski podróżnik nie spodziewa się rozwoju wypadków w Niemczech. Podobnie Cathrin nie jest w stanie przewidzieć nie tyle celu swojej pracy, co okoliczności, w jakich do nowej pracy została skłoniona.

A zapiski z 1854 roku budzą w niej mieszane uczucia. Czyta je zafascynowana, ale irytuje ją ten pompatyczny i zarozumiały Anglik, który uważa, że wszystko będzie się toczyć tak, jak to zaplanował. Z drugiej strony Brandling wydaje się jej prostolinijny i dobroduszny. Jego historia coraz bardziej pasjonuje. Coraz silniej związana jest z rozbitym mechanizmem ptaka, który trzeba wskrzesić. Ojciec Percy’ego tymczasem przeżywa dramat konfrontacji z ludźmi, którzy przejmują nad nim kontrolę. W tajemniczym tartaku w Furtwangen cyniczny i nieokrzesany Sumper postanawia zbudować mechanizm o wiele bardziej atrakcyjny niż wynalazek Vancansona, na którego projekcie się opiera. To postać tajemnicza i wzbudzająca wiele emocji. Sumper to wizjoner, ale kryje w sobie niejedną mroczną tajemnicę. Tak jak Brandling, przebył drogę odwrotną, z Niemiec do Anglii, i tak jak Brandling został upokorzony i zmuszony do tego, by spojrzeć na swój los z zupełnie innej perspektywy. Relacja między mężczyznami staje się niejednoznaczna. Trudno przewidzieć, czy angielski podróżnik otrzyma to, za co zapłacił. Nie jesteśmy także pewni tego, czy Cathrin właściwie wywiąże się z zadania, a sprawę skomplikuje jeszcze jej asystentka Amanda Snyde. Dziewczyna początkowo irytuje Cathrin, potem zaczyna zaskakiwać i jej imponować, by w ostatecznym rozrachunku stać się jeszcze większą zagadką niż mechaniczny ptak, którego należy powołać do życia…

Tak się składa, że Cathrin rekonstruuje, a Amanda interpretuje jej pracę. Zderza się tu racjonalność naukowca z emocjami i ukrytym gdzieś między śrubkami mistycyzmem. Podczas gdy nieukojona w bólu po stracie Cathrin chce przede wszystkim wiedzieć, czy poszczególne elementy pasują do siebie, Amanda zaczyna zastanawiać się nad ich symboliką. W tej relacji ujawni się to, co najlepsze w książce Careya. Mistrzowsko zbudowane napięcie, które rodzi się na styku racjonalnego oglądu rzeczywistości a światem idei, cieni i symboli, do którego Cathrin nie daje sobie dostępu. Gehring składając ptaka, usiłuje jeden po drugim usuwać maile, które wymieniała z Matthew. Ta terapeutyczna praca ma jej przynieść ukojenie. Tymczasem główna bohaterka „Chemii łez” nie jest to końca świadoma tego, co widzi. Jej dramat zawierają słowa wypowiedziane już na początku powieści: „Od lat wierzyłam w to, że konstruowanie zegarów jest w stanie ukoić każdy zamęt w duszy i sercu. Tak mocno w to wierzyłam i tak bardzo się myliłam”.

Okazuje się, że zamęt po śmierci kochanka jest stanem, w którym Cathrin będzie zmuszona zmierzyć się nie tylko z zagadkami eksponatu mającego przynieść muzeum duże zyski. W tym zamęcie postawiona zostanie przed pytaniem o to, co jest istotą cierpienia, miłości i pełni życia. Carey zręcznie buduje dość mroczną, ale też pasjonującą intrygę, której rozszyfrowanie może dać Gehring samowiedzę i spokój, o jaki bezskutecznie walczy. Czy tak się stanie? „Chemia łez” to egzystencjalny traktat o talencie do mechaniki i o tym, jak mechanicznie można podchodzić do swoich uczuć, które są tak nieodgadnione jak motywy postępowania – Cathrin, Amandy czy też Brandlinga przed wiekami. Peter Carey buduje opowieść  o pragmatyzmie przeżywania świata. Czy coś takiego w ogóle jest możliwe? To historia nagłego opuszczenia, ale i opuszczania w sobie wiary, że nad wszystkim można sprawować kontrolę. Cathrin Gehring to taka kobieta rozbita, która każdemu chce pokazać, iż jest całością. Nie jest świadoma tego, że kontrolowana do tej pory miłość ukrytej kochanki może przynieść rozpacz, dzięki której… dostrzeże to, czego do tej pory nie widziała.

2013-07-19

"Szkło" Emil Marat

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 4 czerwca 2013

Liczba stron: 191

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 29,90 zł


Tytuł recenzji: Szklana pustka

Na początku w swej naiwności myślałem, że oto redaktorzy W.A.B. dają do poczytania prawdziwego, świeżego i interesującego debiutanta. Ucieszyłem się, bo w mijającym roku dobrych debiutów jak na lekarstwo. Potem w swej potwornej ignorancji tonąc, musiałem sprawdzić, czyjego autorstwa jest ta pierwsza książka, która ma rzekomo kusić. Kiedy wszystko jakoś w głowie poukładałem – moja wina, że nie mam styczności z gadającym pudłem ani grającym i czasami też gadającym odbiornikiem radiowym – wyszło mi na to, że chyba nie ma czego czytać. Kiedy rzuciłem okiem na blurb Agaty Passent i sprawdziłem, że ją i autora łączy wspólny mianownik pewnego Ważnego Radia, wszystko wydało się jeszcze bardziej podejrzane i postanowiłem sprawdzić, czy to rzeczywiście takie dobre; czy jest w tym coś świeżego, odkrywczego, literackiego przede wszystkim.

Ano nie jest i cieszę się, że nie zajęło mi dużo czasu dojście do tej konkluzji. Emil Marat na kartach swej powieści snuje gorzkie rozważania o codzienności korporacji, mediów i życia ustawionego pod wszelkiego rodzaju wskaźniki publicznego zaufania i sympatii. Tak naprawdę nie interesuje mnie to, jak i dlaczego zebrało się byłemu dyrektorowi Radia PiN na rozliczenia. Mało ciekawi mnie też to, z kim i po co się rozlicza. Nie kręci mnie fakt, że w tej fabule ukrytych jest pewnie dużo smaczków z realnego życia, że można się pobawić w dopasowywanie postaci z książki do tych rzeczywistych niczym w kolorowanie obrazków tak, by nie wyjść za linię i nie popełnić błędu przy tejże operacji. Interesuje mnie to, czy „Szkło” jest po prostu literaturą. A nie wydaje mi się, aby było. Snuta niespiesznie intryga jest nużąca i przewidywalna. Bohater ze swymi poglądami bądź ich brakiem przypomina dziesiątki zblazowanych cyników, którzy silą się na spostrzegawczość i dla których świat jest koszmarną rozsypaną zdarzeń, przykrych gąb, zachowań i słów i tylko oni potrafią te puzzle złożyć w całość, udowadniając wszem wobec, iż to ich wizja świata jest najbardziej wyraźna i zbliżona do tego, jak ów świat wygląda naprawdę.

Nihil novi… Żenujący puer aeternus z wyrachowaną buzią cynika nie przemawia na ani jednej stronie, bo przecież bawi się przeżuwaniem pojęć, łączeniem słów w oryginalne rzekomo konstelacje, ocenianiem twarzy innych ludzi i wyrachowaniem w oglądzie podłego świata. Czego szukać w „Szkle”? Prawdy? Myślę, że o żadną prawdę tu nie chodzi. Chodzi prawdopodobnie o ulżenie ciśnieniu, zniwelowaniu napięć, o rozliczenie ze światem, jaki męczył i deprecjonował… co przekuwa się – jak zawsze – w dość opresyjną prozę. Opresyjną dla czytelnika, który szuka w niej literatury.

Jakub Raste cierpi na syndrom charakterystyczny dla wszystkich urodzonych w latach siedemdziesiątych minionego stulecia. „Od kiedy pamiętam, czuję się spóźniony. Spóźniony na Solidarność, na prawdziwy punk rock, na początek kapitalizmu, na wszystko”. To przejmujące uczucie „bycia za późno” przekuwa na życie wyprzedzające wszelkie trendy, nowinki i życie, gdzie nie trzeba będzie łapczywie kusić się o wbicie do peletonu, bo można w nim być na czele za cenę kontestacji wszystkiego, co tradycyjne i ironizowania ze wszystkiego, co daje się ironicznie wyobracać. Tak jak panienki w życiu Jakuba. Najpierw Natalia, była miłość, z którą wspólnie próbują odgrzać kotlet. Potem Magda, zdroworozsądkowa studentka, która okaże się o wiele sensowniej zorganizowaną w życiu osobą niż Raste.

Bo bohater „Szkła” jest zorganizowany tylko w taki sposób, w jaki chce. Jego życie ma się zmienić po tym, jak w oceanie wypluwanych przez rozmówców słów podczas talk show w publicznej telewizji, nawiąże do polskiej powinności, pamięci i głupoty, co zaowocuje telefonem z konkurencyjnej stacji telewizyjnej i propozycją na niszowy program, dzięki któremu Raste stanie się naprawdę zorganizowanym, świetnie zarabiającym i decydującym o oglądzie świata mężczyzną. Nie chłopcem, który pielęgnuje w sobie niedojrzałość i niedoskonałość. Okazja zmiany w życiu jest kusząca. Tym bardziej, że teraz nie trzeba tak jak kiedyś czekać na miejsce w przejeżdżającym peletonie, w które ewentualnie przy odrobinie szczęścia można się wbić. Nie, tym razem on może być na czele peletonu. Zagonionej grupy korporacyjnych szczurów medialnych, których styl życia i poglądy są tak nudne, jak nudna sama w sobie jest fabuła powieści Marata.

O takim typie męskości, jaką prezentuje Raste, także napisano już wielokrotnie. To męskość kwestionowana nie dlatego, że nie sprawdza się w wyznaczonych społecznie rolach. To stan, z jakiego wyrwanie grozi utratą wolności. A wolnym można być tylko jako puer aeternus. Czujnie wyczekujący na czas blamażu. Będzie to moment, kiedy przyjdzie przespać się z dziewczyną w wieku potencjalnej córki i gdy trzeba będzie wycinać rosnące w uszach włosy. Jakub Raste dodatkowo unika odpowiedzialności założenia rodziny i kiedy jego kreatywna medialna bestia, czyli słodka Natalia importowana z Francji, postanawia powiedzieć mu o swym pragnieniu posiadania dziecka, Raste chce… wyjść z tego związku po angielsku. Wyjdzie w zupełnie inny sposób. Ani jego sposób myślenia nie zastanawia, ani nie wzrusza, ani też nie bawi. Można poddać ocenie motywy jego postępowania i krytycznie zdefiniować prezentowaną przez niego męskość. Po co jednak, skoro jest to mimo wszystko bohater przewidywalny, a zarysowana na pierwszych stronach intryga widziana jego oczyma wydaje się być jedynie sennym koszmarem, z którego po prostu ma się ochotę być wybudzonym.

Ta książka to taka relacja z nicniedziania się, jak Raste określa monolog starego Mostowicza, opiekuna mazurskiej posiadłości Natalii. Nie ma w niej niczego, co mogłoby wywołać wypieki na twarzy i zainteresowanie, jeżeli nie należy się do kręgu bliższych lub dalszych znajomych autora. Czy „Szkło” może być jakkolwiek definiowaną oryginalną diagnozą naszej rzeczywistości? Przynajmniej jej fragmentu? Wątpię. O niczym nowym nie poczytamy. Niczego nie odkryjemy. Być może przeglądanie się w krzywym zwierciadle może bawić samego autora i bawiła go też koncepcja książki,  z szumnym motto z „Juliusza Cezara”. Może. Jeśli ktoś, jak Raste, uważa, iż zawód kelnera jest voyerystyczny, może odnaleźć jakąś przyjemność w podglądaniu między stronami tego czy owego. We wnikaniu w to, jaki jest procent Emila w Jakubie i jaki procent Jakuba w Emilu. Mnie się tego wysiłku podjąć nie chciało, bo w gruncie rzeczy szukałem w tym debiucie literackim znamion czegoś, co faktycznie warte jest wydania, promocji i wnikliwego omówienia. Pozostał niedosyt i nadzieja na to, że W.A.B. w tym roku zaskoczy jednak ciekawym debiutem.

2013-07-17

"Wszystkie drogi prowadzą do Mekki" Raja Alem

Wydawca: Smak Słowa

Data wydania: 18 czerwca 2013

Liczba stron: 547

Tłumacz: Izabela Szybilska-Fiedorowicz

Oprawa: miękka

Cena det: 39,90 zł


Tytuł recenzji: Mekka obnażona

Bo Alem przede wszystkim chce snuć opowieści. Chwilami mamy przesyt tych narracji. Momentami wszystko, co ma się ze sobą łączyć, wydaje się nazbyt egzaltowane, zaś napięcie stopniowo zanika, kiedy stajemy oko w oko z kolejnymi przypowieściami i historiami, których wzajemne związki nie są łatwe do zinterpretowania. Poza opowieściami istotne są przedmioty. Tajemniczy amulet oraz klucz. Ludzkie namiętności, jakich nie sposób ogarnąć. Takie, które nie dały się upływowi czasu. Wszystkie lęki, nadzieje, tęsknoty i pragnienia skryte pod subtelną powłoką narracji z pogranicza baśni. Baśniowo jednak u Alem nie jest. Łączące się historie, uzupełniające nawzajem, a czasami wyprzedzające fakty, tworzą formalnie książkę o dość skomplikowanej strukturze. Raja Alem opowiada o Mekce takiej, jaka była, i o ludziach, którzy tworzyli jej klimat, sami spalając się w namiętnościach. Tak, w mieście pozornie zeń wyzutym, w mieście pielgrzymów, modlitw i tajemnego mistycyzmu, przeżywa się zwykłe ludzkie słabości z siłą, która niejednokrotnie prowadzi do tragedii. Bo przecież w tej powieści nie chodzi tylko o nagie zwłoki. One są symbolem okrucieństwa i poniżenia, jakiego doznają przede wszystkim kobiety, ale też mężczyźni, zagubieni w świecie, gdzie czują się panami wszystkiego, nie panując przede wszystkim nad swoimi żądzami, kompleksami, potrzebami ducha i ciała.

Całość tekstu na stronie artPapieru

2013-07-16

"Zbieg okoliczności" Katarzyna Pisarzewska

Wydawca: Prószyński i S-ka

Data wydania: 9 lipca 2013

Liczba stron: 406

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 32 zł

Tytuł recenzji: Małomiasteczkowa groza


Wszyscy, którzy oczekiwali polskiej odpowiedzi na "Trafny wybór" J.K.Rowling, poczują się chyba usatysfakcjonowani. Katarzyna Pisarzewska w odpowiedzi na pytanie o to, dlaczego w bestsellerowej powieści „Halo, Wikta” portretuje gang grodziski, odpowiedziała, że dlatego, iż go nie ma. W swojej najnowszej propozycji przyjrzy się pewnemu małemu miasteczku. I tym razem opowie o tym, czego w nim pozornie nie ma, a co jest wszechobecne, ale zamiatane pod dywan od pokoleń. „Zbieg okoliczności” to książka o stygmacie małego miasta, które w gruncie rzeczy jest wsią. O dobrym imieniu, jakie wcale nie jest dobre. I o dobrych ludziach, którzy w swej dobroci niczego nie widzą, niczego nie słyszą i żyją obok siebie w toksycznej symbiozie wyparcia i zapominania. Pisarzewska nie zdecydowała się na tak bardzo rozbudowaną charakterologicznie panoramę prowincjonalnego zacofania i grzechów nigdy nie rozliczanych, jak J.K.Rowling w swym „Trafnym wyborze”, ale uważam, iż dokonała niezwykle trafnego polskiego wyboru tych wszystkich zjawisk i problemów, które rodzimemu czytelnikowi dadzą więcej do myślenia niż pierwsza powieść dla dorosłych autorki cyklu o Harrym Potterze. A nawet jeżeli nie dadzą do myślenia, to wywołają pąsy na twarzy i uświadomią fakt, jak bardzo można być dwulicowym, by zachowywać niewiele znaczące pozory i wśród pozorów żyć w spokoju.

Tym razem nie życzę autorce bestsellerowej książki, jaką stała się „Halo, Wikta”, bo źle mi się to słowo kojarzy. Życzę, by „Zbieg okoliczności” został przeczytany przez tych wszystkich, którzy nieudolnie  oczyszczają sumienia we własnych ścianach, żyją w wiecznym poczuciu zagrożenia o to, co ludzie powiedzą i ze swymi rodzinnymi traumami nie robią niczego, powielając toksyczne zachowania rodziców w tych swoich, jakże podobnych do tego, czego chce się uciec życiu…

Na pierwszym planie nowej powieści Katarzyny Pisarzewskiej rozgrywa się intryga kryminalna i wokół niej ogniskować się będzie cała złożona problematyka obyczajowa. Jako kryminał to pozycja nietuzinkowa; nie wykorzystuje żadnych spektakularnych chwytów, by od samego początku mocno przykuć uwagę czytelnika. Oszczędnie dozuje makabrę, o toku policyjnego śledztwa traktuje dokładnie tyle, ile trzeba. Osadza dramat dwóch morderstw w małym miasteczku w świecie dorosłych i dzieci; w świecie bezwzględnej walki o dominację, zainteresowanie i o to, by jakiekolwiek skazy tuszować nad wyraz umiejętnie i bardzo skutecznie. Nie wspomnę o tym, kto w podwarszawskim Gosztowie pada ofiarą, bo fabuła ma nęcić, zaskakiwać i zwodzić od samego początku. A krzywdą byłoby dla niej wskazywanie jakichś czytelnych tropów. Wspomnieć warto jedynie o tym, że śmiercią ukarana zostanie osoba zaangażowana w czyn społeczny, która swoimi działaniami zburzy spokój. Ten wypracowany latami wśród mieszkańców, dla których wizerunek i słowo sąsiada to rzecz święta. A niewiele w tej historii Boga, bo ma w nosie nawet prośbę oddającej mu swe komunijne kolczyki dziewczynki, która musi dostać w skórę od losu tak, jak dostaje druga z ofiar, właściwie przypadkowa i niepotrzebna. Skażona małomiasteczkowym złem nazbyt dosadnie, ale przez to ciekawsza, bo myli tropy – nie tylko policjantom, którzy starają się dowiedzieć, co takiego dzieje się w miasteczku, że za cenę spokoju warto przymknąć oczy na wiele. Zbyt wiele.

Rzecz rozpoczyna się rankiem 10 września, kiedy sierżant Maria Gajda po raz kolejny budzi się o piątej nad ranem, nie mogąc zasnąć i oczekując, aż świat wstanie z nią razem; tą, która zbyt wcześnie się budzi, zbyt wcześnie stała się doświadczona przez los, nazbyt wcześnie wydoroślała i dużo za wcześnie uznała, że nic ze swą smutną biografią zrobić nie może. Maria Gajda, zwana w rodzinie Kurczakiem, jest niepokorną córką. Trudną i niezrozumianą przez kostyczną matkę, która uwielbia układać swoim dzieciom życie wedle ustalonego przez nią planu. Maria nigdy się w ten plan nie wbiła. Surowa matka uznaje, iż żyjąc samotnie i w świecie swoich rojeń, jej nieudane dziecko osiąga wiek krytyczny, czyli za chwilę stanie się bardzo starą i bardzo sfiksowaną trzydziestoletnią panną bez wiary w to, iż można z kimś stworzyć stabilny związek. Maria tymczasem oddana jest pracy. Notuje w swym karykaturalnym notesiku z dalmatyńczykami Disneya wszystko, co słyszy oraz to, co sama zrozumie. A rozumie bardzo dużo. Przede wszystkim swoją samotność. Tylko w niej ugruntowana i tylko z samotności silna, jest w stanie wydostać się z bagna. A raczej podnieść kotwice i pożegnać się z mieliznami. „Moje dzieciństwo jest jak kotwica. Chciałabym popłynąć gdzieś daleko, ale zamiast tego kręcę się w kółko, wciąż w tym samym miejscu”.

Czas zatrzymał się w miejscu także dla Anity Buras, którą bieg wydarzeń, a może tytułowy zbieg okoliczności zwiąże silniej z Marią. Dlaczego? Bo wszystko zaczyna się od powieszenia szczeniaka i Maria ma podejrzenia, iż tego okrutnego czynu dokonało dziecko. Anita jako pedagog szkolny nie tylko z dziecięcymi problemami ma do czynienia. Musi walczyć z prostakami jak Walerek, który sra na wszystko. Toczy boje z KIPU i IPETami (niech te koszmarne terminy zostaną rozpoznane tylko przez wtajemniczonych). Stara się udowodnić pewnej starej nauczycielce, że jej praca wychowawcza przynosi więcej szkody niż pożytku, a sama powinna się znaleźć w muzeum nauczycielskiej emerytury jako eksponat. Myślę jednak, że zasadniczy problem Anity to fakt, iż nie wie, kim jest do końca i jaką rolę przydzieliło jej życie u boku męża, brata ciotecznego Marii, zamkniętego w sobie i wycofanego policjanta, który kryje w swej pamięci tajemnice z przeszłości, o jakich żonie nigdy nie opowiedział.

Anita czuje się doczepiona do specyficznej rodziny, w której surowa Irena jest niekoronowaną królową, a jej dzieci, czyli Maria, Iza oraz Jacek to trzy co najmniej zaburzone osobowości mogące za swe zaburzenia podziękować matce na trzy różne sposoby. Niewiele różni się od nich Maciek Buras, który nie może uwolnić się od demonów przyszłości, by naprawdę pokochać żonę i mieć z nią potomka, na którego Anita tak liczy. Poznając stopniowo historię Marii i Maćka, Anita zrozumie przede wszystkim jedną rzecz: „Czasem rodzina bywa zbyt blisko. Niektórzy twierdzą, że nie może być zbyt daleko”. O tym, jak zatomizowana może być prowincjonalna rodzina, która od pokoleń kryje w sobie wstydliwe sprawy, przekona się nie tylko Anita Buras. Pisarzewska tak prowadzi kryminalną intrygę, by zagrać na bardzo czułych nerwach. Bo to wielopłaszczyznowa historia o bolesnym dorastaniu w cieniu rodziców, którym nie chciało się już starać. To opowieść o silnych kobietach i mężczyznach, którzy upadają. Ciut feminizująca, ale mocno prawdziwa narracja o bolesnych trudach rozumienia przeszłości po to, by pojąć przede wszystkim fakt, że można uniknąć przeżytych dramatów pod warunkiem, iż… naprawdę się je przeżyje, oddali od siebie i wyciągnie z bolesnych doświadczeń konstruktywne wnioski.

To opowieść o kilku zbiegach okoliczności, jakie prowadzą do nieprzewidzianych konsekwencji. Faktycznie – jak można przeczytać na okładce – nie jest to powieść w żaden sposób o tym, co zapowiada w pierwszych rozdziałach. Pisarzewska dokonała sztuki trudnej, bo zajrzała do prowincjonalnych domów w taki sposób, by odsłonić z nich to, co współczucia oraz pogardy godne i co dostrzec można nie tylko za zamkniętymi drzwiami w takim miasteczku jak Gosztów. Ta książka rozpatrywana w wymiarze symbolicznym jest dość czytelną przypowieścią o walce z przeznaczeniem i o przeznaczaniu siebie po to, by odkupić winy. Swoje i innych. A przy zbiegu okoliczności jeszcze je zrozumieć. Dobra książka, wyraźne pióro, doskonale skonstruowana intryga i pytania, jakie na długo pozostaną w pamięci. O ile nie zamiecie się ich pod dywan, co do momentu dramatycznego zabójstwa robili chyba wszyscy, którzy chcieli sobie stworzyć w Gosztowie raj na siłę. A nikt inny tylko ludzie nawzajem tworzą sobie kipiące piekiełka typu Gosztów. Czasami chce się coś z tym zrobić, ale brak odwagi i chęci. Pisarzewska odważyła się na poruszenie kilku znaczących problemów w wielowymiarowy sposób i starczyło jej chęci, by tę książkę czynić ciekawą aż do ostatniej strony. „Zbieg okoliczności” obnaża wieloznaczne rozumienie terminu „żyć życiem ukrytym”. To, co ukryła w tej powieści autorka, to dość solidny ładunek prawd, które uwierają. Wierzę, że ta książka będzie uwierać nawet wówczas, gdy z wypiekami na twarzy poznamy tego, kto zabił. Pamiętać należy, iż nie to jest jednak w „Zbiegu okoliczności” najważniejsze.