2008-03-30

"Samotność" Stanisław Srokowski

Czynię pewnie rzecz bez precedensu, ale porywam się na recenzję książki po przeczytaniu zaledwie stu dwudziestu czterech jej stron. Spoglądam i widzę, że tomisko ma ich aż 336, ale żadna siła na ziemi nie zmusi mnie do przeczytania kolejnych. Ja Srokowskiemu bardzo serdecznie dziękuję za tak duszną, tak męczącą i tak osobliwie nudną prozę, pozwalając sobie na jej krytykę tylko na podstawie tego, przez co z podziwu godną determinacją przebrnąłem w ciągu dwóch traumatycznych dni poświęconych na lekturę. Jeżeli ktoś będzie w stanie ocenić tę książkę w całości, doczytać do końca ostatni rozdział i nie zasnąć po drodze; jeśli tylko ktoś odważy się o tej książce napisać po przeczytaniu wszystkich jej stron, ja temu komuś serdecznie podziękuję za oświecenie w kwestii tego, co w tej powieści może być godnego uwagi. Jeżeli jest to – jak wskazuje tytuł – literacki obraz samotności, to współczuję wszystkim samotnikom i współczuję także autorowi, że wypluł z siebie aż tyle demonicznych zdań o niczym.

No to teraz parę słów o tym, co przeczytałem do miejsca, w którym postanowiłem się poddać. Bohaterem jest neurotyk, zamknięty w skomplikowanym świecie własnych doznań, mierzący się codziennie z bezsennością i widmami z przeszłości, które atakują go i męczą (jego i czytelnika przede wszystkim). Wydawać by się mogło, iż jest „Samotność” czymś na kształt onirycznego pamiętnika, ale pamiętnik ów tak jest pełen egzaltacji, tak puszy się przed czytelnikiem, tak dokuczliwie buduje napięcie wynikające z każdego kolejnego kalekiego zdania, że nie sposób tych osobistych wynurzeń śledzić dłużej, bo grzęźnie się w nich dokładnie tak, jak Anastazy grzęźnie w bagnie swojej chorej jaźni.

Pozwoliłem sobie wybrać jakiś reprezentatywny fragment pseudo – poetyckiego pustosłowia, jakim autor zapycha kolejne rozdziały. I co my tu mamy? A na przykład coś takiego: „Ogromny, pomarańczowosiny pająk nieba powoli zsuwał się na długich, cieniutkich nóżkach po zeschłych konarach przestrzeni i oplatał niewidzialnymi nićmi znużony i pełen złowieszczych snów świat”. Konia z rzędem temu, kto przy pierwszym odczytaniu tej wizji zrozumie, do czego autor zmierza i co chce oddać nagromadzeniem pretensjonalnych metafor. Ich częstotliwość na każdej stronie jest zatrważająca i bolesna. Nie sposób tego czytać. Po prostu się nie da. Dochodzą do tego jeszcze skomplikowane zabiegi animizacji – bliscy Anastazego zamieniają się w ptaki, zwierzęta, owady, przychodzą i odchodzą, zamieniając jego świat w swoiste piekło, a proces czytania w okrutną mękę.

Gdzieś tam w oddali wciąż czai się śmierć. Wspomina bowiem nasz bohater własną matkę, jej przedśmiertny danse macabre, proces umierania i przygotowania doń. Matka pojawia się obsesyjnie w jego myślach co chwilę i przypuszczalnie na kolejnych, niemożliwych do zmęczenia przeze mnie stronach, powracać będzie ponownie i narzucać sposób postrzegania tego, co teraz poprzez pryzmat tego, co było. Dołóżmy do tego jeszcze naturalistyczny opis zmasakrowanego w wypadku ojca, który leży w trumnie oraz żonę, która porównywana jest w swej nieokiełznanej seksualności do goniącej się suki i mamy obraz jak z koszmaru. Obraz człowieka, który nie umie żyć, bo życie jest dla niego kompulsywnym ocieraniem się o absurd doświadczania. Anastazy wchodzi w milczący dialog z sąsiadem za ścianą. Ich wzajemne relacje wyznacza rytm chodzenia do ubikacji, palenia papierosów, charkania i smarkania, kaszlu i wypluwania plwocin… Już wystarczy, dość, koniec. Nie wiem, co obaj panowie porabiają w dalszej części powieści i nie chcę wiedzieć.

Jestem zdumiony i przerażony. Zdumienie wywołuje we mnie fakt, iż doświadczony pisarz sprzedaje czytelnikowi książkę tak męczącą, szarą i nijaką. Przerażenie zaś spowodowane jest tym, iż nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się nie dokończyć książki, a czytałem rozmaite quasi literackie dyrdymały. I taki bunt we mnie wzbiera, kiedy czytam notę na okładce „Samotności”. To nie może być żadne wnikliwe studium lęków i obsesji współczesnego człowieka. To studium delirycznej rozmowy z samym sobą, jaką snuje Srokowski. Nie sposób jest stanąć naprzeciw tego monologu. Tej książce i temu autorowi z pewnością grozi samotność. Bardzo mi przykro, ale zostawiam tę opowieść samej sobie.

Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2008

2008-03-29

"Praskie łowy" Aleksander Kaczorowski

Książka Kaczorowskiego jest utkana ze skomplikowanych biografii, z zawikłanych życiorysów, z opowieści o kobietach i mężczyznach, których łączy czeska Praga – miasto tymczasowe, a jednocześnie takie, w którym odnajdują się oni w swoich rolach życiowych i realizują plany, marzenia i pasje. Prawdziwym bohaterem „Praskich łowów” jest bowiem urokliwe miasto nad Wełtawą, które kryje w sobie tak wiele tajemnic, jak wiele niedopowiedzeń odnaleźć można w historiach polskiego dziennikarza Słomeckiego, rosyjskiego korespondenta Wasilija, odbywającej sentymentalną podróż Żydówki Miriam, Marka, Japonki Yuki i Czeszki Marty… Tak, Praga tutaj „opowiada” i Praga jest w centrum zainteresowania autora, chociaż wymownie milczy i jest jedynie świadkiem opisywanych zdarzeń. Ta Praga, która tak różni się od wszystkich polskich miast, Praga witalna i Praga łącząca w sobie przeszłość i teraźniejszość. Miasto, o którym Słomecki mówi następująco: „Chodząc po ulicach, rozmawiając z ludźmi, czuło się, że Praga wygrała los na loterii. Miała wszystko, czego brakowało miastom w moim kraju: była pełna zabytków i tajemnic, magii i ludzi z całego świata. Udzielił mi się jej optymizm, postanowiłem za wszelką cenę tu zostać”. W tym nasyconym optymizmem mieście poznamy bynajmniej nie optymistyczne historie, które ułożą się w jednolitą opowieść o sztuce, prawdzie, umiejętności zachowania ludzkiej twarzy w nieludzkich czasach, o kłamstwach i ich konsekwencjach, ale przede wszystkim o ogromnym sentymencie do słów i czynów ważkich, choć wydających się tak pospolitymi.

W Pradze Kaczorowskiego nie poznamy żadnych rodowitych prażan. Wszyscy, o których będzie mowa, pojawili się w tym mieście skądś i są w nim jakby na chwilę, zatapiając się jednocześnie w jej niepowtarzalnym kolorycie. Chociaż ludzie w tej powieści są ludźmi z daleka, łączy je bliskość miejsca i swoiste bratersko – siostrzane więzi, z których nie do końca zdają sobie sprawę. Wraz z nimi pojawią się wspomnienia czeskich literatów – Ladislava Fuksa czy Karela Hynka. Oni także wpiszą się wyraźnie w opowieść o sztuce zrozumienia drugiego człowieka w czasie i w kraju, w którym wszyscy żyją jakby obok siebie. Bo rodowici Czesi portretowani przez autora są mocno zatomizowani, nie czują się jednością narodową i nie dążą do tego, aby wspólnie coś razem przeżywać. To naród, który nie jest społeczeństwem. Społeczeństwo, które nie zna pojęcia wspólnoty. Ludzie, którzy świetnie sobie radzą, ale robią to w pojedynkę, czyli w taki sposób, w jaki trudno jest cokolwiek dokonać bohaterom „Praskich łowów”. O Czechach przeczytać możemy zaskakującą opinię: „A wie pani dlaczego nie mamy autorytetów? Ponieważ nie mamy elit. Nauczyliśmy się obywać bez nich w czasach pokoju i ignorować je w czasach wojny. Dlatego wychodzimy cało z każdej opresji”. Stąd też może tendencja autora, aby odsuwać tych, których opowieści tworzą książkę, od głównego nurtu czeskiego życia, w którym nie ma wzorów, nie ma pamięci, nie ma tożsamości, nie ma trwałości.

Jest to jednak książka w swym przesłaniu dość ambiwalentna, bo to właśnie Czechy są dla Słomeckiego krajem, w którym zdobył wszelką konieczną wiedzę o życiu. Bohater mówi: „To w Czechach nauczyłem się pić whisky. Prawdę mówiąc, w Czechach nauczyłem się niemal wszystkiego”. Okaże się, że nawet długoletni pobyt za oceanem i ustawiczne próby wymazania wspomnień, nakażą mu ponownie wrócić do miejsca, w którym ukształtowała się jego tożsamość i z którego niejako się wywodzi, choć prawdziwą ojczyzną Czechy nie są dla niego z pewnością.

Chociaż rubaszny tytuł i pierwsze zdania powieści wskazywać mogą na to, iż będziemy mieli do czynienia z kolejną śmiałą obyczajowo opowieścią o podrywaniu i konsekwencjach, jakie zeń wynikają, jest powieść Kaczorowskiego historią o innego rodzaju łowach. Bohaterowie łowią w swoich wspomnieniach ważne szczegóły, łowią fotograficzne kadry pamięci swojej i tych, z którymi obcują, łowią ślady o prawdzie i ślady obcych opowieści, w których po pewnym czasie całkowicie się zanurzają.

Ta książka jest niewątpliwie hołdem złożonym przyjaźni, miłości i przywiązaniu. Jest zapisem drogi dochodzenia do prawd, o które można w pełni odkryć dopiero po upływie dłuższego czasu. To książka o Pradze, ale przede wszystkim o Pradze mentalnej. O śladach pamięci, jakie zapisze w tych, których los związał z miastem. Mimo wewnętrznego tragizmu, to także książka bardzo ciepła i optymistyczna. Każdy złowi przy niej kilka chwil prawdziwej czytelniczej przyjemności.

Wydawnictwo Świat Książki, 2007

2008-03-27

"Dałem głos ubogim" Ryszard Kapuściński

Trudno pisać o nim – był. Nadal nie mogę oswoić się z faktem, że Ryszard Kapuściński nie wyruszy już w żadną podróż, nie przywiezie z niej kolejnych wspomnień, nie nada im nowego znaczenia, nie podkreśli po raz kolejny kruchej kondycji człowieka i jednocześnie jego niepowtarzalności, która nakazuje za każdym razem wysłuchać uważnie i od nowa jego opowieści oraz opowieści miejsca, z jakiego pochodzi. Ta książka zabierze nas do malowniczej alpejskiej wioski, w której podróżnik, humanista i myśliciel zatrzyma nas na dłużej i pozwoli nadal myśleć o sobie w czasie teraźniejszym. Zapis rozmów z włoską młodzieżą, wspomnienia przyjaciół, próba biograficznej rekonstrukcji jego dziejów – wszystko to, co tworzy „Dałem głos ubogim” jest jednocześnie świadectwem trwania Kapuścińskiego, który pozostaje już na zawsze w pamięci jego rozmówców z Bolzano i czytelników, jacy o tych rozmowach mogą przeczytać. To książka, która zatrzymuje czas i jednocześnie go kondensuje. Książka, która składa hołd prostocie i ciekawości reportera, a także książka, która próbuje raz jeszcze przypomnieć jego najważniejsze myśli oraz istotne epizody dramatycznej biografii człowieka wiecznie wędrującego, a jednocześnie stale zatrzymanego, zasłuchanego w opowieściach o świecie i różnorodnym jego doświadczaniu.

O powodach, dla których w październiku 2006 roku Ryszard Kapuściński postanowił odwiedzić Bolzano i o oczekiwaniach, jakie wiązał z tym miejscem, pisze Jarosław Mikołajewski w jednym ze szkiców, będących uzupełnieniem zapisu rozmów z młodzieżą, które odbyły się tej niezapomnianej, pięknej jesieni: „Pejzaż, przestrzeń, cisza, marsz, poznanie i uśmiech, który budzi radość – tych niemałych darów spodziewał się po Bolzano i te dary podczas krótkiej podróży pod Alpy otrzymał”. Była to więc dla Kapuścińskiego podróż sentymentalna. Podróż, w jakiej nie musiał patrzeć na zegarek, pilnować terminów, przedzierać się przez nieprzyjazne rejony w celu znalezienia faksu, telegrafu, telefonu. To była podróż pełna spokoju i dostojeństwa. Niezwykłe zderzenie doświadczonego reportera i humanisty z młodymi ludźmi, którzy po przeczytaniu jego książek zechcieli zgłębić nieco ich przesłanie i poznać myśli autora.

Tytuł książki podkreśla zasadniczą myśl, jaką Kapuściński rozwijał podczas spotkań w Bolzano. Uznając się za rzecznika ubogich, staje się także wyrazicielem myśli osiemdziesięciu procent ludności ziemi, albowiem definicja ubóstwa, o jakiej myśli reporter odbiega od stereotypowych pojęć. Jak wobec tego Kapuściński mówi o ubóstwie? „Człowiek może być ubogi nie dlatego, że nic nie jadł, ale dlatego, że jest nieszanowany, poniżany, lekceważony, pogardzany. Ubóstwo to stan społeczny i mentalny powodujący, że człowiek nie widzi wyjścia z sytuacji, w jakiej się znalazł”. Przewodnią myślą włoskich spotkań było zatem uwrażliwienie młodych ludzi na kwestię odtrącenia istoty ludzkiej i konsekwencji, jakie owo odtrącenie ze sobą niesie. Kapuściński pięknie kłania się ubóstwu, nie próbuje za wszelką cenę ubóstwa wyeliminować, ale przede wszystkim je zrozumieć. I ponownie wracam do kwestii zrozumienia, empatii, szacunku i otwartości wobec tego, co inne, albowiem w rozmowach pojawia się po raz kolejny problem kontaktu z Innym, o jakim Kapuściński pisał już niejednokrotnie w swoich książkach.

Reporter dostrzega ogrom i intensywność międzyludzkich zderzeń w epoce globalizacji i szybkiej komunikacji masowej, ale widzi obok nich powiększającą się pustkę braku porozumienia. W dzisiejszym czasie bowiem ustawicznie poznajemy się i mijamy, ale tak naprawdę nie znamy się i wciąż jesteśmy sobie obcy. „Bardzo ważnym źródłem informacji jest kontakt z Innym. Nie podróżuje się bowiem tylko po to, by podziwiać pejzaże, ale też by poznawać ludzi, rozmawiać z nimi, wysłuchiwać ich historii”. Kapuściński sporo miejsca w swych rozmowach poświęca językowi, traktując go jako kod porozumienia, który ustawicznie musimy łamać i odkrywać na nowo. Mówi o sztuce otwierania się na inność i konieczności akceptacji inności. Tylko bowiem dzięki temu jesteśmy w nowym świecie stworzyć warunki do wzajemnego porozumienia. Takiego porozumienia, jakie Kapuściński znalazł w Bolzano zarówno z ludźmi, jak i otaczającą go przyrodą.

„Oddałem głos ubogim” po raz ostatni oddaje głos temu, który w imieniu różnych ludzi wyraził jedną prośbę. Ta książka oddaje hołd zarówno życiu, jak i twórczości Kapuścińskiego. Ci, którzy nie znają roli poezji i fotografii w jego życiu, poznają autora z jeszcze innej strony. Ci, dla których ostatnia opowieść o Kapuścińskim jest jedynie dopełnieniem wiedzy o nim, ta książka jedynie przypomni o człowieku, który nie może już mówić sam za siebie i który domaga się cytowania, aby ponownie zabrać głos. Zresztą… on ten głos już dał innym, więc niech ta książka mówi za niego samego.

Wydawnictwo Znak, 2008

2008-03-24

"Kłamstwa" Enrique de Heriz

Po co kłamiemy? Jaką moc ma kłamstwo? Czy między tym, co zmyślone a rzeczywistym obrazem rzeczy lub idei tworzy się jakieś napięcie? Czy rodzinne mity sankcjonują kłamstwo? Czy można w histerycznie drżącym świecie oszustw odnaleźć spokojną przystań prawdy? Na te i wiele innych pytań odpowie powieść utkana z kłamstw, a jednocześnie stawiająca im wyzwanie. Hiszpański pisarz bowiem stworzył swoistą rodzinną antysagę, będącą jednocześnie złudzeniem. Nic bowiem w „Kłamstwach” nie jest tym, czym się wydaje i nic tak naprawdę nie utwierdzi nas w przekonaniu, że któraś z części tej zawikłanej opowieści jest historią autentyczną. Jeśli jesteście gotowi zmierzyć się z fałszem nadającym nowych znaczeń prawdzie, możecie śmiało stanąć w szranki ze wszystkimi konfabulacjami, tworzącymi nową powieść Enrique de Heriza. Lektura będzie jednak utrudniona, uwierzyć w niej będzie można bowiem tylko swojej własnej intuicji, a rozwijane historie dość brutalnie rozprawią się z naszymi oczekiwaniami, aby nadać im potem prawdziwe znaczenie, obiektywnie wydedukowany sens. Stańcie zatem do walki o prawdę, jaką autor toczy za pomocą drażliwych półprawd. Posłuchajcie dwóch wzajemnie uzupełniających się opowieści. Czy z różnych kłamstw wykrystalizuje się coś, co będzie w stanie dać im opór?

Isabel przeżywa jesień swojego życia. Nie może pogodzić się z tym, że zmierza ku śmierci, że całe jej dotychczasowe życie aktywnie wędrującego po świecie antropologa rozpadnie się i utkwi w szczelinach starości skutecznie blokujących jej pęd ku wiedzy o zwyczajach i obyczajach egzotycznych plemion. Kiedy wyjeżdża do Gwatemali, szybko okaże się, iż jest to – pozornie – jej ostatnia podróż. W wyniku bowiem nieszczęśliwego zbiegu okoliczności zostanie uznana za zmarłą… i dopiero, kiedy uświadomi sobie to naprawdę, zacznie ożywać wewnętrznie i porządkować dotychczasowe życie oparte na kłamliwych legendach snutych głównie przez jej męża. Dlaczego Isabel nie chce powiadomić opłakującej jej rodziny o tym, że jednak nie umarła? Czyżby ta sytuacja pozwalała jej na to, by narodzić się ponownie, dokonać rachunku sumienia i demistyfikacji tego wszystkiego, co dotychczas stanowiło o jej wartości jako kobiety, żony, matki i badaczki rytuałów śmierci? Okaże się z czasem, iż stan, w jakim się znalazła, jest jednocześnie niepowtarzalną okazją ku temu, aby z mroku kłamstw przeszłości zbudować na nowo jasny i uporządkowany świat teraźniejszej prawdy. „Życie, niewyczuwalne życie jest bardzo podobne do śmierci. Dlatego tworzymy legendy. (…) Dlatego jestem tutaj i wykorzystuję fakt, że śmierć, ta fałszywa śmierć, pozwala mi budować życie niemal bez nazw, prawdziwe życie”. Czy wiwisekcja, jakiej poddaje się Isabel z dala od rodziny, oswajając się jednocześnie z myślą o tym, że ponownie będzie zmuszona stanąć przed nimi jako żywa osoba, nie jest jednocześnie kolejnym kłamstwem, wmówieniem samej sobie nowej roli i nowej świadomości? Czy bolesne wspomnienia pomogą jej dotrzeć do istoty tego, co zawsze definiowała jako umiejętność oszukania czasu i co w różnych przejawach obserwowała w swojej pracy badawczej?

Kiedy Serena dowiaduje się o śmierci matki, próbuje na nowo uporządkować przeszłość, oddzielić ziarno prawdy od kłamliwych plew, jakie budowały fałszywy wizerunek rodziny i wskrzesić wspomnienia, których iluzoryczność jest tak samo silna, jak przekonanie o tym, że to, co teraz wyraźnie wynika z tego, co było. W rozmyślaniach Sereny dużo jest niepewności. Jej matka konstatuje, analizuje i na nowo buduje, ona zaś przede wszystkim pyta i wciąż podważa te pewniki, w jakie przez lata wierzono w rodzinie Azuerów. Co pragnie uczynić Serena? Do czego zdolna jest w demaskowaniu urojonych mitów rodzinnych, by powiązać słowa teraźniejsze z myślą wynikającą z przeszłości? „Jedynym związkiem pomiędzy tymi słowami i teraźniejszością jest moje pragnienie, by służyły wyjaśnieniu przeszłości, która uczyniła je możliwym”. W momencie, kiedy wskrzeszanie legend i opowiadań o dziadku Simonie, tajemniczej Rosjance i chińskim poecie Li Po, służyć ma Serenie za fundament porozumienia demonów przeszłości i lęków z teraźniejszością, dla jej matki, zaszytej gdzieś w gwatemalskiej dżungli jest próbą ponownego przeżycia tego, co stało się już jej bezpośrednim doświadczeniem. Pomiędzy pytającą córką w Hiszpanii a odpowiadającą jej niejako matką w Gwatemali, dokonywać się będzie swoisty proces transformacji. Oto bowiem wszystkie kłamstwa zostaną zdemaskowane, ale o ich roli przekonamy się dopiero wówczas, kiedy dojdzie do oczekiwanej konfrontacji dwóch kobiet…

Skomplikowana struktura „Kłamstw” ma za zadanie jak najmocniejsze utrudnienie nam wyciągnięcia jakichkolwiek pewnych wniosków na temat tego, co łączyło i łączy matkę z córką. De Heriz w mistrzowski sposób buduje polifoniczne napięcie różnych opowieści, dla których wspólnym mianownikiem będzie to, co dzieje się obecnie w rodzinie Azuerów. I tak jak Isabel przeżywa swoją śmierć za życia, tak czytelnik ma nadzieję na to, że kolejne autorskie kłamstwo pozwoli mu paradoksalnie przybliżyć się do skrywanych rodzinnych prawd. „Kłamstwa” operują słowami, które mają moc niszczenia i słowami, jakie odradzają się na nowo. Konstruują dwa różne światy przeżyć i sprowadzają je do wspólnej przestrzeni doznawania i odczuwania. Damy się okłamać tej powieści. Damy jej także możliwość pokazania nam, gdzie wśród kłamstw szukać prawdy.

Wydawnictwo W.A.B., 2008

2008-03-19

"Przypomnij sobie" Elina Hirvonen

Chociaż dominuje w niej fiński chłód, jest to książka, która rozpala. Chociaż pozornie wydaje się, że ta opowieść rozpięta między traumatycznymi wspomnieniami a doskwierającą pustką codzienności, napisana została z chirurgiczną wręcz precyzją obojętnego sprawozdawcy i ma jedynie dawać świadectwo, stojąc wciąż obok bohaterów, jest w niej ogromny ładunek emocjonalny. To historia o mocy pamięci, o odbudowywaniu w sobie na nowo kształtów świata minionego, z których to wyłania się teraźniejsze życie bohaterów tak silnie zdeterminowane przez to, co minione. „Tylko pamiętając, możemy zrozumieć cokolwiek z tego, co wiemy o sobie”. Ci, których portretuje w swej powieści Hirvonen muszą zmierzyć się z demonami przeszłości, aby pożegnać minione cienie, nie pozwalające im iść ku słońcu i być ludźmi szczęśliwymi. Fińska pisarka po mistrzowsku opisuje archipelag samotnych wysp – bytów na wzburzonym morzu życia. Przyjrzyjmy się im bliżej i dowiedzmy się, dlaczego tak trudno znaleźć im swoje miejsce w życiu.

Anna. Od zawsze żyjąca w lęku, od zawsze pragnąca spokoju w rodzinie, w której niespokojni byli wszyscy jej członkowie, nie umiejąc egzystować ze sobą i dla siebie. Nie może zacząć żyć naprawdę, bo nie nauczyła się żyć dla siebie. Wspominając młodość w domu, w którym ojciec bił brata, a matka była niemym świadkiem dystrofii więzów rodzinnych, który coraz bardziej oddalał się od wszystkich, zwierza się: „To ja muszę zadbać o to, żeby cienie dnia wyblakły i żebyśmy wszyscy żyli długo i szczęśliwie”. Będąc wiecznie odpowiedzialna za tych, którzy nieświadomie zrzucali na nią odpowiedzialność za siebie, nigdy tak naprawdę nie pomyślała o tym, aby zacząć żyć na własny rachunek. Okaleczona emocjonalnie przez dom rodzinny, w którym kumulowane codziennie napięcie wybuchało podczas kolejnych bójek, nie jest w stanie odciąć się od przeszłości i zapomnieć o tym, że kiedyś tak bardzo się bała. Chociaż spotyka na swej drodze mężczyznę, który obdarzy ją uczuciem, sama nie jest pewna, czy potrafi je odwzajemnić. Bo czymże jest dla Anny miłość? „Nigdy nie umiałam jej sobie wyobrazić. Miłości, która jest tak niepodważalna, że mogę być zapłakana i rozbita, a mimo to pewna, że ktoś będzie mnie trzymał i chciał, bym następnego dnia obudziła się przy nim”. Wiążąc się z Ianem, podejmuje się tak naprawdę opieki nad nim. Skoro przez większość życia była opiekunką brata, ojca i wspierała matkę, jakże teraz może być z kimś i nie oferować mu tylko tego, w czym wprawiła się przez lata?

Jonasz. Nieprzystosowany do świata, neurotyczny nihilista, którego jedynym pragnieniem jest bycie szczęśliwym i akceptowanym. Ucieka ciągle w głąb samego siebie. Im więcej ciosów zbiera od swojego ojca, tym głębiej zakopuje swoje lęki. W końcu jedynym miejscem, w jakim może trwać nadal, jest szpital psychiatryczny. Byt to jednak niepewny i iluzoryczny. Jedynym pragnieniem Jonasza staje się akceptacja przez siostrę, w której dopatruje się ratunku dla swojej obolałej duszy. Zmaltretowany psychicznie w tyglu własnych, kłębiących się i zabijających go emocji, nie jest w stanie wybrać już niczego, poza samobójstwem…

Ian. Ucieka do mroźnej Finlandii przed traumatyczną przeszłością i sobą samym takim, jakim jest obecnie. Po zamachach terrorystycznych, które wstrząsnęły nie tylko jego ojczyzną, ale i całym światem, może już tylko rozpaczliwie poszukiwać swojego miejsca na ziemi z dala od przygnębiającego widma umierającego w domu opieki ojca i matki, której substytutem szczęścia i wolności staje się marihuana i buntowniczy, hippisowski styl życia. Nadwrażliwe i szykanowane przez rówieśników dziecko, którego ucieczką od rzeczywistości zawsze był świat literackich fikcji, jako dorosły mężczyzna musi zmierzyć się z prozą życia, która nie jest już tak barwna jak książki, do których uciekał. Kiedy poznaje Annę i próbuje zrozumieć jej bolesną przeszłość, sam jednocześnie mierzy się z tym, co minęło, a co obecnie nie daje mu możliwości ku temu, aby żyć naprawdę.

Bohaterowie Hirvonen są tym bardziej obolali, im silniej zanurzają się w wartki nurt przeszłości, wciąż żywej w ich pamięci, wciąż duszącej, wciąż odbierającej szansę na to, by stanąć z życiem twarzą w twarz. Ich wzajemne zależności podszyte obawą, że wszystko, co jest teraz może się rozpaść pod wpływem tego, co było powodują, iż żyją dla siebie, ale jednocześnie obok siebie. Nie pozwalają zabliźnić się ranom z przeszłości, chociaż zdają sobie sprawę z tego, iż tylko ich zaleczenie pozwoli im normalnie żyć.

I co może być tak niezwykłego w historii o domach jako miejscach opresji i ludziach, którzy z tej opresji nie są w stanie nadal wyjść? Mistrzowskie portrety psychologiczne i prawda tak bolesna, że podczas lektury jest się w stałym napięciu wynikającym z jej odkrywania. „Przypomnij sobie” jest także swoistym terapeutycznym seansem, w którym możliwość katharsis każdy z bohaterów otrzyma dopiero wówczas, gdy naprawdę przypomni sobie to, co przez lata wypierał z pamięci.

To książka, która w piękny sposób opowie o tym, w jak silnym związku żyją w każdym z nas przeszłość i teraźniejszość. To opowieść o bólu przypominania sobie i uldze, jaką może przynieść rozświetlenie wspomnienia. Przypomnij sobie czytelniku o tym, kim byłeś wcześniej, aby zrozumieć wraz z Hirvonen, kim jesteś teraz.

Wydawnictwo W.A.B.,2008

2008-03-17

"Uprzątnięte morze, wynajęte skarpety i pani Masło" Agłaja Veteranyi

Po raz kolejny popadam w zamyślenie, melancholijny smutek i po raz kolejny nie wiem, w jaki sposób napisać o prozie Agłai Veteranyi. Bo tak naprawdę cokolwiek bym napisał, nie oddam niepowtarzalnego piękna jej pisarstwa, nie ujmę w żadną logiczną i semantycznie spójną całość przesłania, jakie niosą jej oszczędne w słowach, a przebogate w znaczeniach teksty. „Uprzątnięte morze, wynajęte skarpety i pani Masło” mają nieco inną strukturę wewnętrzną, niż poprzednie powieści Veteranyi. Bo i nie jest to powieść, a raczej zbiór bolesnych punktów, jakie autorka zaznacza na swej własnej mapie uczuć i emocji. Tak, jak każda metafora drży niepokojąco pod ciężarem budujących ją słów, tak każda historyjka w tym zbiorze pozostawia bolesny ślad w pamięci i powoduje, że wraca się do już przeczytanych zdań, aby odkryć w nich na nowo coś jeszcze bardziej niepokojącego.

Znajdujemy się stale w przestrzeniach zamkniętych. Tak jakby autorka bała się wypuścić swój smutek i melancholię gdzieś na zewnątrz. Nawet ogród i las nie są tym, czym się wydają, bo duszą i przygnębiają bardziej, niż niejeden opisany mroczny pokój, do którego nikt już nie wpuszcza świeżego powietrza. Zresztą w tych literackich miniaturach nic nie jest tym, czym być powinno i nic nie staje naprzeciw nas konkretnie, bo zagubione jest w cienistej dolinie niedopowiedzenia i wieloznaczności. Ludzie – najczęściej członkowie dysfunkcyjnych i nieszczęśliwych rodzin – zamieniają się w przedmioty, zaś rzeczy nabierają cech ludzkich i decydują o tych, którzy do tej pory tylko ich używali. Ludzkie ciało przypomina mebel, w którym wymienia się poszczególne części i który czasami przestaje już pełnić swoją funkcję. Przedmioty ożywają i czują, a ludzie popadają w emocjonalną atrofię, upodobniając się do tapety na ścianie, czy widoku za oknem. Jest też ponad tym wszystkim Bóg, który nieudolnie próbuje panować nad całością, ale niejednokrotnie obrywa mu się od tych, których stworzył.

Historyjki Veteranyi opierają się często na liczbach, są swoistymi wyliczeniami zarzutów, pretensji, żalu i ogromnych pokładów melancholijnego smutku. Rzeczywistość w tych literackich miniaturach ulega rozproszeniu i zaraz potem ujednoliceniu na nowo. Tyle tylko, że czasami w miejscu ręki mamy nogę, w miejscu serca oczy, a tam, gdzie między ludźmi powinny rodzić się uczucia, triumfuje złowieszczo pustka i marazm.

To, co robi w swoich tekstach z językiem autorka jest próbą uchwycenia doznań i przeżyć, które niepewnie migocą gdzieś w ciemnym tunelu wspomnień z dzieciństwa i młodości. Język wychodzi tutaj naprzeciw nowemu światu, w którym trzeba ustanowić nowe prawidła, który potrzebuje nowego fundamentu aksjologicznego, a buduje go słowo w połączeniu z kolejnym słowem. To tymczasowa, a jednocześnie trwała i wykreowana na nowo siłą wyobraźni rzeczywistość, w jakiej głośno się nie płacze, ale czuje smutek każdą komórką swojego ciała.

Kiedy docieram do ostatniego tekstu i zamykam książkę, myślę o samobójczej śmierci autorki i zastanawiam się, jak wiele tajemnic, które zabrała ze sobą, na zawsze ukrytych jest pomiędzy słowami każdej kolejnej, na pozór autonomicznej całości w zbiorze. I żal jakiś we mnie wzbiera. No bo jak to – już koniec? Nic nowego nie przeczytam? Żaden następny tekst nie rozjaśni mi skomplikowanych struktur tekstów poprzednich? Pomiędzy milczeniem nieżyjącej Veteranyi a głośną symfonią leksykalną jej tekstów znajduje się przestrzeń, której potęgę określa słowo. Ostatnie staje się pierwszym, a pierwsze ostatnim. Od nas tylko zależy, czy uda się nam wejść w szczelinę pomiędzy nimi i zachować na zawsze niepowtarzalne piękno jej prozy.

Już nic nie mogę napisać o jej twórczości, bo nie będzie już żadnej dalszej twórczości. Uprzątnę więc wzburzone morze, wynajmę komuś skarpety i pójdę porozmawiać z panią Masło. Nie obiecuję, że wrócę z powrotem tak, jak Veteranyi nie obiecała, że ostatnia historyjka w tym zbiorze jest nią naprawdę…

Wydawnictwo Czarne, 2005

2008-03-16

"Grawitacje" Jerzy Franczak

Tuż przed premierą „Przymierzalni” przymierzyłem się do wcześniejszej książki Jerzego Franczaka i jakoś tak spokoju mi nie daje, odłożyć jej na półkę nie mogę, obracam w myślach i na języku poszczególne zeń zdania, które wprowadziły mnie w stan niepewności tego, jak czytam literaturę i tego, w jaki sposób o niej piszę. „Grawitacje” są bowiem specyficzną powieścią autotematyczną. Nie waham się użyć określenia „powieść”, chociaż ci, którzy wcześniej napisali o tej książce, głowili się przede wszystkim nad tym, jak ją zaklasyfikować gatunkowo. W powieści owej mamy dwóch bohaterów – Franczaka rzeczywistego, piszącego o własnych doświadczeniach, o niemocy twórczej, o braku zrozumienia semantycznych kodów słownych i Franczaka jakby wyimaginowanego, stojącego gdzieś obok tej książki, obok jej kontekstowości, obok przekazu i formy. Myślę, że jest to przede wszystkim dość przewrotna opowieść, która igra z samym autorem i z czytelnikiem, a dowodem na to niech będą słowa Franczaka: „Buduję się wyłącznie z zaprzeczeń: nie jestem tym, kim bywam i bywam tym, kim nie jestem”.

Koncentracja na własnym „ego” jest w „Grawitacjach” tak silna, że można posądzić autora o megalomanię, którą ukrywa pod maską swoistej autoironii i niepowtarzalnego wdzięku, pozwalającego tę książkę czytać z uśmiechem na twarzy, chociaż tak często wspomina ona o dramacie tworzenia, oswajania słów, nadawania im znaczeń. Wędrówka przez kolejne strony tej prozy jest drogą, na której co chwila potykamy się o egzystencjalny znak zapytania. Wędrujemy bowiem po materii niepewnej, niedopowiedzianej do końca, niejasnej i niestabilnej. Może to nie powieść, a flęźń – żeby użyć przytoczonego przez Franczaka neologizmu. Może to coś, co powstało, ale czemu trudno jest się samodzielnie określić. Może. Ta niejednoznaczność jest jednak frapująca i przyciągająca uwagę.

Autor odbywa podróż po orbicie własnych asocjacji, rejestruje wspomnienia miejsc i ruchu, podkreślając jednocześnie bezruch, trwanie gdzieś pomiędzy opisywanymi zdarzeniami. Próbuje zrozumieć kilka ról, w jakich występuje jego „ja” – to ojciec, twórca, obserwator i podmiot migotliwych zdarzeń dziejących się w jakiejś nieokreślonej przestrzeni. Ta podróż wydaje się potrzebna i konieczna, bo wyciąga na światło dzienne niuanse ważne i wymagające zastanowienia się nad nimi. Jak pisze autor: „Drobiazgi, z których się składam, choć złożyć się nie mogę, a które są dobrem wspólnym, wspólną mądrością i wspólnym pięknem”. Mamy więc w „Grawitacjach” do czynienia z tekstem konfesyjnym i utylitarnym jednocześnie. Połączenie to frapujące i godne pozazdroszczenia – mało kto bowiem potrafi kobierzec utkany z własnych przeżyć podłożyć pod nogi pozornie obojętnego na te przeżycia społeczeństwa. Hm, przesadziłem może. To nie jest książka dla masowego odbiorcy. Wewnętrzne zgrzyty, niejasności, to konstruowanie siebie na nowo z wyimków pamięci i wyobraźni… nie, to trafić do każdego nie może. Warto jednak przyjrzeć się „Grawitacjom” choćby dlatego, iż ukazują sytuację współczesnego twórcy i współczesnej literatury, której Franczak zarzuca przykry serwilizm wobec rzeczywistości.

„I okazuje się, że w literaturze, tak jak wszędzie, rządzi niepodzielnie syndrom Zeliga, który – jak wiadomo – w towarzystwie lekarzy zmieniał się w jednego z nich, a postawiony obok Chińczyka natychmiast nabierał cech orientalnych”. Autor nie wyraża zgody na taki stan rzeczy. Stara się stać poza tym wszystkim, co literaturę zamienia w politycznie poprawną polifonię na zamówienie. Wspominając „Przymierzalnię”, która niebawem trafi do rąk czytelników, wygłasza Franczak swoisty manifest twórczy, podkreśla niezależność i umiejętność stawiania oporu wobec nacisków, jakie kładzie na literaturę współczesna kultura. Wie, jak bardzo jest to trudne. Wie także, co słowo może robić z twórcą podczas pisania czegokolwiek – bez względu na to, czy to potem się sprzeda.

Kolejną istotną kwestią, jaka wyłania się z lektury „Grawitacji” jest problem przekraczania barier językowych zarówno w mówieniu, jak i pisaniu, ale przede wszystkim w myśleniu o rzeczywistości. Franczak próbuje przełamać semantyczny fatalizm, jaki mu doskwiera i go przygnębia, ale wydaje się być wobec niego bezsilny. W końcu puentuje rozważania na temat języka, przytaczając bełkot komunikacji internetowej.

Ta wdzięczna i ciekawa książeczka nie poddaje się żadnemu polu grawitacyjnemu i stara się za wszelką cenę oderwać się – w sensie metaforycznym i dosłownym – od powszechnego prawa ciążenia, które ogranicza i niewoli. To siedem dobrze napisanych opowiadań, które tworzą specyficzną powieść o istocie tworzenia i akcie doświadczania samego siebie poprzez kreację twórczą.

Biblioteka Rity Baum, 2007

2008-03-15

"Hymn demokratycznej młodzieży" Serhij Żadan

Książki, które powstają ze złości i bezsilności, bardzo często sugestywnie przemawiają do wyobraźni czytelnika. Ta książka to robi. Inteligentnie dokopuje młodej Ukrainie, której państwowość jest już autonomiczna, ale w której granicach odnajdziemy głównie bylejakość i marazm, pozostałości po poprzednim systemie, po radzieckiej dumie kolektywu, po mroku nie dającym się w żaden sposób odpędzić. Żadan napisał pozbawiony patosu hymn, napiętnował quasi – demokrację, przedstawił młodzież, która nieco już się postarzała i nieuchronnie zbliża się do przerażającej granicy wieku trzydziestu lat. Taki to właśnie jest „Hymn demokratycznej młodzieży” – prześmiewczy, buntowniczy, karykaturalnie nadęty, ale przede wszystkim wypływający ze smutku i troski o losy Ukrainy.

Artystyczny melanż opowiadań Żadana jest jednocześnie obrazoburczym i zwariowanym kalejdoskopem zdarzeń. W kraju abnegacji i pustki podejmowane są coraz to nowe karkołomne przedsięwzięcia. I tak pewni rezolutni przyjaciele, którym znudziło się już życie na bakier z prawem, postanawiają otworzyć … pierwszy w Charkowie klub gejowski! Bardzo szybko znowu oszukiwać będą państwo i samych siebie, odpychając od siebie widmo wieku męskiego, który bynajmniej nie stanowi dla nich powodu do dumy. Perypetie San Sanycza i Gogi wplecione są w realia nowej, kapitalistycznej Ukrainy, w której każdy jest atomem, walczącym o przetrwanie. O samotności, rozbiciu wewnętrznym i życiu tylko na własny rachunek opowiadania Żadana mówią kilkakrotnie. Dość przytoczyć te słowa: „Ludzie często nie ufają sobie nawzajem z niezrozumiałych powodów, po prostu odwracają się od siebie, kiedy się najbardziej potrzebują, i spokojnie zasypiają, oglądając w kolorowej ciemności swoje koszmary”. I chociaż fascynująca galeria postaci i zdarzeń w gejowskim klubie mknie do przodu w swym żywiołowym korowodzie, dostrzegamy wyraźnie, jak bardzo wyobcowani są bohaterowie Żadana i jak rozpaczliwie próbują to wyobcowanie przełamać.

Inną frapującą inicjatywą staje się pomysł niejakich braci Lichujów na otworzenie krematorium, które na budapeszteńskiej konferencji ekumenicznej (!) próbuje zareklamować ich siostrzeniec Iwan. Ta z kolei opowieść to inicjacyjna historia drogi i doświadczania, w której drwina i posępny smutek wciąż znajdują się obok siebie. Krematorium jest punktem ostatecznego końca, zaś przewrotność opowiadania każe nam zauważyć, że koniec jest jednocześnie początkiem. Czego? Może tego, co kryje się pośród wagonów odwiedzanych przez Iwana…

Trzecie oryginalne przedsięwzięcie opisane przez Żadana ma polegać na nakręceniu filmu dla Włochów, którzy starają się u siebie zlikwidować ukraińską prostytucję. W wirze surrealistycznej groteski przyjrzymy się scenariuszowi, aktorom i ich pracy nad filmem. Po raz trzeci staniemy naprzeciw zdarzeń, które tłoczą nam się w świadomości i w swym pozornym absurdzie i bałaganie zajmują tam trwałe miejsce. Nie jest trudno Żadanowi zamieszkać w naszych głowach, choć tak naprawdę wcale nie opuszczamy głowy autora. Kiedy bowiem czytamy, że „(…) nasz świat stacza się w otchłań, zapadamy się coraz bardziej w jego rozpadliny i pułapki, coraz bardziej oddalamy się od siebie, tracimy jakikolwiek kontakt ze sobą, gubimy się w bezkresnym wszechświecie, psujemy sobie sami życie, zdrowie i nerwy (…)”, uświadamiamy sobie, że tu nie tylko o odradzającą się niczym Feniks z popiołu Związku Radzieckiego Ukrainę chodzi. Że to głos nie tyle narodowy, co pokoleniowy, przekraczający granice. I chociaż im bardziej szalone, tym bardziej smutne są wszystkie, liryczne w gruncie rzeczy, opowiadania Żadana. Ich metafizyka zderza się z twardym gruntem rzeczywistości, zaś semantyczna rozciągłość między pustką a wartościami brutalnie przecinana jest nożem przyziemnej traumy nieradzenia sobie z życiem. W końcu „Tak naprawdę nikt nie umiera z braku tlenu, umiera się właśnie z braku miłości albo z braku kasy”.

„Hymn demokratycznej młodzieży” przekracza granice prawdziwe i mentalne, opowiada o ukraińskich outsiderach, ale także o każdym, któremu miłość nie daje spełnienia, samotność pożera i odbiera chęć planowania czegokolwiek w życiu, a upływ czasu boleśnie daje odczuć, że niekiedy na zbyt wiele jest już po prostu za późno.

Wydawnictwo Czarne, 2008

2008-03-13

"Bimber" Łukasz Stec

Niepozorna książeczka, kiedyś tam napisana i kiedyś wydana. Jakiś taki dziwaczny, nieprzekonujący tytuł. I nieznane nazwisko. A co w środku? Wysokoenergetyczna uczta czytelnicza, z dużą dozą groteski, autoironii, surrealizmu i publicystycznego tonu, bynajmniej nie mentorskiego, bo wyrażanego przez młodego autora (rocznik 1982) i w imieniu młodego pokolenia. Okazuje się, że nie tylko nieżyjący Mirosław Nahacz w swoim „Osiem cztery” stworzył przekonujący manifest pokoleniowy dzisiejszych dwudziestoparolatków. Oto bowiem Stec przemówi do nas w imieniu tych, dla których doświadczenia historyczne Polaków, o jakich do dzisiaj dużo się mówi, są po prostu obce. I chociaż autor w większości opowiadań tworzy historie oparte na jego własnym „ja”, które stoi niejako obok opisywanych zdarzeń, tytułowe opowiadanie ze zbioru wyraźnie wskaże zbiorowego nadawcę tej książki: „Jesteśmy pokoleniem Bimbru, prawie wszyscy urodzeni w czasie stanu wojennego, w czasie reglamentacji tego, co tak przecież ważne, w czasie braku wódki, dokładniej mówiąc, w czasie gdy połowa Polaków pędziła bimber”.

Niezły literacki bimber stworzył Stec na kartach swoich opowiadań. Przejedziemy się na gapę z autorem i będziemy świadkami tego, jak w środku komunikacji miejskiej rodzi się metafizyczny początek znajomości z tajemniczą dziewczyną. Wybierzemy się na mecz z osiedlowymi wielbicielami browaru i wina marki wino. Będziemy uczestniczyć w surrealistycznej wędrówce po stolicy, podczas której spotkamy ducha Boba Marleya i Woody’ego Allena. Dowiemy się, do czego mogą doprowadzić konfabulacje snute podczas spotkania ze studentami psychologii, jakie ryzyko niesie wykupienie tzw. mieszkania lokatorskiego oraz co zrobić, kiedy o poranku przez okno akademickiego pokoju wchodzą demonstrujący górnicy, a koledzy posądzają bohatera o spisek gejowsko – żydowski.

Igra z nami Stec na całego. Zaskakuje każdą kolejną stroną każdego kolejnego tekstu. Nie wierzymy całemu temu dziwacznemu bajaniu, a jednocześnie poddajemy się mu z rozkoszą. Ustawicznie zadajemy sobie pytanie o granice autorskiej wyobraźni i o to, dokąd te dziwaczne teksty nas zawiodą.

Śmiech i łzy znajdują się w tekstach Steca bardzo blisko siebie. Jedno z opowiadań, jawna i fascynująca trawestacja „Ferdydurke”, opisuje rzeczywistość upiornego gimnazjum, w jakim znajdzie się bohater dramatycznie upupiony przez pewną starszą panią w barze mlecznym. Kiedy przestajemy się uśmiechać, otrzymujemy zaraz obraz dramatycznej i pełnej emocjonalnych pęknięć historii rodzinnej, której tragiczny finał przygnębia i manipuluje naszymi emocjami. Jest więc autor i demaskatorem, i dramaturgiem po części, jest współczesnym Dylem Sowizdrzałem, przechadzającym się katowickimi ulicami i jest poważnym, skupionym na przykrej sytuacji polskiego inteligenta krytykiem ładu, w jaki trudno jest mu ingerować. Stec stoi jakby obok swoich opowiadań i jest jednocześnie w ich silnym nurcie. Jest z boku, a tym samym mocno wewnątrz. Przewrotnie i umiejętnie pisze o świecie widzianym oczyma tych, którzy nieśmiało wkraczają w pełną absurdów dorosłość.

Wróćmy do tytułowego opowiadania. Mamy w nim charakterologiczny i sytuacyjny bimber, pomieszanie z poplątaniem, niestałość i brak poczucia własnej wartości. Autor opowiada o swoich rówieśnikach i o ukraińskiej pomarańczowej rewolucji (okładka książki, co znamienne, także jest pomarańczowa), która stała się dla nich cudzym, ale bardzo żywym i silnie przeżywanym doświadczeniem pokoleniowym. „Bo wiesz, myśmy to wszystko przegapili, wiesz, „Solidarność”, walka z reżimem, to wszystko nas ominęło, i wiesz, tak wiele straciliśmy, ale teraz jest szansa!”. To, co zmienia Ukrainę, zmienia jednocześnie świadomość bohaterów. Świadomość, w której za chwilę boleśnie zapisze się śmierć papieża – Polaka… Stec opowiada o nich wszystkich bezpretensjonalnie i prawdziwie. Stawia pytania i nie odpowiada na nie. Śmieje się i puka w czoło – swoje i czytelników. Robi to inteligentnie i dowcipnie. Tworzy pokoleniowy zapis emocji i nastrojów, o jakich czasami trudno jest mówić.

Z czego powstał bimber Steca? Z niesmacznych czasem składników, jakie autor znalazł w akademiku, na ulicy i w gazetach. Przyrządził jednak coś wyśmienitego. Aż chce się oblizać i ponarzekać, że to tylko dziesięć opowiadań…

Wydawnictwo Semper, 2007

2008-03-11

"Słony wiatr" Marek Idczak

Ta książka jest jak czasy, które opisuje – smutna, bezbarwna, przykra opowieść osadzona w długich latach, podczas których jedyna słuszna i prawdziwa ludowa władza czyniła z naszego kraju przygnębiający padół łez i krainę wszechogarniającego marazmu. Idczak napisał powieść zwyczajnie nużącą. Rozwijającą wiele wątków i nie potrafiącą ich spójnie zamknąć. Irytującą patetyczną narracją, wielokrotnie złożonymi zdaniami tak napuszonymi, twardymi i nieprzyjemnymi, że czytanie staje się swoistym przedzieraniem się przez zasieki stylistyki, składni i fleksji. Trudno jednoznacznie określić, czym jest ta książka. Jest w niej sporo kryminalno – sensacyjnej intrygi, dużo obserwacji obyczajowych, jest w niej także kilka nieumiejętnie opisanych uczuć i namiętności, a wszystko pływa w gęstym i ciężkostrawnym sosie dydaktycznych komentarzy umoralniających. Jest to opowieść o Polakach i doświadczonej przez miniony system Polsce, o komunizmie i sposobach z nim się żegnania, o podróży inicjacyjnej i poszukiwaniu samego siebie. I tak wiele dotykanych w niej kwestii aż prosi się o barwne rozwinięcie. Mam jednak wrażenie, iż wszelkie obrazy, które wykreuje w świadomości czytelnika ta powieść, będą obrazami czarno – białymi.

Alek Pająk jest cinkciarzem, przestępcą i mordercą. Znany w rodzimym sopockim półświatku, znajduje się także na celowniku zawsze czujnej i gotowej do walki z przestępczością Milicji Obywatelskiej. Mamy grudzień, którego aura już nie jest jesienna, ale też jeszcze nie zimowa. Mamy zaganianych wokół sklepów ludzi, którzy próbują za wszelką cenę nabyć towary, o jakich na co dzień mogą pomarzyć, a których nieco więcej pojawia się na półkach przed świętami. Mamy Polskę brzydką tak bardzo, jak brzydki i nieznośnie opresyjny jest system, w którym żyją jej mieszkańcy. I mamy także milicjantkę zafascynowaną postacią Fidela Castro, której ambiwalentne uczucia względem Pająka utrudniają akcję śledzenia go i aresztowania.

Bo Aleksander nie jest zwykłym przestępcą. To dobry przestępca, wrażliwy filantrop, który pomaga dzieciom pokrzywdzonym przez los, a i stosunku do owdowiałej matki serce ma duże i bardzo ciepłe. Jednocześnie Pająk okrutnie mści się za krzywdę wyrządzoną jego ojcu, a wendeta wydaje się nie mieć końca tak, jak nie mają końca wzajemne konotacje osób zamieszanych w postawienie przy drzwiach zamarzniętego podczas nocy pijanego ojca Pająka. Dlatego też milicjantka operacyjna nie jest w stanie zrozumieć, czy typ ów ją fascynuje, a jeżeli tak, to w jaki sposób. Czytelnik także nie wyda jednostronnie potępiającego poczynania Pająka sądu, albowiem autor zadba o to, by szczegółowo poznał smutne dzieciństwo Aleksandra, jego odtrącenie, zignorowanie wielkiego potencjału i to, że dopiero mroczny półświatek pozwolił mu w pełni pokazać, na co go stać.

Tacy ludzie jak Pająk w skutej komunistycznym lodem Polsce mają się bardzo dobrze. Kto bowiem nie chce kupić obcej waluty, wymienić już posiadanej, nabyć tego, czego państwo na co dzień zabrania? Dlaczego miałoby się źle wieść temu, kto ustawicznie czyni finansowe machlojki, gra w kotka i myszkę z ustrojem, gospodarką i ładem społecznym? Zresztą cóż to za ład, w którym panuje dyktatura sprzedających? „Pozorny dostatek odchodził w niebyt, a krajem od morza aż do gór tak naprawdę zawładnęły sklepowe. Nie partia, nie proletariat, lecz sklepowe! Od małych wsi do wielkich miast – wszędzie sklepowe: baronowe, hrabiny, królowe, cesarzowe, grube i chude, stare i młode, koronowane białym nylonowym czepkiem albo i nie”. Skoro ten, który posiada i sprzedaje jest tak bardzo ważny, dlaczego nie posiadać i nie sprzedawać dóbr zakazanych?

Zastanówmy się jednak nad tym, w jakim celu Idczak stworzył swojego bohatera i dlaczego kazał mu potem odbywać dziwną podróż do Niemiec. Dlaczego nie dochodzi do złapania hultaja, czemuż to wszechwładna milicja nie aresztuje zbira, dlaczego ktoś będzie próbował go zabić i po co pewien irytująco powtarzający słowo „absolutnie” mężczyzna uda się w ślad za Pająkiem do Berlina? Konia z rzędem temu, kto spróbuje odpowiedzieć na którekolwiek z tych pytań. Ta tocząca się na przestrzeni wielu lat i będąca lustrem, w jakim przegląda się zmieniająca swe oblicze Polska, powieść kryminalno – obyczajowa, jest nieudolnym obciążaniem świadomości czytającego coraz to nowymi absurdalnymi scenami i zdarzeniami, które karkołomnie prowadzą nas w niebyt. Mniej więcej w połowie lektury uświadamiamy sobie przykrą prawdę – z nagromadzonych zdarzeń zupełnie nic nie wynika, postacie są papierowe, a ich problemy wydumane. Zaś oksymoroniczny tytuł to za mało, by zwrócić uwagę czytającego.

Jeśli miała to być książka groteskowo piętnująca polski porządek ustanawiany przez PRL, nie ma w niej za grosz groteski. Jeżeli „Słony wiatr” miał z sentymentem przypomnieć o czasach, które odeszły, wskrzesić je na nowo i zabarwić w pamięci, obawiam się, iż paleta barw opuściła świat wyobraźni twórczej Idczaka. Jeśli natomiast celem autora było pokazanie, iż zły czasami może być dobry, w powieści można odnaleźć jedynie pseudo – psychologiczną „głębię”.

Ani ta książka słona (ani nawet gorzka), ani wietrzna (panuje w niej narracyjna flauta). Przykra i męcząca. Ot, i wszystko.

Wydawnictwo Znak, 2007

2008-03-08

"Koncert" Muharem Bazdulj

23 września 1997 roku zapisał się na trwałe w świadomości bośniackich fanów zespołu U2. I chociaż w części krytycznych opinii – których ślad pojawia się także w książce Bazdulja – mówi się o tym, iż U2 nigdy nie pojawiliby się w Sarajewie, gdyby nie wojna, ich koncert był jednak wydarzeniem wielkim, niepowtarzalnym i szeroko komentowanym. Potraktowany został jako swoisty symbol, preludium do rodzącego się w świadomości młodych Bośniaków poczucia wolności i podmiotowości po wyniszczającej, zwłaszcza psychicznie, wojnie domowej.

O ważności tego wydarzenia, o jego wieloaspektowości, ale przede wszystkim o wrażeniu zjednoczenia dusz i umysłów na stadionie Koševo opowiada paradokumentalna powieść, której bliżej jednak do soczystego reportażu, niż literatury sensu stricto. Młody pisarz z bośniackiego Travnika oddał tą książką hołd nie tylko cenionemu zespołowi, którego występ wywołał tak wiele pozytywnych emocji, ale przede wszystkim młodemu pokoleniu swoich rodaków, którzy poprzez uczestnictwo w koncercie U2 przeżyli swoiste katharsis duchowe, mimo tego, iż – jak pisze autor - „Ich własny inwentarz wspomnień zawsze będzie związany z wojną, a podczas kolejnych nocnych imprez wrócą w myślach do syren i eksplozji”. Bazdulj pozwala czytelnikowi w pełni przeżyć to wielkie dla Sarajewa wydarzenie. Doświadczamy go synestetycznie dzięki tej prozie – koncert słyszymy, czujemy, smakujemy i przede wszystkim współuczestniczymy w nim. Patrzymy na wydarzenia z 1997 roku z wielu różnych perspektyw i to właśnie stanowi największą zaletę „Koncertu”. Poznajmy zatem tych, którzy będą w nim uczestniczyć. Introdukcja, jaką stanowią pierwsze rozdziały, opowie nam o młodych, którzy śpiewali z Bono „One”, chociaż nie czuli się z różnych względów pełną jednością.

Marko to młody student zafascynowany twórczością U2. Pozwoliła mu ona odbyć pasjonującą podróż w krainę literatury i filmu, do których pośrednio lub bezpośrednio odwoływała się przez lata słuchana przez bohatera muzyka. U2 otworzyli Marko na świat estetycznych doznań, wszak „Podchodził do ich albumów jak Sherlock Holmes, szukając śladów metafizycznej harmonii”. Dla Marko udział w koncercie jest właśnie czymś na kształt metafizycznego doznania. To coś, na co wyczekuje i coś, co pozwoli mu na odnalezienie harmonii we własnym życiu.

Sejo natomiast jest zagorzałym kibicem. Koncert U2 staje się dla niego projekcją lęków i nienawiści wobec stadionu Koševo, którego destrukcję pod butami tłumu bohater chce obserwować z dziką satysfakcją. Udział w występie kapeli, z którą nie czuje się związany, będzie symbolicznym zadeptywaniem podczas koncertu traumatycznego wspomnienia o zmarłym podczas wojny przyjacielu.

Damir podejmuje się dezercji, aby zobaczyć i usłyszeć Bono na żywo. Niespełniony artysta plastyk próbuje choć na chwilę zapomnieć podczas koncertu o tym, że służba wojskowa jest dla niego tylko kolejnym złudnym sposobem na przetrwanie i nadanie sensu życiu w rzeczywistości powojennego bałaganu, relatywizmu i szczątkowości uczuć. Wraz z nim na stadion przybędą także niebieskie ptaki, studenci dziennikarstwa – Mirso i Roba oraz dwie maturzystki z Chorwacji, z których jedna założy sobie, iż podczas koncertu Bono zaśpiewa specjalnie dla niej piosenkę. Na stadion wkroczy także Merima i Tin, dla których to wydarzenie jest przede wszystkim okazją, aby przez chwilę nacieszyć się sobą z dala od ciekawskich spojrzeń konserwatywnych rodziców.

Przybędzie na ten niezwykły występ również Azra, która poprzez udział w tym wydarzeniu pożegna się ostatecznie z bratem, któremu wojna odebrała marzenia, plany i życie. Azra powie: „Dla mnie ta wojna skończy się dopiero wtedy, kiedy U2 zagra tu swój koncert”. Tę opinię podzielić mógłby niejeden uczestnik koncertu, dla którego udział w hipnotycznym, muzycznym show na stadionie zrujnowanego przez wojenną pożogę miasta, będzie początkiem nowego i jednoczesnym pożegnaniem z mrokami przeszłości.

Chociaż szczególnych zdolności literackich Muharem Bazdulj w swej książce nam nie objawia, z pewnością jest to pozycja warta poznania, albowiem oryginalnie i pomysłowo ukazuje moment przejścia, duchowej i narodowej transformacji pokoleniowej, jaka ma miejsce na stadionie. Widać, że „Koncert” pisany był emocjami i za prawdziwość tychże winien jestem autorowi ukłon, albowiem nie czyni z napięć narracyjnych histerycznego wołania. Bazdulj tonuje emocjonalnie swoją opowieść, ale jednocześnie nadaje jej znamion ekspresyjnego manifestu pokoleniowego. Brawa za autentyczność zapisu i za to, że pamiętny koncert U2 dzięki tej książce nadal trwa…

Wydawnictwo Czarne, 2007

2008-03-07

"Histeryjki o May" Monika Mostowik

Czasami z przekory sięgam po wolumin autora, którego pierwsza/ostatnia książka nie przypadła mi do gustu. Po rozczarowaniu, jakie przeżyłem podczas lektury „Wyrzutów”, podchodziłem do nowej książki Moniki Mostowik z ostrożnością i dużą dozą nieufności. I chociaż autorka w swej twórczości prozatorskiej obsesyjnie wręcz trzyma się krótkich form, bojąc się wyjść naprzeciw wymaganiom, jakie stawia budowanie napięcia w dłuższym tekście, nie jest to bynajmniej wada, albowiem „Histeryjki o May” potwierdzają to, co tak spodobało mi się w „Akrobatkach” – autorka potrafi kondensować emocje i ujawniając jedynie kontury bogatych wewnętrznie postaci, a jednocześnie prowadzić swoistą grę lingwistyczną z czytelnikiem, opartą na niedomówieniach, wieloznaczności i obfitości semantycznej słów, które nanoszą na literacki szkic charakterologiczny coraz to nowe, niepokojące odcienie. Myślę, że „Wyrzuty” rozczarowały mnie przede wszystkim tym, iż Mostowik założyła sobie, że ogarnie jakąś większą przestrzeń, skreśli wiarygodne portrety dość licznego grona bohaterów, że uda jej się ukazać jedność przeżyć w wielości zdarzeń…

„Histeryjki o May” wracają na wytyczoną już przez „Akrobatki” drogę lirycznego i intymnego opowiadania o doświadczaniu własnej kobiecości, o jej skontrastowaniu z męskością, o próbie definiowania swojego rodzaju żeńskiego pierwiastka witalnego. Szkatułkowość kompozycji i koncentracja na jednej, centralnej i spajającej wszystkie teksty kreacji kobiecej bohaterki przeżywającej świadomie swoją egzystencję, powodują, że „Histeryjki o May” mają ogromną siłę hipnotyzującą czytelnika, który próbuje zrozumieć przede wszystkim to, kim lub czym jest tytułowa May.

No właśnie – May. Kobieta z krwi i kości, czy może projekcja marzeń, pragnień, bólu i rozczarowań autorki? Bohaterka dynamiczna, doświadczająca i poznająca przede wszystkim własne wnętrze czy też sprytny i przewrotny punkt odniesienia do migotliwej, niestałej i chaotycznej rzeczywistości wokół? Kim jest ktoś, kto w pierwszym opowiadaniu zjada swój własny ogon? Czy za May kryje się pustka emocjonalnego wyjałowienia, czy może treść mówiąca nam o kobiecie usiłującej za wszelką cenę nadać znaczenia swojemu własnemu „ja”? Czytelnik wciąż zadawać będzie sobie podobne pytania, bowiem „Czasem trzeba się przekonać, co znaczy prawdziwa pustka, żeby umieć docenić treść”. I tak też z pozornie niewiele znaczących zdarzeń, z literackiej i semantycznej pustki, układają nam się nabierające z każdym kolejnym rozdziałem wyraźnej treści, psychologiczne puzzle. Przy okazji czytamy mądry i przejmujący traktat o kobiecym dorastaniu do życia, o trudach związanych z jego niestałością, o przemijaniu zdarzeń, ludzi i uczuć, po których jednak pozostanie w psychice ślad. Te opowiadania nie zmierzają do prawdziwego końca. One dopiero się zaczynają w momencie, w którym kończymy czytać tę książkę. I na tym polega przede wszystkim siła i prawdomówność opowiadań Mostowik. Ta książka jest lojalna wobec autorki, ale także wobec wykreowanej postaci, której miejsca nie możemy być pewni do końca.

Ciekawa jest konstrukcja „Historyjek o May”. Najpierw spoglądamy na May z zewnątrz, przyglądamy się jej życiu i postępowaniu okiem czujnym, bez emocji. Potem o May opowiadają osoby, które się z nią w jakiś sposób zetknęły. Tak jak sama May jest jedną wielką literacką niewiadomą, tak też ci, którym Mostowik oddaje głos, nabierają znamion fantazmatycznych form, ukształtowanych tylko na potrzeby zbudowania napięcia narracyjnego. W końcu głos zostaje oddany samej May. Ta polifonia brzmi przekonująco i w swej oczywistości jest jednocześnie coraz bardziej nieokreślona. Zaskakuje i zastanawia. Naprawdę zaczyna brzmieć dopiero wówczas, gdy przeczyta się ostatnie zdanie książki.

Do tego wszystkiego otrzymujemy na kartach opowiadań Mostowik wspomnianą już porcję lingwistycznej zabawy, której egzemplifikacją może być następujący fragment: „Lekarz powiedział, że do wesela się zagoi, więc May czym prędzej zabrała się do planowania wesela, żeby zagoiło się jak najszybciej”. Autorka rozrywa prawidła językowe, szatkuje słowne kalki, nadaje nowych znaczeń utartym w świadomości związkom frazeologicznym. Toczy podwójną grę – wciąż zastanawiamy się nad istotą i wartością May, a jednocześnie stale podważana jest nasza wiara w to, iż język wyraża wszystko, co człowiek pragnie wyrazić.

To nie będzie łatwa lektura dla męskiego czytelnika. To swoisty manifest kobiecości, która ukrywa się w pozornie przyziemnych czynnościach, stanach i dialogach. To książka, która opowie o tym, czego pragną kobiety i czego dostać na co dzień nie mogą. „Sęk w tym, że my doskonale wiemy, czego chcemy, tylko że wcześniej czy później okazuje się, że to niemożliwe”. Mostowik pisze o sięganiu po to, czego dostać nie można, o kobiecych walkach na śmierć i życie z demonami własnej duszy, zawiłościami czasu przeszłego i z trudem przeżywania czasu teraźniejszego. Pisze o May – symbolu i May – podmiocie. Bynajmniej nie histerycznie.

Czasami warto być przekornym. Nie ma to jak zrazić się do autora po jednej jego nieudanej książce, a potem ponownie się doń uśmiechnąć. Kolejna książka wyszła Monice Mostowik bardzo dobrze. Tak jak dobrze jest czuć ustawiczną niepewność w rozumieniu motywów postępowania i skomplikowanej sfery emocji May. Ale… czy to jest książka o May?..

Wydawnictwo Prószyński i Spółka, 2008

2008-03-05

"Mała Ikar" Helen Oyeyemi

Jest upalny dzień gdzieś w Nigerii. Przed samotnie bawiącą się ośmiolatką staje w pewnym momencie rezolutna i wesoła dziewczynka. Dla wyalienowanej i zagubionej nieco w ojczyźnie swojej matki małej Angielki Jessamy, sympatyczna towarzyszka zabaw jest wybawieniem, atrakcją i… w dość szybkim czasie zjednuje jej sympatię na tyle, że Jess nazwie ją swoją przyjaciółką. Prawdziwą przyjaciółką, jakiej nie ma w Anglii, bo która z dziewczynek chciałaby nawiązać bliższą znajomość z histeryczną i zamkniętą w świecie własnej wyobraźni Jess?

Jeżeli czytelnik uzna na początku lektury, iż „Mała Ikar” będzie po prostu opowieścią o bliskości, jaka nawiązuje się między Tilly Tilly a wrażliwą Jessamy, będzie w wielkim błędzie. To bowiem, co zaczyna się tak niewinnie i radośnie, będzie jednocześnie preludium do dramatycznej walki z demonem, do opowieści o budowaniu i jednoczesnym niszczeniu własnej tożsamości, do przejmującej grozą i frapującej psychologiczną głębią historii rozwoju lęku i paraliżu emocjonalnego. Dodatkowo „Mała Ikar” uraczy nas także trafnymi spostrzeżeniami socjologiczno – obyczajowymi ukazującymi zderzenie dwóch kultur i mentalności. To książka, która ustawicznie będzie nas utrzymywać w niepewności, bo razem z Jessamy odkrywać będziemy bolesną rodzinną przeszłość oraz upiorne wnętrze słodkiego i pozornie niewinnego dziecka. Tak jak geograficznie opowieść rozpięta będzie gdzieś między Nigerią a Anglią, tak w dosłownym i metaforycznym znaczeniu oscylować będzie między krzykiem a milczeniem.

Sympatyczna Tilly Tilly niczym cień powróci za Jess do ojczyzny jej ojca. Pojawi się równie niespodziewanie, jak podczas gorącego, afrykańskiego dnia. Szybko stanie się swoistą przewodniczką po nowym świecie wrażeń i zmysłów, urokliwą kontestatorką prowadzącą Jessamy w rejony zakazane, łamiącą wraz z nią kolejne zasady i burzącą konwenanse. I dopóki buntownicze nastawienie do świata Tilly Tilly pomaga Jess w przełamaniu nieśmiałości, w życiu małej Angielki nie dzieje się nic niepokojącego. Kiedy jednak okaże się, że obecność tajemniczej przyjaciółki znajduje się w związku ze skrzętnie ukrywaną przez lata rodzinną tajemnicą, a sama Tilly zacznie być zaborcza i jednocześnie wykaże potężną władzę nad rzeczywistością, rozpocznie się dramatyczna walka. Walka, którą Jessamy będzie musiała stoczyć przede wszystkim z samą sobą.

Bohaterce Oyeyemi będzie trudniej, „bo zdradzić innym chociaż odrobinę własnych opinii i fantazji – to śmierć. Zaczną wtedy wdzierać się w twój umysł, wyciągać z niego myśli, oglądać je pod światło i zabijać, tak, zabijać, ponieważ myśli powinny przebywać i dojrzewać w miejscach cichych i ciemnych, jak motyle w kokonach”. Dziecięce lęki i niepewność tak silnie zamkniętej w sobie dziewczynki jak Jess nie tak szybko staną się widoczne dla ludzi z jej otoczenia. Druga przyjaźń dziecka, nawiązana z córką terapeuty, pomoże walczyć z demonami, ale czy jej siła okaże się wystarczająca? Czy jest możliwy ratunek dla Jess, skoro zależności między nią a Tilly Tilly zaczynają być tak bardzo skomplikowane? I czy brak poczucia własnej wartości w konfrontacji z przygnębiającymi faktami z przeszłości można przełamać siłą zwykłej miłości, przywiązaniem i zaufaniem?

Helen Oyeyemi dokonała w swej powieści mistrzowskiego połączenia. Doskonale oddany świat przeżyć i doznań dziecka został umiejętnie wpleciony w pełną trosk i zawikłanych emocji rzeczywistość dorosłych, dla których nadwrażliwe dziecko jest nie lada wyzwaniem. Opisując tak różne od siebie światy, Oyeyemi jest przekonująca i umiejętnie stopniuje napięcie rodzące się na granicy tych dwóch światów. To książka o doszukiwaniu się zagubionych cząstek samych siebie. Książka o dramatycznej walce osobowościowej. Książka tak skonstruowana, że wielokrotnie manipuluje czytelnikiem, by nakazać mu bezradne rozłożenie rąk i uświadomienie sobie, że w połowie lektury zaczyna ją praktycznie od nowa. Nic nie jest w „Małej Ikar” tym, czym się wydaje. Jednocześnie autorka pisze o jasno określonych i nazwanych emocjach, które utrudniają życie nie tylko samej Jessamy, choć to ona koncentruje na sobie stale uwagę czytającego.

To w pewnym stopniu liryczna makabreska, przejmujący i żywiołowy zapis tego, jak bolesne staje się odkrywanie prawdy o samym sobie – bez względu na to, czy jest się dzieckiem, czy też dorosłym. Oyeyemi nie pozwoli pozostać wobec swojej powieści obojętnym. Nie pozwoli także zbyt wiele o niej opowiadać, bo zasadnicze ścieżki interpretacyjne książki kryją się w niedopowiedzeniach, milczeniu oraz w tym, czego ludzki umysł nie jest w stanie do końca nazwać i określić.

Jeśli jesteście w stanie przekonać się, jak wiele dramatyzmu może w sobie nieść walka o siebie, a przy okazji pozwolicie sterować swoją percepcją podczas czytania, jesteście gotowi na przeżycie niezapomnianej przygody czytelniczej z „Małą Ikar”.

Wydawnictwo W.A.B., 2007

2008-03-02

"Pigafetta" Felicitas Hoppe

Felicitas Hoppe wpisuje się awangardowo swoją powieścią w nurt literatury marynistycznej, ale to bardzo specyficzna książka o morskich podróżach. Wydawać by się mogło, że punktem wyjścia narracji stają się rzeczywiste zdarzenia, od których coraz bardziej odpływamy i dryfujemy po mieliznach świadomości autorki. Rejs to dość męczący i przyprawiający o mdłości. Jak pisze Hoppe „(…) Są dwa rodzaje choroby morskiej: jedna w brzuchu, a druga w głowie”. Lektura „Pigafetty” wywoła ten drugi rodzaj choroby. Książka bowiem zaszumi nam w głowie, wywoła zamęt, po czym równie szybko na fali rozpędzonego strumienia świadomości autorki odpłynie, pozostawiając zwyczajny niesmak i wrażenie zmarnowanego czasu na lekturę.

Tak, czas czytania „Pigafetty” dłuży się niemiłosiernie i to, jak miota czytelnikiem literacki okręt Hoppe, jest doprawdy doświadczeniem przykrym i nawet traumatycznym. Oto bowiem po kilkunastu stronach dostrzec można, iż w tej książce nie dzieje się po prostu nic i wrażenie flauty utrzyma się już do końca. Dodatkowo irytują zacierające się w pamięci tytuły rozdziałów, podrozdziałów, migotliwe i pozbawione sensu dygresje, bolesne wręcz powtórzenia i wielokrotnie złożone zdania, których znaczenia czasami trudno się domyślić. Rozbita na dwa głosy – narratorki i cienia historycznego kronikarza Antoniego Pigafetty – historia tocząca się na rządzącym się własnymi prawami statku, na którym czasem czwartek staje się niedzielą, a członkowie załogi żyją swym specyficznym, nieporównywalnym do niczego na stałym lądzie, życiem, jest głęboko przygnębiającym i męczącym opowiadaniem ocierającym się o granice absurdu.

Niech nie zwiedzie czytelnika pozorna oniryczność i fragmentaryczność tej książki. Nie kryje się pod nią żadne frapujące przesłanie, żadna odkrywcza mądrość, żaden oryginalny morał. Działania, jakie czyni Hoppe, by nadać książce niepowtarzalny ton, pogrążają nas coraz bardziej w niezrozumieniu i nudzie. Oto jeden z kilku przykładów pustosłowia, za którym nijak nie jestem w stanie odnaleźć ukrytego znaczenia wynikającego z konstrukcji wizji: „Nobel kilkoma prędkimi ruchami owinął mi linę wokół brzucha i pośród głośnych śmiechów wrzucił mnie do wody, do butelek i wielorybów. Obraz natychmiast zmętniał, przestałam przypominać sobie krajobrazy. (…) Zobaczyłam delfina, nogę ptaka, a na dnie topieli świecę w brzuchu wieloryba, przy stole, przy wysokim sklepieniu żeber, siedział bezzębny pan Happolati i czytał Biblię”. Cóż to ma być? Awangarda poetyckiego przesłania w prozie? Szaleństwo narracyjne dyktowane autorce tylko przez nią zrozumiałą logiką i ciągiem asocjacji? Czym jest ta próba, której doświadcza na statku i do której potem nawiązuje? Wydaje mi się, iż to próbowanie czytelnika, mające na celu sprawdzenie, ile jeszcze irracjonalności jest w stanie w siebie wchłonąć.

I tak pięknie mogłoby być, nowatorsko, intrygująco. Przecież morska wędrówka, odwiedziny nieznanych lądów, różnorodni członkowie załogi i przede wszystkim sam statek na morzu byłyby punktami wyjścia do ciekawej historii. Kiedy Hoppe zaczyna pisać o statkach i nadaje im nowych znaczeń, zaczynam jej wierzyć i czuję przez chwilę, że pociągnie tę historię w jakimś logicznym kierunku po słowach: „Na statkach nie ma nowości, ani tajemnic, skrytek, samotności ani życia towarzyskiego, i zawsze świeci się światło, dlatego są takie piękne, szczególnie z daleka i nocą”. Ale światło w jej opowieści przygasa. Właściwie w ogóle nie ma w niej światła. To morska podróż w gęstej mgle. I to w niej nieswojo czuje się czytelnik. Dlatego po doczytaniu do końca ostatniej strony można już jedynie odetchnąć z ulgą i więcej nie udawać się w żadną morską podróż. A na pewno nie z Felicitas Hoppe.

Wydawnictwo Czarne, 2007

2008-03-01

"Paprochy" Ewa Markowska-Radziwiłowicz

Pamiętam, że kiedyś przypadkiem przeczytałem jeden z zapisków tworzących książkę Ewy Markowskiej-Radziwiłowicz i postanowiłem sobie, iż za jakiś czas wrócę do tej książki. Minęło sporo czasu, „Paprochy” niezauważenie zniknęły w gąszczu bardziej krzykliwych nowości wydawniczych, przepadł gdzieś ten niesamowity debiut. Mamy do czynienia z niezwykłym paradoksem – oto bowiem książka, która buntuje się wobec upływu czasu, która sugestywnie ożywia na nowo czas, jaki minął i która próbuje ocalić od zapomnienia wszystko to, co kształtowało tożsamość nie tylko autorki, ale także najbliższych jej osób, poddała się biernie upływowi czasu i nie zamieszkała w świadomości czytelników, bo nie została skomentowana ani doceniona. Niniejsza recenzja jest więc próbą hołdu. Składam go zarówno autorce, jak i jej bezkompromisowości, afirmacji życia i wędrówce przezeń w herbertowskiej „postawie wyprostowanej” mimo mroku i wyniszczającej siły, jaka czasy PRL zamieniała dla wielu w piekło na ziemi.

Skąd tytuł? „(…) Wspomnienia… Coraz bardziej odległe… Zakurzone… Paprochy”. To one budować będą tę książkę, one pokażą swoją wielkość, one na nowo dadzą świadectwo temu, że łamiący zasady system nie może złamać silnego kręgosłupa moralnego. I chociaż komunistyczna władza odbierała wszystko i wpychała w pustkę, można było podczas najstraszniejszych nawet w historii okresów reżimu kochać, przyjaźnić się, mieć marzenia i życiowe plany, oddawać się pasjom i przede wszystkim miłować życie takim, jakie jest. Zapiski poczynione przez Markowską-Radziwiłowicz sięgają wstecz, ale ich wymowa odbija się w świetle teraźniejszości i nakazuje zadać pytania o istotę bytu „tu i teraz”, kiedy nie ma już wszechobecnego strachu, kiedy można pozwolić sobie na wzięcie głębokiego oddechu, kiedy trudno już wyjaśniać pewne sprawy ludziom, którzy odeszli i którzy zabrali ze sobą niejedną nierozwikłaną egzystencjalną zagadkę.

Nade wszystko jednak wracanie do przeszłości jest swojego rodzaju kontestacją, próbą zwrócenia uwagi na problemy, jakich cień wciąż kładzie się w duszy autorki. „Wszyscy się buntują albo przynajmniej powinni się buntować! Tylko jak? Jak?! Co mamy zrobić, żeby nasze życie nie było takie szare, bezbarwne, bezwonne i beznadziejne jak innych? Jak wszystkich!”. „Paprochy” są wyrazem buntu, są świadectwem tego, że zmienność życia i jego nieokreśloność stanowią jednocześnie paletę barw, z jakiej korzystamy na co dzień, dodając kolorów do tego, co szare. Chociaż książka opisuje ponure i nijakie czasy bylejakości, jest jednak barwna i fascynująca. Świadomość bohaterki tak ją koloryzuje, że narodziny syna stają się w naszych oczach niepowtarzalnym cudem, chociaż odbywają się w szpitalu, gdzie noworodki walczą o inkubator, a matki o kawałek ligniny na podpaskę. Koloryzuje i udowadnia, że prawdziwa przyjaźń może rozkwitać nawet wtedy, kiedy komunistyczny terror grudnia 1970 roku zamienia życie wielu ludzi w piekło.

Przykładów barwienia życia, nadawania mu ciepłych odcieni, jest w „Paprochach” bardzo wiele. Pięknie jest wędrować po świecie wspomnień autorki, warto wskazać przystanki na drodze jej wędrówki ku dojrzałości.

Poznamy zjawiskowych, oryginalnych mieszkańców kamienicy, w której mieszkała jako dziecko. Wsłuchamy się w symfonię dźwięków tejże kamienicy. Dowiemy się, kiedy i w jaki sposób można było słuchać Radia Wolna Europa, czym zakończyło się czteroletnie adorowanie pewnego młodzieńca, jakie wrażenie mogły wywrzeć pończochy przemycone w paczce z innego, lepszego świata. Przyjrzymy się temu, w jaki sposób można walczyć o siebie po tragicznym wypadku samochodowym i jak silna odraza do pewnego nauczyciela pozostaje w sercu przez lata i uwiera niczym cierń.

Markowska-Radziwiłowicz pięknie pisze o swych najbliższych – o babce, matce, ukochanej niani i dorastającym synu. W nich odbija się cząstka wnuczki, córki i matki, kobiety wielu ról i tej samej osobowości. Silnej, choć bardzo wrażliwej osobowości. Osobowości ukształtowanej przez lektury, o czym dowiadujemy się, czytając m.in. „Urodziłam się wśród książek. Dosłownie, ponieważ urodziłam się w mieszkaniu, składającym się w trzech czwartych z wypożyczalni książek, która, odkąd tata siedział w więzieniu, była głównym źródłem dochodu naszej rodziny”.

Zdmuchnijmy z „Paprochów” kurz czasu i historii, wejdźmy z tą książką w mroczną rzeczywistość tego co minione. To będzie mądra i pasjonująca podróż. Ta książka nigdy nie powinna być zakurzona.

Wydawnictwo Znak, 2006