2015-10-31

"Król kebabów i inne zderzenia polsko-obce" Marta Mazuś

Wydawca: Wielka Litera

Data wydania: 30 września 2015

Liczba stron: 256

Oprawa: twarda

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Prawdziwe spotkania

Na temat polskiego podejścia do wielokulturowości oraz o tym, czego Polacy nie chcieliby się o niej dowiedzieć, napisano już setki artykułów i esejów krytycznych, w związku z tym tematycznie książka Marty Mazuś nie proponuje nam niczego nowego. Tylko czy na pewno? Dynamiczne reportaże świadczą o wyostrzonym słuchu. O takiej umiejętności rozmawiania z ludźmi, która obnaża rozmówcę naprawdę. Mazuś pozwala na swobodny tok wypowiedzi i otrzymujemy dzięki temu teksty stworzone przez strumienie świadomości. Te najczęściej chaotyczne, ale i pełne lęku oraz gniewu. Bo cudzoziemcy w Polsce nie mają łatwo i wszyscy o tym doskonale wiemy.

"Król kebabów i inne zderzenia polsko-obce" to przede wszystkim książka o różnorodnych spotkaniach. Jak wspomina cytowana z debaty pracownica uniwersytetu: "Różnice znikają, jeśli ludzie zaczynają się spotykać i ze sobą rozmawiać". To dla jednych proste, dla drugich niezwykle skomplikowane. Spotkanie i rozmowa dla autorki książki były konieczne. To nie jest zbiór reportaży, na podstawie którego wyrobimy sobie zdanie o polskim podejściu do imigrantów i o ich pozycji w naszym kraju. To przede wszystkim publikacja mająca na celu ukazanie w złożonej formie problemu inności funkcjonującej jako coś tymczasowego. Ogromny procent uchodźców z różnych powodów nie osiedla się na stałe w Polsce. Znaczący procent Polaków nie ma elementarnej wiedzy o osobie z innego kręgu kulturowego czy religijnego. W związku z tym podczas spotkań opisanych przez Mazuś jest śmiesznie, straszno, przygnębiająco i nostalgicznie. Te narracje rozpięte są gdzieś między lękami a ciekawością. Między różnymi rodzajami uprzedzeń a nadziejami. Kontrasty ukazane są groteskowo i mrocznie. Za każdym razem z tym reporterskim sznytem, który pozwala na dostrzeganie szczegółów, o jakich nie myśli rozmówca, gdy przełamie barierę oporu i pochyli się nad kimś innym.

Może jednak warto czegoś uczyć się od obcych? Może przydałaby nam się ukraińska sumienność, gruzińska determinacja, romska pomysłowość czy albańska przystosowawczość? Losy opisane w tych reportażach to świadectwa dramatów rozgrywających się podczas zderzenia mentalności - imigranckiej, wydobytej z innej kultury, uwarunkowań i przekonań oraz tej polskiej, tak doskonale obojętnej nowemu. Jedna z rozmówczyń Mazuś wyraźnie podkreśla, że w Polakach tkwi ta postsowiecka tendencja nieprzyjmowania na siebie odpowiedzialności. To system warunkuje przekonania i od niego zależy los imigrantów. Wydaje się, że żaden z nas nie chce osobiście być odpowiedzialny za to, w jaki sposób obcy jest traktowany i jakie warunki do życia się mu proponuje.

Ta książka zwraca uwagę na to, że imperatywem dla imigranta nie jest wyłącznie praca, zarobkowanie, zdobywanie pieniędzy, osadzanie się na obcym gruncie poprzez gromadzenie. To zbiór opowieści o tęsknotach i o nadziejach. O tym, że do obcego kraju trafia osoba ukształtowana przez okoliczności, dla których zdecydowała się na wyjazd, przemieszczenie się. To zwykle konkretne tragiczne biografie, których nie da się zwerbalizować. To także żal, gdy podjęło się trudną decyzję, i pustka świadomości, że często nie ma dokąd wracać. Polska sama w sobie jest krajem kontrastów i absurdów. To także groźny kraj i jeden z tekstów, formalnie będący pójściem na łatwiznę i kopiujący jedno z dyszących nienawiścią forów, uzmysławia nam, z kim na różnych etapach imigracji mogą mieć do czynienia inni.

Funkcjonująca w świadomości rzekomo tolerancyjnych Polaków idea wielokulturowości jest mocno wybiórcza i karykaturalna. To tak jakby otwarcie było możliwe tylko w stosunku do określonej grupy imigrantów. Jeden z rozmówców Mazuś dość karykaturalnie puentuje to, w jaki sposób w Polsce oswaja się z różnorodnością. "Wielokulturowość oznacza otwarcie szeroko i z radością drzwi, nawet jeśli stoi przed nimi Czeczen lub Cygan". "Nawet" jest bardzo znaczące... Ci, którym się nie otwiera albo z lękiem jedynie uchyla symboliczne drzwi, muszą sobie radzić samodzielnie. Tak jak nauczył ich kraj, z którego przybyli. O tym są przede wszystkim relacje z tej publikacji. Takie bez cenzury poprawności politycznej i niewątpliwie skomplikowane. Nie jest tak, że darzymy sympatią albo bezpośrednio odrzucamy tych, z którymi Marta Mazuś się spotkała. Tkwimy gdzieś między groźnymi przejawami nacjonalizmu a trudem pojęcia realiów życia w kraju, który wciąż nie radzi sobie z tolerancją i akceptacją i gdzie np. "inny dzidziuś" w wózku rodzi trwogę oraz zwiększa dystans. Są słowa i pojęcia, których w polskim języku do końca nie doprecyzowaliśmy. Są także takie określenia imigrantów, dla których nie ma odpowiednika w polszczyźnie. Pojawia się więc lingwistyczna banicja, a za nią czają się ksenofobia i rasizm.

"Król kebabów i inne zderzenia polsko-obce" to jednak książka budująca, bo wskazująca drogi, na których ludzka przedsiębiorczość umożliwia spełnienie i satysfakcję z osiąganych celów. Nie chodzi tylko o losy tytułowego tureckiego króla. To książka o tym, że czasami trzeba się latami wprawiać w samotności, by dostosować do porządku, w którym nie zabierało się głosu, nie przejmowało inicjatywy. Marta Mazuś pokazuje te wszystkie możliwości, które wykorzystali w Polsce obcokrajowcy, bo Polacy nie byli nimi zainteresowani. Część reportaży opisuje trud życia, ale i umiejętność dostosowania oczekiwań w taki sposób, by stopniowo osiągać założone cele. Nie ma wyraźnego podziału na "my" i "oni", choć niektórzy bohaterowie tych opowieści bardzo chcieliby takiej opozycji na stałe. Granice tkwią przede wszystkim w świadomości; autorka tej książki stara się je nakreślić, czasami bezwstydnie obnażyć, zawsze jednak empatycznie punktować to, co trudne w relacjach polsko-obcych. To, co czyni nas śmiesznymi i wyjątkowo groźnymi dla siebie. Mazuś wskazuje parę lekcji tolerancji i kilka udanych projektów, dzięki którym umożliwiono obcokrajowcom godny pobyt w Polsce. Warto też wczytać się w te reportaże, by poznać kilka definicji owej godności. Także zjawiska takiego jak tymczasowość.

Opisane konflikty i kontrowersyjne wypowiedzi świadczą o dynamicznym tyglu. Inny oswaja swoją obcość, a Polak testuje granice wytrzymałości na obcowanie z innością, ale także granice swojej własnej tolerancji. To reportaże o tych namiastkach wolności, które zrodzić się mogą tylko wówczas, gdy uda się oddalić uprzedzenia. Marta Mazuś pisze także o głęboko ludzkim szacunku do życia, do możliwości jego kreowania wedle własnych wyobrażeń i o statusie człowieka - bez względu na kraj pochodzenia, stopień bogactwa, sytuację rodzinną czy wyznanie. Książka poszerzająca perspektywę i stawiająca sporo pytań. Bardzo wartościowy zbiór tekstów o niezwykłych spotkaniach zwykłych dla siebie ludzi.

2015-10-28

"Uległość" Michel Houellebecq

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 23 września 2015

Liczba stron: 286

Tłumacz: Beata Geppert

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Fobie i fantazje

Omówienia nowej powieści Michela Houellebecqa doszczętnie rujnują przyjemność lektury, odnosząc się do rozwiązania finałowego. Nie ma nic prostszego niż wyrobienie sobie zdania o tej książce na podstawie noty wydawniczej i przeczytania ostatniej strony, bo będzie to pewna zamknięta całość. Mnie "Uległość" rozczarowała - mimo świetnego tłumaczenia. To, co zawiera, powoduje niebezpieczne pęknięcie napompowanego balonu akcji promocyjnej. Otrzymujemy bowiem rzecz bardzo statyczną, przewidywalną i momentami nudną. Historię, w której kryje się wszystko to, co znamy z dotychczasowej twórczości pisarza - egzystencjalna degradacja ludzkości i człowieka, spora doza dekadencji, prostytutki, choroby ciała, niechęć do ludzkości i samotność będąca stanem sumiennie wypracowanym latami. "Uległość" jest książką polityczną i ideologiczną. Autor "Mapy i terytorium" bawi się w mrocznego wizjonera, wykorzystując ludzkie lęki oraz stereotypowe myślenie, religię czyniąc orężem walki o nową rzeczywistość i balansując na granicy dobrego smaku, gdy przemyca kolejne, wtórne już teorie o upadku europejskiej cywilizacji.

Najlepiej czytać tę nową narrację jako rzecz o emocjonalnym i intelektualnym związku z Jorisem-Karlem Huysmansem. Narrator poświęcił mu obszerną pracę doktorską i nigdy tak naprawdę nie uwolnił się od wpływu tego pisarza. Czytamy o recepcji jego dzieł wiek później - okazuje się, że wiele poruszanych tematów i kilka sygnalizowanych idei można odnaleźć we współczesnym świecie. Rozdarty między potrzebą intelektualnego kontaktu z duchowym przewodnikiem a czasem, w którym jako wykładowca akademicki musi radzić sobie z rzeczywistością samodzielnie, bohater "Uległości" wyraża intymne przekonanie o tym, że Huysmans był jego jedynym przyjacielem w życiu, a podążanie śladami twórcy to jedynie odwzorowanie w gruncie rzeczy nijakiego życia, które wiódł na przełomie minionych wieków francuski skandalista.

Są jeszcze istotne rozważania o tym, czym jest literatura. To zaznaczanie swojej obecności. Czasem po to, by późny wnuk mógł wędrować śladami, nazywając rzeczywistość za pomocą zbioru pojęć używanych przez poprzednika. W tym znaczeniu "Uległość" przypomina prozę konfesyjną. Akcentuje związki literatury i biografii twórcy na tyle silnie, że przerzuca odpowiedzialność za czyny współczesnego człowieka na kogoś, kto stał się wzorem pracy naukowej i komu pozostaje się wiernym, unikając jednocześnie konfrontacji z samym sobą, swoją wolą i tożsamością. Bo czterdziestoczteroletni François tkwi w rozpaczliwej pustce światopoglądowej, kiedy opuściwszy na zawsze bliskiego mu Huysmansa, stara się za wszelką cenę utrzymać z nim emocjonalny kontakt. To nie tylko przewodnik po skomplikowanym świecie wokół, ale przede wszystkim gwarant pewnego ładu, gdy wszystko powiedziane i uczynione będzie bezpieczną kopią. Źródłem satysfakcji i momentem, w którym stabilizuje się rzeczywistość niebezpiecznie odbiegająca od oczekiwań z powodu obecności na scenie politycznej Bractwa Muzułmańskiego i wygranej w wyborach prezydenckich jej lidera.

Polityka szarpie tą narracją, prowadząc ją na manowce. Mamy 2022 rok, a niepokoje społeczne we Francji wyzwalają widmo wojny domowej, któremu ulega z lękiem także profesor Sorbony, tkwiący gdzieś na marginesie życia. François jest bezwolny wobec rewolucyjnych zmian, a ich wykładnię przedstawiają jego znajomi, snując teorie spisków i budując mroczne scenariusze złożone z mniej lub bardziej prawdopodobnych tez. Zarówno zwycięski nowy prezydent, jak i polityczne siły francuskie znajdują się gdzieś na uboczu. W centrum życia głównego bohatera jest tylko przejmująca pustka bycia osobnym i tkwienia w poczuciu pogardy dla ludzkości. François nie bierze spraw w swoje ręce. Nie głosuje w dniu wyborów. Jest obojętny na przemoc oraz zaskakujące wszystkich zmiany wokół. Woli uciekać - dosłownie i wewnętrznie. Tymczasem scena polityczna się trzęsie, a rządy obejmuje islamski prezydent. Okazuje się, że zmiany polityczne dotykają w znacznej mierze środowisko akademickie. Muzułmanie podkreślają priorytet demografii. Współczesna Francja to bowiem kraj, w którym jakakolwiek silniejsza więź rodzinna jest już anachronizmem. Bolesnym symbolem rozpadu rodziny są losy samego François - jedynaka pozbawionego na własne życzenie kontaktu z rodzicami, bezrefleksyjnie przyjmującego po latach śmierć jednego, a potem drugiego. Nowe oblicze edukacji ma umożliwić prokreację, albowiem kobiety będą stopniowo odsuwane od kolejnych dziedzin życia, by rodzić, wychowywać, być podległymi. Wydatki na edukację zostaną obniżone. Zamiast niej stawiać się będzie na duchowość i kult tradycji. Islam przybiera szaty polityczne. Religia staje się w gruncie rzeczy polityką i nie można już przejść obok niej obojętnie. Nawet wycofany François musi podjąć decyzję dużo istotniejszą niż ta, które z hinduskich gotowych dań odgrzać w mikrofalówce. Musi zdecydować, czy nowy ład społeczny i fasada państwa wyznaniowego dadzą mu możliwości spokojnej egzystencji, której nauczył się z dziełami Huysmansa i umiejętnością flirtowania dla zatuszowania emocjonalnej pustki. Jego finałowa decyzja okaże się jedyną, jaką świadomie podejmuje, i to dzięki temu zatrze się szarzyzna jego nijakości, dostosowawczości i udawania prawdziwego życia.

Houellebecq po raz kolejny rozprawia się z ontologiczną i egzystencjalną samotnością człowieka oddalonego od transcendencji i skupionego na doznaniach zmysłowych, gwarantowanych przez przypadkowe akty seksualne, coraz trudniejsze do przeżycia w zmieniającej się rzeczywistości politycznej. François uosabia taką wewnętrzną destabilizację idącą w parze z destabilizacją Francji i całej Europy. Nowa rzeczywistość to dyktat obcej Europie religii. To miejsce, w którym układ sił się zmienia, a dofinansowania państw Zatoki Perskiej usprawniają funkcjonowanie tych instytucji, które popadły w pewien letarg, osobliwy marazm. Michel Houellebecq opowiada o trudnej kondycji Starego Kontynentu, wybierając osobliwe narzędzie - tym razem będzie to wizja przyszłości oraz widmo dyktatu religii, wobec której Europejczyk nie jest już w stanie zachować dystansu. "Uległość" jest natrętnie dydaktyczna, momentami duszna od teorii spisków oraz wizji, jakie roztaczane są przed głównym bohaterem. Nie ma w tej powieści dynamizmu, nie ma elementu zaskoczenia. Są powtarzane do znudzenia motywy i ten sam irytujący typ bohatera prowadzącego, który wcześniej zmuszał do refleksji i stanowił pewną nową jakość, dziś jednak chodzi w znoszonych spodniach, jest wyjątkowo nieatrakcyjny i czuć od niego powiew wczorajszości, wcześniejszych książek francuskiego pisarza. Skądinąd ciekawy pomysł na powieść realizowany jest monotonnie i bez iskry. Zastosowany zabieg antycypacji, czyli poznawanie tyrady światopoglądowej poprzedzającej zmianę w rzeczywistości, to jedyne, co skutecznie przyciąga do lektury.

Czyta się "Uległość" szybko, ale z poczuciem niedosytu. Houellebecq niewiele nowego ma nam do powiedzenia. Motyw wykorzystania islamu jako straszaka ze świata przyszłości to niezbyt dobry, choć skuteczny promocyjnie zabieg. Pozostaje jeszcze niepokojąca refleksja o tym, że świat przedstawiony każdej powieści francuskiego pisarza zdaje się zatopiony przez niego samego w odmętach beznadziei, zaskakująco prężnie się z nich wydobywając, by zapowiadać kolejną książkę. Tym razem rzecz o smutnym świecie przyszłości, który cechuje bierność, boleśnie wykorzystana przez islam.

2015-10-26

"W imię dziecka" Ian McEwan

Wydawca: Albatros A. Kuryłowicz

Data wydania: 7 października 2015

Liczba stron: 256

Tłumacz: Anna Jęczmyk

Oprawa: twarda

Cena det.: 32 zł

Tytuł recenzji: Ważne decyzje

Ian McEwan już w "Marzycielu" opowiadał o trudnej konfrontacji z dorosłością. W najnowszej książce snuje fantazje na temat odpowiedzialności człowieka za swój los w tej magicznej chwili ukończenia właściwego wieku. Ale to przede wszystkim powieść o zderzeniu młodzieńczego idealizmu z pragmatyzmem i niezależnością. McEwan zestawia ze sobą cierpiącego na białaczkę chłopca i wiekową panią sędzię, która musi podjąć decyzję o jego dalszym życiu lub niebycie. "W imię dziecka" ukazuje dramaty w sposób bardzo stonowany. Jest kameralnie, ale proza ta przesycona została skrywanymi emocjami. Podobnie jak muzycznymi dźwiękami, bo to właśnie muzyka odegra w tej książce kluczową rolę. Otrzymujemy głęboko symboliczną opowieść o ratunku i zgubie. O pewnym niebezpiecznym rodzaju bliskości i jego konsekwencjach. O tym, że określenie "umrzeć za wiarę" nie jest dzisiaj tylko niebezpiecznym anachronizmem. O relacji, w której znaczenie będą miały sumienie i moralność, ale także o tym, co się dzieje, kiedy wiara i ufność w drugiego człowieka zaczynają szwankować.

Fiona Maye jest doświadczonym sędzią. Wierna przepisom prawa rodzinnego, egzekwuje je bez większych wahań, bo rozumie, że ma dobrą intuicję oraz wie, że od prowadzonych spraw trzeba się dystansować. Środowisko prawnicze bardzo ją ceni - jej precyzję, zasadniczość, pewien rodzaj pedantyzmu. Fiona bez wahania orzeka na sali sądowej. Zajmuje się sądem prawa, a nie moralności, co podkreśla w jednym ze swoich uzasadnień. Okaże się jednak, że stanie naprzeciw dylematu, którego pozornie sprawne rozstrzygnięcie przyniesie szereg zaskakujących Fionę konsekwencji. McEwan zmusi bohaterkę do konfrontacji z własnym wnętrzem. Z uczuciami, dla których nie znajduje czasu na co dzień, i z namiętnościami nie tyle zgubnymi, ile całkowicie obcymi dobiegającej sześćdziesiątki kobiecie, która przez całe życie kierowała się logiką i rozumem, budując dystans wobec świata.

Małżeństwo Fiony przeżywa kryzys. Mąż oświadcza, że chce przed śmiercią przeżyć romans dający mu zaspokojenie potrzeb, o których istnieniu żona zapomniała. Tymczasem ona sama przyjmuje jego decyzję i opuszczenie domu z zaskakującym spokojem. Wrzucona w wir obowiązków, nie analizuje pobudek męża i nie chce bliżej przyjrzeć się temu, dlaczego Jack decyduje się na tak odważny, w gruncie rzeczy desperacki krok, który może kosztować go bardzo wiele. Autor buduje symultanicznie dwie dramatyczne sytuacje. Z jednej strony - wahania i wątpliwości Fiony, która pozostaje sama ze swoimi przeżyciami i nieokreślonym bliżej poczuciem pustki wraz z przegraną. Z drugiej natomiast - narastające napięcie w związku z nową sprawą, w której trzeba działać szybko i gdzie liczy się ludzkie życie. Takie, któremu sędzina przyjrzy się z bliska, bo spojrzy w twarz chłopcu odmawiającemu transfuzji krwi i tym samym pogodzonemu z rychłą śmiercią.

Motyw oporu świadka Jehowy wobec przetaczania płynu ustrojowego wykorzystał przed rokiem Daniel Grou w swym przejmującym filmie "Cud" z zaskakująco inną rolą Xaviera Dolana. Religijny opór przed medycznym zabiegiem także u McEwana staje się źródłem egzystencjalnego niepokoju, rodzi dodatkową frustrację i wzmaga boleść. Rodzice umierającego Adama z całym przekonaniem są gotowi poświęcić życie dziecka w imię religijnego nakazu. On sam znajduje się w orbicie ich wpływów, ale zaskakująco dojrzale interpretuje nie tylko to, co na temat transfuzji mówi jego religia. Fiona Maye podejmuje decyzję o spotkaniu z chłopcem. Nie spodziewa się, że ta konfrontacja znacznie zaważy na tym, jaki wyda wyrok. Z jednej strony Adam w świetle prawa nadal jest dzieckiem i jego zdolność oceny sytuacji może być zaburzona, można ingerować w jego sprzeciw wobec medycyny. Druga strona jest dużo bardziej mroczna - tego samego Adama ledwie kilka miesięcy dzieli od metrykalnej dorosłości i podjęcie za niego decyzji zdaje się czymś, co przerasta sędziego. Fiona jednak podejmuje decyzję. Po spotkaniu z chłopcem wygłasza wyrok - jak zawsze przemyślany, podparty logicznymi argumentami, zaprezentowany bez emocji i z przekonaniem o tym, że oto padają słuszne słowa.

"W imię dziecka" to książka o rodzących się wątpliwościach, ale także o wspomnianej we wstępie konfrontacji. Decyzja, jaką podejmuje Fiona, jest nieodwołalna. Wcześniej McEwan stara się zwrócić naszą uwagę na problem możliwości wyboru. Wraz ze swoimi bohaterami rozmyśla nad jego sensem i statusem oraz nad siłą sprawczą decyzji, od której nie ma już odwrotu. To świetna książka o perspektywie widzenia spraw i rzeczy. Doskonała jest pierwsza scena, w której dowiadujemy się, co Fiona z taką wyrazistością i pewnością widzi w swoim salonie. Okazuje się, że jej spojrzenie na światopogląd, emocje i przeżycia drugiej osoby będzie się znacznie różnić od spoglądania na sprzęty, których pewności nikt jej nie odbierze. Tymczasem - w tle, a może na pierwszym planie - rozgrywa się dramat małżonków. Fiona Maye zmuszona jest do konfrontacji z zaskakującą decyzją męża. Ich drogi się rozchodzą  w momencie, w którym sędzina zbliża się z młodym Adamem. Nikt nie jest w stanie przewidzieć konsekwencji odejścia Jacka. Tak jak nikt nie przewidzi, co będzie nieść ze sobą decyzja Fiony w sprawie życia Adama.

Teatralizacja scen sądowych idzie w parze z impresjonistycznym wręcz oddawaniem ulotności wrażeń, które kryją się w sferze niedopowiedzeń. Fiona nie jest w stanie opowiedzieć o tym, co czuje, ani umierającemu Adamowi, ani decydującemu się na desperacki krok Jackowi. Jednocześnie zmuszona będzie ponieść konsekwencje tego, co sama postanowi. Kogo porzuci, a kogo przygarnie? Który z mężczyzn - będący u jej boku od lat czy nowo poznany, czarujący wrażliwością i charyzmą młodzieniec - w przeciągu kilku dni, a potem drażliwych tygodni zdeterminuje myśli i działania kobiety? Który odejdzie, który powróci?...

McEwan fantazjuje na temat roli kobiety osamotnionej. Takiej, która osiągnęła sukces i dobrobyt, ale zabrakło jej czasu na macierzyństwo czy dbanie o fizyczną bliskość w małżeństwie. Fiona znajduje się w sytuacji dramatycznego rozdarcia. Podwójnego i tym bardziej przejmującego. Autor "Betonowego ogrodu" każe spojrzeć sobie w twarz wtedy, kiedy stajemy w osłupieniu i zaskoczeniu tym, jak wielki mamy wpływ na otaczających ludzi i jak bardzo nie jesteśmy tego wpływu świadomi. To mądra opowieść o przywiązaniu do życia, zasad i do porządku. Historia destrukcji dwóch ostatnich i niepokojącego emocjonalnego chaosu, z którego wyłonić się może zupełnie inna osoba. Nowa Fiona. Nowy Adam. Być może także nowy Jack. W orbicie wpływów tej trójki autor umieszcza nas bardzo dyskretnie, ale jednocześnie silnie odciska ślad, bo tkwimy w bolesnym centrum dwuznacznego dramatu. Obserwujemy, jak przemyślane decyzje rodzą zupełnie nieprzewidywalne konsekwencje. Przyglądamy się pękaniu skorupy przyzwyczajeń i wkraczamy do świata bolesnych przeżyć, z którymi zwykle nikomu nie jest po drodze. Subtelna i wstrząsająca opowieść, w której dochodzi do prawdziwych ludzkich spotkań. Także do rozstań. Wszystko zarysowane sugestywną kreską. "W imię dziecka" to książka poruszająca do głębi - o nowym życiu, nowych perspektywach, o niezwykłych zaskoczeniach. Bo nigdy nie wiemy o sobie tyle, by być czegokolwiek do końca pewni.

  KUP KSIĄŻKĘ

2015-10-23

"Wojna i terpentyna" Stefan Hertmans

Wydawca: Marginesy

Data wydania: 23 września 2015

Liczba stron: 416

Tłumacz: Alicja Oczko

Oprawa: twarda

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Wobec pamięci wieku...

Powieści - wyznania miewają niekiedy tendencję do tego, by stawać się hermetyczne przez swój introwertyzm, wywołując czytelnicze przekonanie bycia gdzieś obok wspomnień i wyznań. Nie odczujemy tego przy lekturze "Wojny i terpentyny", albowiem Stefan Hertmans z rodzinnych wspomnień buduje przede wszystkim symboliczny obraz jednego z najbardziej dynamicznych i niezwykle okrutnych wieków w historii ludzkości. Tytuł sugeruje dwa zakresy tematyczne obecne przy analizie wspomnień dziadka autora, ale dodatkowo sygnalizuje jeszcze jedną złożoną dychotomię. Mamy bowiem do czynienia z zestawieniem delikatności i pełnego wymiaru okrucieństwa. Ulotnych wrażeń i namacalnego bólu, obecności śmierci w jej najbardziej naturalistycznym przejawie. Ta książka buduje pomost do rodzącego się wieku nowoczesności oraz prowadzi nas przez archaiczny i nieco ekscentryczny świat doznań, którym nieżyjący już dziadek nadał we wspomnieniach inne, ponadczasowe znaczenie.

Urbain Martien umiera w 1981 roku, mając dziewięćdziesiąt lat. Przekazane wnukowi wspomnienia to pamiątka życia, nad którym ktoś powinien się pochylić ze szczególną uwagą. Hertmans robi to. Porządkuje wspomnienia, przepisuje zapiski sprzed lat. Stara się zdążyć przed setną rocznicą wybuchu Wielkiej Wojny. Tej, która naznaczyła całą rodzinę Urbaina, bo w długich żywotach jej członków wszystko określała ta wyraźna cezura czasu sprzed pierwszej wojny światowej i po niej. Ta druga wojna skrywa się w milczeniu. Dużo ważniejsze są doświadczenia z frontu niż trwanie gdzieś z dala od wojennej zawieruchy. Obok śmierci w okopach i błąkania się po kontynencie w wojskowym uniformie - delikatność kopiowanych obrazów i subtelność ich przekazu. A w tym wszystkim pamięć przodka i wnuka, któremu wspomnienia dziadka uwalniają inną perspektywę patrzenia na te detale własnego życia, jakim nigdy nie poświęcił należytej uwagi. Stąd też wyraźna dygresyjność tej narracji. Niedające spokoju asocjacje... Zapisana spuścizna wyznacza trwały imperatyw moralny, by przez pamięć budować tożsamość i w pamięci doszukiwać się tych wzruszeń, o których dziadek nie mógł przekonująco napisać, bo nie miał do tego predyspozycji i nie spojrzał na nie tak, jak spogląda wnuk - refleksyjny, zaniepokojony, szukający śladów i odbicia czasu przeszłego w tym, czego próżno dziś szukać w znajomym krajobrazie.

Martiena w jego długim życiu naznaczyło kilka istotnych momentów i Hertmans stara się zaakcentować przede wszystkim dwa z nich. Pierwszym jest makabryczny widok w fabryce żelatyny. Zwierzęce łby na bruku - symbol życiowego brudu wchłanianego przez innych bezrefleksyjnie, bezwolnie. Być może wbrew temu wszystkiemu pojawia się pasja rysowania i malowania. Malować, by zatrzeć tę mroczną warstwę egzystencji... Paleta barw staje się tarczą obronną i w taki sposób odbiera ją autor, obserwując jeden z późnych autoportretów dziadka. Człowieka, który oddany sztuce malarskiej, przeżywał dramat mylenia barw i przez całe życie odtwarzał treści, których przyswajanie po swojemu było złożonym procesem - tak jak odczytywanie obrazów Martiena po latach. Drugi znaczący moment w jego życiu to odkrycie w Liverpoolu fresku, na którym ojciec pozostawił wieczny ślad trwałej relacji z synem. Pociąg do malowania to przecież scheda po ojcu Urbaina - przedwcześnie utraconym, odradzającym mu fach, ostrzegającym przed nieprzystawaniem malarstwa do prozy okrutnego życia przełomu XIX i XX wieku...

Autor "Wojny i terpentyny" zaznacza dyskretnie także własne przełomowe momenty w śledzeniu i kopiowaniu intymnych zapisków dziadka. Otwiera się mu nowa droga rozumienia samego siebie. Przede wszystkim jednak wychodzi na jaw wrażliwość, której ramy naznaczają bolesne wspomnienia mężczyzny, dla którego wojna była przełomem w życiu przepełnionym różnego rodzaju niedostatkami, u boku ważnych i trudnych do zrozumienia kobiet. Z czułością i dokładnością portretowana jest matka Martiena, po wojnie także dwie jego kochanki będące dla siebie siostrami oraz córka, która urodziła wnuka pochylającego się nad spuścizną po człowieku tragicznym, ale odważnym i zawsze uczciwym. Hertmans zapisuje swe odczucia i wchodzi w rolę dziadka. Wszystko w takiej impresjonistycznej technice na pohybel zapomnieniu. Cała ta książka jest wielowymiarową apoteozą pamięci i procesu zapamiętywania, poszukiwaniu czegoś ogólnego w rozsypanych szczegółach czasu dawno minionego.

To książka o walce z pamięcią, ale także narracja składająca hołd życiu. Temu życiu, w którym doświadczany już od młodych lat niedostatkiem Urbain, zrekompensował sobie jego obecność własną twórczością i szczerymi relacjami z tymi wszystkimi ludźmi, których udało się przy sobie zachować i nie odebrała ich ani choroba, ani koszmar wojny. Ta wojna hartowała i nadawała szyk późniejszej życiowej postawie Martiena. Bo to taki zapomniany bohater wojenny, który nie tylko przeżył, ale także zapamiętał, co czyni człowieka słabym wobec życia i co może mu to życie odebrać niespodzianie. Nawet niezwykła brutalność, która skazuje młodzieńczy idealizm na zagładę, nie odebrała tego rodzaju wrażliwości, która potem wyrażała się w malarstwie. Analizując dzieła dziadka, Hertmans nawiązuje także refleksyjny dialog ze znanymi twórcami sztuki, wędruje ich tropami, interpretuje dzieła literackie w innym, bardzo osobistym kontekście.

Taka proza uspokaja i ujmuje, choć traktuje o okrucieństwie losu oraz takim rodzaju bezkompromisowości życia, względem którego można łatwo popaść w otępienie. "Wojna i terpentyna" to piękny pean na cześć sztuki życia i życia wedle kanonów sztuki. Naznaczona melancholią oraz smutkiem książka w gruncie rzeczy daje nadzieję. Jest barwną historią o ludzkiej bliskości, o rodzinnym przywiązaniu i o tym, że nie istniejemy naprawdę bez pamięci i tożsamości swoich przodków. Refleksyjna proza, dzięki której wspomnienie nabiera nowego znaczenia, inaczej jest interpretowane. To nie tylko czas przeszły zachowany w umyśle ludzkim. To także nowy rodzaj życia przekazany wraz ze specyficzną wrażliwością i tym rodzajem witalizmu, którego nie złamie żadna, nawet wojenna, apokalipsa. Bardzo mądra, wartościowa powieść.

  KUP KSIĄŻKĘ

2015-10-20

"Jestem egzaltowaną lentilką" Petr Měrka

Wydawca: Dowody na Istnienie

Data wydania: 8 września 2015

Liczba stron: 148

Tłumacz: Elżbieta Zimna

Oprawa: miękka

Cena det.: 29,90 zł

Tytuł recenzji: Skryte w prowokacji

Mariusz Szczygieł ma własne wydawnictwo, w którego ramach poleca nam do czytania literaturę czeską. Jego prawo. Prawem uważnego czytelnika jest bycie krytycznym. Pozwolę sobie z tego skorzystać. Wcale nie dlatego, że muszę się sytuować w jednej skrajnej sytuacji odbioru - w potępieniu zamiast zachwytu. "Jestem egzaltowaną lentilką" to książka, która nie wzbudziła we mnie żadnych większych emocji. Wszystko przypomina zgrywę licealisty, któremu zadano do napisania wypracowanie na dowolny temat. Takich zgryw jest sporo. Nie widzę w niej niczego wyróżniającego. Nie rozumiem też motywacji do promowania zapisków czeskiego autora w Polsce.

Petr Měrka ma własne zdanie na temat krytyków. "Krytycy to czubki i megalomani, którzy nie kierują się rozumem, tylko popędem". Osobiście kieruję się poczuciem zdrowego rozsądku i daleko mi do ferowania opinii opartych na odwołaniach do poczucia estetyki, które mają konotować tę wspomnianą już, jedną wybraną skrajną reakcję na książkę. Chodzi przede wszystkim o to, że te opowiadania są po prostu słabe literacko. Proponowana wizja świata, nagromadzenie szalonych efektów opartych na purnonsensie i grotesce, morze słów budujących truizmy i całe to mroczne wizjonerstwo nie proponują żadnej oryginalnej idei przewodniej i nie mówią o świecie niczego ponad to, co zostało już wielokrotnie stwierdzone przy pomocy nieco mniej dosadnych środków formalnych. Dodatkowo irytują wklejone do książki kartki, które mają sugerować interpretację i wskazywać, że Měrka to nie tylko nonszalancki szaleniec. Ta opowieść złożona z absurdalnych historii broni się swoją konsekwencją, ale nie dostarcza żadnego rodzaju przyjemności. Co więcej - chwilami jest to proza dość topornie prowokująca. Wszystko w pięknej, oryginalnej oprawie, w której kryje się rozczarowująca zawartość.

Świat przedstawiony sieje przerażenie. Życie można stracić w każdej chwili, jego sens podważa nieludzkie traktowanie bliźnich oraz poczucie niespełnienia, bo tylko garstce ludzi udaje się cokolwiek osiągnąć i zwykle robią to, podążając po trupach - także dosłownie. To świat wyuzdanej wręcz seksualności. Już panie przedszkolanki obnażają się przed dziećmi. Potem ludzkie ciało eksponuje się właściwie wszędzie, kusząc do jego używania, czyli do jedynej przeznaczonej mu funkcji. Przemoc i gwałt w sferze seksualnej sankcjonuje społeczny porządek oparty na różnego rodzaju wykorzystywaniu. Już same nazwy instytucji mówią za siebie. Mamy reedukację w Zakładzie Zmarnowawczym, smutne kolejki w Urzędzie Niezatrudnienia, mamy Licea Sadystyczne czy Urząd Bezpieki Społecznej. Są także - jakaż nieprzemyślana prowokacja! - obozy koncentracyjne dla bezdomnych, a furorę na rynku robi sprej do eliminacji starców. Wizja jest zatem jednoznaczna. Kondycji człowieka nie sposób opisać, bo nie ma dla niego moralnego prawa do istnienia i rozwijania się w świecie, który zdołał złamać wszelkie zasady i upodlić człowieczeństwo do tego stopnia, że jedynym przejawem jego kultury jest pornografia.

Zbliżenia seksualne są kompulsywne i agresywne. Najlepiej jest być homoseksualistą, który nie musi brać odpowiedzialności za własną spermę. Ciąża to stan patologiczny. Seksualność to jedyna sfera jakiejkolwiek wolności, w której można sięgać po wszystko, na co ma się ochotę. Jest jeszcze pewna alternatywa, ucieczka w stan nirwany. Ona jednak czasem doprowadza do obłędu, intensywny seks zaś relaksuje. Chwilowo. Měrka prowokuje bowiem do dyskusji o kondycji społeczeństw, w których nie chroni się jednostki, a opresyjne formy funkcjonowania społecznego przynoszą jedynie poczucie rozpaczy i niepewność każdej formy egzystencji. To groźne wizje snute przez choćby naśladowców Orwella. Opowieści Měrki zamiast przejmować i wzbudzać egzystencjalny lęk, prowokują do rozmyślań o cielesności ludzkiej i o instynktach, którym podporządkowane jest życie w społeczeństwie seksualnej konsumpcji. Szkoda, że mroczne wizjonerstwo pisarza tak obsesyjnie koncentruje się na tych aspektach.

Śmierć u Měrki pojawić się może w każdym momencie. Następuje szybko i bardzo boleśnie. Odnosi się wrażenie, że autor uśmierca swoich bohaterów jak postacie z gry komputerowej. Miłość to występek. Śladowe ilości miłosnych uniesień świadczą o tym, że ludzie nie dbają już o emocjonalny rozwój i nie kierują się pobudkami związanymi z przeżywaniem świata. Nie przeżywa się już niczego poza coraz bardziej mrocznym poczuciem wszelkiego rodzaju utraty. Ta wykładnia życia jest groźna i w swym absurdzie jeszcze bardziej przejmująca. Měrka za pomocą obrazów i symboli wypowiada wojnę jakiejkolwiek formie porządku i przewidywalności w otaczającym nas świecie. Problem w tym, że podąża naprawdę donikąd. To nie jest żaden przemyślany nihilizm czy jakaś oryginalna dekonstrukcja ładu społecznego. Historie Měrki to takie zapisy sugerujące bardzo wyraźnie, że istnieje szansa na ekspresyjne wypowiadanie się nawet wówczas, gdy niewiele istotnego ma się do powiedzenia. Bo prowokacje wraz z czarnym humorem rozsadzają teksty czeskiego prozaika. Poza nimi tkwią gdzieś słowa bez znaczenia i kontekstu oraz obrazy obsesyjnie skupione na konkretnych czynnościach, takich jak defekacja, gwałt czy eliminowanie słabszych.

Petr Měrka odbiera człowiekowi wszystkie podstawowe prawa. "Ludzie są od tego, żeby trzymać mordy na kłódkę i robić to, co się im każe". Ludzie ludziom gotują kolejne piekło i z bezrefleksyjną satysfakcją poddają się instynktom - właściwie wszelkim poza instynktem przetrwania. To sposób ukazywania humanitaryzmu w wersji odwróconej. Pseudowykłady o zakamuflowanym kształcie świata. Purnonsens, w którym skryć można każde właściwie przesłanie. Stosowany czasem także wówczas, gdy Měrka chce wywołać wrażenie, że oto właśnie napisał o czymś istotnym, tylko genialnie to zakamuflował.

Nie kupuję ani tego rodzaju poczucia humoru, ani też estetyki. Nie dlatego, że inne są mi bliższe, ale dlatego, że literatura taka jak "Jestem egzaltowaną lentilką" ma naprawdę niewiele do powiedzenia. To regionalny ekscentryzm, który z trudnych do określenia powodów w ojczyźnie autora wzbudza większe zainteresowanie i jest komentowany. Petr Měrka przeprowadza ryzykowną wiwisekcję ludzkich neuroz, uprzedzeń i form agresji. Obawiam się, że chwilami autor nie bierze pełnej odpowiedzialności za swoje słowa. Nas zaś zwalnia z odpowiedzialności dostrzeżenia w tych historiach czegoś istotnego. I wcale nie na przekór temu, że w zaburzonym świecie Měrki to właśnie bycie pisarzem obok bogactwa daje uprzywilejowaną pozycję. To mogłaby być ciekawa opowieść o tym, jacy jesteśmy przed sobą nadzy w sensie symbolicznym. Uwiera jednak formalnie i kompozycyjnie. Granica między oryginalnością a pustką przekazu jest naprawdę krucha i autorowi najwidoczniej nie udało się jej dostrzec.

2015-10-18

"Wakacje" Stanley Middleton

Wydawca: Wiatr od Morza

Data wydania: 28 września 2015

Liczba stron: 282

Tłumacz: Bartosz Lewandowski

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Decyzje i wspomnienia

Gdański wydawca wydobył z historii literatury brytyjskiej coś niezwykle ważnego, czyli wykonał zabieg, który z trudem wychodzi głównemu bohaterowi powieści. "Wakacje" to bowiem powieść o przypominaniu sobie istotnych rzeczy i o selekcji wspomnień. Książka oddająca klimat rozleniwienia przy jednoczesnym napięciu - to bowiem opowieść o trudnym tygodniu rozrachunku. Narracja dotycząca różnego rodzaju utrat i traktująca o tym, jak można się z nimi pogodzić i z którymi należy walczyć. Middleton stylem wyważonym i budującym opowieść o pozornie leniwie upływającym czasie opowiada o pewnej rozpaczliwej emigracji, kiedy to w smutku i odosobnieniu widzi się rzeczy oraz gesty nabierające innego znaczenia. To ambitna powieść o nadziejach, których spełnianiu często sami przeszkadzamy, oraz o tym, kim jesteśmy dla siebie wówczas, gdy znajdziemy się w niebezpiecznym oddaleniu. Historia wydana w 1974 roku nie utraciła swej ważności. Middleton opowiada symbolicznie o czasie, którego utraty nie możemy sobie zrekompensować, i o lęku przed tym, co może nas czekać z samymi sobą, o niegotowości na odchodzenie, starość i zależność od innych. Czyta się to z niesłabnącym poczuciem pewności, że każdy z nas doskonale wie, jak zaradzić życiowej stracie, ale nie każdy ma w sobie tyle odwagi, by świadomie mierzyć się ze zmianą, po której życiu brakuje pewnej treści.

Trzydziestodwuletni Edwin Fisher przybywa do Bealthorpe, gdzie przed laty bywał, czerpiąc z dziecięcego stanu beztroski i poczucia upływu czasu, który w cichym kurorcie zdawał się zatrzymywać. Tym razem tygodniowy pobyt tylko pozornie związany jest z odpoczywaniem. Wolność, o jakiej ironicznie wspomina Fisher, nie jest dla niego stanem komfortowym. Rozstanie z Meg przysporzyło mu wielu rozczarowań i teraz, zagubiony i samotny, czuje się w obowiązku odtwarzania przeszłości w celu pełniejszego ujrzenia momentów, gdy w jego związku pojawiły się bolesne pęknięcia. Czas spędzany w Bealthorpe to z jednej strony czas przyglądania się i przysłuchiwania innym ludziom, by uchwycić w nich te ślady życia, dla których nie ma już miejsca w biografii Fishera. To także czas niespiesznie odzyskiwany, bo reminiscencje nie pozwalają na wewnętrzne pogodzenie się ze stanem osobności. Z tym że Meg naprawdę odeszła, a wraz z nią tak wiele marzeń, których w pojedynkę nie da się zrealizować.

Fisher to wykładowca uniwersytecki zajmujący się filozofią edukacji. Teoria nijak ma się do praktyki i jego rozmówcy sprowadzają akademickie problemy Fishera do poziomu prozy życia, w której idea odległa jest od rzeczywistości. Fisher dokonuje pewnej selekcji tych, z którymi styka się podczas swego urlopu. Ustala status ludzi wedle ich akcentu, doboru słów, zachowania czy gestów. Czuje, że ta ludzka mnogość wokół niego jedynie zaciemnia mu widzenie samego siebie. Z jednej strony rozpaczliwie próbuje się dopiąć do czyjegoś życia i choć na moment w nim osadzić. Z drugiej jednak - wszyscy rozmówcy jakby blakną, kiedy zaczynają się zwierzać i wpuszczać Fishera w niedozwolone rejony, których penetrowanie nie jest jego celem.

Na pewno jednak musi zmierzyć się z samym sobą i swoim poczuciem ładu w świecie, który tak brutalnie naznaczyło rozstanie z żoną. Impulsem staje się obecność w Bealthorpe teściów (przypadek?) podejmujących pewne działania, by pojednać skłóconych małżonków. Z ust teścia Fisher słyszy to, czego nie dopuściłby samodzielnie do swojej świadomości. Jednocześnie może ujrzeć Meg w nieco innym świetle. Zrozumieć wszystko to, czego nie mógł zrozumieć u jej boku. Trzeba też cofnąć się i raz jeszcze wspomnieć gorączkowe zakochiwanie się, labilność emocjonalną partnerki, w końcu domową tragedię i zrodzoną po niej pustkę, której ramy zaczęli kreślić osobno, w oddaleniu. Middleton prezentuje nam anatomię rozpadu związku, ale punktuje wydarzenia w taki sposób, że nie mamy pełnej perspektywy, nie widzimy przyczyny, nie do końca rozumiemy przejawy agresji i tej chłodnej niechęci, która kazała małżonkom pożegnać się ze sobą. "Wakacje" to książka, w której musimy się skonfrontować z pozornie nieistotnymi drobiazgami, by w nich szukać wskazówek i zrozumieć, co tak naprawdę się wydarzyło, a przede wszystkim  - co dzieje się z Fisherem podczas jego samotnego urlopu.

To książka o tym, jak wielką krzywdę czynią uprzedzenia i oceny. Wszystkie są subiektywne i wszystkie naznaczone piętnem ludzkiego kalectwa. Dlaczego? "Wszyscy oceniamy innych z perspektywy swojej własnej niedoskonałości". Fisher postanawia pożegnać bolesne ślady po ojcu, ale mimo wszystko zachowuje się tak, jak on. Kategoryzuje i ocenia wedle zasad wypracowanych przez te wszystkie lata, w których trzeba sobie było radzić z chaosem świata i niepewnością bliskich mu ludzi. Meg także tkwi w świecie własnych uprzedzeń. Małżonkowie odbili się od siebie siłą własnej niechęci, ale ona sama nie zrodziła się przypadkowo. Stanley Middleton wskazuje tę ludzką ubogość w sferze rozumienia innych oraz wywoływanych przez nich sytuacji. Każe się swoim skłóconym bohaterom skonfrontować. Prowadzi ku dość teatralnemu finałowi, ale zamyka go w sposób pozostawiający w niepewności. Właśnie o to chodzi w "Wakacjach" - ta wielowymiarowa dwuznaczność na granicy świata rzeczywistego i sfery wspomnień buduje nam dramatyczną narrację o potrzebie pozbycia się części siebie, pożegnania bolesnych wspomnień. Kryje się w niej także refleksja o ludzkiej niegotowości na ciągłe przemijanie oraz o istocie pewnego rodzaju ignorancji i konformizmu. Te dwa ostatnie pojęcia przedstawione są w związku z lękiem. Przed czymś nowym i obcym. Przed perspektywą oglądania znajomego kurortu w samotności.

Middleton prezentuje brytyjską powściągliwość wielokrotnie łamaną przez tematy tabu i ten rodzaj wspomnień, w którym mówi się lub robi coś poza konwenansem, społeczną umową. Specyficzny humor powieści czasami jest groteskowy, ale to także siła samego Fishera, który musi się uśmiechać, a nie smucić czy gwałtownie dziwić. Oswaja lęk przed wyobcowaniem. Rozumie potrzebę powrotu do przeszłości. Jednocześnie kompulsywnie chwyta te przejawy życia, które wiążą się z beztroską, pożegnaną przecież już dawno i chyba na zawsze.

"Wakacje" to mądra i ujmująca lektura o tym, że niezwykle istotne staje się dla nas zazwyczaj to, co nieobecne. O tym, że uciekamy, by powrócić. O świadomie przeżywanym smutku i wewnętrznej niezgodzie na smutne życie. Middleton uwodzi lekturą pozornie senną, skrywającą wewnętrzne dramaty i prowadzącą ku poznaniu samego siebie.

  KUP KSIĄŻKĘ

2015-10-13

"Przetwórnia" Zbigniew Zawadzki

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 9 września 2015

Liczba stron: 318

Oprawa: twarda

Cena det.: 34,99 zł

Tytuł recenzji: Pamięć i rodzina

Tematycznie książka Zbigniewa Zawadzkiego może nie wzbudzić większego zainteresowania, bo zawiera w sobie przemyślenia dość licznie już umieszczane w szeregu wspomnieniowych czy rozliczeniowych publikacji autorów średniego pokolenia. Jeśli jednak pojawi się czytelnicza ciekawość tego, co jeszcze można napisać o roku 1968, 1989, o przemianach ustrojowych i o widmie wojny przekazanym w spadku po rodzicach, uda się dzięki temu zapoznać z lekturą wielowymiarową, niepokojącą i barwnie opisującą wszystkie te skomplikowane zależności, które w finale opowieści zmuszą głównego bohatera do zwierzenia o treści: "Moja tradycja jest taka, że nie mam tradycji". "Przetwórnia" to także książka pozwalająca na konfrontację z własną pamięcią i z pamięcią zbiorową. Opowieść o rodzinnych zależnościach, przekazywanych prawdach i lękach, o dojrzewaniu w wielu różnych wymiarach oraz o Historii, dla której nie ma rzeczy oczywistych, prawd wyjaśnionych i zdarzeń jednoznacznie zinterpretowanych.

Zawadzki kreuje postać S., człowieka doświadczonego przez los i naznaczonego do roli odkrywcy rodzinnych sekretów. S. nie jest autorem, to ma być fikcyjna spowiedź z nadbudową autobiograficzną, które to połączenie definiuje ostatnie zdanie książki. Autor "Przetwórni" zaznacza: "To jest opowieść o moim świecie: nic więcej i nic mniej". Wkraczamy do świata wspomnień i teraźniejszości. Odkrywamy rok po roku nakładające się na siebie wspomnienia, a S. stara się przede wszystkim porządkować ślady - te realne i pozostałe w pamięci, zbiegające się z kilkoma ważnymi wydarzeniami z życia rodzinnego. Zawadzki porządkuje świat przedstawiony, ale jednocześnie stale go destabilizuje. Kolejne mroczne sekrety zmieniają perspektywę oglądu świata, a dodatkowe teksty wplecione w narrację to opowiadania, w które S. włącza elementy znanego mu świata, kierując bohaterów ku ich własnej wolności.

Zaczyna się od mijania brata, który obojętnie przechodzi drugą stroną ulicy. To już czytelny sygnał tego, z jakiego rodzaju brakami mierzyć się będzie przez całe życie S. Musi mentalnie pożegnać się z członkami rodziny, by móc w miarę obiektywnie o nich opowiedzieć. A jest o czym, bo rodzina portretowana w "Przetwórni" to miejsce dla tajemnic i dla wyrażonych uprzedzeń. Żydowskie pochodzenie matki, jej traumatyczna młodość, komunizm we krwi ojca i upadek jego mitu jako kogoś silnego. To przede wszystkim odbija się na świadomości chłopca, który dorastając, dowiaduje się o kolejnych gałęziach drzewa genealogicznego, porządkując rozpaczliwie zdobyte informacje, by zrozumieć tych, którzy w przeszłości niekoniecznie znajdowali zrozumienie dla siebie.

Matczyna maca z jej rodzinną tradycją i skomplikowane losy wojenne - te ostatnie są dla S. takimi Tuwimowskimi "ślicznościami tkliwymi", które wdzierają się do świadomości na tyle silnie, by potem budzić z lękiem lub wciąż na nowo zadawać pytania o tych wokół matki, którzy ocaleli lub zginęli w wojennej zawierusze. Matka zawsze potrafiła wyciągać od ludzi ich największe sekrety i zjednywała ich w sposób tak bezpretensjonalny, że wszelkie własne tajemnice skrywane przed synem wydają się na tyle problematyczne, iż nie ma się pewności, z jaką kobietą miało się na co dzień do czynienia. Rodzice licytujący się o to, kto doświadczył w życiu większego zła. Ciągła dynamiczna przepychanka słowna, ale też walka w ciszy, gdy kłótnie wypełniły już otoczenie swoim groźnym brzmieniem. S. podgląda i podsłuchuje, usiłując zrozumieć samego siebie - kim się stał i dlaczego jest tym, kim jest, ile w tym fatalnego spadku po rodzicach.

Zawadzki portretuje te znaczące wydarzenia, dla których po latach trzeba na nowo szukać jakiejś interpretacji. Powracają niczym koszmary senne i każą pamiętać o Polsce, w której niektórzy walczyli z systemem, a inni się doń dopasowali. Tymczasem niespodziewanie pośród zmian pojawia się ta najtrudniejsza do zrozumienia. Oto bowiem świat rozpada się całkowicie po 1989 roku, gdy S. skłonny jest zakończyć kanadyjską emigrację i wziąć się za polskie życie naprawdę, bez uprzedzeń i tendencji ucieczkowych. Wówczas rozpada się porządek rodzinny i system wartości, w którym dorastający S. wciąż starał się określić swoje miejsce. Wspomnienia są dramatyczne, a te z ostatnich lat - przepełnione poczuciem tymczasowości i bliżej nieokreślonej pustki. Ani bowiem żydowskość matki, ani też partyjność ojca czy buntowniczość brata nie wpłynęły na S. na tyle silnie, by pozostawić trwały ślad. "Przetwórnia" opowiada o kilku rodzajach zapomnienia i o tej właściwości ludzkiej pamięci, która nie daje spokoju, bo zbyt wiele nie zostało określone w przeszłości jednoznacznie.

Zawadzki poświęca miejsce polskiemu antysemityzmowi obecnemu w kolejnym pokoleniu i zmieniającym obraz świata, w którym coraz trudniej było się odnaleźć. Ważne są także luki, te pominięte lata, bliżej nieokreślony czas bycia pomiędzy własną przeszłością a świadomym patrzeniem w przyszłość, budowaniem w niej czegoś trwałego. Jest swoista wrogość upływu czasu i poczucie pewnego rodzaju utrat. To one naznaczają Annę z opowiadań S. i to one także w dużym stopniu kształtują świadomość kogoś, dla kogo odkrywanie własnej tożsamości to proces stawiania pytań. Część odpowiedzi na nie zabrali do grobu rodzice. Niejedna mogłaby się kryć w głowie brata, gdyby tylko nie mijał S. z taką obojętnością...

Trudno jednoznacznie orzec, czy mamy do czynienia z prozą wspomnienia, czy też gorzkich rozliczeń. Świat przedstawiony budują elementy rodzinnej rozsypanki zdarzeń sprzed lat oraz te znaczące momenty, w których poczucie pustki i niepewności naznacza całe dorosłe życie. Bohater Zawadzkiego przejmuje od rodziny tę część lęków, która latami ukrywana, na nowo zaznacza swą obecność w dziecku - świadku nieporozumień, dramatów i wielu dwuznaczności. Myślę, że "Przetwórnia" to taka gorzka opowieść o tym, jak bezradni możemy być wobec wspomnień, i o tym, iż mamy w sobie taką potrzebę bycia zaopiekowanymi na zawsze. Nawet przez tych, których już nie ma i którzy potrafili mnożyć tajemnice, zamiast wyjaśniać świat - co przecież jest naturalną i naczelną rolą każdego rodzica.

To książka o tym, że mitologizujemy sobie rodzinę i że gorzko płaczemy, kiedy mit okazuje się złudą. O tym, że trudno jest sprostać życiowym oczekiwaniom w dorosłym życiu, kiedy podczas dorastania oczekiwania nie były precyzowane, a groźny świat wokół wyznaczał kolejne dramatyczne granice, poza które nie można było się przedrzeć. Bycie w opozycji do samego siebie to także pewien stygmat i źródło nadziei. Zawadzki pisze o czasie zamienianym w coś legendarnego i o przyszłości nadchodzącej pośród trudnych pytań. To w gruncie rzeczy bardzo osobista książka i jedna z wielu powieści obrazujących losy filozofów swego życia. Smutnych, tragicznych oraz podążających wciąż do przodu z nadzieją i z odziedziczonym uporem. Kameralna proza i jednocześnie proza pokoleniowa. Jedna z istotnych książek o dorastaniu oraz o poczuciu zagubienia pośród zmian.

  KUP KSIĄŻKĘ

2015-10-11

"Otolit" Katarzyna Gondek

Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 23 września 2015

Liczba stron: 190

Oprawa: twarda

Cena det.: 32,90 zł

Tytuł recenzji: Samotność i podróż

Autorka "Horror Vacui" nie zawodzi nas w swej drugiej książce. Widać, że ujawniony w debiucie talent jest świadomie rozwijany i Katarzyna Gondek doskonale, wie co i w jakiej konwencji opowiadać. "Otolit" jest powieścią, która zaciera pewne granice, jednocześnie zaś bardzo wyraźnie przedstawia zarówno wizje, jak i rzeczywistość, od której wychodzi, prowadząc nas być może na manowce, a być może w głąb świata, którego odbieranie wymaga odpowiedniego rodzaju wrażliwości.

Narracja rozpoczyna się od stwierdzenia faktu zniknięcia, być może nieodwracalnego. Narratorka opisuje sen poprzedzający otrzymanie niepokojącej wiadomości. Wędruje w nim po popiele i mimo szarości wokół czuje radość. Telefon z rodzinnego miasta oddalonego o kilkaset kilometrów burzy porządek poranka. Policjant informuje kobietę, że zaginęła jej Matka. Córka nie widziała jej od lat. Kobiety nie ma od tygodnia. Ola podejmuje impulsywną decyzję o przyjeździe, nie informuje swojego partnera Łukasza, w pośpiechu na pidżamę zakłada strój wyjściowy...

Mamy tutaj doskonale przykuwającą od samego początku intrygę, która z czasem zmienia się w na poły oniryczną, na poły realistyczną historię zstępowania do wnętrza samej siebie młodej kobiety, której matka rzekomo zaginęła przed tygodniem, wracającej do rodzinnego miasta, by zmierzyć się z pustką po tej, co nigdy nie była bliska. Ola powtarza, że przybywając w rodzinne strony, wstępuje do prywatnego piekła. Będzie to piekło powrotów do czasu minionego i przeżycia raz jeszcze zadanych ran; tych, które wydawały się zabliźnione, bo przeszłość traum rodzinnych jest czasem odległym i dalekim, przecież wszystko wydarzyło się setki lat temu - tak długo Ola nie widziała matki i tak długo nie musiała wracać do przykrych wspomnień.

Narratorka musi oddzielać ślady od wyobrażeń. Podąża coraz bardziej zawikłaną drogą ku przeszłości skrywającej zdarzenia, o których nie będzie tutaj do końca mowy. Oli nie interesował byt rodzicielki, natomiast teraz niezwykle zainteresowana jest jej niebytem. Odczuwa brak czegoś, co było opresyjne, więziło ją w sobie, nie dawało ujścia emocjom, blokowało w ich przeżywaniu; nieprzypadkowo bohaterka popadała w omdlenia, uciekała w inny świat, odcinała się od rzeczywistości i od opresji bycia inną. Tak jak wyobcowana matka samotniczka cierpiąca na depresję. Autorka konsekwentnie podąża tropami wyznaczonymi przez jej pierwszą powieść, "Horror Vacui". Tu także mamy dążenie do zamknięcia się w życiu wewnętrznym; mamy jednostkę nadwrażliwą i niezdolną do stawiania czoła światu, pragnącą chować się przed tym światem do bezpiecznego środka, odizolowanego od rzeczywistości. Mamy obudowywanie tej rzeczywistości opowieściami, legendami, fikcyjnymi historiami - tworzą one coś na kształt kosmogonii, są sposobem buntu wobec zastanego świata, w którym nie ma miejsca na takie życie, jakie chce wieść bohaterka.

Figura Matki jest wieloznaczna. Ona buduje alternatywny świat, alternatywne miasto w Mieście. Osłania się legendami i rości sobie prawo do ich prawdziwości, choć legendy nie tworzy jedna osoba i jedna historia, jednostkowe przeżycie. Matka jest tą, którą należało porzucić, aby zacząć żyć samodzielnie i po swojemu. Silna symbioza nie pozwala jednak na rozdzielenie. Matka i córka wspólnie zatapiają się w wyimaginowanym świecie - ich Miasto przemianowane zostaje na Otolit, za problemy zdrowotne Oli odpowiedzialne są przemieszczające się kamyczki błędnikowe, odpowiadające w szerokim znaczeniu za równowagę; tej w sensie dosłownym ani metaforycznym nie było i nie ma w życiu Oli.

Bohaterka stale usiłuje nas przekonać, że nie zamknęła się w świecie przeżyć własnej Matki, nie poddała się jej obłędowi, wyobcowanie nie jest jej stanem. Mogła je odziedziczyć, bo mimo wszystko wciąż czuje się obca sama ze sobą. Pozostaje w zawieszeniu. Jej obecny partner to papierowa postać. Nie dołącza do niej w trudnych chwilach, niczego o nim nie wiemy. Ojciec jest stary i nieobecny, pojawiają się fascynacje erotyczne i fantazje - jest kierowcą, prowadzącym śledztwo sierżantem. Ola jest bezwolna w relacjach z mężczyznami, bo siłę czerpie jedynie z toksycznej więzi z Matką. Tymczasem widzimy wyraźnie, że więź oznacza jedność; opresyjną i na zawsze pozostawiającą w niepokoju. Ola odziedziczyła po matce skłonność do wizjonerstwa, do ratowania się ucieczką w wyimaginowane światy od rzeczywistości, jakiej nie jest w stanie unieść, zrozumieć. Matka to symbol zniewolenia, ale jednocześnie wolności wewnętrznej. Nie pozwoliła światu na to, by dostał się do jej wnętrza. Teraz, po rzekomym zniknięciu, mści się w symboliczny sposób. Miasto, które ukochała, i które chciała ratować po swojemu, doświadcza odcięcia przez śnieżycę, zapada się, ulega symbolicznemu rozpadowi. Mamy tutaj wymiar egzystencjalny i symboliczny apokalipsy, jaka ma miejsce wokół i w samej bohaterce; w jej sposobie rozpamiętywania Matki, rozumienia jej nieobecności oraz opresji wynikłej z niezrozumienia sfery własnych emocji, które kształtowane przez inną, zaborczą dość osobę, nigdy nie pozwoliły Oli być sobą i rozumieć, co znaczy istnienie jako osobna jednostka. Groźnie brzmi zapowiedź, iż być może Ola stanie się za chwilę matką noszonego w sobie płodu...

To świetnie skonstruowana, wieloznaczna przypowieść o powrocie do samego siebie. O niemożności wydobycia się z piekła postrzegania świata jako wrogiego. O samotności, która zabija, ale jest jedyną metodą radzenia sobie z istnieniem. Więź między matką a córką to więź wspólnie odciętych od reszty - na własne życzenie, bezwarunkowo i na zawsze. To książka o bytach alternatywnych w wyobraźni i o alternatywie ucieczki - w omdlenie, zanik świadomości, w świat nieobecności. Figura matki zastępczej, kalekiej Matki Boskiej to być może pragnienie, marzenia, fantazmat życia w oderwaniu od nadzwyczaj silnej i bardzo niepokojącej więzi z tą, która urodziła, ale która nie pokazała, jak żyć naprawdę, bo jej życie było udawaniem, chowaniem się w sobie i odcinaniem od świata, do którego blokowała sobie dostęp.

Świetna proza psychologiczna, doskonale manipuluje uwagą czytelnika, dwuznaczności czyni największą zaletą, doskonale ukazuje proces zapadania się w sobie i próby powrotu do rzeczywistości poprzez zrzucanie winy za swój introwertyzm na kogoś innego, najbliższego w każdym możliwym znaczeniu i najbardziej obcego jednocześnie.

2015-10-09

"Łaskawszy niż samotność" Yiyun Li

Wydawca: Czarne

Data wydania: 16 września 2015

Liczba stron: 376

Tłumacz: Michał Kłobukowski

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Przeszłość i milczenie

Ta książka zniewala, tłamsi i chwilami odbiera oddech. Proza Yiyun Li zamyka nas w dość dusznej atmosferze budowanej przez niespieszną narrację przemycającą w sentencjach pewne prawdy niewypowiedziane przez bohaterów. Po lekturze książek takich jak "Łaskawszy niż samotność" każdy z nas musi sobie odpowiedzieć na pytanie o to, ile w nim empatii wobec świata i na ile bezpiecznie jest tę empatię okazywać. To historia ludzi samotnych i zagubionych, życiowych outsiderów kryjących przed innymi to, co noszą wewnątrz. A dźwigają niewyobrażalnie wielką traumę związaną z odejściem, ale i własnym poczuciem tymczasowości, które w późniejszym życiu każe im mieć świat w pogardzie lub odcinać się od niego w obojętności, osobności. Yiyun Li w bardzo oszczędny sposób opowiada o nagromadzonych latami złych emocjach. O potrzebie wybaczenia samemu sobie i o życiu, w którym odgrywa się rolę kogoś z marginesu. Ta książka to studium wyobcowania, dla którego trzeba znaleźć wiele uzasadnień, by nie być martwym za życia jak ta, która w 1989 roku wypiła zatruty napój i dalszą egzystencję przypłaciła kalectwem, odległa już od tej rzeczywistości, wobec której się buntowała.

We wstępie trzydziestoośmioletni Boyang konfrontuje się ze śmiercią. Zmarła Shaoai, której życie było jedną wielką wegetacją, utrzymywaną tylko dzięki miłości bliźnich. Boyang wysyła dwa maile z wiadomością o śmierci Shaoai. Odbiorczyniami są Moran i Ruyu - kobiety znajdujące się gdzieś po drugiej stronie globu. Obie wyjechały z Chin po śmierci tej, z którą los związał je na zawsze. Obie mają tę przejmującą świadomość, że pożegnały czas i osobę, którym być może były coś winne. Obie milczą, ale każda odczytuje wiadomość. Boyang, jedyny z dawnej szkolnej paczki, pozostał w Pekinie. W mieście, które kiedyś adorowali i z taką radością pokazywali Ruyu, przybyłej z prowincji, zamieszkałej u Shaoai. Mężczyzna nazywa w myślach dawne przyjaciółki dezerterkami. Każda z nich uwikłana była w zatrucie, a w konsekwencji każda z nich także miała wpływ na dalsze życie Shaoai. Tej, która w 1989 roku w imię prawdy i wolności słowa gotowa była wejść w konflikt z całym światem oraz poddać się ostracyzmowi zamykającemu jej drogę rozwoju. Kiedyś buntowniczka, przez lata uwięziona w swoim ciele - nie do końca wiadomo, co się wydarzyło przed laty i czy zatrucie było próbą zabójstwa, czy może pożegnania się z życiem przez samą Shaoai.

Tymczasem Moran i Ruyu konsekwentnie realizują plan życia w odosobnieniu. Obie decydują się na tę świadomą samotność, która ma zapewnić im równowagę. Moran przed laty czuła się zbędna i to na niej skupiło się zbyt wiele wyrzutów sumienia, to ją chyba najbardziej przejęło samo otrucie. Po latach małżeństwa, w którym wtopiła się w rolę poczciwej żony, mierzy się teraz z rychłym odejściem byłego już męża. Bliskość odczuwa chyba tylko z nim. Rodzice są daleko - geograficznie i mentalnie. Powrót do Chin nie wchodzi w grę. Moran ustawicznie wzmacnia siłę swojej osobności, bo doskonale wie, że tylko taka droga umożliwi jej zapominanie. Proces niemożliwy, bo nie da się zapomnieć o tym, co stało się z Shaoai. Konfrontacja z przeszłością wciąż jest tak silna, że czas teraźniejszy nabiera znamion czegoś miałkiego i bezcelowego.

Ruyu nie boryka się z rzeczywistością tak dramatycznie jak Moran. Przez lata wypracowała bezpieczny dystans, który dzieli ją od ludzi i ich problemów. Kiedyś imponowała zatrutej koleżance swą niezależnością i siłą wynikającą z pewnego rodzaju obojętności na zdarzenia wokół. Dziś czuje się równie silna, może nawet bardziej. Pożegnała się z Bogiem, którego wtłoczyły jej do głowy prowincjonalne opiekunki, i ze wspomnieniami - tymi z rodzinnej miejscowości oraz tymi pekińskimi. W wielkim mieście niepozorna sierota, przybysz z daleka, mogła jedynie obserwować ludzi i troskę kierować tylko do umierających. Dziś wie, że życie w zawieszeniu po zdarzeniach sprzed lat to pewne mgliste przekleństwo pamięci, ale można się z nim uporać. Dlatego podejmuje decyzję, której pewnie nie zdołałaby podjąć Moran. Obie jednak wiedzą, że zapomnienie nie jest możliwe.

"Łaskawszy niż samotność" to książka opowiadająca o tym, co deformuje czas we wspomnieniach, a co go niebezpiecznie wyostrza. Każde z bliskich znajomych zmarłej ma po latach własną, wypracowaną wizję świata i pojęcie tego, kim się w tym świecie jest. Tylko Boyang próbuje walczyć o resztki normalności i być może resztki prawdziwych uczuć do drugiej osoby. Kobiety - z różnych względów - się poddały, choć Moran potrafiła przywiązać się do byłego męża tak naprawdę. Tymczasem we współczesnym Pekinie nie ma czasu na miłość i nie zdarzają się okoliczności, w których można powiedzieć sobie, że wybory sprzed wielu lat mogły być nietrafione. Podobnie za oceanem, w Stanach Zjednoczonych, gdzie Moran i Ruyu tkwią w miejscu coraz bardziej świadome tego, że nigdzie się nie wpasowały. Autorka wnikliwie portretuje stany emocjonalne młodych Chińczyków i przemiany, jakie zachodzą w nich po latach, gdy są już obywatelami świata. Wszyscy bronią się przed poznaniem i zrozumieniem zależności, które połączyły ich dawniej wokół dramatycznego zdarzenia. Być może rozumieją ich sens, ale boją się go zwerbalizować. Bo to w dużej mierze książka o strachu przed tym rodzajem emocji, dla którego nie znajdzie się racjonalnego wytłumaczenia i porządku w życiu wedle schematów.

To także barwna opowieść o Chinach i o czasie, w którym schizofreniczna bolesność bitych i tańczących tłumów na placu Tiananmen dowodzi opresyjności oraz obłudy systemu, w którym tylko Shaoai zdecydowała się na bunt. Powieść obrazuje także chińską rodzinę - panujące w niej układy, zwyczaje, trudne zależności czy niewytłumaczalne komplikacje. Bohaterowie są w wieku zbliżonym do wieku autorki. Ona sama opuściła Chiny i w jej biografii z pewnością skryła się jakaś nić łącząca rzeczywistość z wyobrażonymi losami Moran, Ruyu i Boyanga. "Łaskawszy niż samotność" to bolesna książka o tym, że w każdym z nas tkwi jakiś destrukcyjny pierwiastek, który każe okopać się gdzieś z dala od świata - dla własnego bezpieczeństwa. Yiyun Li snuje rozważania o przekleństwie pamiętania i o samej istocie pamięci, która kształtuje człowieczeństwo. To narracja o tym, że "nieobecni potrafią zawłaszczyć więcej przestrzeni" przede wszystkim wówczas, gdy pozostaną niewypowiedziane słowa i niewykonane gesty oraz ten bolesny rodzaj pamięci, który uwiera, ale paradoksalnie też daje siłę, by przetrwać.