2011-01-31

"Mężczyzna o twarzy mordercy" Matti Rönkä

Zadziwia mnie fenomen skandynawskiej literatury kryminalnej, z którą nie mam częstego kontaktu, ale do której zwykle sięgam chętnie. Kraje o niskim wskaźniku przestępczości to jednocześnie miejsca, gdzie kryminały pisze i wydaje się wręcz masowo. Norwegowie mają Karin Fossum, Islandczycy Yrsę Sigurðardóttir, Szwedzi Henninga Mankela, Stiega Larssona czy promowanego przez Wydawnictwo Czarne Thomasa Kangera. Czy w świadomości polskiego czytelnika skandynawskich kryminałów zapisze się jeszcze kolejne - tym razem fińskie - nazwisko, skoro i Finlandia tego typu literaturą może się pochwalić (mam na myśli Leenę Lehtolainen)? Myślę że tak. Matti Rönkä jest autorem trzech powieści kryminalnych, a polski czytelnik ma okazję poznać przekład wydanej przed dziewięcioma laty historii o intrygującym tytule „Mężczyzna o twarzy mordercy”.

Rys fabularny jedynie szkicuję, albowiem Rönkä operuje kalkami zarówno w sferze fabularnej jak i kompozycyjnej, wykorzystanymi już przed nim przez wielu twórców. On, zagadkowy i odstający od świata, który go otacza. Męski, chwilami cyniczny, w gruncie rzeczy maskujący swą wrażliwość. Ona tutaj w dwóch wersjach – jako pewien fantazmat w postaci zaginionej Sirje, której odnalezienie zleca bohaterowi jej mąż, i jako kobieta z krwi i kości, taka bliska i rozumiejąca, bezpieczna i godna zaufania, naturalnie obiekt jego westchnień. Tym razem jest to studentka Marja, ale to nie o kobietach ten tekst, a o nim, tytułowym mężczyźnie, nieustraszonym i inteligentnym detektywie, który poznaje tajniki coraz bardziej niejasnej sprawy związanej z zaginięciem Sirje.

Matti Rönkä tworzy bohatera bez korzeni, bez ojczyzny, rozdartego wewnętrznie i zagubionego. Jednocześnie bacznego obserwatora tego, jak z życiem radzą sobie rosyjscy emigranci w Finlandii i fińscy repatrianci w Rosji. Główny bohater tej książki, Viktor, jest mężczyzną, który czuje z jednej strony silny związek z Finlandią; z drugiej jednak bliskość rosyjskiej Karelii, gdzie żyje jego matka, z którą wiążą syna silne więzi emocjonalne. Gornostajew czy Kärppä? Fin czy Rosjanin? Przecież Viktor niesie w sobie traumatyczną przeszłość zza wschodniej granicy, czując jednocześnie silną więź emocjonalną z Finlandią, a zwłaszcza z jej stolicą, po której narracja tej książki prowadzi nas z topograficzną dokładnością. Problemy tożsamościowe głównego bohatera rzutują u Rönki także na zdarzenia, w jakich uczestniczy Viktor, próbując zbadać, kto i dlaczego mógł uprowadzić Sirje. Kryminalna przeszłość jej brata to jedynie czubek góry lodowej, bo wokół Viktora, wciąż lawirującego na granicy prawa, znajdą się różni ludzie wpływający nie tylko na jego decyzje, ale przede wszystkim podkreślający trudność w określeniu granicy rozdzielającej zdarzenia w tej historii.

Granica przekraczana jest w sensie dosłownym wielokrotnie. Akcja toczy się w Finlandii, w Rosji (z jakże żywym wspomnieniem Związku Radzieckiego), w Estonii. Symbolicznie granice własnego poznania przekracza nie tylko Viktor. Jego działania idą w parze z reporterskim wręcz i myślę, że wiarygodnym ukazaniem stosunków panujących między Finami a przybyszami z rosyjskiej Karelii. Co zatem zasługuje na uwagę w przypadku „Mężczyzny o twarzy mordercy”? Nie sama kryminalna historia, chwilami odrobinę bez iskry i oryginalnych rozwiązań fabularnych. Przede wszystkim psychologiczny rys głównego bohatera, jego zmagań z samym sobą i trudami, jakie niesie pogodzenie swej rosyjskiej przeszłości z fińską teraźniejszością, w której znajduje się przecież miejsce na miłość, a więc i na pozytywne zmiany.

Matti Rönkä to specyficzna jakość. Mam wrażenie, że forma powieści kryminalnej jest dla autora tylko sposobem maskowania pewnych osobistych rozliczeń ze sobą, dramatyczną historią pogranicza fińsko-rosyjskiego i jest także głosem wszystkich tych, którzy wiecznie na tym pograniczu tkwią mimo jasno określonej przynależności narodowej w swych paszportach. Do refleksji nie tylko zwolennikom kryminału, ale przede wszystkim tym, dla których granica jest pojęciem bardzo wieloznacznym.

Wydawnictwo Czarne, 2011
KUP KSIĄŻKĘ

2011-01-29

"Córeczka" Paulina Bukowska

Kpiono ze mnie, że po wydaniu debiutanckiej książki Pauliny Bukowskiej nazywam ją „Witkacym w spódnicy”. Kiedy teraz myślę o moim zachwycie nad „Niezidentyfikowanym obiektem halucynogennym” i gdy czytam pierwsze zdania drugiej powieści Bukowskiej, uważam, iż zapędzając się nieco przed laty, mimo wszystko zwróciłem uwagę na autorkę ciekawą i obiecującą. „Córeczka” udowadnia, iż Paulina Bukowska dopracowała warsztat i jest dobrze rokującą pisarką młodego pokolenia, a jeżeli brakuje jej medialnego przebicia np. Marty Syrwid postaram się zrobić wszystko, żeby teraz – jeśli nie przed trzema laty – zwrócono na nią uwagę.

Bukowska podejmuje temat skomplikowany i trudny, a mianowicie problem toksycznych relacji, jakie łączą matkę z córką. Kto zna świetną „Zmarzlinę” Tomasza Białkowskiego, ten wie, jak we współczesnej literaturze polskiej syn przeżywa nienawiść do swej matki. Tym razem mamy córkę. Córkę, która określa swoją rodzicielkę w następujący sposób: „To nie jest moja matka! To jest moja wielka tragedia, to jest moja wina, to etap mojego życia płodowego, genetyczny początek, to tylko rozciągnięta macica, która chowała mnie dziewięć miesięcy, by jak najszybciej wypluć i zostawić”. Dodatkowym problemem jest fakt, iż córka sama też jest matką, że dane jej jest cieszyć się (?) macierzyństwem zbyt krótko i że narasta w niej awersja do kobiet w ciąży. Myślę, iż takie nakreślenie ogólnej problematyki „Córeczki” jest wystarczające. Chciałbym się jednak zająć kilkoma szczegółami z tej książki, które nie dają mi spokoju.


Przede wszystkim postać Aliny. Kolejnej po bohaterce "Głupca” Ewy Schilling neurotycznej Aliny, która tym razem nie jest zakochaną w swej uczennicy polonistką, lecz pracownicą agencji reklamowej, gdzie w pocie czoła pracuje nad rozwojem ogólnoludzkiej głupoty, przygotowując kolejne otępiające zmysły projekty medialne. Alina Bukowskiej wydaje się być kobietą dojrzałą, jednak stale akcentuje fakt, iż jej życie jest raczej tylko pewną odmianą dojrzałości. Usamodzielniła się, wyszła za mąż, urodziła dziecko, znalazła dobrą pracę, ma nawet kochanka i pielęgnowane przez lata silne emocje względem matki i siostry, które są paradoksalnie jej siłą napędową. Alina radzi sobie. Teoretycznie. Tak naprawdę tym, co ją niszczy jest ona sama oraz emocje, jakie próbuje z siebie wydobyć, pisząc coś na kształt literackiego rachunku sumienia, bo czymś takim jest „Córeczka”.


Bohaterka Bukowskiej jest sama dla siebie i sama wewnątrz siebie. Nikt i nic nie mają dostępu do niej samej. Zablokowała go szczelnie. Wentylem bezpieczeństwa stały się coraz mocniejsze uczucia wobec siostry i matki. Łatwiej wszystko zrzucać na te uczucia. Jedna i druga są przez Alinę odtrącane. Obie są jednak najbliżej niej. W tym paradoksie zawarta jest skomplikowana struktura kobiety, której Bukowska nie pozwala poznać. Poznać może się bowiem Alina tylko sama, ale na to nie jest niestety gotowa.


To opowieść końca. Rozdziałami są trzy ostatnie litery alfabetu, potem ze sobą połączone. Bukowska chce postawić ostatnią kropkę, ale my nie dostrzegamy początku i nie jesteśmy w stanie pojąć, że to koniec. Koniec Aliny? Matczyne cierpienia nie mają tu końca i mam na myśli cierpienia tej, która urodziła Alinę jak i jej samej, matki wyrodnej, matki pozwalającej swemu dziecku umrzeć. „Córeczka” to taka przewrotna opowieść o duchowym zmartwychwstaniu, które nie chce nadejść. O prywatnej Apokalipsie i o wiecznym piekle, z którego nie sposób się wydostać tak, jak nie można uwolnić się od znienawidzonej matki.


Językowo Bukowska prezentuje się w „Córeczce” inaczej niż w swym debiucie. Owszem, przesycona symboliką i nazbyt może kwiecista narracja przypominają o tym, jak autorka żonglowała słowami w „Niezidentyfikowanym obiekcie halucynogennym”. Myślę, że dramatem Aliny może być to, iż nie jest ona w stanie słowami wyrazić ogromu swojego cierpienia. I bynajmniej nie matka jest tego cierpienia przyczyną. Próbę odpowiedzi na pytanie, co nią jest, zostawiam uważnemu czytelnikowi.


Wydawnictwo Znak, 2010

KUP KSIĄŻKĘ

2011-01-26

"Masakra profana" Jarosław Stawirej

Przed laty czytaliśmy przejmujące poetyckie wyznania profana autorstwa Marcina Świetlickiego. Czas na coś nowego, czas na prozę z profanem, który urasta do rangi świętego i który przeżyje naprawdę niezłą masakrę, by od stwierdzenia „Jestem bezbożnikiem i hedonistą. Piję alkohol, palę papierosy i zażywam narkotyki. Nadużywam brzydkich wyrazów, uprawiam seks przedmałżeński, masturbuję się oraz czytam „Gazetę Wyborczą” dojść między innymi do takich konstatacji: „Zrozumiałem, że jestem pozbawionym znaczenia paprochem dryfującym bezwolnie w odwiecznej ciemności, przypadkową igraszką ślepych i pozbawionych celu sił”.

Kto przeżywa tak głęboką metamorfozę wewnętrzną? Bohater książki Jarosława Stawireja, którą czyta się błyskawicznie, ale która zapada w pamięć na długo. Dlaczego? Nie chodzi tylko o to, że „Masakra profana” to jedna z niewielu naprawdę pozytywnych i dodających otuchy książek w pełnej mroku, depresji i nihilizmu polskiej literaturze współczesnej, gdzie w różny sposób zdeformowani bohaterowie opowiadają o udrękach życia. To książka o niezwykłej metamorfozie, a jednocześnie o bardzo czytelnym przesłaniu; książka pokazująca, w jaki sposób można w prosty sposób zmienić siebie, chociaż przecież nie jest to proste, a już na pewno nie dla bohatera tej niezwykłej historii. Książka o sile, jaką ma w sobie dobro i o tym, że często po prostu wolimy wybrać zło. Historia opowiadająca o dramacie egoisty, który pomógł milionom i któremu najpierw objawia się wyjątkowo upierdliwa Matka Boska, a potem sam Jezus Chrystus.


Całkiem niedawno Zbigniew Masternak wykorzystał motyw zstąpienia Jezusa na polską ziemię XXI wieku (a raczej jej scenę polityczną), ale w swej powiastce „Jezus na prezydenta!” do powiedzenia nie miał zbyt wiele. Stawirej wykorzystuje motyw Zbawiciela wieloaspektowo. Jezus wybiera spośród milionów jednego, niewartego przecież uwagi wielkomiejskiego yuppie, który przedstawił się nam już na samym początku tego tekstu. A jednak wybór ten może być trafiony pod warunkiem, że profan Stawireja odpowie sobie na kilka pytań, niekoniecznie dotyczących wiary czy jej braku. Ten, którego wybiera Jezus, zdecydowanie nie chce być dowodem na to, że Bóg istnieje. Nie chce być niczyim łącznikiem, nie chce przyjąć niczego z nacierającej na niego sfery sacrum, nie chce przede wszystkim zmieniać siebie. A jednak się zmieni. Bardzo. Zmieniać się będzie także charakter narracji tej książki i ona sama. W założeniu autora ma chyba także pomóc w tym, by zmienił się czytelnik. I nie jest istotne, ile gierek toczy na kartach swej powieści z czytającym Stawirej. Ważne że „Masakra profana” to książka wyrazista i zmuszająca do myślenia.


To może kilka zachęt, tropów, haseł i motywów, aby nie czynić z niniejszego omówienia streszczenia, a skusić do lektury naprawdę ciekawej. Przede wszystkim wspomniana Matka Boska, której pojawienie się w życiu bohatera spowoduje na początku same straty – odchodzi od niego dziewczyna, traci szansę na awans w pracy, staje się bezdomny. Potem jest coraz gorzej. Obcowanie z samobójcami, rozmowy z satanistą, uczestnictwo w czarnej mszy i ratowanie Maryi Dziewicy przed spaleniem przez krwawą masakrę piłą mechaniczną bynajmniej nie teksańskiej produkcji. Dziwne układy z Jezusem, sto dni w leśnej głuszy w domu porywczego chłopa i jego zdeformowanej córki (Dzidzia Sylwii Chutnik to przy niej modelka). Dodatkowo sporo metafizycznych mielizn, filozoficznych dysput, mnóstwo znaków zapytania i on, wybrany przez Niebiosa, oszołomiony i przerażony tym wszystkim, co się wokół niego dzieje.


To za mało? Warto zwrócić uwagę, że książka Jarosława Stawireja charakteryzuje się naprawdę wyjątkowym we współczesnej literaturze polskiej poczuciem humoru i że jest to opowieść po prostu nieźle skrojona. Interesująca forma tryptyku, inteligentne rozwiązania, fabularne zasadzki na czytelnika i nade wszystko niepowtarzalna mieszanka purnonsensu ze śmiertelną powagą oraz egzystencjalnymi dylematami głównego bohatera. „Masakra profana” to książka dla tych, którzy nie boją się tego, że Bóg się na nich pogniewa, kiedy się od niego odwrócą. Także dla tych, którzy są przy nim blisko, ale tak daleko im do zrozumienia samych siebie. Rzecz naprawdę warta uwagi!


Wydawnictwo "Krytyki Politycznej", 2011

KUP KSIĄŻKĘ

2011-01-21

"Dżozef" Jakub Małecki

Dotychczasowe dokonania literackie Jakuba Małeckiego są mi obce. Myślę, że jego najnowszej książki nie należy zestawiać z tym, co do tej pory napisał. Z drugiej jednak strony „Dżozef” rozgrywający się niczym w fantasmagorycznym śnie, który wciąż zbliża się i oddala od jawy i realiów (szpitalnych oraz osiedlowych) jest wart osadzenia jakoś w fantastyce i grozie, którą zajmuje się Małecki. „Dżozef” jest fantastyczny oraz groźny, ale przede wszystkim wart uwagi dlatego, iż w niezwykle dwuznaczny sposób nawiązuje i do pewnych tradycji literackich, i do dramatu biografii Józefa Korzeniowskiego będącego jakby duchem tej książki, i do polskiej gniewnej literatury buntu subkultur młodzieżowych. Takie książki jak „Dżozef” udowadniają, że współczesne polskie pisarstwo bynajmniej nie jest wtórne, choć wykorzystuje wciąż te same motywy, tropy, stylistyczne i językowe kody.

Małecki tworzy specyficzny kod. Z jednej strony na kartach swej książki próbuje zakodować (i zmusić do rozszyfrowania) opowieść o skrajnie dwóch różnych osobowościach, które z czasem okazują się mieć wiele wspólnego. Pierwszym istotnym bohaterem jest Grześ Bednar, młody chłopak, który o swym pochodzeniu mówi następująco: „Jestem z Pragi-Północ, a tam latami wystajesz pod blokiem, zamieniając się w zmęczonego życiem menela albo próbujesz coś w tym życiu zrobić”. Grzegorz stara się nie wystawać pod blokiem. Próbuje budować związek z dziewczyną. Stara się po skończonej edukacji w szkole zawodowej znaleźć pracę. Chłopak chce coś robić. Tymczasem robią z nim pewnego wieczora coś złego inni. Efekt? Utracony telefon (zajefajny model), złamany nos, utrata pracy już w pierwszym jej dniu i trafienie do szpitalnej sali, w której Bednar zmuszony jest przebywać z jakimiś starymi wapniakami. Tu kończy się blokerski freestyle, a zaczyna inna literatura. Opowiadanie raczej. Snucie opowieści, która ma być literaturą, ale przede wszystkim głosem mówiącym o doświadczaniu życia w sposób bardzo niejednoznaczny.


Drugim bowiem ważnym bohaterem jest pan Stanisław, położony obok Grzegorza na szpitalnym łóżku. Mężczyzna jest bardzo skryty w sobie, ale to, co zwraca uwagę zarówno naszego praskiego młodzieńca jak i drugiego chorego, niejakiego Kurza (postaci również istotnej, ale dla potrzeb niniejszych rozważań celowo pominiętej i pozostawionej do interpretacji czytającego) jest fascynacja twórczością Josepha Conrada, która u Stacha przypomina bardziej obsesję. Skryty i małomówny Czwarty mówi o wielkości twórczości Korzeniowskiego tak oto: „Bo Conrad żył tak, jakby chciał wyrwać coś życiu na siłę. Z jego losów można wywnioskować, że on chciał żyć nie raz, ale z parę razy”. Kiedy któregoś dnia w malignie Stanisław każe spisywać Grzegorzowi pewną historię, okaże się, iż ten skryty w sobie wielbiciel Conrada przekroczył smugę cienia, za którą miał zapomnieć o tym, co dokładnie zaczyna rekonstruować.


Tak oto młodzian z warszawskiej Pragi staje się kronikarzem Stanisława Baryłczaka, który cofa się do 1956 roku i opowiada dzieje swojego dzieciństwa oraz młodości. Opowiada o pasji życia i jego trudach. O chęci tego życia odebrania i o dramacie, jaki przeżywa, kiedy mroczny kozioł Drewniak, którego w trakcie rzeźbienia młody Stasiu powołał do życia, staje się jego nieodłącznym towarzyszem; jego wyrocznią i mrocznym zwierciadłem, w jakim mają przejrzeć się wszystkie lęki i frustracje Baryłczaka. Zapisywana opowieść staje się coraz bardziej dramatyczna i brutalna, a dodatkowo wokół opowiadającego i kronikarza zaczyna zmniejszać się szpitalna przestrzeń. Znika sala, potem następna, korytarz… Ściany zbliżają się ku sobie, a coraz bardziej nasycona symboliką opowieść Czwartego przeraża bardziej niż klaustrofobiczny nastrój uwięzienia (który opisywał niedawno Jakub Żulczyk w historii mieszkania-pułapki o nazwie Instytut).


Wokół Grzegorza, Kurza i Czwartego coraz mniej przestrzeni. W opowieściach tego ostatniego coraz bardziej duszno, coraz więcej mroku. I w tym wszystkim widmo Josepha Conrada, jego twórczości o moralnych dylematach i sposobach mierzenia się z samym sobą. U Małeckiego mierzy się z sobą głównie Czwarty, jego opowieść bowiem ma charakter ekspiacji. Oczyszczenia ma doświadczyć nie tylko on. Słuchanie Stanisława, notowanie jego słów, obecność przy nim i koncentracja na tym, jak mierzy się z samym sobą są jednocześnie próbami dla Grzegorza Bednara. Próbami, po których nie będzie już tym, kim był jako pacjent szpitala ze złamanym nosem.


Małecki interesująco przedstawia problem różnie rozumianej przestrzeni, w jakiej przebywają lub przebywali jego bohaterowie. Coraz bardziej zamknięta przestrzeń szpitala idzie w parze z dwuznaczną przestrzenią, w jakiej poruszamy się, poznając prawdziwe życie Czwartego i jego rojenia, relacje z makabrycznym Drewniakiem. Jedna i druga ma charakter umowny. W jednej i drugiej rozgrywa się egzystencjalny dramat. Może nie na miarę pisarstwa Josepha Conrada, ale też nieprzypadkowo z Conradem powiązany. Lektura „Dżozefa” to może być podróż w głąb samego siebie. Bo Małecki stara się przede wszystkim pokazać, iż taka podróż jest niebezpieczna, lecz konieczna, by zrozumieć, kim się jest naprawdę.


Wydawnictwo W.A.B., 2011

KUP KSIĄŻKĘ

2011-01-16

"Miłości Sinobrodego" Vinko Möderndorfer

Wydawnictwo Międzymorze kolejny rok otwiera śmiałą i odważną publikacją, która ukazuje tematyczne bogactwo współczesnej literatury słoweńskiej. Oficyna 2010 rok rozpoczęła dramatyczną historią słoweńskiego blokersa („Czefurzy raus!” Gorana Vojnovicia), by w 2011 wejść z książką, którą trudno jednoznacznie określić. „Miłości Sinobrodego” Vinka Möderndorfera to historia o tym, że wszystko, co nie jest zapisane, jest jednocześnie utracone. O specyficznym kolekcjonerze. O niespełnionym w miłości człowieku, dla którego kobiety są szczęściem i przekleństwem jednocześnie. O pisaniu i archiwizowaniu tego pisania. O celu, dla którego zamiast przeżywać, pisze się o tym przeżywaniu…

Czytelna aluzja tytułowa do znanego bohatera baśni Charlesa Perraulta to jedna z licznych ścieżek interpretacyjnych tej powieści. Jej bohater wikła się w wiele toksycznych związków z kobietami; jego partnerki znikają bez śladu, a jedyne, co po nich zostaje to książki ich życia tworzone wtedy, gdy były obecne w życiu nieszczęsnego słoweńskiego Sinobrodego. Jak charakteryzuje sam siebie bohater Möderndorfera? „Nie, nie jestem pisarzem. Może kolekcjonerem. Kolekcjonuję historie. Dla siebie. Tylko dla siebie”.


Skrajny egoizm czy rozpaczliwe pragnienie bycia zauważonym w świecie, od którego samotny programista komputerowy ucieka w wirtualną rzeczywistość i na karty zapisywanych przez siebie książek? Lodowaty chłód i cynizm czy też skryta wrażliwość, dzięki której powstają zapiski z życia kobiet u jego boku? Niczego nie można być pewnym do końca, bo i sam autor w swej narracji stale pyta, nie udziela odpowiedzi. O swego bohatera, o jego wybranki, o los ich wszystkich i każdego z osobna, a także o to, gdzie ukryta jest prawdziwa miłość i czy można ją zabić?


„Miłości Sinobrodego” bowiem to także książka o zabijaniu. Zabijaniu dosłownym (wszak bohater posądzany jest o to, że z zimną krwią mordował swoje kobiety), ale przede wszystkim o zabijaniu metaforycznym. O zabijaniu miłości, której nie sposób przeżyć i o zabójstwie, jakiego dokonać można na samym sobie, gdy nie jest się zdolnym do tego, by pokochać i zrozumieć wagę tego uczucia. Möderndorfer zaskakująco pisze także o zaburzeniach osobowości, które w związkach niszczą bliskość i zabijają potrzebę budowania czegoś wspólnie.


Słów kilka o kobietach z tej książki, bo przecież one są najważniejsze, w relacjach z nimi bohater powieści ujawnia prawdę o sobie samym. Kobiety… „Kiedy je mamy, jesteśmy idealni, kiedy ich nie mamy, szukamy ich. Są smakowite i pachną życiem". Sabina, Sidiki, Marta czy Sonja – przy każdej z nich bohater Möderndorfera stawał do konfrontacji z pewnym ideałem piękna. Wszystkie wybranki były traktowane podmiotowo i przedmiotowo jednocześnie. Każdej poświęcona jest osobna książka, pasjonujący pamiętnik neurotyka pragnącego zwalczać swoje neurozy. Kiedy po wszystkich rozstaniach, po każdorazowym postawieniu ostatniej kropki w książkach tych kobiet i po zamknięciu ich, pojawia się jeszcze jedna, Emira, trudno jest przewidzieć, czy bohater stanie się przy niej inny. Tym bardziej, że w międzyczasie jest zatrzymany i przesłuchiwany, a jego intymne zapiski trafiają do rąk prowadzącego śledztwo inspektora, z którym podejrzany wejdzie w specyficzną relację…


„Miłości Sinobrodego” to opowieść kryminalna, psychologiczna i socjologiczna zarazem. Książka przesycona erotyzmem i pornografią, mocna i wyrazista. Historia, która ma wstrząsać, ale jednocześnie zmuszać do zadawania pytań o to, co jest w niej prawdą, a co zmyśleniem. Bo Möderndorfer tworzy niezwykłą fikcję literacką – wszystko, co się rozgrywa na kartach „Miłości Sinobrodego” może być tylko pisarską grą z czytelnikiem, ale co w przypadku, gdy nią nie jest?


Kolorytu dodają tej książce także mniej lub bardziej czytelne aluzje literackie i analiza procesu pisania oraz tworzenia z jego sugerowaną niejednoznacznością. Möderndorfer sam bawi się konwencją kroniki; z książek o kobietach bowiem tworzy książkę o mężczyźnie, który bez kobiet nie istnieje… Książkę w gruncie rzeczy bardzo przygnębiającą, ale przykuwającą uwagę i zastanawiającą.


Wydawnictwo Międzymorze, 2011