2019-04-30

„Piękna młoda żona” Tommy Wieringa


Wydawca: Pauza

Data wydania: 13 marca 2019

Liczba stron: 128

Przekład: Alicja Oczko

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Bez współczucia

Wydawnictwo Pauza ceni sobie sztukę kondensacji treści w dobrych powieściach, bo po „Naszym chłopaku” Daniela Magariela i „Historii przemocy” Édouarda Louisa otrzymujemy trzecią powieść o charakterze raczej jej szkicu. Tommy Wieringa już udowodnił polskiemu czytelnikowi, że potrafi stworzyć książkę klasycznego rozmiaru, ale myślę, że to nie „Joe Speedboat” powinien być pierwszą przygodą czytelniczą z pisarstwem holenderskiego prozaika, lecz właśnie „Piękna młoda żona”. Rzecz naprawdę dojrzała, doskonale przemyślana i gotowa rzucić wyzwanie czytelnikowi, stawiając przynajmniej kilka ważnych pytań retorycznych. Przejmująca opowieść o empatii. Tak skonstruowana, że każdy, nawet pozornie niepotrzebny w tej krótkiej formie wątek okazuje się elementem mistrzowskiej układanki wówczas, gdy Wieringa opowiada o zaniku współodczuwania u współczesnego człowieka. Rozgrywa ten temat dwuplanowo – obserwujemy małżeńską zapaść i rozpacz sfrustrowanego także starzeniem się mężczyzny, ale otrzymujemy również wykłady o metodycznej i analitycznej pracy przy największym zagrożeniu dla ludzkości oraz opowieści o zwierzętach, które rzekomo nie odczuwają żadnych silnych emocji. Te trzy płaszczyzny tworzą książkę naprawdę znakomitą. Nasza cywilizacja przejrzy się w niej ze swą hipokryzją, uprzedzeniami, wybiórczością współczucia i zatomizowaniem. Ale i tak najważniejsze będą łzy. Niepodważalne świadectwo cierpienia. Symboliczny przejaw tego, że czujemy. Czy umiemy także współodczuwać i rozumieć innych?

Jeśli przyjrzeć się głównemu wątkowi powieści, wyda nam się zaskakująco wtórna. Typowa opowieść o tym, co sobie robimy w związku, by stał się on opresyjny i przestał nas satysfakcjonować. On, dużo starszy od niej, chce przestać być „kolekcjonerem pierwszych razów” i przeżyć naprawdę głębokie uczucie, za które chyba nie jest gotów wziąć odpowiedzialności. Ona, bardziej enigmatyczna niż on, decyduje się na związek z nieco innymi oczekiwaniami. On będzie walczył z pokusami ciała, ale przede wszystkim wstydził się swej starości (Wieringa używa tylko kilku zdań, ale niesamowicie oddaje ten wstyd, tak wszechobecny i tak skrywany). Ona zdecyduje się na to, co w jego planie na dobre małżeństwo raczej się nie mieści. Oboje zaczną od pełnego emocji, erotycznych fascynacji i planów na przyszłość zbliżenia, które w pewnym momencie zacznie zamieniać się w niezwykle trudną konfrontację. Ktoś będzie w niej przegranym. Ten, kto zwycięży, nie weźmie jeńców. Widać bardzo wyraźnie wszelkie pęknięcia, które rozsadzą zwartą strukturę małżeństwa. Związku, co do przyszłości którego niektórzy już na wstępie mają wątpliwości. Ale nie przewidują tego, co naprawdę może się wydarzyć. Nikt nie przewidzi prawdziwych okoliczności tego, co będzie mieć miejsce.

Wieringa opowiada o ludziach, których zbliżają seksualne napięcie i fantazje o tym, co atrakcyjnego mogą sobie zaoferować. O ludziach, dla których ważne jest ciało – estetyzują je, fetyszyzują także. Autor prowadzi nas przez całą skomplikowaną ścieżkę odbioru ciała – swego i drugiej osoby w związku. Od jędrności, która kusi, by uprawiać seks właściwie wszędzie, po sflaczały brzuch i piersi będące źródłem nieopisanej frustracji. W chwili, kiedy ciało przestanie być ważne, relacja skręci w dość mroczny rejon. I zamieni się w koszmar, którego jedno z kochanków nigdy by się nie spodziewało.

Holenderski prozaik mocniej i dosadniej koncentruje się na Edwardzie – nie tylko dlatego, że daje nam większy dostęp do jego emocji, skrupulatnie odnotowuje ścieżkę naukowej kariery czy zwraca uwagę na te wspomnienia, które na zawsze ukształtowały go takim, jaki jest. On absorbuje uwagę, bo jest też obsesyjnie skupionym na sobie typem, który za późno i zbyt nierozważnie dochodzi do wniosku, że samodzielnie przez życie nie jest w stanie się przeprawić. Ruth jest zagadkowa, ale przede wszystkim ma w sobie zupełnie inną energię. Na początku zdajemy sobie sprawę z tego, że to energia młodości. Potem jej konsekwencja oraz determinacja przeradzają się w pewną srogą karę dla mężczyzny, który zdecydował się na bliskość. Edward jest bardzo ambiwalentny, Ruth statyczna. Podział na płeć buduje tutaj dodatkowe napięcie i w rezultacie ta dwutorowość sprawia, że „Piękna młoda żona” to na pewno doskonały materiał dla bibliotecznych klubów dyskusyjnych. Ale odnoszę wrażenie, że dramat jest tu jeden i dotyczy tego, ile z samego siebie możemy dać drugiej istocie. Ile jesteśmy w stanie zrozumieć tylko dlatego, że możemy to poczuć. Tommy Wieringa opowiada o rozpaczliwych próbach zbudowania czegoś trwałego w cywilizacji i kulturze, które przecież są nadzwyczaj trwałe (nie boją się bomby atomowej i zawsze skutecznie zwalczają nowe wirusy), a mimo wszystko cementują je ludzie o chwiejnym charakterze, labilni emocjonalnie, poszukujący uczuć jak małe dzieci i jak te dzieci płaczący z powodu utraty tego, czego nie byli w stanie unieść, zrozumieć. Ta cywilizacja jest gotowa unieść wszystko i zmierzyć się ze wszystkim, ale nie jest gotowa, by ujrzeć łzy i by zrozumieć, skąd bierze się czasem rozpaczliwy płacz.

Ta powieść opowiada o tym, jak „triumfy i wyzwolenia” zamieniają się w gorycz oraz w taki rodzaj bezradności, że nie można otworzyć już serca i umysłu na kogoś, kto dotychczas był adorowany i uznawany za najważniejszego na świecie. To również przygnębiająca opowieść o tym, jak świetnie się trzymamy jako świat i jak fatalnie emocjonalnie jesteśmy rozsypani jako ludzkość. Ten kameralny dramat opowiada o problemie wydobywającym się poza czas i uwarunkowania. Wieringa odchodzi od widocznej np. w powieści „Joe Speedboat” koncentracji tego, co holenderskie, by uczynić to synonimem czegoś uniwersalnego. Tu historia szybko i konsekwentnie wydobywa się z prywatnych perypetii dwójki zakochanych w sobie ludzi. W tym znaczeniu ta mała powieść mówi nam o świecie naprawdę wielkie rzeczy. I jest bardzo bezkompromisowa. Pełna rozpaczy, ale i szerszego ujęcia tego, skąd ta rozpacz się wydobywa i w jaki sposób rozprzestrzenia. To jedna z tych książek, po których lekturze powinno się uściskać bliską osobę i zapewnić ją oraz siebie, że ta historia nigdy nie będzie wspólną historią. Jest jednak odbiciem tego, z czym zmaga się współczesny świat. Brak empatii to najgorszy i najtrudniejszy do zwalczenia wirus.

2019-04-27

„Mnich. Historia życia, którego nie było” Tadeusz Bartoś


Wydawca: Marginesy

Data wydania: 20 marca 2019

Liczba stron: 272

Oprawa: twarda

Cena det.: 37,90 zł

Tytuł recenzji: Księga sentencji

„Mnich” jest historią o bardzo specyficznej formie opresji. O strukturze, która zniewala, niszczy, degraduje osobowość i niezwykle destrukcyjnie wpływa na rozwój tożsamości. To też historia, jaką dobrze znamy. Bartoś opowiada o nadziejach, żalu, rozczarowaniu oraz frustracji. Chce również opowiedzieć o frustracji i rozgoryczeniu w tych krótkich momentach, kiedy usiłuje nadać „Mnichowi” kształt powieści. Bo to nie jest powieść. Naukowiec, intelektualista, teolog absolutnie nie odnajduje się w tej formie. Nie potrafi uplastycznić fabuły i nie działa na wyobraźnię. Buduje coś na kształt traktatu filozoficznego z elementami eseju. W bardzo koturnowym stylu, w którym dominują sentencje. Momentami też przedstawiającym truizmy ubrane w gustowne metafory. Z bohaterem literackim, którego nie ma, jest tylko rozważanie o nim, sam jest papierowy, przezroczysty, stanowi ledwie tezy narratora. Nie pomaga to, że przez moment jest mu oddany głos. Nie czuję Jana-Benedykta jako człowieka, widać tam tylko hamletyzującą postać. Trudno zrozumieć, dlaczego promuje się „Mnicha” jako powieść, bo tam, gdzie ona usiłuje nią być, mamy bardzo toporną konstrukcję, zupełny brak polotu w opisach zdarzeń czy przeżyć, a całość może zaintrygować jedynie dzięki temu, że daje mocne, dosadne świadectwo przemocy stosowanej w strukturach Kościoła katolickiego. O samym katolicyzmie autor wypowiada się też bardzo ostro, a jedno ze zdań jest niezwykle prowokujące. Czy warto przeczytać „Mnicha”? Ja się zmęczyłem i rozczarowałem. Nie dowiedziałem się właściwie niczego nowego o tym, czym jest droga zakonna, struktura zamkniętej przestrzeni i jej wpływ na psychikę ludzką.

Jan pewnego dnia postanawia pożegnać codzienność i przenieść się do zakonu. Zostaje tam przyjęty ot tak, po prostu. Czy rok studiów filozoficznych to wystarczający bilet wstępu do hermetycznej struktury rzekomych wybrańców bożych? Bohater wkracza do świata, który oferuje mu złudzenia, i stara się zaspokoić swoją potrzebę przynależności, ale widzimy wyraźnie, że cały ten pobyt jest przede wszystkim złudnym antidotum na życiową samotność. Niemniej „Mnich” rości sobie prawa do tego, by zajrzeć gdzieś głębiej. Na pewno nie w duszę swojego bohatera, którego przemiana zaznaczona jest symbolicznie zmianą imienia, a potem pozostajemy już bez kontaktu z nim, bo istotniejsze stają się rozważania filozoficzne natury egzystencjalnej, obrazujące dodatkowo strukturę zakonu jako przestrzeń innego rodzaju myślenia o tym, czym jest wolność wyboru, wolność tak w ogóle, potrzeba przynależności i chęć duchowej ekspiacji.

Tadeusz Bartoś przybliża to, w jaki sposób funkcjonuje zakon na co dzień, ale to funkcjonowanie stara się oddać w szeregu dość patetycznych rozmyślań. Tworzy się gęsta od znaczeń narracja, która jednak nie odsłania nam niczego naprawdę zaskakującego. To wykłady, relacje, analizy i oderwane od dylematów głównego bohatera myśli o tym, czym w sensie ogólnym jest zakon, w jaki sposób niewoli i co skłania ludzi takich jak Jan do zamknięcia się w społeczności charakteryzującej się przecież tymi samymi słabościami, ułomnościami i dramatami, jakie mają miejsce także poza nią. A przecież celem „Mnicha” jest rozpatrzenie i rozpamiętywanie utrat, nie zysków Jana-Benedykta. Bohater uświadamia sobie, że w zakonie jest jeszcze bardziej samotny niż w życiu, z którego się wydobył. Autor usiłuje wskazać momenty zwrotne w jego pojmowaniu zasadności własnej decyzji sprzed lat. Chce zwrócić uwagę na to, z czym mężczyzna nie zgodził się jako katolik i z czym nie zgadza się jako poszukujący odpowiedzi na pytania o to, kim naprawdę jest.

W tym, co przeżywa bohater „Mnicha”, więcej jest takiej chłopięcej formy naiwności i nieokrzesania niż męskiej dojrzałości, która zmusza do tego, by uważnie przyjrzeć się sobie, podjętym decyzjom oraz funkcjonowaniu w rewirze, w którym zasadniczym wymogiem jest ufność w pewien porządek. Tyle że ten porządek jest opresyjny, stawia wymagania, wciąż na nowo każe być w gotowości do kolejnych wyzwań, a jednak… nie daje ani duchowej ekspiacji, ani też poczucia, że jest się częścią czegoś ważnego, niezwykłego. Czegoś w kontakcie z transcendencją, lepszą formą widzenia człowieczeństwa. Duchowość bohatera oraz ludzi z jego otoczenia to duchowość w znacznym stopniu fasadowa. Rozczarowania, których będziemy świadkami, nie są w żaden sposób oryginalne. Tadeusz Bartoś chce opowiedzieć o tym, w co jesteśmy w stanie uwierzyć i czemu zaufać, by zrozumieć jakąś wyjątkową rolę w naszym życiu naznaczonym gorliwą wiarą, ale opowiada jednak historię jakich wiele. Obudowując ją filozofią i niestety dydaktyzmem, nie czyni z niej czegoś niezwykłego. Dlatego ta książka mocno rozczarowuje. Jest zbiorem tez i hipotez, które można wysnuć, nie wnikając tak obsesyjnie w temat pożądania duchowej doskonałości czy gotowości do kompromisów, aby w strukturze zakonu odnaleźć dla siebie jakieś niezwykłe miejsce. Problem polega na tym, że „Mnich” obrazuje dość przewidywalny proces – od euforii, przez nadzieję, po gorzkie rozczarowanie. A to, co opowiada nam o obyczajowości zakonników, wszyscy chyba dobrze wiemy i nie musimy im zaglądać do cel, pod habit czy czytać o podłych intrygach oraz aferach, bo gorzką prawdę o życiu zakonnym demaskował już choćby Ignacy Krasicki i od tego czasu za murami oraz w celach niewiele się w zasadzie mogło zmienić.

Mam wrażenie, że Bartoś proponuje nam serię miniwykładów z elementami powieści obyczajowej, kiedy to jego bohater staje się tym zrozpaczonym własną niemocą mężczyzną z krwi i kości. Rwana struktura książki zbudowana jest na krótkich tekstach – spójnych w obrębie samych siebie, ale niekoniecznie spójnie budujących całość. W dużej mierze „Mnich” to także rzecz hermetyczna, ideologicznie skomplikowana, z przesłaniami tyleż czytelnymi, ile w jakiś sztuczny sposób naznaczonymi metaforyką. To ważny głos o tym, że religia ze swej intymności wydobyła się już dawno, stając się niepokojąco silnym narzędziem ingerencji w życie społeczne, w myślenie polityczne i wartościowanie kwestii dalekich od czegoś intymnego. Na pewno to daje dużą wartość tej książce. W moim odczuciu jednak jest to publikacja nieumiejętnie balansująca między kilkoma gatunkami literackimi, proponująca ich nietuzinkowy synkretyzm, ale jednocześnie wewnętrznie rozbita i w gruncie rzeczy nieprzyciągająca do siebie uwagi. Nie wiem też za bardzo, dla kogo jest ta książka. Stwarza duży dystans do siebie. Nie daje się w sobie odnaleźć, choć chce przed czytelnikiem pokazać kilka swoich twarzy.

2019-04-24

„Szklany las” Cynthia Swanson


Wydawca: Wydawnictwo Kobiece

Data wydania: 24 kwietnia 2019

Liczba stron: 448

Przekład: Przemysław Hejmej

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Rodzinne sekrety

Czytając „Szklany las”, odkrywa się zupełnie inną powieść, niż można byłoby przypuszczać. Swanson bowiem nie napisała klasycznego thrillera czy powieści kryminalnej. Sięgając do czasów drugiej wojny światowej i koncentrując bieżącą narrację na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych minionego stulecia, autorka opowiedziała historię emancypacji i determinacji w walce o wolność, portretując dwa typy kobiet, a także nastolatkę uwięzioną w sieci mrocznych zależności. Dlatego czyta się to z dużym zaskoczeniem oraz fascynacją – amerykańska pisarka stopniowo i umiejętnie zdziera maski z twarzy swoich bohaterów, portretując czasy powojennego prosperity w USA i narastanie nastrojów antykomunistycznych, sygnalizując także problem rasizmu, uwypuklając szowinizm i tworząc intrygującą narrację o złu w pewnej rodzinie przechodzącym fatalnie z pokolenia na pokolenie.

Mieszkająca w Wisconsin Angie uznaje, że los obdarował ją wspaniałym mężem i doskonałym życiem. Naiwna, uwięziona w schematach katolickiego pojmowania świata młoda kobieta nazywana jest przez starszego od niej małżonka Paula aniołem. Angie wie, że czeka ją wspaniała przyszłość, bo zdobyła wszystko, o czym mogłaby marzyć taka kobieta jak ona. Sielankę rodzinną burzy telefon od bratanicy męża. Ruby informuje, że jej ojca znaleziono martwego nieopodal domu, a matka zniknęła, pozostawiając enigmatyczny list. Żona wbrew woli Paula dociera wraz z nim do straumatyzowanej Ruby, a na miejscu zaczyna odkrywać, że zarówno dom rodziny dziewczyny, jak i mąż Angie skrywają wiele tajemnic. Otoczenie, do którego przybywają, wie coś na temat mrocznej przeszłości. Dużo więcej niż młoda żona Paula, która przygląda się małomiasteczkowym zależnościom i stopniowo odkrywa przerażające tajemnice rodziny męża. Poznając je, będzie uświadamiać sobie, kim tak naprawdę sama jest, czego oczekuje od związku i jak chce żyć dalej. Będzie musiała podjąć decyzje, na jakie nie będzie gotowa. Ale przede wszystkim zmuszona będzie ujrzeć swojego męża takim, jaki jest i jaki był naprawdę. A będzie to dla niej najtrudniejsze życiowe doświadczenie…

Mężczyźni u Cynthii Swanson to dość mroczne postacie, o których dowiadujemy się coraz więcej, śledząc ich relacje z otoczeniem. Retrospekcje przedstawiające życie zaginionej matki Ruby odsłaniają nam życiorys niezależnej i silnej kobiety, która znalazła się w sytuacji bez wyjścia, nie mogąc uwolnić się od toksycznego małżeństwa. Angie nie pozna żony brata Paula, ale czytelnicy doskonale zorientują się w motywach postępowania zaginionej kobiety. Dużo szybciej niż główna bohaterka zrozumiemy, jak żyła Silja i jakie mogą być powody jej zniknięcia. Ale autorska uwaga koncentruje się przede wszystkim na wyobcowanej, zamkniętej w sobie nastolatce. Ruby była świadkiem czegoś, o czym nikt nie opowiada. Czegoś, co zaburzyło spokój małej miejscowości. Ale ten spokój został zaburzony już dziewięć lat temu. Wtedy w Stonekill, do którego teraz przybywa z żoną i synkiem, Paul zrobił coś, co miasteczko zapamiętało na zawsze. A jego brat robił rzeczy, których Angie nie będzie mogła pojąć…

„Szklany las” obrazuje dwa rodzaje małżeństw naznaczonych przemocą wobec kobiet. Ta przemoc funkcjonuje w ukryciu, lecz ma się dobrze. Portretowane kobiety nie będą bite, lecz ulegną innym formom opresji. Zostaną zmanipulowane, ale będą gotowe stawić czoła tym manipulacjom. Swanson zestawia ze sobą dwie zupełnie różne kobiece osobowości. Młodziutką dziewczynę z prowincji, którą otoczenie nazywa panienką, choć to matka i żona, kobieta świadoma swojego statusu społecznego i dumna z męża. Obok niej córkę fińskich imigrantów, gotową zawsze brać los w swoje ręce, odważną, stanowczą i inteligentną kobietę sukcesu. Osiągającą ten sukces tak, że jej mąż był w cieniu, ale skrył się tam na własne życzenie. Tych kobiet nic nie łączy, pochodzą z różnych światów oraz środowisk. A jednak powiązań będzie wiele. Łącznikiem między nimi stanie się Ruby, wyjątkowo doświadczona dramatami siedemnastolatka.

„Każdy mężczyzna ma swoje małe brudne tajemnice” – tak twierdzi jedna z bohaterek książki i tę tezę Cynthia Swanson udowodni w sposób bardzo przemyślany. Świetnie stopniowane napięcie powieści uwalnia coraz trudniejsze do zrozumienia i zaakceptowania fakty. Za śmiercią brata skrywa się przerażająca przeszłość Paula. Obok zagubionej w niewiedzy Angie wciąż czujna i pewna siebie Ruby, która wie dużo więcej, niż mogłaby wyobrazić sobie jej młoda ciotka. Świetnie dobrany tytuł mówi także o przestrzeni opresji, z której nie sposób się wydobyć. Ktoś metodycznie i z dużą determinacją kogoś krzywdzi. Ktoś inny walczy o samostanowienie oraz poczucie sensu swojego życia. Ktoś staje wobec zbyt trudnych dla niego zagadek. Ale także przed tajemnicami skrytymi gdzieś w przeszłości.

Swanson z dbałością o detale odtwarza pierwsze po drugiej wojnie światowej dekady życia w USA, obrazując przemiany społeczne w biografiach zwyczajnych bohaterek. A jednak mają one w sobie dużo heroizmu i nietuzinkowości. „Szklany las” to umiejętnie napisana powieść rozwojowa, gdzie rysy charakteru poszczególnych postaci są najpierw delikatnie cieniowane, a potem bezkompromisowo uwypuklane. Lektura o tajemnicach, pośród których skrywają się silne emocje, i o niedopasowaniach. O społecznym pozwoleniu na rozwój wszelkiego rodzaju ekstremizmów myślowych, ale także o tym, jak fasadowa może być rodzinna sielanka, której możemy przyjrzeć się bliżej i przerazić tym, co zobaczymy. Mimo że jest to powieść dość długa, ani na moment nie traci mocy przykuwania uwagi. Zbyt uproszczona dychotomia między cechami płci jest może małym mankamentem tej prozy, ale mimo wszystko nic nie jest u Swanson jednoznaczne. Przemyślana i ciekawa narracja o kobiecej determinacji i męskim demonizmie. O tym, jak wiele traumatyzujących kompromisów zawiera się w imię małżeństwa. Jak zaskakująco mroczny może być jego wewnętrzny obraz. A może to książka o tym, że w relacjach z bliskimi osobami możemy być bardziej nieszczerzy niż w kontaktach z ludźmi dla nas obcymi. Do przemyślenia.

2019-04-22

„Kokon” Joanna Lech


Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 3 kwietnia 2019

Liczba stron: 352

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,99 zł

Tytuł recenzji: Studium przemocy i niemocy

Szanuję i podziwiam dobór problematyki. Opowiedzieć o wyobcowaniu i szykanach w prosty sposób, w którym obiekt tychże wywołuje w obserwatorze atawistyczne współczucie, to generalnie nie jest wielka sztuka. Zdać relację ze studium neurotycznego upodlenia, w którym rozmywa się, stale przecież obecne w bohaterce, poczucie przynależności do czegoś i kogoś, to już rzecz wymagająca odwagi oraz przemyślenia. O ile Joannie Lech nie zabrakło odwagi wraz z bezkompromisowością, o tyle mam wrażenie, że zabrakło głębszych przemyśleń nad strukturą tej książki. „Kokon” w bardzo obrazowy sposób przedstawia szereg ułomności głównej bohaterki niebędącej w stanie dopasować się do środowisk, które ją wykluczają. Obserwujemy także pełne szalonej determinacji próby przywiązania do siebie mężczyzn funkcjonujących tutaj jako symboliczne narzędzia opresji. Nie chcę trywializować, ale wydaje mi się, że Iga zostanie nam w pamięci jako najwięcej wymiotująca postać współczesnej prozy polskiej Z treścią wymiotów bohaterki, a także sposobami ich wydalania zapoznamy się bardzo szczegółowo. Co jeszcze się zapamięta? Przede wszystkim oczekiwanie, aby zrozumieć, ku czemu ta powieść zmierza. „Kokon” męczy nie tylko konstrukcją i przesłaniem. To książka, w której – poza nakreśleniem problemu bez sugerowania jakichkolwiek przyczyn sportretowanych objawów – nic się nie dzieje, wszystko jest statyczne, wciąż na kolejnych stronach czytamy o tym samym i aby zorientować się w problematyce powieści, wystarczy uważna lektura pierwszych kilkudziesięciu stron.

Iga to taki mroczny rewers Marianny z „Maszkarona” Patrycji Pustkowiak. Iga sięga ku autodestrukcji, Pustkowiak portretuje bohaterkę przekładającą swoje lęki i neurozy w bunt wobec otoczenia. Obie autorki starają się zwrócić uwagę na to, co odpycha i oddala od kobiet zmagających się z takimi, a nie innymi deficytami – niemogących zwyczajnie wziąć się w garść, bo nie mają możliwości oraz narzędzi, aby to zrobić. Lech i Pustkowiak enigmatyczne przesłania swoich powieści starają się zatrzeć za pomocą eksperymentów językowych. Joanna Lech radzi sobie chyba lepiej, bo poetyckość książki o najbardziej naturalistycznych objawach zaburzeń osobowości i odżywiania to sztuka, której warto się przyglądać, choć – jak już wspomniałem – podziwiać można przez chwilę. Nie chodzi mi o to, że tak przedstawione bohaterki jak te z „Maszkarona” czy „Kokonu” mają wzbudzać estetyczny niepokój i to w związku z nim odpychać od lektury. Odnoszę wrażenie, że obie książki portretują problemy, nie wchodząc w żadne próby ich diagnozowania. Pozostawiają w niedosycie, ale jednocześnie tworzą na tyle spójne wizerunki antypatycznych kobiet, że są wyraźne. Wyraźna powieść to nie zawsze znaczy dobra powieść. I o tym być może autorki nie pomyślały.

Iga jako dziecko bała się ciemności. Dlaczego? Potrafiła przez kilka miesięcy milczeć. Co było przyczyną? Joanna Lech porzuca choćby próby sygnalizowania problemów już od samego początku tej historii. Opowieści, która w zasadzie nie ma początku ani końca, a pomieszanie perspektyw czasowych potęguje celowy oczywiście chaos. Przyglądamy się kobiecie, dla której opresyjne było właściwie wszystko, z czym się zetknęła. Wydobyła się z domu, w którym matka wciąż na nowo podkreślała jej zbędność i nieprzystosowanie. Ze szkoły, której unikała, bo było to dla niej miejsce wyjątkowo opresyjne. Ze związków z mężczyznami, którzy nigdy nie dawali poczucia bezpieczeństwa. Iga na wiele sposobów doświadcza również przemocy, jest to przemoc systematyczna i destrukcyjna dla niej. Ale najciekawsze jest śledzenie tego, w jaki sposób jej pokłady przenoszą się do wnętrza bohaterki i dlaczego Iga z taką determinacją umie krzywdzić swoje ciało i swój umysł. Nie chce zostawić mężczyzny, który ją upokarza, i nie potrafi funkcjonować w żadnym środowisku, gdzie mogłaby wykazać się kreatywnością, przedsiębiorczością, wziąć odpowiedzialność za swój los. Bierność Igi jest tu wielopoziomowa. Jest prostym mechanizmem samoobrony, który nie jest skuteczny. Jest też sposobem na przetrwanie, ułożenie się ze swoimi neurozami. Choć wspomniane już zwracanie treści żołądka znamionuje wewnętrzny bunt, poczucie wypełnienia obcą treścią. W niej są wszystkie niechciane i brutalne gesty, wszystkie przerażające i deprecjonujące słowa, jakie Iga słyszy. Ale stale jest to tylko odreagowywanie. Nie będziemy mieli możliwości zrozumienia, skąd bierze się piekło bohaterki. Możemy jedynie kroczyć po jego piętrach, obserwować narastające poczucie bycia ofiarą. Bo Iga jest ofiarą, ale składa w ofierze także samą siebie.

Interesująca metafora przepoczwarzania się motyla (choć tytuł funkcjonuje także w innym znaczeniu!) wzbudza kolejny niedosyt, bo nie jest to powieść rozwojowa, a wręcz można powiedzieć, że zjada swój ogon. „Kokon” to ciąg sytuacji i zdarzeń, w którym obserwujemy niedopasowanie głównej bohaterki i jesteśmy świadkami tego, w jaki sposób Iga chce wyartykułować albo pokazać, że czuje, iż nigdy do niczego nie przynależy, a sama dla siebie jest najbardziej toksyczna. Joanna Lech pisze w taki sposób, że żal przeradza się w niechęć, a empatia słabnie, bo widzimy za dużo niewygodnych dla percepcji kontekstów, w których ona sama staje się po prostu irytująca. I choć mamy do czynienia z narratorem wszechwiedzącym, ani na chwilę nie przekraczamy granicy ustalonej w tej powieści na samym początku. To takie trwanie w czytelniczym kokonie. Nie wydobywamy się z niego, nie wyniesiemy z tej książki jakiejś ważnej i istotnej refleksji. Możemy się tylko okopać w irytacji albo wykazać wyjątkową wyrozumiałością.

Problem polega jednak na tym, że ta narracja nie da żadnej ekspiacji – ani bohaterce, ani czytelnikowi, choć chwiejące się trochę w konstrukcyjnych posadach zakończenie chce udowodnić coś innego. Nie znajdzie się w niej nic, co pozwoli realnie zaskoczyć, a tym samym zakorzenić się gdzieś w umyśle, zabrać ze sobą „Kokon” na długo po lekturze. Joanna Lech sprawnie i inteligentnie prowadzi nas przez przestrzenie furii, rozpaczy i bezsilności. Sprawia jednak wrażenie przewodnika z rodzaju tych, których na wycieczkach słuchają tylko najpilniejsi uczniowie. Reszta przygląda się temu, o czym przewodnik opowiada, ale w dużej mierze chciałaby się znaleźć gdzie indziej. Bo to nie jest powieść o labilnej emocjonalnie histeryczce, której mimo niechęci trzeba przyznać moc współczucia, gdyż jest to konieczne i w dobrym tonie. To historia – jak wspomniałem – celowo chaotyczna, ale poziom chaosu i nierozpoznania czytelnego znaczenia może być dużo bardziej zgubny, niż autorka mogła to przewidzieć. Rozczarowanie.

2019-04-19

„Skóra. Witamy uchodźców” Iza Klementowska


Wydawca: Karakter

Data wydania: 10 kwietnia 2019

Liczba stron: 200

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 35 zł

Tytuł recenzji: Wobec inności

Nie znałem Izy Klementowskiej portretującej reportersko rodzime podwórko, ale po lekturze świetnych książek o Portugalii i Mozambiku nie miałem też wątpliwości, że czeka mnie dobra lektura. Taką „Skóra” jest w istocie, ale nasuwa się tu pytanie, które sama autorka przytacza na początku. Chodzi o to, dla kogo ma być ta książka. Czy przeczytają ją ci, którym uchodźca kojarzy się ze strachem? Poznaliby pewnie absurdalną genezę tego strachu. Czy sięgną po nią czytelnicy na co dzień wykazujący się złością i gniewem wobec problemu imigracji? Oni natomiast ujrzeliby, jak zaskakująco nielogicznie układają się w umysłach te odczucia i jak wiele szkody czynią nie tylko samym uchodźcom. A może „Skóra” mogłaby być dobrą lekturą dla wszystkich wyobcowanych w Polsce imigrantów, bo dzięki niej poznają historie tych, którym udało się wydobyć z tego wyobcowania? Mając gdzieś z tyłu głowy myśl o tym, że reportaż przeczytają przede wszystkim ci, którzy znajdą tu po prostu potwierdzenia swoich własnych przemyśleń, liczę jednak na to, że „Skóra” trafi do rąk ludzi będących w stanie dać się przekonać, zmienić zdanie. Służy temu doskonała i przemyślana konstrukcja książki. Klementowska wychodzi od konkretnych życiorysów, a problemy podmiotowo nazywa imionami (że w niektórych przypadkach zmienionymi dla zachowania bezpieczeństwa, to już inny smutny fakt). Potem z każdej tej osobistej opowieści wydobywa refleksje natury ogólnej. „Skóra” ukazuje więc, że trudna sytuacja imigrantów w Polsce zaczyna się od prywatnego dramatu, a potem ten dramat intensyfikowany jest przez to, jak nie umiemy przyjąć inności, różnorodności i jak zaskakująco często jesteśmy pozbawieni zwyczajnej empatii.

Kim my, Polacy, się czujemy, mówiąc, że jesteśmy „u siebie”? Co to znaczy w szerszym znaczeniu i skąd wynika tendencja do budowania granic przestrzeni i mentalności, aby osadzić tam swoje poglądy? Czym są te poglądy? Czy nieufający uchodźcom Polacy nie są aby najbardziej poszkodowani tym, że – jak sugeruje jeden z rozmówców Klementowskiej – nie ufają samym sobie, swoim przekonaniom i wartościom? „Skóra” opowiada o przykrych zderzeniach różnych kultur i mentalności, ale także o serdeczności oraz życzliwości, jakie mogą wydobyć z nas ludzie, którzy przeżyli osobiste dramaty i niekoniecznie chcą się uśmiechać. Podobnie jak Polska niekoniecznie chce wziąć na siebie odpowiedzialność za drugiego człowieka, jeśli określi go mianem innego. Tytułowa skóra to zgrabna metonimia, bo Iza Klementowska nie będzie rozważać tutaj tylko zderzenia inności ze strachem. Pokaże, w jaki sposób reagujemy na kogoś, czyją odmienność rejestruje wzrok, przekazując odpowiednie komunikaty umysłowi. Autorka zbliży nas do ludzkich problemów w wymiarze nie do końca rozumianym w naszym kraju. Albo może jest też tak, że proste odruchy serdeczności gdzieś w sobie stłumiliśmy. Czy naprawdę coś się stało z polską moralnością i umiejętnością współczucia? A może problem barier i antagonizmów leży zupełnie gdzie indziej?

Pewien Sudańczyk musiał nauczyć się szybko uciekać w ojczyźnie. Zatrzymał się w Polsce, ale jego tendencje ucieczkowe nie wygasają i nie wynikają z tego, co warunkowało je w ojczyźnie. Pewien Kurd także ucieka. Przed swą tożsamością, która sprowadzić może na niego śmierć. Muzyk z Palestyny rozgląda się z niepokojem wokół siebie, bo przyszło mu zrozumieć, czym jest polska niegościnność oraz polska pięść pozostawiająca ranę inną niż ta, która się zagoi. Uchodźczyni z Groznego chciałaby spokoju i stabilizacji dla swojej rodziny, ale wie, że w kraju, w którym nie trwa wojna, musi o to stoczyć prywatną batalię. Tych historii jest więcej. Klamrowa kompozycja opowieści o ludziach poszukujących w Polsce stabilizacji jest polifoniczną narracją ważnej sprawy: Klementowska chce pokazać problemy imigrantów jako coś absolutnie uniwersalnego. I przemówić tą prostotą do każdego, kto pielęgnuje w sobie jakąś formę niechęci, potrafi odrzucić czasem najboleśniej, bo po prostu przez obojętność…

Ale „Skóra” opowiada nie tylko o losach uciekinierów. Mocno i zasadniczo punktuje problemy, z jakimi zmagamy się w Polsce – kraju, który karmi się stereotypami, lubi wrastać w wątpliwość i lęk, nie otwiera się i nie pokazuje swojej serdeczności. Jednak Klementowska daleka jest od generalizowania. Podoba mi się to, że spraw, które elektryzują opinię publiczną dzięki medialnym przekłamaniom, autorka nie prezentuje w żaden manipulujący percepcją sposób. Jest rzetelna, obiektywna, ale również stanowcza, bo wie, jak wypunktować i określić zło w relacjach Polaków z uchodźcami. Myślę, że ważnym aspektem tego reportażu jest także zadawanie pytania o to, czym jest w naszym kraju staranie się o status uchodźcy. Kolejnym stygmatem? Proceduralnym piekłem? Stanem zawieszenia w bezradności tak bolesnej jak dramat, od którego każdy uchodźca ucieka?

„Skóra” opowiada o samotności – takiej podwójnej, doświadczanej bardziej intensywnie. Samotności uciekiniera i kogoś, kto próbuje złapać oddech, zatrzymać się, zaakceptować i oswoić swoją nową ojczyznę. Ojczyznę, która potrafi mruczeć złowrogo, ale ma też zupełnie inne, zaskakujące oblicze. Dlatego Klementowska nie buduje tutaj czytelnej opozycji Polacy-uchodźcy. Stara się wejść głębiej we wzajemne relacje. Pokazać, skąd biorą się pewne absurdy, a co warunkuje trudności w porozumieniu. Niekoniecznie jest to nieznajomość języka polskiego występująca u imigrantów. Problem leży gdzieś głębiej. I wyodrębnił się dużo wcześniej. Dlatego Klementowska nie powiela wniosków i spostrzeżeń w temacie antagonizmów, lecz stara się złagodzić napięcie oraz pokazać, że jest pewna wspólna przestrzeń rozmowy na temat problemu postrzegania ludzi innych nazywanych wciąż na nowo obcymi. „Skóra” to dowód serdeczności, gdy myśli się o opisanych prywatnych losach imigrantów, ale przede wszystkim dowód na to, że ważne pytania dotyczącego tego, jak postrzegać uchodźców w naszym kraju, nie są pytaniami stale powracającymi. Są problemami, które wynikają z bieżących zderzeń i konfrontacji. Klementowska chce opowiedzieć o ludziach, którzy cierpią w zetknięciu się ze światem wyjątkowo dla nich niesprawiedliwym. W tym znaczeniu jest to książka dla każdego i o każdym, bo opowiada o trudnej sztuce akceptacji i szacunku dla każdej innej oraz niezrozumiałej formy człowieczeństwa. Dzieli nas niewiele. Są to przede wszystkim podziały w naszych głowach. „Skóra” sporo demaskuje, ale w dużej mierze uwypukla absurdalność lęków i uprzedzeń. Bardzo potrzebna książka!

2019-04-16

„Ludzie. Krótka historia o tym, jak spieprzyliśmy wszystko” Tom Phillips


Wydawca: Albatros

Data wydania: 3 kwietnia 2019

Liczba stron: 320

Przekład: Maria Gębicka-Frąc

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,99 zł

Tytuł recenzji: Ludzkość nie brzmi dumnie

To niebywale zabawna i bardzo smutna rzecz. Tom Phillips – brytyjski dziennikarz i komik – stara się odnaleźć słuszny balans między tym, co śmieszne, a tym, co tragiczne. Wychodzi mu całkiem nieźle. Stosując celowe uproszczenia i formułując dosadne tezy, odwołuje się do naszego rozsądku, ale dobrze wie, że droga doń będzie łatwiejsza wówczas, gdy się podczas niej uśmiechniemy. Dlatego „Ludzie. Krótka historia o tym, jak spieprzyliśmy wszystko” to lektura, którą powinniśmy przyjmować z przymrużeniem oka, ale także książka bardzo poważna. Niepokojąco przejaskrawia pewne kwestie, by dać nam do myślenia o tym, jak działamy oraz co czynimy ze światem i ze sobą na przestrzeni wieków. Phillips we wstępie zaznacza, że ma to być opowieść „(…) o naszym wyjątkowym talencie do zawalania na najróżniejszych frontach”. Jest na pewno wyjątkowo oryginalną próbą ujęcia problemu ludzkiej bezmyślności, chęci dewastacji i jakiejś atawistycznej chyba autodestrukcji, w wyniku której nasze mózgi tak opornie uczą się na błędach, pozwalając historii na mroczne powtórki.

Interesująca jest struktura tej książki. Autor wychodzi od mózgu, analizując jego zdolności do zaprzeczania samemu sobie i pokazując różne schematy oraz uproszczenia, jakie w naprawdę dość idiotyczny sposób wgraliśmy w swój system pojmowania świata i siebie. Potem przechodzi do zjawisk globalnych. Opowiada o tym, jaką krzywdę robiliśmy i robimy środowisku, jak ingerujemy w ekosystemy i jakimi sprawcami katastrof ludzkości staliśmy się, wybierając takich, a nie innych osobników na przywódców. Phillips śledzi także historie wojen i obrazuje w bardzo ciekawy sposób to, ile zła wyrządził światu kolonializm. Pisze również o nowoczesnych technologiach, których użyteczności zaprzeczamy, posługując się nimi w naprawdę fatalny sposób. Krótko mówiąc: człowiek nie brzmi w tej narracji dumnie. Ma jednak możliwość spojrzenia na siebie z dystansu i wyciągnięcia wniosków, kiedy pozna już najbardziej absurdalne strony ludzkich możliwości dewastowania świata.

Myślę, że nie jest to szkic historyczno-socjologiczny, ale konsekwentnie prowadzona narracja rozrywkowa. W tej konwencji łatwiej i może wygodniej opowiedzieć o globalnych problemach ludzkości, nie kreśląc zbyt poważnych analiz, a przecież autor je tworzy, korzysta z wielu materiałów źródłowych i ma ogromną wiedzę na temat tego, co i kiedy ludzkość uczyniła swoją hańbą. „Ludzie. Krótka historia o tym, jak spieprzyliśmy wszystko” to jednak książka skierowana do masowego czytelnika. Inteligentna i umiejętnie trzymająca swoje poczucie humoru w pewnych konwencjonalnych ramach. Jest wiele miejsc, w których Phillips może wykorzystać czarny humor, ale mam wrażenie, że stawia na jakiś wewnętrzny takt i poczucie tego, o jakich klęskach ludzkości można opowiedzieć w taki sposób, by czytelnicy nie poczuli się urażeni. A jednocześnie identyfikowali się z tym, co napisane, nie uznając wskazywanych absurdów i bolączek za przykłady odnoszące się do rzeczywistości innej niż ta, w której żyją i którą rozumieją.

Opowiedzieć na przykład o złu, absurdzie i chaosie każdej wojny trzeba umieć, by nie odwołać się do znanych już narracji i nie powielać wniosków formułowanych nie tylko przez pacyfistów. Phillips przygląda się wojnom jako pochodnym tego, kim się stajemy, jak kreujemy swoją przestrzeń bezpieczeństwa oraz w jaki sposób stwarzamy w sobie poczucie zagrożenia. I przemy ku konfliktowi. Ale przecież to nie tylko opowieść o ludzkich destrukcjach. Bardzo sprytnie przedstawieni jesteśmy jako ci, którzy uważają się w czymś za doskonałych. Potrafimy przecież dać światu wiele dobra. Autor pokazuje jednak, że mimo to jakoś wciąż rujnujemy świat. Albo swoje szanse na to, by odnaleźć w nim pokojowe miejsce do samorozwoju.

Co należy do największych wstydliwych absurdów ludzkości? Czego nie da się objąć rozumem, ale to jednak rozum stał za portretowanymi grzechami? To, że zezwalamy na totalitaryzmy, czy to, że armia pewnego kraju potrafiła wybić na froncie… samą siebie? Czy dowodem na ludzką niedoskonałość są zabawne opowieści o tym, że gdzieś burmistrzem został pies, czy może bardziej chodzi o to, że zupełnie zacierają nam się czasem granice między tym, co absurdalne, a tym, co koniecznie musimy zrobić, aby iść naprzód i kreować tak zwany postęp? Tom Phillips drwi z ludzi, ale czyni to z dużą dozą empatii. Jest przecież jednym z tych, którzy błądzą i wcale im nie jest głupio z powodu popełnianych błędów. Jako autor wydobywa też cenny dystans między tym, co przez człowieka może zostać zrozumiane i zaakceptowane, a tym, co tworzy jakieś aberracje, szaleństwa, niemożliwe do zatrzymania absurdy, w konsekwencji zaś sprowadza destrukcję.

Ciekawa jest kompozycja klamrowa tej książki i jej metaforyka. Lista błędów ludzkości wydobywa się z czegoś zasadniczo prostego i odnosi do faktu, że tracimy kontrolę nad tym, co się z nami dzieje. Intrygujący jest obraz błędów ludzkości, ale także jej jednoczesnej zdolności do regeneracji, powstawania z kolan nawet po największej katastrofie. Czy robimy to tylko po to, aby przygotować grunt pod kolejną? Myślę, że ta opowieść nie tylko dostarczy nietuzinkowej rozrywki, ale przede wszystkim zwróci uwagę na naprawdę wielki potencjał ludzkości. Coś, co zostało przekute w klęski i wstydliwe karty historii tylko dlatego, że pewnych spraw nie umieliśmy nazwać, a potem wytłumaczyć ich innym ludziom. Bo ludzkość jest tu wyjątkowo oryginalnym tworem, stworem, metaforą i bohaterem widmem. Zadumamy się nad tym, jak źle radzimy sobie ze sobą od zawsze, ale jednocześnie damy sobie margines bezpieczeństwa, wycofamy się poza to wszystko. Tyle tylko, że to jednak opowieść o każdym z nas. Żartobliwa konwencja nie zwalnia nas z obowiązku zrozumienia, że to przecież książka o śmierci, poniżeniu, przemocy, bestialstwie, niefrasobliwości, głupocie i zwyczajnie złych okolicznościach, w których zrodziły się jeszcze bardziej złe czyny. Te, za które odpowiedzieliśmy, i te, do których wciąż nie chcemy się przyznać. Inspirująca lektura.

2019-04-13

„Lojalność” Delphine de Vigan


Wydawca: Sonia Draga

Data wydania: 13 marca 2019

Liczba stron: 194

Przekład: Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak

Oprawa: zintegrowana

Cena det.: 32,90 zł

Tytuł recenzji: Przekraczając granice

W jaki sposób konstruujemy swoją tarczę obronną za pomocą relacji szkodliwej dla nas samych, ale dającej nam złudną ochronę? Jak tworzy się relacja podległości i uwarunkowania względem bliskiej osoby nawet wówczas, gdy ta osoba nam szkodzi? Co możemy zrobić, by pomóc drugiemu człowiekowi, gdy jednak ogranicza nas pewna rola społeczna, poza którą nie możemy wyjść? Na te i całą masę innych dramatycznych pytań odpowiada skromna powieść Delphine de Vigan będąca czymś na kształt szkicu socjologicznego i obyczajowego. Dostarczająca kompleksowej wiedzy o swoich bohaterach, ale pozostawiająca w napięciu, a być może także w niedosycie. Świetna, bo mocno i wyraźnie punktująca dramaty, których interpretacja nie jest już wcale taka jednoznaczna. Doskonale dobrany tytuł spaja opowieści francuskiej pisarki i buduje przejmujący obraz tego, co musimy, a co chcemy skrywać przed samymi sobą, ale przede wszystkim przed otaczającym nas światem. Po to, by było bezpiecznie – a jest coraz bardziej niepokojąco…

Hélène bardzo się niepokoi o los jednego ze swoich uczniów. Théo jest zamknięty w sobie, ale na jego twarzy i w sylwetce wypisane są ślady traum, które Hélène chciałaby poznać. Jej wręcz obsesyjne zainteresowanie chłopcem doprowadza do działań niezgodnych z tym, co dyktuje etos nauczycielki. Hélène straci zdolność zdroworozsądkowego działania, ale nie straci czujności względem ucznia. Théo funkcjonuje w trzech opresyjnych światach. Jednym z nich jest szkoła, do której nie jest dopasowany, chce się stamtąd wydostawać najczęściej, jak to możliwe. Druga to dom ojca. A raczej to, co z tego domu pozostało. To przestrzeń tajemnicy, bo Théo musi być kimś więcej niż tylko synem. Kimś więcej niż dwunastoletnim chłopcem, bo kimś obarczonym wyjątkowo bolesnym dramatem. Trzecią przestrzenią jest dom matki. Tam musi zapomnieć o tym, co działo się u ojca, bo mierzy się z innym wymiarem opresji. Apodyktyczna matka szantażuje go emocjonalnie. Théo nie jest w stanie wszystkiego unieść. Dlatego zaprzyjaźnia się z Mathisem, obserwatorem jego codziennych dramatów. Obaj będą korzystać z czegoś, co daje chwilowe zapomnienie. Jednak Théo chciałby zapomnieć o wszystkim i na zawsze. Matka Mathiasa, Cécile, również chce zapomnieć. Między innymi o tym, kim naprawdę jest jej mąż. Krzywo spogląda na przyjaciela swojego syna, ale chłopięca relacja jest dla niej mniej enigmatyczna niż sfera własnych emocji, których nie może uporządkować.

Ten zarys fabularny rozpoczyna zaskakująco sugestywną psychodramę. Różne rodzaje narracji sugerują, że autorka bardziej koncentruje się na kobietach, a los i sfera emocji przeżyć dzieci to coś znajdującego się gdzieś w oddaleniu i będącego jednocześnie zagadką do rozwikłania. Tymczasem widzimy, jak funkcjonuje dziecko z opresyjnym domem, dziecko z narzuconym systemem wartości, dziecko przedwcześnie dorosłe i zmagające się z piętnem odpowiedzialności, na jaką nie jest gotowe. Równie skomplikowany dramat przeżywa nauczycielka zdająca sobie sprawę z systemowej bierności wobec dramatów, które naznaczą jej ucznia na zawsze. Sama mierzy się bowiem z demonami przeszłości i wie, że skrzywdzone dziecko nie zapomni doznanej krzywdy.

Wszystko, co portretuje de Vigan, rozgrywa się w przestrzeni pozbawionego duszy miasta, które umożliwia bohaterom drobne lub większe oszustwa, by nikt nie wiedział, co naprawdę robią i przeżywają. Tkanka miejska służy oczywiście wyolbrzymieniu dramatu wyobcowania. Każda z osób pozostaje w zasadzie sama ze swoimi problemami. Francuska pisarka świetnie obrazuje niepokojące relacje i zależności, które zmuszają do tego, by pozostawać ze swoim smutkiem samotnie. Bo osobność w tej powieści uzależniona jest także od tytułowej, mocno toksycznej lojalności. Delphine de Vigan stawia pytania o granice interwencji, wkraczania w cudze życie i o to, na ile pozwalamy sobie na otrzymanie pomocy. Dzieci i kobiety portretowane w „Lojalności” muszą odpowiedzieć sobie na pytania o to, co im wolno i co jest konieczne, zanim dopuszczą do siebie bliskość drugiego człowieka. Albo postarają się zrozumieć, dlaczego drugi człowiek jest tak bardzo oddalony od nich.

„Lojalność” to także powieść o tym, co się dzieje, kiedy przekraczamy granice ustalone przez społeczeństwo, konwenanse, zasady dobrego wychowania. Wszyscy bohaterowie tej książki znajdują się w jakichś opresyjnych klatkach. Miotają się ze swoimi emocjami, których nie mogą w pełni wyrazić. Męczą z potrzebami, jakich nie można zaspokoić. A wszystko przez konteksty i zbiegi okoliczności. Najbardziej przejmująco zobrazowane są oczywiście dziecięce dramaty, jednak de Vigan nie stawia tutaj czytelnej granicy między tym, w jaki sposób cierpi dziecko, a jak dorosła kobieta. Intrygujące są za to wizerunki mężczyzn – ludzi z drugiego planu, praktycznie niewidocznych, ale oddziałujących na bliskich na tyle mocno, że ci w poczuciu lojalności są gotowi do autodestrukcji, gdyż inne działanie to w ich odczuciu zdrada.

Bardzo dobrze zobrazowane są te momenty, gdy możemy uzyskać wiedzę o bohaterach dużo większą niż ta oferowana nam w narracji. Bardzo klarownie widzimy konteksty sytuacji, których ludzie z „Lojalności” nie mogą ujrzeć jako całości. Kierujący się emocjami i kumulujący w sobie coraz więcej bolesnych doświadczeń wydają się bez kontaktu z samymi sobą, jednak my, czytający, rozumiemy wszystko bardzo dobrze. Delphine de Vigan pozwala sobie po prostu relacjonować, przechodzimy płynnie między jednym a drugim niewyjaśnionym dostatecznie problemem. Ale to niedopowiedzenia są tak ważne i dzięki nim ta historia nabiera dodatkowej wartości. Jesteśmy świadkami kolejnych upadków i takich zbiegów okoliczności, które wymuszają kolejne bolesne konfrontacje z życiem. Chłopiec musi radzić sobie inaczej niż dojrzała kobieta. Łączy ich bezradność, wokół której „Lojalność” nie tyle fantazjuje, ile przede wszystkim zadaje o jej istotę pytania. W którym momencie życia bohaterowie dochodzą do ściany, od której mogą tylko się odbić? Co warunkuje ciąg dramatów, w jakich uczestniczą, i kto jest za te dramaty odpowiedzialny? „Lojalność” to poruszająca powieść o tym, że wiemy o sobie tylko tyle, ile jesteśmy gotowi zdradzić. Bo lojalność nie zawsze gwarantuje poczucie bezpieczeństwa. Jest jednak atawizmem, który sprawia, że życie staje się szczególnie bolesne. I niewiele jest możliwości, aby ten stan zmienić. Zmuszająca do dyskusji krótka powieść o wyjątkowo silnym ładunku emocjonalnym. Świetne obrazy miasta, miejskiego społeczeństwa, dysfunkcji rodzinnych i sposobów ich tuszowania.

2019-04-11

„Sztokholm. Miasto, które tętni ciszą” Katarzyna Tubylewicz


Wydawca: Wielka Litera

Data wydania: 3 kwietnia 2019

Liczba stron: 336

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Być miastem

Odebrałem tę książkę bardzo osobiście. Miałem przyjemność być wśród gości Katarzyny Tubylewicz i mogłem doświadczyć tego, w jaki sposób pokazuje ona Sztokholm przyjezdnym, o czym bardzo czytelnie pisze w swojej książce. Odnoszę wrażenie, że wszystkie markowe przewodniki po szwedzkiej stolicy można wyrzucić do kosza, a zdać się na to, co i jak opowiada Tubylewicz. Bo nie wiem, jak czytelnicy tej książki, ale ja mam zamiar w tym roku wrócić do Sztokholmu. To jedyna nordycka stolica, która potrafi tak obezwładnić swoją różnorodnością i rozkochać w sobie. Choć autorka zaznacza, że to nie jest opowieść o jej prywatnej miłości, widać ją w każdym rozdziale. Tak, wyznanie tego silnego uczucia rozpisane zostało na dwanaście opowieści. Każda frapuje i przykuwa uwagę.

Bo „Sztokholm” to bezpretensjonalna, czuła i pięknie subiektywna opowieść o mieście, które warto zobaczyć nieco inaczej. Ogromne znaczenie ma różnorodność spojrzeń na metropolię, ale także wskazanie tego, jak wiele różnych twarzy ona posiada. Katarzyna Tubylewicz zawsze pisała o Szwecji z szacunkiem i empatią, ale nigdy nie idealizowała jej wizerunku, dopytywała o kwestie trudne lub niewygodne. W takim świetle pokaże także Sztokholm. Niezwykłe miejsce, gdzie skały spotykają się z zimnym morzem, a ludzie otwierają dla siebie właściwie tylko w okresie letnim. Miasto, które domaga się wielu wędrówek i bacznej obserwacji. Zatomizowane, bo mocno podzielone dzielnicami, które się odróżniają. Wymagające, albowiem gotowe opowiedzieć swoją historię na wiele sposobów. My możemy poznać kilka tych historii w książce będącej dodatkowo dowodem silnej więzi emocjonalnej matki i syna. Bo to przewodnik Katarzyny i Daniela Tubylewiczów. Dedykowany komuś, dzięki komu dwadzieścia lat temu rozpoczęła się wspaniała szwedzka przygoda autorki.

„Sztokholm” to dowód na to, że należy być uważnym i nie tracić czujności w rozglądaniu się wokół siebie, bo okazuje się, iż każdy w oswojonej przez siebie przestrzeni może odnaleźć symboliczny domek hobbita, czyli miejsce zaskakujące i utwierdzające w kolorycie otoczenia, którego nigdy nie pozna się do końca. Miejskie wędrówki autorki i jej syna zaowocowały wspaniałą kompilacją intrygujących tekstów i pięknych zdjęć. Oboje oprowadzają po Sztokholmie niespiesznie, w swoim rytmie, z wyczuleniem na detale, wkraczając do miejsc nieujętych w żadnych klasycznych przewodnikach. „Sztokholm” jest zatem przede wszystkim książką, która opowie nam o wrażliwości autorów, ich poczuciu zjednoczenia z najbliższym otoczeniem, ale także o tym, jak odbudowuje się do tego otoczenia zaufanie, bo Katarzyna Tubylewicz dołączy tu rozważania o tym, jak się czuła i co myślała o mieście po ataku terrorystycznym, który zmiótł gdzieś poczucie bezpieczeństwa wielu sztokholmczyków. To opowieść wykazująca, że to, co jest wokół nas, nigdy nie spowszednieje – będzie się rozwijać razem z nami, wzmacniać to przywiązanie i wciąż na nowo dawać do zrozumienia, że wiele jeszcze jest do odkrycia, do pokochania. Podoba mi się mocne zaangażowanie w temat. To chyba najbardziej osobista książka Katarzyny Tubylewicz. Jednocześnie niepozbawiona reporterskiego sznytu, bo autorka nie rezygnuje z rozmów, z których zasłynęła choćby w „Moralistach”. To nie będzie zatem sugerowana wyprawa po mieście ciszy. Pojawią się w niej głosy tych, dzięki którym miasto można lepiej zrozumieć, spoglądając na nie z jeszcze jednej perspektywy. A ujęć Sztokholmu i spojrzeń nań  jest w tej książce, jak wspomniałem, bardzo wiele.

„To opowieść o duszy miasta, o jego mieszkańcach i problemach, które są w rzeczywistości uniwersalne dla wielu krajów i miast”. To zdanie ze wstępu bardzo trafnie prowadzi nas przez dalszy odbiór Sztokholmu oraz jego portretowanie. Interesujące są zwłaszcza te rozdziały, które mówią o wewnętrznych podziałach metropolii. O tym, że status mieszkańców bardzo często odzwierciedlają ich adresy. Położenie miasta sprzyja temu, by tworzyły się i umacniały jego części, które niekoniecznie muszą znaleźć się w kontakcie z centrum. Tubylewicz pokazuje zatem, jaki jest Sztokholm jako całość, ale zabiera nas także na przedmieścia. Bo dusza miasta nie jest czymś jednoznacznym i nie można jej określić, spacerując popularnymi turystycznymi szlakami bądź pływając po szlakach wodnych również wytyczonych przez masową turystykę. Opowiadając o problemach, trudnościach i sztokholmskich antagonizmach, Tubylewicz uniwersalizuje te problemy poprzez różne konteksty. Jedna z jej rozmówczyń zwraca także uwagę na pewną wyższościowość Sztokholmu względem reszty Szwecji. O tym, co tworzy poczucie pewnej wyjątkowości, a może nawet pewien snobizm, ta książka opowie bardzo dokładnie.

To nie jest przewodnik, ale opowieść o tym, co jest pulsem miasta i w jaki sposób na ten puls oddziałują peryferie. Od początku do końca subiektywna – także wówczas, gdy rzeczywiście zaczyna przypominać przewodnik, punktując ulubione miejsca czy muzea autorki. Jest w „Sztokholmie” także gratka dla filologów polskich oraz historyków, ale przede wszystkim ogromna rozpiętość tematyczna rozważań. Niebywałe, że miasto może stać się punktem wyjścia opowieści o sprawach egzystencjalnych, o poczuciu estetyki, prywatnych tęsknotach i oczekiwaniach wobec życia. W tym znaczeniu ta książka to bardziej intymny pamiętnik niż przewodnik. Pięknie skomponowana całość, którą można podzielić na sugestywne części – to tak jak podzielony na części Sztokholm, w którym żyją hipsterzy, bogata klasa wyższa, emigranci zarobkowi, uchodźcy i cała rzesza ludzi, którzy przybyli do Sztokholmu i umieli pokochać to miasto, choć nie zawsze jest to miłość łatwa.

W tej książce ujawnia się przede wszystkim ogromna wrażliwość autorki, ale zdefiniowane zostaje także jej poczucie przywiązania do miejsca. Katarzyna Tubylewicz opowiada siebie przez pryzmat miasta, ale opowiada także miasto poprzez szereg prywatnych asocjacji i ujawnianych tu emocji. Bez narzucania zdania, bez wyraźnego i kategorycznego wskazywania, co trzeba zobaczyć. Okazuje się, że w Sztokholmie niczego nie trzeba poza osobistą chęcią rozejrzenia się nieco szerzej. Sztokholm, najpiękniejsza moim zdaniem stolica Północy, jest wart odkrywania za każdym razem na nowo. To przykuwa do niego uwagę i to spowodowało, że zdecydowałem się zobaczyć go w tym roku ponownie. Absolutnie warto – przeczytać tę książkę i ujrzeć Sztokholm. Zazdroszczę tym, którzy będą to robić po raz pierwszy. Wzruszający i frapujący dowód miłości do miasta. I pewności, że jest się w nim na właściwym miejscu, z właściwymi osobami u boku.

2019-04-09

„Kółko się pani urwało” Jacek Galiński


Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 3 kwietnia 2019

Liczba stron: 352

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 36,99 zł

Tytuł recenzji: Nowe oblicze starości

Czytałem tę powieść dużo wcześniej, jeszcze zanim stała się książką z okładką, przesłaniem, promocją i ceną detaliczną. Bardzo się cieszę, że Jacek Galiński debiutuje, bo „Kółko się pani urwało” to książka nowatorska, inna, świeża, ale przede wszystkim inteligentnie napisana. Niesie w sobie ładunek rozrywkowy, a jednak nie jest do końca narracją mającą służyć tylko relaksowi. Galiński postawił na ciekawą konstrukcję bohaterki. Starość jest przecież niepotrzebna, smutna, przydaje się tylko jako motyw mrocznych, niekiedy wydumanych i sentymentalnych próz. Czasem też do prozatorskich eksperymentów. Tutaj starość jest źródłem witalności i niezwykłości. Dlatego to komedia kryminalna, ale inna, specyficzna. Na rynku kryminałów, gdzie zaczyna już dominować wtórność, ta pozycja będzie się niewątpliwie wybijała. Nie tylko dlatego, że bohaterką i narratorką jest starsza pani – sugestywnie stworzona i dopracowana przez autora postać, której psychologiczna wiarygodność oraz przemyślany światopogląd stanowią cechy wyróżniające. Chodzi o niepowtarzalny klimat całości i nietuzinkową rozrywkę. Ale także o coś innego.

„Kółko się pani urwało” to przecież powieść z ważnym tłem społecznym. Porusza tematykę nieuczciwych praktyk na rynku nieruchomości, związanych z wykupywaniem kamienic i szantażowaniem lokatorów, by je opuścili. Dodatkowo Galiński świetnie portretuje kondycję starszej kobiety w polskich realiach. Zofia jest kimś niezauważalnym, bagatelizowanym, staje się dla społeczeństwa nieważna i niepotrzebna mu. Tę niezauważalność przekuje w swój atut, dzięki któremu uda jej się dokonać demaskacji szajki zajmującej się wymuszaniem na właścicielach kamienic podpisywania zgody na wykup.

Zofia Wilkońska jest najbardziej irytującą bohaterką literacką, z jaką się spotkałem, i jednocześnie postacią, którą darzy się od początku dużą sympatią. Poznajemy ją w chwili, kiedy wraca z zakupów i orientuje się, że ktoś dokonał w jej mieszkaniu włamania połączonego z rabunkiem. Starsza pani wzywa policję, której wytyka niekompetencję i opieszałość, sama zaś wskazuje winnego, lecz nieoczekiwany zbieg okoliczności spowoduje, że podejrzany stanie się denatem, a Zofia zostanie uwikłana w sprawę morderstwa sąsiada. Autor dynamizuje fabułę zaskakującymi zwrotami akcji, ale przede wszystkim dowcipnymi dialogami, w których zderza się sposób postrzegania rzeczywistości przez bohaterkę z tym, jak rzeczywistość wokół funkcjonuje. Zofia jest przekonana o swych racjach i uznaje, że dzisiejszy świat uległ degrengoladzie. Otaczający ją ludzie mają słaby charakter, dopuszczają się niecnych czynów, wszyscy ulegli społecznej znieczulicy i nikt nie traktuje Zofii podmiotowo. Ona sama postanawia wziąć sprawy w swoje ręce, gdy dowiaduje się, że pewni nieuczciwi adwokaci podejmują próbę wykupienia starej kamienicy na warszawskiej Woli. Starej kamienicy, do której bohaterka ma prawo własności po mężu, wspominanym dość enigmatycznie wojskowym, z którego brakiem kobieta wciąż nie może się pogodzić. Ciąg zaskakujących wydarzeń pokazuje niezwykłą determinację, ale też poczucie sensu walki o własną godność. Czasem bezpardonowej, ale zawsze koniecznej. Zofia doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jeśli sama się o siebie nie zatroszczy, nie zrobi tego nikt z jej otoczenia. Samotna trochę w sensie egzystencjalnym, jest buntowniczką z siłą gromady – tej sile nadaje odpowiedni wyraz i ta siła właśnie jest motorem dynamicznych zdarzeń w „Kółko się pani urwało”.

Jacek Galiński w szeregu zaskakujących sytuacji pokazuje, że starsza, nieporadna pani pokona największe nawet niebezpieczeństwo. Ta potęga osobowości ujawniana jest stopniowo. Autor nie chce odsłonić od razu wszystkich kart, ale nie zwleka też z ich odkrywaniem, bo dba o wyrazistą dynamikę fabuły. Zofia na początku zmaga się z bolącym biodrem, nadciśnieniem, niedosłyszy i ogólnie sprawia wrażenie wycofanej, gotowej jedynie ironicznie komentować to, co widzi. Okazuje się, że może jednak wpłynąć na rzeczywistość: pomoże policjantom w śledztwie, przetrwa trudne chwile w zaskakującej dla siebie roli, inteligentnie opracuje intrygę mającą na celu demaskację działań wspomnianych wyżej adwokatów. Nie będzie jednak świadoma tego, kto stoi za wszystkimi opresyjnymi dla niej działaniami. Niespodziewane zakończenie powieści poprzedzone będzie wieloma sensacyjnymi scenami, w których bezkompromisowość starszej pani zderzy się ze światem, gdzie panują mroczne prawa zdobyczy. Zofia staje się świadoma swojej siły i przeżywa momenty, w których dociera do niej, że tak naprawdę dopiero teraz czuje, czym jest życiowa adrenalina. Mając poczucie, że w życiu nie zrobiła nic społecznie ważnego poza pracą w szkole, postanawia samodzielnie podjąć się działań, które ją przerastają. W tym znaczeniu jest ciekawą bohaterką dynamiczną, ale podkreśla też autorskie przekonanie o tym, że wiek i status życiowy nie determinują tego, w jaki sposób człowiek ma żyć. Galiński tworzy bohaterkę, która ma zaprzeczyć stereotypom, ale także taką, która zmuszona będzie do bezwzględnej konfrontacji z tym, jakie role i oczekiwania narzuca jej życie. Okaże się, że jest z czym i o co walczyć.

„Kółko się pani urwało” to tragikomiczna opowieść o podkreślanej już przemianie, ale także książka będąca fantazją o tym, jak duży wpływ możemy mieć na zbiegi okoliczności wokół nas. Mimo dynamiki jest w powieści coś bardzo stałego. Stała pozostaje konstrukcja psychiczna bohaterki – jej poglądy na określone sprawy są wciąż te same, spójnie postrzega świat wokół i wie, że z każdej sytuacji należy wydobyć coś dla siebie. I tutaj autor konsekwentnie puszcza oko do czytelnika, bo jego irytująca postać jest jednocześnie postacią godną podziwu. Niejednoznaczność w jej ocenie czyni z Zofii rewelacyjny spiritus movens powieści, która bez niej nie miałaby ani tej energii, ani też specyficznego klimatu. Właściwie nie byłoby żadnej opowieści. Jacek Galiński proponuje nam narrację, której lekkość łączy jednocześnie z ważną tematyką społeczną. „Kółko się pani urwało” to nie tylko porcja dobrej rozrywki. To całkiem sprawnie zorganizowany świat przedstawiony, w którym nie ma miejsca na przypadek. Świat kobiety decydującej się na wzięcie odpowiedzialności za wszystko, co ją spotyka. I wymierzanie własnej sprawiedliwości. Dowcipna i nietuzinkowa powieść, która znajdzie na pewno szerokie grono zwolenników. Myślę, że to także zapowiedź kolejnych niebanalnych pomysłów Jacka Galińskiego, który – tak zakładam – na jednej tak udanej książce nie poprzestanie.