2014-02-27

"Dom włóczęgi" Mariusz Wilk

Wydawca: Noir sur Blanc

Data wydania: 13 lutego 2014

Liczba stron: 200

Oprawa: miękka lakierowana ze skrzydełkami

Cena det: 30 zł

Tytuł recenzji: Inne perspektywy?

Mariusz Wilk oddaje do naszych rąk kolejną część swego dziennika-opowieści z Północy. Którą? Liczą zapewne zafascynowani. Ja liczyłem na lekturę, która będzie mnie prowadzić w jakimś kierunku i niestety się zawiodłem.  "(...) Dowłóczyłem się do wieku, w którym już nie powinno się zbytnio poruszać". Wilk pisze tak, jakby nie mógł się zdecydować, czy nadal odbywa swe podróże w każdym możliwym wymiarze i znaczeniu, czy też gotowy jest do tego, by osiąść ze świadomością bycia "papą" i światem widzianym oczyma ukochanej córki Martuszy. Ruch, stagnacja, rozważania o wędrowaniu i o zatrzymywaniu czasu. Historia taka jak u ukochanego Sebalda, który tworzył narracje bez początku i końca. W "Domu włóczęgi" nie widzę przede wszystkim celowości pisania. Rozmywa mi się punkt wyjścia i sposób zamknięcia refleksji. Cel pisania Wilka staje się niejasny. Trudno orzec, ku czemu to pisanie zmierza. Ma urok i bywa piękne, choć częściej męczy patosem i rozważaniem wciąż na nowo czegoś, czemu szuka się kolejnego dna, błądząc i nęcąc, ale w gruncie rzeczy zniechęcając.

W tej książce Wilk stawia wyraźny znak równości. "Dom włóczęgi i jego świat to jedno". Doświadczenia zdobywane w czasie i przestrzeni próbują być w tej drugiej w jakiś symboliczny sposób zamknięte. Nie jest to do końca jasne.  Otrzymujemy zapis prywatnej filozofii podążania ku czemuś, ku czemu nie trzeba w gruncie rzeczy zdążać. Czesław Miłosz przed laty pochwalił Mariusza Wilka za samowiedzę językową. Autor stara się dać temu dowód, skłaniając się ku refleksji, iż idzie za tym w parze samowiedza w sensie ogólnym. Bo zaskoczyć może już tylko świat widziany oczyma Martuszy. Tylko ona nazywa rzeczy na nowo i rzeczywistość określa w sposób, w jaki jej ojciec jeszcze tego nie robił. Mariusz Wilk zmierza do swego domu - duchowo, mentalnie, metrykalnie w pewien sposób, ale przede wszystkim znajduje stałość i pewność tego, co dotychczas wydawało się ulotne. I to jest piękne, urocze nawet oraz inspirujące. Nie do końca jednak czytelne i niepotrzebnie zagmatwane. Dobrze, że obok Karelia, relacje z życia codziennego, rozpuszczający się lód, zbawcza osoka, błękity czasu białych nocy czy ekologiczne komary. O tym czyta się z większym zainteresowaniem niż o stanie mądrości uma, o pranie, życiowej tropie czy kontemplacji czasu w bezczasie.

Mariusz Wilk wyjaśnia, że naprawdę włóczy się dopiero wtedy, kiedy opisuje drogę, po której podąża. W tej części swego dziennika zatrzymuje się nie tylko w sensie dosłownym. Baczniej może i uważniej sięga do znanych już lektur. Rozważa myśli znanych twórców w kontekście ich życiorysu. O ile niczego nie odkrywa, snując rozważania o trudnej dla Gombrowicza za jego życia polskości, o tyle zaskakuje intymnym kontaktem z prozą wspomnianego Sebalda, który mierzy i nazywa czas. Jest też Czapski i rozważania o istocie oraz roli ostatnich lat. Wilk lata odlicza, bo wie, że to czas zmierzający ku nieistnieniu. Prawdziwe życie odsłania grozę nonsensu, skoro kończy się coś, do czego jeszcze nie można było dojrzeć, czego nie można było zaznać świadomie. Zatrzymanie się ma wymiar symboliczny i jest sposobem na to, by rozpocząć inną niż dotychczasowa wędrówkę; bardziej intensywną, w głąb samego siebie. Odważną i świadomą, więc odmienną od dotychczasowych - włóczęgę nastawioną na to, by chłonąć. Czas zrozumieć. Miejsce dla siebie jako ojca i miejsce dla człowieka, który rozważa, czym jest dotychczas przez niego przemierzona przestrzeń i jakie są jej granice. Tu, w domu, w czterech ścianach, z córką u boku, pięknem okolicy i czasem, którego mimo wszystko nie da się zatrzymać, by mieć choć na chwilę coś na własność z tego bycia w miejscu, w roli, w spokoju.

Przemijanie odbija się na kartach "Domu włóczęgi" różnorako i niepokojąco. Wilk pisze o ludziach z otoczenia, którzy odchodzą na jego oczach. A to przecież właśnie w tych minionych już życiorysach kryło się prawdziwe, uczciwie przeżyte życie. I mądrość, jaką zmarli zabierają. Ci obok są jeszcze, ale też odejdą. Niezwykła baba Kława. Przyjaciel Jura Naumow. Wśród bliskich rozważania o upływie czasu i o tym, co jeszcze powinno się zrobić. Co zobaczyć. Co przeczytać. Nad czym się zastanowić i jak w zastanowieniu tym tłumaczyć świat na nowo małej dziewczynce, która nie ma nic wspólnego z tym, co było i co przecież nie minęło naprawdę...

Wilk czyta Ceesa Nootebooma i przy nim snuje rozważania nad tytułowym problemem - bo zapewne to określenie może być problematyczne. Autor "Utraconego raju" przez czterdzieści lat powracał latem na Minorkę, gdzie dom czekał na niego niezmienny; w nim tłoczyły się wrażenia całego roku i każda myśl, jaka zmieniła właściciela domu. Miejsce pozostało niezmienne. Stałe. Wspominany filozof włóczęgi Bouvier też miał dom. Przy nim fotografuje się Mariusz Wilk i tę właśnie fotografię dołącza nam do najnowszego tomu północnego dziennika. Książki na pewno inspirującej, jeśli czytana jest fragmentarycznie. Całościowo - choć w dużym stopniu wiarygodna - mimo wszystko jakoś odpycha. Tak jak peany na cześć "Kronosa" czy niektóre nadużywane rusycyzmy - upierdliwców, którzy na to utyskują, autor przepędza od lektury już w pierwszym przypisie.

Ja chciałem mimo wszystko w tę opowieść wejść całkowicie. Zrozumieć istotę domu włóczęgi. Otrzymałem zbyt wiele, dość chaotycznie i w gruncie rzeczy nie jestem przekonany, czy to podążanie ku samowiedzy czy w niejasnościach się zatracanie...

2014-02-25

"Kiedyś o tym miejscu napiszę" Binyavanga Wainaina

Wydawca: Karakter

Data wydania: 19 lutego 2014

Liczba stron: 368

Tłumacz: Marcin Michalski

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 39 zł

Tytuł recenzji: Dojrzewanie do Afryki

Kenneth Binyavanga Wainaina. Oba imiona i nazwisko to znaczące ślady. Punkty, w których łączy się pewna tożsamość. Bo to książka o świadomej afrykańskiej tożsamości. Wspomnienia człowieka, który jest dumny z bycia mieszkańcem Afryki i udowadnia, że można się nim stawać bardzo różnorodnie, fascynująco. Wainaina spisuje wspomnienia, aby przekonać wszystkich, iż prawdziwi Afrykanie to nie ci, dla których grał Band Aid Geldofa. Tacy, co "(...) nie potrafią mówić, nie mają marzeń, dzielą resztki z sępami". Bzdura! Książka ta to błyskotliwe i brawurowe świadectwo dorastania na kontynencie, który iskrzy, dojrzewa, modernizuje się i wciąż staje na nowo. Bo Afryka to nie safari, głodujące dzieci, zacofane kraje i izolacja światowa. To stan duchowy, specyficzna mentalność, trudna miłość i kwitnące wciąż na nowo miejsce, jakiego nikt nie chce odkryć, bo wielu polubiło stereotypy, gdyż z nimi wygodniej. Opowieść Wainainy nie ma być ani wygodna, ani politycznie poprawna, ani stonowana. Jest dynamiczna. Fascynująca. Wieloznaczna i odkrywcza.

Autor jest Kenijczykiem, ale jego matka pochodzi z Ugandy. To kraj gdzieś obok stabilnej przez lata Kenii, który został złamany jak noga pewnej Beatrice i nie może się zrastać, bo blokuje go furia, gniew, niesprawiedliwość i przemoc. Do tej Ugandy, wydającej się w latach dziewięćdziesiątych minionego wieku krajem stabilniejszym niż Kenia  (przez lata ciesząca się opinią wyspy spokoju w oceanie przelewanej u jej sąsiadów krwi), Wainaina przybywa na spotkanie rodzinne. To nie jest wielkomiejska Uganda Kampali. To jej prowincja. Miejsce, w którym stykają się granice z Kongo i Rwandą. Miejsce, w jakim matka dorastała i z jakiego taka, a nie inna wyrosła. Dojrzewający syn bacznie przygląda się spotkaniu rodzinnemu. Wtedy też podejmuje decyzję, że kiedyś o tym miejscu napisze. I napisał. Dynamicznie, świeżo i przekonująco. O Afryce rodzinnej, o tej noszonej w sercu i o afrykańskiej mentalności. O przynależności - do kontynentu, kraju, plemienia. O byciu u siebie i w zgodzie ze sobą. Świetnie napisał i doskonale się to czyta. Bo to Afryka, która wiecznie żywa odkrywa przed nami barwy, o jakich nie mieliśmy pojęcia.

Zapiski rozpoczynają się znaczącym wspomnieniem. "Ja mam lat siedem i wciąż jeszcze nie rozumiem, czego wszyscy najwyraźniej wiedzą, co robią i dlaczego to robią". Wainaina przez całe życie uważnie przygląda się ludziom z najbliższego otoczenia, by potem odnaleźć ich ślad w innych - nie tylko Kenijczykach. Ta książka jest świadectwem głęboko humanistycznej zadumy nad tym, co autor werbalizuje, wspominając 1978 rok, początek świadomego życia i dorastania do wiedzy o tym, kim jest i skąd pochodzi. Kiedy w 1990 roku upada kenijski system edukacji, Wainaina rusza na studia w RPA. Tam poznaje inną, nowoczesną Afrykę. Po uwolnieniu Mandeli i uczynieniu z niego prezydenta kenijski emigrant przygląda się południowoafrykańskiemu smakowaniu kapitalizmu i różnorodności. Pije, słucha buntowniczej muzyki, w "odczerniającym" się pokoleniu, w którym zacznie się walka o równouprawnienie czarnoskórych, Wainaina dojrzewa do świadomego pisania. Bo o pisaniu, jego potrzebie, celowości i konieczności jest także ta książka. Pamiętnik kogoś, kto najpierw zachłannie czyta, a potem sam zbliża się ze słowem na tyle, by opisywać wszelkie zaznawane w Afryce stany, dzięki którym czuje rytm kontynentu, jaki pulsuje wokół niego i w nim samym, pod skórą i w myślach.

Wainaina o pisarstwie mówi następująco: "Czasami chciałbym przestać pisać, bo nie mogę znieść myśli, że kiedyś pisanie mogłoby mnie opuścić. Czasami wydaje mi się, że wolałbym je rzucić, zanim całkiem mną zawładnie. Ale przestać nie mogę". Pisze i odczuwa jak Afrykanin postmodernistyczny - taką definicję wykuwa podczas wizyty w Nigerii, gdzie uświadamia sobie, że jego rolą jako pisarza i Afrykanina świadomego jest dostrzeganie wszelkiej afrykańskiej wielości i widzenie w tym czegoś spójnego. Nie jest łatwo być z Afryki i nie jest łatwo pokochać tę Afrykę ze wszystkim, co utrudniało i utrudnia jej rozwój. Dużo trudniej jest jednak zwracać uwagę na te szczegóły, dzięki którym kontynent ten jawi się jako atrakcyjny, świeży, wciąż na nowo podnoszący się z klęsk i wciąż dzielnie afirmujący swą odrębność, bez proszenia się o łaskę zainteresowania tak zwanego cywilizowanego świata. Wainaina posługuje się językiem bardzo ekspresyjnym i jednocześnie pełnym siły, z jaką o głosie Afryki, o jej wnętrzu i o potrzebie doskonalenia się i rozwoju nikt nie ośmiela się mówić. Jest genialnie autoironiczny. Analizuje, dywaguje, rozmyśla. Bacznie przygląda się różnym obliczom swojego kontynentu, słucha ludzi, obserwuje miejsca. Widzi potencjał w Afryce, o jakiej nie rozmawia się, nie myśli, nie bierze pod uwagę rytmu życia tego kontynentu. Bo o rytmie też jest przecież mowa; nieprzypadkowo muzyka jest wyraźnym tłem wielu rozważań i nie mam tu na myśli częstych odniesień do dokonań Michaela Jacksona, Lionela Richie czy Brendy Fassi. To też książka o umiejętnym stawianiu pytań, nie zawsze z koniecznością odpowiedzi na nie.

Młody Wainaina rozmyśla nad znaczeniem zwrotu "pić się chce". Czy to jakiś imperatyw? Co stoi za tym stwierdzeniem? Jak je rozumieć i czy da się zrozumieć w sposób pełny? Czy te słowa oddają w pełni prawdziwość kontekstu, w jakich są wypowiadane? Oddają prawdę o miejscu, gdzie padają i wyjaśniają zasady działania tego świata? Myślę, że ta opowieść to nie tyle rozprawa ze stereotypami Afryki biednej, pokrzywdzonej i zacofanej, co przede wszystkim próba przedefiniowania kilku pojęć, jakie mają znaczenie dla samych Afrykańczyków. "Kiedyś o tym miejscu napiszę" to opowieść spisana ze swadą, zaangażowaniem i bardzo inteligentna książka dla wszystkich otwartych na znaki zapytania. I na różnorodność. Nie tylko tę afrykańską. 

2014-02-22

"Guguły" Wioletta Grzegorzewska

Wydawca: Czarne

Data wydania: 10 lutego 2014

Liczba stron: 120

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 29,90 zł

Tytuł recenzji: O dojrzewaniu

My, ludzie XXI wieku, coraz częściej jesteśmy nomadami. Przemieszczanie się jest równie zauważalne, co rozwój nowoczesnych technologii informatycznych, dzięki którym mamy dostęp wszędzie i do wszystkiego. Wielu tworzy sobie filozofie podróży, by jakoś znieść ten uporczywy przymus przenoszenia się, w którym zapomina się powoli o tym, gdzie był początek i skąd się wyruszyło. "Guguły" opowiadają o konkretnym miejscu i czasie, z którego zrodziła się tożsamość i gdzie wszystko zatrzymało się, nie dojrzało do końca, pozostało w jakimś stanie niepełnym, niejasnym. Guguły to niedojrzałe owoce, a opowiadania Wioletty Grzegorzewskiej to dojrzałe bardzo teksty o niedojrzałości w kilku możliwych znaczeniach. Osadzone geograficznie tam, gdzie "Miedza" Andrzeja Muszyńskiego, który przekornie przecież żali się na okładce, że Grzegorzewska ukradła - może to, czego jemu nie udało się opisać na prowincji gdzieś w okolicach Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Przecież Hektary Grzegorzewskiej to też takie miejsce, w którym Muszyński nieco później dojrzewał. Oboje napisali książki o świecie zatrzymanym. O jego oglądaniu, słuchaniu, smakowaniu i doświadczaniu.

Mała Loletka urodziła się wszystkiemu wbrew, bo miała śmiałość pchać się na świat podczas ciężkiej pracy swej matki ku chwale komunizmu. Zaczęła się rodzić na mrozie za betoniarką, a urodziła się naprawdę wówczas, gdy poznała otaczający ją świat - wieś naznaczoną piętnem szarych czasów, ale barwną kolorami religijnych fetyszy, świata przyrody, regionalnych bajań i silnych relacji międzyludzkich, które tworzyły miejsce razem z przedmiotami, zwierzętami, zjawiskami atmosferycznymi, zapachami i smakami różnorodnymi, dziś już zapomnianymi. Hektary są imago mundi poza wszystkim i wobec wszystkiego; miejsce stałości, zakorzenienia, stamtąd można się wyrwać, ale ostatecznie nie warto. Zatrzymany jest nie tylko czas, w którym Grzegorzewska z Loletki stawała się Wiolą, a potem świadomą siebie Wiolettą, wrośniętą w świat, który zakończył się zbyt szybko dla jej ojca. "Guguły" zatrzymują wrażenia i doznania - są niepełne, niezrozumiałe wtedy, w pewnym stopniu nieświadome. Nazwane po latach snują opowieści o dojrzewaniu. Takie, które w swych wieloznacznych zakończeniach budują pewne napięcie i wywołują niepewność. Bo, to co minęło, utrwalone jest jako czas stawania się świadomym człowiekiem. Świadomym faktu, czym są Hektary, co je tworzy i dlaczego na zawsze pozostają w pamięci.

Wspomniana już postać ojca to jedna z najbarwniejszych w niezwykłej galerii postaci, jakie poznajemy na kartach opowiadań Grzegorzewskiej. Ateista, być może wierzy tak naprawdę tylko partii. Walczy o uwagę z żoną oddającą hołd obrazowi Maryjki. Dusza wędrowca, dusza niepokorna - z dziada pradziada Cygan usidlony przez wieś, w jakiej pozostawać chce być może tylko na chwilę. Ojciec wyprawia zwierzęta, preparuje je i przez to jest specyficznym demiurgiem - ze śmierci rodzi do życia coś, co powstaje dzięki jego mrówczej pracy, jaką mała Wiola pamięta doskonale. Padlina w domu, klej, ałun i watolina. Koraliki zamiast oczu i dumnie wypięte piersi martwych ptaków, które zaczynają żyć innym życiem. Ojciec z lekko zachwianym jestestwem w poniedziałkowe poranki i dorosły mężczyzna, który nie czuje się dojrzały; za wcześnie odchodzi, zbyt wiele tajemnic ze sobą zabiera, za mało był tuż obok, choć przecież zawsze nadal obecny, pięćdziesięcioletni chłopiec przedwcześnie zabrany przez śmierć...

Córka wyraża swą miłość inaczej, nie wprost. Innego postrzegania świata nauczył ją kiedyś czarny kot. To dzięki niemu ujrzała, że granicami tego, co wokół, mogą być dźwięki, światła i żywioły. W nich zanurzona więc będzie specyficzna wrażliwość narratorki, która potrafi odczuć pulsowanie drewna, jakie opowiada jej własne historie. O czym są historie Grzegorzewskiej? O tym, co się podejrzało, zobaczyło, czemu się przysłuchało i co wprawiło w zdziwienie. To są takie niepowtarzalne opowieści o tym, z czym się wiąże dorastanie, o naiwnym podziwianiu świata i poczuciu przynależności do swego miejsca. Gdzieś pod niebem podziurawionym jak wieczko słoika na chrabąszcze, wśród zapachów burzy, smaku ziaren maku, wśród czegoś już na pewno w jakimś stopniu utraconego, ale i wśród bodźców, od jakich nigdy nie jest się wolnym.

Dojrzewanie bohaterki opowiadań idzie w parze z podglądaniem czasu - on sobie gdzieś obok płynie, w Hektarach czas jest jakby inny i wyznaczany w specyficznym rytmie. Jest także erotyzm, subtelnie zarysowany, wyraźnie jednak obecny w niektórych tekstach. Podglądanie krawcowej, ukraińska koleżanka w wannie, zbyt śmiałe palce Lejbosia - wielbiciela butaprenu. Mamy w końcu obok wszechobecnego witalizmu także gorzkie doświadczenie śmierci. Jest miejsce, z którego nie można odejść, bo w ostatnim opowiadaniu Wiola nie podejmie ryzyka wyruszenia w świat. Będą zatem "Guguły" hołdem dla miejsca, które w jakiekolwiek kolejnej wędrówce życiowej zabiera się ze sobą. Ten niedojrzały świat, który wciąż się stawał, ma swoje miejsce w sercu, gdzie nadal jest miejsce na to, by nie stał się pełny, nie został do końca wyjaśniony i do końca oswojony.

Piękne są opowieści Grzegorzewskiej; subtelne, zabawne, melancholijne i urokliwe, bo świeże - choć przecież z przeszłości wzięte. Posłuchamy babskiego gadania przy ajerkoniaku. Poznamy historię dziadka, który migał się od artystycznych występów. Opowieść o obrazie Moskwy i o tym, dlaczego Wiola musiała pożegnać się ze szkolnym kółkiem plastycznym. Pojedziemy porannym pekaesem z wiejskimi dobrami dla mieszkańców okolicznego Myszkowa. Posłuchamy kolejowej opowieści bachora czarownicy. Wejdziemy w świat, w którym reglamentowany jest prąd, wielbione wizerunki Maryi, gdzie zbiera się złom w szkolnym konkursie i gdzie toczy się życie gdzieś obok posążków Jezusa, pracy w polu, biesiad alkoholowych oraz relacji nieskażonych piętnem udawania. Mają je na twarzy ci obcy przybywający do wsi, ważni towarzysze z nieszczerymi uśmiechami. Ale i oni potrafią wybawić z odmrożenia stóp, więc nic nie jest jednoznacznie złe lub dobre, choć przecież opisywane czasy do bajkowych nie należały. To, co "Guguły" na pewno oddają, to dziecięca wrażliwość na wszystkie bodźce, których oddziaływanie jest wieczne, bo pozwalają dojrzewać wciąż na nowo.

2014-02-20

"Układ nerwowy" Agnieszka Gil

Wydawca: Nasza Księgarnia

Data wydania: 28 stycznia 2014

Liczba stron: 400

Oprawa: miękka

Cena det: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Wokół uzależnienia

Książek poruszających problem alkoholizmu jest wciąż niewiele i nie wszystkie są wyraźne. W ubiegłym roku wznowiono świetną paradokumentalną powieść Caroline Knapp o kobiecym alkoholizmie ("Picie. Opowieść o miłości"). Od tamtej pory nic szczególnego. W chwili, kiedy tłumy okupują kino, odkrywając  w ekranizacji wydane przez laty "Pod Mocnym Aniołem" Jerzego Pilcha, ukazuje się książka Agnieszki Gil - zdystansowanej do swojego bohatera-alkoholika i skupiającej się na dramacie jego żony; problemie współuzależnienia, który rzutuje na ludzkie życie równie dramatycznie, co uciekanie od problemów w kierunku napojów procentowych.

Ukazanie problemu alkoholika, który nie radzi sobie z nałogiem jest formalnie stosunkowo proste i można obyć się bez psychologicznej głębi czy wrażliwości na niuanse, a i tak uda się stworzyć prozę alkoholową, która jest mroczna, posępna i bezlitośnie punktuje problematykę uzależnienia. Dużo trudniej oddać dramat ludzi z otoczenia alkoholików. Tutaj drążące od wewnątrz problemy nie są już tak czytelne. Motywacje w działaniu nie do końca jasne. Pojawiające się emocje trudne do zwerbalizowania i dodatkowo niemożliwe do opowiedzenia, bo współuzależnieni sami uczą się nazywać to, co czują. "Układ nerwowy" to odważna próba ukazania skomplikowanego dramatu osoby z najbliższego otoczenia alkoholika. Kobiety, która musi przejść trudną drogę zrozumienia przede wszystkim samej siebie i wzięcia odpowiedzialności za swój lęk, ból, rozczarowanie, często strach i bezradność. Agnieszka Gil diagnozuje problem i zarysowuje, w jaki sposób się rodzi. Napisała książkę, która będzie mieć znaczenie terapeutyczne dla wielu czytających. Problem jest tylko jeden. Można pytać, o czym jest książka i tu warto powiedzieć wiele i dobrze, ale można również zapytać o to, w jaki sposób jest napisana. W tym przypadku powodów do tego, by zwrócić uwagę na tę pozycję może nie być zbyt dużo...

Magdalena początkowo jawi się jako kobieta bez właściwości. Wzorowa matka dziewczynki, oddana mężowi, doskonale zorganizowana gospodyni domowa, pedantka, prostoduszna, mocno naiwna i bez celu w życiu. Nie można celem nazwać jej codziennej egzystencji; Magdalena może generalnie leżeć i pachnieć, nie musi pracować, nie ma innych obowiązków niż kompulsywne pucowanie czystego mieszkania i gotowanie dla męża oraz córki. Jest dumna z tego, że mąż - prezes dobrze zarabiającej fabryki zabawek - utrzymuje ją i Gabrysię, nie zmuszając do wysiłku pracy zarobkowej ani właściwie do żadnego wysiłku, bo największym trudem Magdaleny są obowiązkowe telefony do teściowej w celu podtrzymania kontaktu, na jaki ani ona, ani matka Szymona nie mają naprawdę ochoty.

Bohaterka Agnieszki Gil uchroniła się przez złem i bezwzględnością świata. Hołduje prostym wartościom. Chce być dobrą żoną i matką. Poza szydełkowaniem nie ma w zasadzie żadnej innej pasji. Bezwiednie przemyka przez kolejne dni i miesiące. Chce stworzyć dom idealny. A na jej pożyciu małżeńskim zaczynają się pojawiać rysy. Coraz wyraźniejsze, coraz bardziej bolesne. Szymon nie jest wzorowym mężem, który ciągle zapracowany, stale myśli o tym, by żonie i córce było dobrze. Szymon jest alkoholikiem i do perfekcji przez lata doprowadził manipulację Magdaleną tak, by jego problem był problemem w zasadzie niezauważalnym. Do momentu pojawiania się wspomnianych rys.

Pierwsza to wyraźna izolacja męża, który zabiera żonę z córką na wakacje w odludne miejsce i powoduje, iż Magdalena czuje się tam wyobcowana nie dlatego, że daleko im do cywilizacji. Druga pojawia się w momencie coraz częstszych i coraz bardziej perfidnych kłamstw. Ona widzi świat po swojemu, on w zupełnie inny, pijacki sposób. Kolejną rysą są rozpaczliwe działania Magdaleny, które pogrążają ją samą - to bowiem bezustanna chęć kontroli tego, co mąż robi i kiedy pozwala sobie na picie. Dochodzą do tego wyrzuty sumienia - Magdalena obwinia siebie za to, że nie jest w stanie przewidywać wybryków męża. Kolejna rysa to zwodzenie, budowanie fikcyjnego status quo, odsuwanie rozwiązania problemu i idąca za tym nerwowość. Bo układ między Magdaleną i Szymonem jest nerwowy w tym sensie, że oboje toczą ze sobą wojnę podjazdową, zamiast razem wziąć odpowiedzialność za to, co się dzieje. Poczucie odpowiedzialności jest jednak wypaczone i to spojrzenie właśnie na odpowiedzialność musi zmienić Magdalena, by... dać sobie radę ze swoimi emocjami, a nie z bezradnością wobec nałogu męża.

Agnieszka Gil ukazuje przemianę kobiety niegotowej na dramatyczne zmiany - w samej sobie przede wszystkim. Zarysowany problem istnieje od dawna, ale jego wypieranie zostało opanowane przez oboje małżonków do perfekcji. Autorka wbija się boleśnie między ludzi, jakich łączy miłość i przywiązanie, a dzieli nieznajomość samych siebie i swoich potrzeb. O własne potrzeby, poczucie spokoju, godności i swobody życia powalczy Magdalena, świetnie sportretowana postać szarej pani domu, której pewna rezolutna przyjaciółka pomaga zrozumieć kilka prawd. Tych, co niedostępne są wszystkim współuzależnionym wiszącym na ramionach pijącego małżonka z nadzieją, iż mają wpływ na zahamowanie jego nałogu...

Doskonały jest kontrast między pozornie statyczną narracją a burzą emocji w duszy Magdaleny. Widać wyraźnie, że jest to książka o czymś, książka pogłębiona psychologicznie i wartościowa poznawczo. Co jednak z formą? Tu kalekie wydaje się prawie wszystko. Zarysowanie świata przedstawionego w sposób zmuszający do ziewania - świat, w jakim egzystuje Magdalena jest po prostu śmiertelnie nudny. Trywialne opisy przyrody, które mają nam uświadomić oczywistość tego, jak wygląda otoczenie każdego miesiąca po kolei. Rozumiem, iż ma to być jakaś próba wbicia się w serię o wyraźnym tytule "Cztery pory roku", ale opisywanie śniegu w styczniu i burzy w maju? Jaki to ma cel? U Gil kuleje też próba wpisania historii w jakiś wyraźny symbol z otoczenia. Uporczywe nawracanie do toczącej się na kruszejącym ze starości graffiti walki kozła z diabłem ociera się już o łopatologię nie do zniesienia. Styl nieznośnie nasycony deminutiwami oraz chaotyczne wędrówki bohaterki po rodzinnym mieście przypominające jakieś kompulsywne próby chwytania się czegoś, co porzucane jest natychmiast - a są to wrocławskie zakątki, skądinąd uroczo portretowane, ale te portrety same w sobie stanowią coś na kształt chaotycznych narracyjnych zapchajdziur.

Literacko - nic szczególnego. Poznawczo - interesujące i wartościowe. Taka to ambiwalencja uczuć pojawia się u mnie po lekturze "Układu nerwowego". I mam podobny problem co Magdalena, która chce mieć blisko Szymona, a jednocześnie się z nim rozstać. Chcę tę książkę z całego serca polecić, bo tematyka jest ważna i potrzebna, ale nie mogę tego zrobić, bo zabolała mnie forma, choć przygotowywałem się przed lekturą na inny, związany z trudnym tematem, ból przeżycia tej powieści do końca.

2014-02-17

"Jasne dni" Zsuzsa Bánk

Wydawca: Czarne

Data wydania: 28 stycznia 2014

Liczba stron: 408

Tłumacz: Elżbieta Kalinowska

Oprawa: miękka

Cena det: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Cienie i czas miniony

Świat miniony rozpada się w „Jasnych dniach” dlatego, że ujawniają się sekrety, o których nie miały pojęcia dzieci, a przed którymi chroniły ich matki. Narracja jest zatem czasem poznawania siebie przez pryzmat wspomnień, którym nadane są dodatkowe znaczenia. To, co wspomina Seri, jest nie tyle szczegółowe – to wizje niesamowicie liryczne, delikatne i pozbawione jakiejkolwiek skazy, choć przecież to wspomnienia czasu mrocznych zdarzeń ubieranych w słowa inaczej niż powinny być ubrane. Cały sekret najnowszej powieści Zsuzsy Bánk kryje się w niedopowiedzeniach, jakie później weryfikuje bądź wyjaśnia życie. Dojrzałe, gdzieś poza światem południowoniemieckiej prowincji. Czas się nie zatrzymuje, ale zaczyna być rozumiany lepiej tylko wtedy, kiedy sięgnie się do wspomnień. W pozornie statycznej narracji o dziecięcej przyjaźni i zaufaniu coraz więcej będzie punktów zaciemnionych, miejsc mrocznych, coraz więcej będzie niedopowiedzeń, a opisywane relacje staną się napięte, zacznie coś w nich pękać.

Całość tekstu na stronie artPapieru

2014-02-15

"Beksińscy. Portret podwójny" Magdalena Grzebałkowska

Wydawca: Znak

Data wydania: 17 lutego 2014

Liczba stron: 480

Oprawa: twarda

Cena det: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Wyjść poza śmierć...

"Ty, synu, umrzesz, a twoje ohydne dzieła gorszyć będą jeszcze pokolenia!". Tak grzmi z ambony ksiądz po tym, jak okazuje się, że młody Zdzisław Beksiński tworzy erotyczne obrazki, co nie przystoi młodemu człowiekowi z prowincjonalnego Sanoka, w którym wciąż mają na ciebie oko "słoneczniki" i gdzie udusić się można przyziemnością, od jakiej zarówno Beksiński ojciec jak i Beksiński syn uciekali - każdy na swój własny sposób. Obu już nie ma. Obaj nie żyją. Kim byli naprawdę?

Magdalena Grzebałkowska podjęła się zadania niebywale trudnego, pisząc książkę, w której sportretuje dwie najbliższe sobie, a najbardziej oddalone od siebie osoby, zachowując przy tym obiektywizm i relacjonując ich losy w taki sposób, by nie sugerować niczego, choć przecież ten mroczny reportaż czytany naprawdę uważnie składa się z wielu sugestii, tropów i tez. Pytanie zasadnicze, jakie możemy sobie zadać, to nie pytanie o to, gdzie w tej książce jest prawda o życiu Beksińskich, ale w jaki sposób kształtowała się ich okrutna bliskość w oddaleniu. Autorka chce znaleźć odpowiedzi na pytania, dlaczego byli tacy jak na okładce - odwróceni do siebie, z minami pewnych siebie, wydający się silni, bliscy sobie i odpychający się nawzajem. To książka o trudnej miłości, której nie ma jak okazać i o silnej potrzebie eskapizmu, jaki przybiera różne formy. Książka o złym świecie, nadwrażliwych mężczyznach, o ich niespełnieniu (choć każdy realizował się przecież zawodowo) i o tym, w jaki sposób będąc do siebie tak podobnymi, wciąż żyli osobno. Siłą tej publikacji jest obiektywizm - niemożliwe jest zachowanie go przy czytaniu wszystkich tych wstrząsających historii. Chcę wyrazić, co w "Beksińskich" jest naprawdę głębokiego i co czyni tę publikację ważną, niezwykle ważną. Nie będzie to łatwe, bo jest tego wiele, a o tej książce nie powinno się pisać, sugerując cokolwiek. Trzeba ją przeczytać świadomie i przeżyć po swojemu. Będzie boleśnie, ale bolesne jest życie w każdym jego wymiarze i Zdzisław z Tomaszem pokazali jak i na ile z tą boleścią życia można walczyć.

Matka Zdzisława Beksińskiego powiedziała mu, iż żyje, bo zaszła w ciążę przypadkowo. Surowo wychowywany w mnożącym jego kompleksy Sanoku, coraz bardziej oddalał się od tego, co realne; żył wśród lęków i zmór potęgowanych faktem, iż jego prowincja była miejscem, które stygmatyzowało, a potem nagle chciało wkraść się w łaski, otrzymując ostatecznie w spadku jego twórczość, z jakiej nigdy nie chciał się tłumaczyć, ale w której było dużo już z niespokojnego dzieciństwa u boku rodziców. Kiedy Zdzisław Beksiński sam stanie się ojcem, też można nazwać to przypadkiem. Jego małżeństwo z Zofią Stankiewicz - kobietą, która tkwiła przy nim przylepiona, bezwolną i z uwielbieniem wpatrzoną w męża - było związkiem, na którym otoczenie wywierało presję potomka. Bo przecież trzeba mieć. Beksiński nie znosi dzieci, kobiet  w ciąży i macierzyństwa. Wmawia się mu, że kiedy weźmie na ręce swoją małą pociechę, wszystko mu się odmieni. Nie odmienia się. Nie każdy musi pokochać swoje dziecko z chwilą przyjścia na świat, to nie atawizm. Zofia zajmowała się wrzeszczącym pulpetem, Zdzisław oddawał się pracy twórczej. Radość z syna była wielka. Kiedy dorastał, jednocześnie oddalając się od ojca. Miłość pojawiła się stopniowo. Widać, że wzajemna, choć nieopisywalnie trudna. Jest też miłość do Zofii, którą mąż wielbił i adorował, podczas gdy ona zgadzała się na wszystko, co wymyślił, potem też - wraz ze Zdzisławem - na wszelkie sposoby uchylała nieba Tomkowi. Niestety, nie udało jej się to uchylenie, bo Tomek zamiast w niebiańskim raju musiał egzystować w świecie fikcji i tylko tam mógł znaleźć chwilę wytchnienia od piekła na ziemi.

"Odchodzę do świata fikcji, bo tylko tam było mi dobrze". Te słowa kieruje do ojca Tomasz Beksiński w swym liście pożegnalnym po udanej wreszcie próbie samobójstwa. Obsesyjnie skupiony na sobie, nadwrażliwy i makabrycznie ekscentryczny - już od wczesnej młodości próbował rozstawać się z życiem, a raz przygotował nawet mroczny performance w postaci własnych klepsydr rozwieszanych na ulicach Sanoka. Ojciec mówił mu, że został już prenatalnie zafiksowany. Nie jest łatwo dziecku, któremu tata nie okazuje bliskości. Tomek w dzieciństwie rozpaczliwie go naśladuje, by być blisko mimo wszystko. Mimo faktu, iż ojciec nigdy go nie przytuli. Ani nie uderzy. Będzie obok, wrośnięty w świat przeżyć niedostępny Tomkowi. W drugą stronę będzie podobnie. Obaj w skomplikowanej relacji emocjonalnej, którą trudno było opisywać za ich życia i trudno także robić to teraz.

Zdzisław Beksiński opisuje koszmarny sen, w którym jego syn wpada do przerębla, po czym płynie z prądem wody pod lodem, a ojciec nie jest w stanie go uratować. Tak określa ich wzajemną relację - Tomasz wiecznie był pod jakimś lodem, spod którego nie można było go wydobyć. Nienawidził świata i ludzi, ale w znacznej mierze siebie. Czy genetycznie przekazał mu swą traumę ojciec? Jemu wystarczyło malowanie, Tomasz błąkał się po świecie, kompulsywnie czepiając czegoś, co go w tym świecie zatrzyma. Nie zatrzymała muzyka, nie zatrzymali bliscy. Tomasz Beksiński odszedł na własne życzenie sześć lat przed tym, jak jego niezdolny do okazania miłości ojciec został brutalnie zamordowany...

Grzebałkowska rozmawiała z wieloma ludźmi i były to niesamowicie trudne rozmowy. Ich zapis to właściwie fragmentaryczne powroty do czegoś z przeszłości, co nigdy nie było dla nikogo jasne. Różne punkty widzenia. Emocje podczas spotkań. Wielu rozmówców odmawiających współpracy. Morderca Zdzisława Beksińskiego proponujący opowieść prawdy za określoną sumę pieniędzy... Składanie w całość dwóch dramatycznych historii jednocześnie, niezwykła determinacja i takt w przepytywaniu wszystkich, którzy pozwolą choć fragment mrocznej przeszłości zrozumieć. Obok rozmów autorki zapisy z dziennika fonicznego, później z wideodziennika. Uzupełnienie po tym, co niedopowiedziane. Wyimki ze świata, do którego nie możemy się dostać. Magdalena Grzebałkowska sięgnęła o wiele głębiej niż reporter; chciała zajrzeć do wnętrza Beksińskich w taki sposób, by doszukać się tam tego, o czym nie powiedziano. Nie czyni z dramatu ojca i syna historii na sprzedaż, bo takich traum rodzinnych jest wiele, a tutaj mamy do czynienia z bohaterami po prostu znanymi. Sugeruje nieznośne fatum, jakie ciążyło na Beksińskich i wskazuje, co zżerało ich od środka. Tuż obok znajduje się trzecia osoba dramatu - żona i matka, to ona może powiedziałaby najwięcej. W "Beksińskich" chodzi o pewne uniwersalne prawdy. O ukazanie przyczyn toksycznych relacji i o próby wejścia w hermetycznie zamknięte dla innych światy przeżyć ludzi tak samo wrażliwych, co samotnych.

To też opowieść o tym, jak trudno jest brać w życiu odpowiedzialność za kogokolwiek i jak zaskakująco często na tę odpowiedzialność nie jesteśmy gotowi, bo nie możemy być odpowiedzialni nawet za siebie; za swoje lęki, neurozy, za rodzące się gdzieś głęboko w środku przekonanie o niesprawiedliwości, jaka kazała nam żyć w takim, a nie innym świecie. O wielu skomplikowanych emocjonalnych szantażach oraz o ich konsekwencjach. Beksińscy swoje tajemnice zabrali do grobu. Grzebałkowska analizuje pozostawione ślady. Poza życie jednak nie wychodzi, a to przecież książka także o śmierci i umieraniu w każdym możliwym aspekcie...

2014-02-12

"Miami blues" Charles Willeford

Wydawca: Mundin

Data wydania: 24 grudnia 2013

Liczba stron: 222

Tłumacz: Robert Sudół

Oprawa: twarda

Cena det: 49 zł

Tytuł recenzji: Zbrodnie miasta w słońcu

Trzydzieści lat dzieli nas od chwili, kiedy pierwsi amerykańscy czytelnicy pochłaniali z wypiekami na twarzy "Miami blues" - dziś kultowe dzieło Charlesa Willeforda o sławie pewnie zbliżonej do "Dziennika rumowego" i być może też będące inspiracją dla twórców serialu "Miami Vice", który wystartował zaraz po amerykańskiej premierze książki. Willeford oprowadza nas po kryminalnym Miami. Mieście, w którym żyje mnóstwo nierozgarniętych imigrantów. Gdzie wystrzały z pistoletu mogą spowodować, że rodzina rozpada się w mgnieniu oka. Gdzie 20 procent kierowców nie jest w stanie zdać prawa jazdy, więc jeździ bez tego dokumentu, co nie znaczy, iż ci posiadający go są mistrzami szos. Miasto, w którym przed policją można uciekać tylko z południa na północ albo odwrotnie i miejsce, gdzie doświadczana jest tymczasowość - wśród wspomnianych już imigrantów, ale także w życiorysach ściganych i ścigających, których sylwetki Willeford nakreślił z charakterystycznym czarnym humorem, który przykuwa do "Miami blues" równie silnie jak galopujące zdarzenia przepełnione dynamizmem i świeżością.

Miami trzydzieści lat po wydaniu historii o Fredericu J. Frengerze Juniorze (w tej roli Alec Baldwin w filmowej ekranizacji książki z 1990 roku) jest już miastem innym, choć nakreślone przez Willeforda charakterystyczne rysy są nimi na stałe; stąd też miejsce jest niezwykłe i opowieść o nim także. Zanurzona w atmosferze mroku, pośród naznaczonych fatalizmem bohaterów, w dusznym powietrzu, żarze lejącym się z nieba i przy niesamowitych potrawach, których opis i przyrządzanie to dodatkowy smaczek (sic!) tej powieści - kryminalna opowieść Charlesa Willeforda wciąż jest żywa i wciąż porusza wyobraźnię. W tym wydaniu pomagają tejże wyobraźni rysunki Oli Niepsuj, która prostą kreską - na kształt układu ulic w Miami - zarysowała kilka sytuacji i uczyniła z tej publikacji książkę oryginalną i dodatkowo frapującą. Jeśli dodać fakt, że otrzymamy do niej mapę Miami, połączenie tekstu, rysunków i wspomnianego dodatku powoduje, iż mamy do czynienia z czymś, co chce się mieć na własność, bo jest inne i ma charakter.

Charakteru nie można odmówić Fredericowi. Poznajemy go na pokładzie samolotu lecącego z Kalifornii, w którym przegląda zawartość trzech portfeli, jakie zdobył na ulicy zaraz po wyjściu z więzienia w San Quentin,  gdzie spędził trzy poprzednie lata. Junior zaczął w życiu dodatkowo zbierać za to, że był altruistą, stał się zatem egoistą i uważa, iż nie ma na świecie czegoś takiego jak porządek. Miami wita go na lotnisku nieprzyjemnym zdarzeniem. Zaczepiający Juniora krisznowiec cierpi z powodu złamania mu palca, a zaraz potem umiera w szoku; nieświadomy tego Frederic poznaje tymczasem w hotelu siostrę zmarłego, Susan vel Papryczkę, uznając ją za dobry materiał za wspólniczkę na chwilę, by osadzić się jakoś w Miami, zdobył łatwo szmal i zastanowić się, co dalej ze swoim życiem. Susan zostaje ściągnięta do identyfikacji zwłok, niemniej ciało Martina nie robi na niej dużego wrażenia. Inaczej ma się rzecz z Frederickiem - dziewczyna naiwnie wierzy, że u jego boku zbuduje sobie normalne, codzienne życie. Takie, które wiodłaby w prowincjonalnym Okeechobee, gdyby nie musiała stamtąd wyjechać, kryjąc w sobie mroczną tajemnicę jej rodziny.

Czterdziestodwuletni Hoke Moseley jest sierżantem oczyszczającym Miami z zabójców. Mętna historia Susan - hotelowej prostytutki - mało go obchodzi. Bardziej interesujący wydaje się jej partner. Moseley szybko zorientuje się, iż to były więzień. Kiedy do Miami przybędzie ojciec Martina i Susan ze swoją historią, nasz policjant zmieni punkt widzenia na pozornie niewinną parkę, zaś napad na niego i rabunek broni wraz z odznaką przesądzą o motywacjach policjanta, jaki za wszelką cenę będzie chciał zapuszkować Juniora za grzechy z Miami, których jest niemało.

Willeford pisze bezpretensjonalnie i nazbyt lekko o sprawach brutalnych oraz mrocznych. Jego opowieść mnoży coraz to groźniejsze zdarzenia, pośród których motywacje przestępcy i policjanta stają się coraz bardziej czytelne. Fredericowi zależy na pieniądzach i lekkim życiu. Nie cofnie się przez żadną zbrodnią, by osiągnąć swój cel. Hoke Moseley - zgorzkniały wdowiec dumny ze swej sztucznej szczęki - musi znaleźć sposób, aby zgodnie z zasadami załatwić kogoś zupełnie zasad nieuznającego. Nie będzie to łatwe, a nasza sympatia lokować się może w zupełnie nieoczekiwanych miejscach; kryminalne intrygi Miami nie są bowiem jednoznaczne i nikt nie jest w tej książce naprawdę wybielony, bo przecież życie to nie czarno-białe schematy.

Humor i dynamizm to zasadnicze zalety "Miami blues". Książka przykuwa uwagę na chwilę, ale zaskakująco skutecznie. Intryga kryminalna jest tu połączona ze specyficznym wręcz podręcznikiem kulinarnym - jak wspomniałem, dowiadujemy się co i jak zjeść w Miami oraz w jaki sposób z codziennych posiłków czynić uczty dla podniebienia. Co poza tym? Ciekawy wykład o haiku. Demoniczna kosmata bułeczka, która komuś spędza sen z powiek. Rozboje, kradzieże, spektakularne sceny przemocy. Zbiegi okoliczności i niezwykłe przypadki, jakie łączą przypadkowych ludzi. Dowcip głównie sytuacyjny. No i miasto - wiecznie rozgrzane, wiecznie żywe, skupisko ludzi żyjących chwilą i miejsce, w którym kolory skóry, języki i mentalności dodatkowo ubarwiają fabułę książki o walce dobra ze złem, o psychopacie i zdeterminowanym glinie, o mieście słońca i mieście rozpusty oraz przemocy. Mocne i wyraziste mimo upływu lat!

2014-02-09

"Sucha sierpniowa trawa" Anna Jean Mayhew

Wydawca: Black

Data wydania: 15 stycznia 2014

Liczba stron: 304

Tłumacz: Paweł Lipszyc

Oprawa: miękka

Cena det: 29,90 zł

Tytuł recenzji: Lato w pamięci

Amerykanie - bez względu na kolor skóry - wciąż żywo zainteresowani są czasem segregacji rasowej w ich kraju, który do dzisiaj nie został chyba sprawiedliwie osądzony. Wystarczy spojrzeć na dwa ważne obrazy filmowe z ostatnich miesięcy. "Zniewolony" Steve'a McQueena walczyć będzie o statuetki Oscara, w "Kamerdynerze" Lee Danielsa pada odważna teza o tym, że cierpienie czarnoskórych w Ameryce było równie dramatyczne, co umierających w obozach koncentracyjnych drugiej wojny światowej. Dużo bardziej na wyobraźnię oddziałuje literatura, toteż trudno się dziwić, że późny debiut Anny Jean Mayhew poruszający problem amerykańskiego rasizmu w latach pięćdziesiątych minionego stulecia, stał się w ojczyźnie autorki bestsellerem. Książka w dużej mierze autobiograficzna nie tylko o tym i pisanie, że "Sucha sierpniowa trawa" zajmuje się jedynie problemem nietolerancji względem czarnoskórych byłoby uproszczeniem. Mayhew dzięki niezwykle plastycznej wyobraźni opisała przede wszystkim czas dorastania w świecie, który jawi się jako za trudny do życia dla dorosłych, a z którym musi się mierzyć trzynastoletnia Jubie, doświadczająca przemocy, straty i żalu za tym, iż nic nie jest tak harmonijne jak łagodny szum trawy latem 1954 roku, po którym to lecie wszystko będzie już inne niż dotychczas.

Jubie dorasta z trójką rodzeństwa i rodzicami w Charlotte. Małżeństwo Wattsów od zawsze było skomplikowane. Roszcząca sobie wciąż prawa do syna, kostyczna i surowa Meehaw, jest dla Jubie babcią jak z koszmaru, dla jej matki wspomnieniem czasu, gdy syn (dziś mąż) dorastał w gronie babtystów, skąd żona metodystka odebrała go tak, jak zakwestionowała prawa Meehaw do własności Williama. On sam jest furiatem i rasistą, miewa problemy z alkoholem i bije Jubie. Tylko jej z całej czwórki się dostaje. Tylko ona nie ufa mężczyźnie, który potrafi ją czule tulić i nazywać robaczkiem, a potem bić tak, że pręgi są świadectwem ojcowskiej "miłości" przez bardzo długi czas.

Uosobieniem dobroci, spokoju i równowagi w rodzinie Wattsów jest ich czarnoskóra służąca, Mary Luther. Jubie jest z nią silnie związana emocjonalnie. Dzięki Mary jest w stanie zobaczyć świat inaczej. Nie tak, jak widzi go ojciec czy kuzyn traktujący Mary jak mebel. W opiekunce drzemie siła, godność i spokój, dzięki którym doświadczająca przemocy Jubie jest w stanie czuć się bezpiecznie, bo Mary jest częścią jej życia. Jak żyć, kiedy w Georgii dochodzi do wypadku, incydentu na tle rasistowskim i jak wyobrazić sobie świat bez Mary, która była ostoją ładu, jakiego w domu Wattsów po pamiętnym sierpniu 1954 roku już nie będzie?

Rzeczywistość poznawana przez Jubie jest pełna tajemnic. Enigmatycznych znaków, skomplikowanych definicji, języka nie do końca zrozumiałego, a przecież tak okrutnie oddającego przekonania tych, którzy popierają plaże, hotele, karuzele czy poczekalnie tylko dla białych. Rasizm u Mayhew ma niejedno oblicze. To najbardziej czytelne, agresywne i mroczne ujawnia się kilka razy, ale dużo bardziej niepokojące są ślady nietolerancji na tle rasowym skryte gdzieś na marginesie zdarzeń czy rozmów. Wisi nad światem przedstawionym Mayhew jakiś nieznośny fatalizm, choć przecież letnia wyprawa na Florydę, wokół której początkowo koncentruje się akcja, jest jakby ucieczką do innego, bezpieczniejszego i lepszego niż codzienny świat. U wujka Taylora nad Zatoką Meksykańską nawet trawa jest inna, lepsza. Tamten świat jest miejscem, w którym matka Jubie odzyskuje pełnię radości życia. To miejsce, w którym młoda narratorka poznaje Leesuma, czarnoskórego chłopca z jej rodzinnych stron - świadka niosącego wieść o niesprawiedliwości, jaka spotka Mary, przyjaciółkę jego matki, odsyłającej go w rodzinne strony z Florydy, gdzie był wykorzystywany przez pracodawcę.

Anna Jean Mayhew snuje swą narrację niespiesznie. Na wszystko jest czas, do wszystkiego jest dystans. Rzeczywistość jest fragmentaryczna i nienazwana, doświadczana przez zmysły, trudna do ogarnięcia, przecież dopiero poznawana przez wrażliwą trzynastolatkę. "Sucha sierpniowa trawa" jest sentymentalnym zapisem czasu minionego, w jakim wszystko wydawało się nowe i ożywcze, ale który naznaczony był jakimś mrocznym cieniem. Cieniem zwiastującym upadek domu Wattsów i narodziny świadomości Jubie, która wędruje przez kolejne dni coraz pewniej, coraz bardziej świadomie.

To także interesująca powieść obrazująca obyczajowość amerykańską w latach pięćdziesiątych XX wieku. Kręgi towarzyskie, wynikające z nich niepisane zasady, sposób spędzania czasu i myślenia warunkowane przez religię... to wszystko jest tak samo wyraźne jak niechęć ludzi względem czarnych. Niechęć, jaką niweluje pokora i uczciwość Mary Luther. Czy nazwisko bohaterki ma być symboliczne, trudno orzec jednoznacznie. W świecie poznawanych barw, smaków i zapachów Anna Jean Mayhew boleśnie zaznacza granice wolności czarnoskórych, wskazując jednocześnie mentalne ograniczenia białych Amerykanów, którzy sami w sobie i na własne życzenie zamykają się w klatkach uprzedzeń i nienawiści.

Jubie dojrzewa podobnie jak jej matka. Mamy tutaj przedstawioną historię dorastania i końca błogiego dzieciństwa oraz inną, na drugim planie, także wyraźną i intrygującą. Oto bowiem kobieta z prowincjonalnego Charlotte, która nigdy nie pracowała, rodziła dziecko za dzieckiem i zawsze pokornie przyjmowała to, jak kazał jej żyć mąż, przejdzie metamorfozę i stanie się silna. Jubie opowie o swoim dzieciństwie, ale także o losie tych, dla których czarno-biały świat na zawsze taki pozostał mimo barw i kolorytu, na jakie natrafiamy podczas czytania opowieści żywej, pasjonującej i bardzo przecież smutnej. "Sucha sierpniowa trawa" ujmuje mimo faktu, że podobnie zaangażowanych w problematykę społeczną oraz podobnie autobiograficznych książek w literaturze amerykańskiej ostatnich kilkudziesięciu lat ukazało się już sporo. Mayhew urzeka prostotą przekazu i poetyckim stylem, który barwnie maluje czas miniony wiecznie żywy.

2014-02-06

"Syn" Michel Rostain

Wydawca: Albatros A. Kuryłowicz

Data wydania: 17 stycznia 2014

Liczba stron: 208

Tłumacz: Wiktoria Melech

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 28 zł

Tytuł recenzji: Pożegnać Liona...

To ogromne okrucieństwo od losu, kiedy rodzice muszą pochować własne dziecko. Śmierć niemowlęcia i pogrzeb własnego dziecka - te obrazy wywołują wyjątkową niezgodę na niesprawiedliwość świata, w którym przyszło nam żyć na chwilę i ta chwila staje się nieznośnie krótka, nie do pogodzenia, nie do wytrzymania wręcz. Francuski filozof i muzyk, Michel Rostain, musiał pogodzić się ze śmiercią dwudziestojednoletniego syna Liona. Przyszła nagle, bo odebrała życie młodemu człowiekowi w ciągu kilkunastu godzin. Jakkolwiek by przyszła, ile czasu dała jemu i rodzicom - zawsze byłaby to krzywda, o jakiej nie sposób napisać. Rostain w pisaniu jednak znalazł sposób na to, by pożegnać Liona i pogodzić się ze stratą, jakiej nic nie może wynagrodzić.

"Syn" to opowieść o pożegnaniu, ale przede wszystkim o życiu - tym, które domaga się swoich praw i które mimo wszystko jest możliwe po zawsze zaskakującej tragedii. Zaskakujący jest sposób, w jaki autor prowadzi narrację w tej intymnej książce. Głos zabiera Lion. Obserwuje, słucha, podgląda, wyciąga wnioski. Jest pośród tych, co w żałobie i to narracyjne istnienie jest jednym z kilku powodów, dla których "Syn" jest książką o życiu, a nie o śmierci.

Piorunujące zapalenie opon mózgowych odebrało Liona nieoczekiwanie i dramatycznie szybko. Wszystko świadczyło o tym, że będzie żyć i tego życia chce. Jakiś czas przed śmiercią zatankował do pełna, wykupił sobie prenumeratę "Le Monde" oraz studencki abonament do opery. Być może nosił w sobie jakiś cień kładący się na życiu, bo trudno uznać, dlaczego zapisał się na pierwszą wizytę do psychiatry. Tymczasem pozostaje po nim niewiele. Przede wszystkim są łzy; od nich Rostain zaczyna swą narrację, sankcjonuje potrzebę płaczu i ociera łzy, które pojawiają się nagle i zawsze mają rację bytu. Liona już nie ma. Pozostały rzeczy, które trzeba oddać do pralni. Zapachy, jakie będą unosić się w powietrzu jeszcze przez jakiś czas. Pozostaje po pogrzebie rozpaczliwy fetyszyzm i ojciec wąchający prochy syna, których ostatecznym celem spoczynku będą okolice islandzkiego wulkanu. "Syn" wbija czytelnika w bezradną pustkę, by potem porządkować na nowo świat przeżyć ojca, dla którego świat realny mimo wszystko się nie skończył i który z okrutnym dziedzictwem śmierci musi dalej radzić sobie wśród żywych, a dla nich Lion jest już tylko wspomnieniem.

Poznajemy okoliczności śmierci chłopaka, czytamy o zdarzeniach poprzedzających ją i następujących zaraz potem. Minuta po minucie. Wspomnienia niczym kadry z koszmarnego filmu. Czas miniony niewyraźny z powodu łez czasu teraźniejszego. Ostatnie pożegnanie i ceremonia kremacji, kiedy czytamy o zderzeniu pustki rozpaczy z mnogością pośmiertnych zobowiązań i decyzji, które trzeba podejmować, nie wierząc wciąż w to, co się stało. Michel Rostain ostatnim godzinom życia Liona nadaje jakby nowego znaczenia, innej ważności; sytuuje odejście syna w samym sobie, niezdolnym do akceptacji tego faktu, zarzucającym sobie nieobecność przy umierającym oraz gesty i słowa, które powinny paść, gdyby ktokolwiek przewidział, co się stanie.

Autor zadaje dramatyczne pytanie. "Jak długi jest więc ten czas po czyjejś śmierci, kiedy wszystko zmusza do myślenia o zmarłym, kiedy zwykłe wspomnienie jego imienia wywołuje płacz?". To czas żałoby, który - jak się okazuje i co zaskakuje - nie tylko można drobiazgowo opowiedzieć, ale też przejść nad nim potem do porządku dziennego. Lion żył i wierzył  w przyszłość, gdzie znajdzie spełnienie i osiągnie cele. Dla cierpiącego ojca celem jest zrozumienie i akceptacja braku, z jakim musi się mierzyć wewnątrz siebie, ale także wraz z żoną, bo cierpią osobno i jednocześnie razem. Rostain stara się nie zadawać za dużo pytań. Jego narrator - nieżyjący syn - z czułością opowiada o próbach wskrzeszenia czasu minionego i o tym, w jaki sposób zrozumienie szło u zdruzgotanych rodziców w parze z akceptacją braku. Możliwego do wyobrażenia sobie, choć niemożliwego do wyrażenia.

Takie książki to świadectwa, o jakich nie można się wypowiadać wartościująco. Powstają z wewnętrznej potrzeby i mają na celu ukojenie bólu. W przypadku francuskiego pisarza jest to dodatkowo świadectwo wyjścia życiu naprzeciw; temu życiu po niesprawiedliwej śmierci, z którą ateista nie może sobie dać rady tak łatwo jak ten, co wierzy w inny byt, kontynuację ziemskiego istnienia i pewne spotkanie w przyszłości, po śmierci. Dla Rostaina śmierć syna jest koniecznością konfrontacji z tą częścią filozofii, która mówiła o harmonii i wewnętrznym pojednaniu; bolesne jest doświadczanie bólu istnienia po dramatycznej stracie, ale możliwa jest dalsza egzystencja, możliwe jest istnienie mimo rozpaczy i możliwe jest tej rozpaczy oswojenie.

"Syn" napisany jest prostym, bezpretensjonalnym stylem. Lekkim i pozornie łatwo przyswajalnym. Inkrustowanym myślami, dla których trzeba znaleźć odniesienie w świecie bez dziecka. Przeżyć  i pochować własne dziecko to droga krzyżowa każdego rodzica. Michel Rostain dojrzewa podczas niej do decyzji o świadomym życiu na przekór tego, co radość życia odebrało. "Syn" jest historią wspominania i pożegnania - lirycznego, osadzonego dodatkowo w surowym islandzkim klimacie, bo daleko na północ wybierają się rodzice Liona po to, by spełnić jego ostatnią wolę.

Rostain zachowuje Liona w pamięci na zawsze. Ta książka to epitafium, ale też apoteoza życia wbrew wszystkiemu, co witalność chce odebrać, każe się zapomnieć w piekle chęci nieistnienia. Lion opowiada zza grobu. Jego ojciec w tych opowieściach odnajduje pocieszenie. Tęsknota jest silna, ale nie zabija. "Syn" to książka o nieodwracalności śmierci, z jaką można się pogodzić. Wspomnienie poruszające, subtelnie kreślone, bez roszczenia sobie prawa do narzucania jakichkolwiek myśli. Świadectwo cierpienia i wzruszeń, które mogą stać się czymś twórczym. Mogą pozwolić na dalsze życie mimo śmierci kogoś, kto stanowił ważną jego część.

2014-02-04

"Easylog" Mariusz Zielke

Wydawca: Akurat

Data wydania: 14 stycznia 2014

Liczba stron: 352

Oprawa: miękka lakierowana ze skrzydełkami

Cena det: 34,99 zł

Tytuł recenzji: Nie ufaj nikomu!

Bardzo się ucieszyłem wieścią, że kilka miesięcy po świetnej "Formacji trójkąta" wychodzi nowa książka Mariusza Zielke, po którym mogę się spodziewać niebanalnych rozwiązań fabularnych i intrygującej fabuły - bez względu na to, czy podoba mi się jego pisanie jak w przypadku wspomnianego wyżej tytułu, czy też wywołuje wątpliwości i niedosyt tak, jak to było w przypadku książki "Księga kłamców".

Po lekturze "Easylog" mam mieszane uczucia. To niewątpliwie nowatorska pozycja z gatunku kryminał/thriller, której akcja koncentruje się wokół manipulacji świata technologii komputerowej. Easylog to proste wyjście. Autor prześmiewczo traktuje to pojęcie, odnosi się doń ironicznie i daje nam kilka tropów interpretacyjnych, z których najważniejszy kryje się w fakcie, iż taką nazwę ma enigmatyczna firma głównego bohatera książki. Choć fabuła iskrzy od zdecydowanie nieprostych rozwiązań i chociaż czyta się tę rzecz z niesłabnącym zainteresowaniem, jedyne, co broni "Easylog" to przewrotne zakończenie oraz celowo zaciemnione motywacje postaci, które prowadzą nas przez mroczny świat technologii komunikacyjnej i medialnej. Te zamiast ułatwiać zrozumienie świata, wikłają go nam, tworząc groźne iluzje i to na nich będzie się opierać książka. Opowieść mimo wszystko dość przewidywalna. Przynajmniej dla tych, co nie zaufają na początku Benowi Stillerowi, programiście z mroczną przeszłością, zdeterminowanemu przez czas miniony i wprowadzającemu nas w intrygę, której początek ma miejsce przed dziesięciu laty, a koniec przewidziany jest rzekomo na ostatnie strony powieści.

Ben przed laty wszedł w skomplikowaną relację partnerską z Devonem Clarkiem, obecnie multimilionerem, szefem intratnego SkyComu, odpowiedzialnym za gruntowanie na rynku modelu inteligentnego komunikatora o imieniu Wally. W jego wejściu na rynek Ben pomagał przed laty, ale rozstał się z firmą, założył własną, stara się także wieść inne życie, jednak demony przeszłości powracają i każą mu rozprawić się z byłym przyjacielem, którego oskarża o rzeczy dużo bardziej mroczne niż robienie ludziom z mózgu wody urządzeniem, jakie ma być ich wirtualnym wcieleniem - myślącym, działającym, za niewielką opłatą kreującym rzeczywisty świat i zacierającym wyraźne granice między tym, co prawdziwe a wirtualnymi fantazjami. Ben Stiller owładnięty jest obsesyjną myślą wyjaśnienia zagadki zniknięcia jego ukochanej Sally Zelman. Kobieta związana biznesowo z Devonem i Benem, z tym drugim dzieląca łóżko i życie, znika i nie zostaje odnaleziona. Co wydarzyło się na jachcie płynącym przez wzburzone morze przed dziesięciu laty? Czy wrażliwa malarka tylko przypadkiem znalazła się u boku prących do przodu rekinów technologicznego biznesu? Dlaczego Stiller tak obsesyjnie myśli o miłości, którą przed dziesięcioma laty uczyniło nieszczęśliwą zdarzenie, jakiego do dzisiaj nie można zrozumieć?

Ben nie wzbudzi czytelniczej sympatii nie tylko dlatego, iż przekonany jest o tym, że humaniści to głąby. Jest postacią niejednoznaczną z kilku powodów. Trudno się do niego ustosunkować - kibicujemy jego poczynaniom, wprawiają nas w zdumienie, a może konsternują i irytują niejednoznacznością? Ben ma pochodzenie żydowskie, jest to wciąż akcentowane i nie widzę celowości tego zabiegu. Nie widzę jej także w bezpardonowym ataku na tę część świata technologii komputerowych, która odpowiedzialna jest za komunikację i więzy społecznościowe. W książce Mariusza Zielke nie mamy bowiem nic ponad to, co oznajmiono już, krytykując Facebooka. Wally jest znacznie inteligentniejszy - potrafi kreować naszą tożsamość i wpływać na nią. Właściwie zastępuje tradycyjny komputer, który w powieści to anachronizm. Jest wielbiony przez miliony użytkowników zupełnie nieświadomych manipulacji ze strony urządzenia. Tak, na temat zagrożeń ze strony świata wirtualnego, jaki wkracza coraz bardziej w prywatne sfery życia człowieka powiedziano już chyba wszystko, co napisał Zielke, w związku z tym zaryzykuję tezę, że autor się powtarza i to zasadniczy minus "Easylog". Otrzymujemy dodatkowo garść truizmów na temat mechanizmów, jakimi kierują się media, żerując na człowieku w każdym możliwym aspekcie. Nie pomaga jeden poczciwy dziennikarz, Ian Kazar. Zapewne to wyjątek od reguły; zresztą nad jego poczciwością można by dumać przez chwilę. Podobnie nad moralnymi przesłankami wszystkich bohaterów, wtłoczonych w niesamowicie wartką, ale nie oferującą za wiele oryginalnych myśli narrację.

"Easylog" broni się świeżością i sposobem, w jaki autor manipuluje uwagą czytelnika. Odnosi się wrażenie, że przez chwilę poddajemy się logice i działaniu książki równie bezwolnie, co ludzie wpatrzeni w Wally'ego, któremu bezgranicznie ufają. Nowej powieści Mariusza Zielke nie można zaufać i na pewno jest przez to rzeczą oryginalną samą w sobie. Szkoda tylko, że mimo wszystko nie wbija się w zastany porządek i nie demaskuje go tak zręcznie jak choćby "Formacja trójkąta". Może to kwestia tego, że rzecz dzieje się za oceanem i fabularnie mocno trąci amerykańskim sposobem sprzedawania sensacji. W "Easylog" są polskie, bardzo wyraźne tropy. Wstawione celowo czy jednak nieco na siłę? Teza o bezkarnym kopiowaniu i zdobywaniu patentu na wynalazki tylko dzięki pieniądzom i układom też trąci już banałem, jest ograna i nie ekscytuje zbytnio. A "Easylog" ma przecież ekscytować i robi to - jak wspomniałem - w zakończeniu, dla którego warto przeczytać książkę, bo mimo tego, że nieco utyskuję i rozczarowało mnie to, o czym wyżej wspomniałem, przeczytałem z dużą dozą zainteresowania, a chyba przede wszystkim o to chodzi w tego typu literaturze.

Liczyłem na więcej. Może zbyt wiele oczekiwałem. Może to wszystko dlatego, iż zdaję sobie z zagrożeń nowoczesnych technologii informatycznych i mimo zachwytu niektórymi z nich, widzę mroczną przyszłość, która może mieć miejsce i której zarysowanie przez Mariusza Zielke wydało mi się jedynie stwierdzeniem faktu. Stąd też "Easylog" to dla mnie za proste wyjścia. Mimo całej ich przewrotności, autorskiej inteligencji i sprytu. Dał mi do myślenia z jednym - jeśli żyje się (jak Ben) przeszłością, ona sama może się o nas niebezpiecznie upomnieć. Wtedy nie pomoże wirtualny świat, bo uciec od przeszłości nie da się nigdzie, jedynie w głąb samego siebie. W realnym świecie, który mimo wszystko triumfuje nad mroczną, technologicznie podbarwianą fabułą "Easylog".