2018-04-27

„Słonie w ogrodzie” Meral Kureyshi


Wydawca: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Data wydania: 11 kwietnia 2018

Liczba stron: 142

Przekład: Urszula Poprawska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 31,50 zł

Tytuł recenzji: Budowanie pośród utrat

Debiutancka powieść Meral Kureyshi – choć nie wiem, czy nie słuszniej byłoby tę książkę nazwać poetycką etiudą – to znakomity dowód na to, że biografia twórcy może zrodzić wielką literaturę. Wystarczy być uważnym i czułym. Dużo pamiętać. Czasem zbyt dużo. A czasami wyjątkowo dokładnie, by złożyć opowieść o dorastaniu i utratach w tak ujmującą całość, jaką są „Słonie w ogrodzie”. Kureyshi pisze o tożsamości dziecka, dziewczynki przeradzającej się w kobietę, ale przede wszystkim o tożsamości imigrantki, która musi zmierzyć się z dwoma odejściami – ukochanego ojca będącego zawsze punktem odniesienia do wszystkiego oraz pierwszej ojczyzny, Kosowa ze wspomnień, snów i wyobrażeń. Ta powieść to nie tylko wzruszająca historia pożegnania prawdopodobnie z najważniejszym człowiekiem na świecie, ale także żegnania się z oswojoną przestrzenią kraju, który wciąż na nowo we wspomnieniach odzywa się za pomocą śpiewów, modlitw oraz słów zmieniających dziś znaczenie.

Baba odszedł bardzo wcześnie. Nie było mu dane cieszyć się życiem nawet przez półwiecze. Opowieść rozpoczyna wspomnienie pogrzebu i żałoby. Ojciec funkcjonuje jako pocieszyciel, tłumacz, przewodnik i mędrzec spajający rodzinę, ale także jako pewien symbol – człowiek, którego działania uporządkowały świat dziewczynie dorastającej ze świadomością, że syta i szczęśliwa Szwajcaria niekoniecznie chce się swymi dobrami podzielić. Niekoniecznie chce uznać rodzinę Baby za własną. Kulturalnie, lecz stanowczo odmawiając, igrając z emocjami i oczekiwaniami. A jednak w rodzinie migrantów, która kilkanaście lat żyła w sercu Europy w trudnym do zwerbalizowania zawieszeniu, Baba zawsze potrafił sprawić, że tęskniąca za nim dzisiaj córka widziała świat w uporządkowanych konturach. Wiele tu przejmujących scen świadczących o tym, że porządek się rozpadł wraz ze śmiercią ojca, ale najbardziej chyba zapada w pamięć wspomnienie, gdy autorka opowiada o tym, jak starała się zrównać oddech z oddechem obserwowanego Baby.

Jedno z jego niewielu spełnionych marzeń na emigracji to posiadanie czerwonego mercedesa. Poza tym – lata niepewności, ciężkiej pracy, uczciwego starania się o prawo pobytu w najpiękniejszym z krajów świata. Kiedy Baba całował ziemię Zurychu, nie spodziewał się, jak wiele trudności postawi przed jego rodziną miejsce, które wspólnie wybrali do lepszego życia. Tymczasem autorka wciąż na nowo powraca do swojego Prizren. Zdaje sobie sprawę z tego, że szwajcarskie życie stało się alternatywnym, ale ona wciąż tkwi w tureckiej mniejszości muzułmańskiej, gdzie ukształtowała swą wrażliwość i rozumiała, czym jest bliskość z ludźmi. Kolejna wyjątkowo sugestywna scena to wspomnienie, w którym dorosła już kobieta wchodzi do dawnej sali lekcyjnej i na tablicy pisze swoje imię, które potem zamazuje ręką. To doskonałe zobrazowanie tego, co przez lata działo się z jej tożsamością. Zatarciu uległo to, co kiedyś było przecież czymś najważniejszym. Rzeczy pierwsze, pierwsze doznania i myśli dziś przefiltrowane są przez pryzmat gorzkich doświadczeń imigranckiego wyobcowania. A ono jest potęgowane przez fakt, że nie mam już Baby. Nie ma też pewności, że rodzina zawsze była tym, co chroniło przed każdą niepewnością.

W ramionach Baby można było się naprawdę schronić, w jego obecności pożegnać samotność. Dziś narratorka musi zmierzyć się z utraconym ojcem i pożegnać Prizren w takim kształcie, w jakim je zapamiętała. Meral Kureyshi opowiada też o lingwistycznym aspekcie swojego wyobcowania. O językach Szwajcarii, w które musiała wrosnąć, i o słowach oraz frazach z ojczyzny – zapisanych w pamięci na zawsze jak życiowe drogowskazy. Ta książka tak pięknie pozbawiona chronologii opowiada o tych zdarzeniach, w których autorka musiała określić, kim jest, do kogo przynależy i z kim chce tworzyć bliskie więzi. Baba był zawsze najważniejszy. Pozostawiona w żałobie matka ukrywa się pośród smug papierosowego dymu i jej dramat jest pewnym niemym tłem tego, co przeżywa opuszczona córka. Kobieta zmuszona do nakreślenia nowego azymutu życiowego. Zawikłana we wspomnienia, które dopiero po latach nabierają wyraźnego kształtu.

„Słonie w ogrodzie” to powieść przesycona smutkiem, ale nie ma go w nadmiarze; Kureyshi znakomicie zachowuje równowagę między tym, co sentymentalne, a tym, co po prostu konieczne do opisania. Wybiórczość życiowych zdarzeń i asocjacje budujące specyficzny rytm książki są wyrazem z jednej strony bezradności i zagubienia, z drugiej jednak – coraz silniejszej samoświadomości, poczucia stanowienia o własnym losie, samodzielnego pisania opowieści o życiu. Wydobywa się z tej narracji osamotnione dziecko nazbyt szybko, ale i bardzo intensywnie przechodzące wszystkie konieczne do osiągnięcia dorosłości inicjacje. Meral Kureyshi pisze o swoich emocjach bardzo subtelnie. Czasem zamyka to pisanie w poetyckie zagadki, gdy na przykład opowiada o nieznośnym ciężarze na końcu włosów. Wchodzimy w ten świat z wyjątkową delikatnością i jesteśmy prowadzeni bardzo subtelnie przez doświadczenia tragiczne, bolesne, uprzedmiotawiające narratorkę i pozwalające jej jednocześnie zbudować silne poczucie zgody na to, kim się stała.

To zatem opowieść inicjacyjna, ujmujące epitafium, ale przede wszystkim czytelna w odbiorze pod każdą europejską szerokością geograficzną historia o trudnym statusie rodziny imigranckiej. Ludzi starających się przez lata zjednać sobie tych, pośród których wybrali dla siebie lepsze życie. To życie wcale takie nie jest. Wiele oblicz wyobcowania i dramatyczna niepewność nakreślone są w szeregu krótkich narracji opowiadających historie bolesne, wstydliwe, czasami upokarzające. A jednak jest w Meral Kureyshi siła. Pewnie wiąże się też z upartością odziedziczoną po Babie. Ta książka wrasta mocno w to, co minęło, ale jest jednocześnie opowieścią o świadomym życiu w innym społeczeństwie. Ono w końcu akceptuje i szanuje, a kontroler nie sprawdza biletu, bo ufa, tylko patrząc. Autorka opowiada o konsekwencji wyboru tej inności oraz o walce o to, co własne, dobre i dające szczęście – w takim znaczeniu funkcjonuje trafnie do tych opowieści dobrany tytuł. Kureyshi zachwyca nienarzucającym interpretacji stylem, w którym odnaleźć można fragmenty dotychczasowego życia składane w całość. Bo nadszedł na to czas. Wówczas, gdy nie ma już kogoś, kto w tej układance kiedyś pomagał. Naprawdę piękna książka.


PATRONAT MEDIALNY

2018-04-25

„Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej” Cezary Łazarewicz


Wydawca: Czarne

Data wydania: 14 marca 2018

Liczba stron: 240

Oprawa: twarda lakierowana

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Wyobcowane

„Koronkowa robota” porusza do głębi. Przede wszystkim dlatego, że Cezary Łazarewicz operuje dwoma różnymi rejestrami narracyjnymi, dwukrotnie uderza w czytelnika i za każdym razem inaczej – w jednej książce tworzy w zasadzie dwa uzupełniające się reportaże w różnych konwencjach. Oba o wyobcowanych i samotnych kobietach, które połączyła trudna, lecz silna więź. Gdy najpierw otrzymujemy znaną powszechnie rekonstrukcję zdarzeń z nocy 30 na 31 grudnia 1931 roku, kiedy w tajemniczych okolicznościach zabita została siedemnastolatka, nie spodziewamy się, w którą stronę podąży reporterskie śledztwo. Mamy jego zarys, ale nie jesteśmy przygotowani na niepokojącą część drugą. Tę, która skupia się na urodzonej w więzieniu córce Rity Gorgon oskarżonej i przez dwa wyroki sądowe uznanej za winną zbrodni na Elżbiecie Zarembiance, którą dla lepszego efektu pamięci nazywa się od chwili zgonu Lusią. Łazarewicz dokonuje rzeczy niezwykłej – niesamowicie porusza wyobraźnię i emocje, niczego nowego nie odkrywając ani nawet nie sugerując jakiejś nowej interpretacji zdarzeń. Opowiada o dziecku idącym przez życie ze stygmatem matki morderczyni. O kobiecie, która przyjęła na siebie społeczne odium, skazana i potępiona dużo wcześniej, niż zrobiły to instancje sądowe. „Koronkowa robota” to opowieść o oddaleniu od siebie dwóch kobiet, które musiały same stanąć do walki o to, by wytrwać pośród ludzi wymierzających wyroki po swojemu. Ta książka to świetny głos reportera opowiadającego o tym, ile wydobywamy dla siebie z cudzego nieszczęścia. Także książka o niezwykłej sprawie. O niebezpieczeństwie skazywania na podstawie poszlak i o życiu, które przez nikogo nie będzie potem darowane…

Wikipedia podaje wiele szczegółów głośnej sprawy Rity Gorgonowej. Jakże z tego stworzyć pasjonujący reportaż? Można to zrobić tylko wówczas, gdy zechce się wyjść naprzeciw zapomnieniu i wyparciu. To, co elektryzowało Lwów w latach trzydziestych, jest dzisiaj zbrodnią funkcjonującą jako pewien mit odwoławczy. Jako straszak. Nazwisko oskarżonej o morderstwo na nastolatce staje się synonimem zła. Rita Gorgonowa uznana jest za złą. Wyrafinowaną oszustkę, która trzymała nerwy na wodzy, nie dając poznać, kim jest naprawdę. A przecież „czułe sumienie publiczne” wydało wyrok błyskawicznie. W sprawie morderstwa, którego musiał dokonać ktoś z domowników. Nie mógł to być ojciec denatki ani jej brat. Tylko ta, która w ocenie opinii publicznej chciała zniszczyć mir domowy, wdając się w romans z człowiekiem zatrudniającym ją jako guwernantkę i walcząc o lepsze życie u jego boku – nawet kosztem innych członków rodziny.

Łazarewicz nakreśla, jak trudna była sytuacja rodzinna znanego architekta Zaremby i jakby w drugim planie kreśli portret psychologiczny człowieka, który po zabójstwie córki robił wszystko, by zachować twarz. Stracił ją przez związek nieaprobowany społecznie. Stworzył się mroczny mit potwornej zabójczyni, który wyrósł z niedopasowania się do określonych wzorców funkcjonowania społecznego. Gorgonowa nie ma po swojej stronie nikogo. Choć nie przedstawiono nigdy żadnych twardych dowodów, od samego początku jest tą, której winę uznaje się za coś oczywistego. I jedyną osobą, która będzie chciała oczyścić jej dobre imię, jest córka. Ewa, której Gorgonowa nie szukała po wyjściu z więzienia. Dziecko porzucone od samego początku, dziecko zbędne i niepotrzebne. Wyśmiewane i atakowane. Idące przez życie w stopniu wyobcowania równym temu, który towarzyszył matce. Dwie kobiety, które nigdy na nikogo nie mogły liczyć. Niewiarygodna wręcz tęsknota porzuconej dziewczynki, która przez całe swoje długie życie marzyła tylko o przytuleniu się do matki. Kobieta, której odebrano godność i uznano za ucieleśnienie zła. Jej córka przejmująca fatum po wyobcowanej matce. Obie są w gruncie rzeczy zagadkami. Łazarewiczowi udaje się porozmawiać tylko z jedną z nich.

Upływu czasu nie da się oszukać, ale „Koronkowa robota” pokazuje, że dobry reporter będzie starał się temat swojej pracy ocalić od zapomnienia za wszelką cenę. Rekonstruując losy Rity Gorgonowej i przedstawiając jej dwa procesy w świetle tego, co myśleli i mówili ludzie bezpośrednio w nie zaangażowani, Cezary Łazarewicz pokazuje, jak niewiele z tych dramatycznych zdarzeń i emocji pozostało dzisiaj – tak jakby ten gwałtowny wybuch zainteresowania opinii publicznej miał tylko wydobyć na chwilę kumulowane emocje. Takie pojawiające się wtedy, kiedy ulica znajduje tego złego i może odetchnąć, bo ona nie jest zła. Ale w tej książce ważniejszy niż toksyczne emocje jest proces Gorgonowej. Akt oskarżenia oparty na zeznaniach dziecka niedarzącego jej sympatią. Dwie obsadzone mężczyznami ławy oskarżonych. Nieopisana forma nienawiści ze strony kobiet. I dwie wskazane obserwatorki, które przyglądały się działaniom sądów, opowiadając o swoim przekonaniu, że oskarżona nie jest winna.

Myślę, że nie chodzi o wzbudzanie oczywistych emocji i zwyczajną rekonstrukcję zdarzeń z sal sądowych. Nie chodzi też o portretowanie nastrojów społecznych, kiedy ludzie z zaskakującą łatwością chcą wskazać winnego, bo poszukiwanie może być dla nich niewygodne. Dużo ważniejsza jest druga część reportażu – obrazująca autorską bezradność i ciekawość jednocześnie. Szacunek dla każdego, o kim pisze, i wnikliwość w badaniu śladów, po których lata temu nikt nie podążał. Ironiczny tytuł reportażu odnoszący się do słów prokuratora udowadnia, że tę jakże skomplikowaną sprawę można byłoby naprawdę zbadać wyjątkowo dokładnie. Po latach tonąc w niedopowiedzeniach, a jednak wciąż na nowo wzbudzając wątpliwości oraz weryfikując opinie. Cezary Łazarewicz wychodzi naprzeciw ludzkim skłonnościom do uproszczeń, łatwych oskarżeń, ale także do zbyt szybkiego zapominania tego, co niewygodne lub niejednoznaczne. Jak wspomniałem, nie pojawią się na kartach tego reportażu żadne nowe ustalenia, a tym bardziej jakieś zaskakujące fakty. Chodzi bardziej o odsłonięcie kontrowersyjnej sprawy nieco inaczej. Spojrzenie na nią okiem człowieka wrażliwego na krzywdę i niesprawiedliwość. „Koronkowa robota” to przecież niebywale smutna historia o kobiecej samotności, potrzebie przynależności, społecznym odrzuceniu i o tym, że najbardziej zajmujące może być to, z czym przez lata musiały radzić sobie matka i córka. Z czym mierzyć w myślach i w sercu. To nie tylko książka o tym, jak łatwo wydajemy wyroki stadnie. Przede wszystkim o tym, jak niewyobrażalna samotność nigdy nie została zwerbalizowana, bo portretowane bohaterki ani Łazarewiczowi, ani nikomu wcześniej nie dały łatwego dostępu do siebie. Książka mocno przykuwająca uwagę i inteligentnie łącząca dwie historie w jedną pasjonującą narrację.

2018-04-23

„Szczęśliwy jak łosoś. O Norwegii i Norwegach” Anna Kurek


Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 4 kwietnia 2018

Liczba stron: 310

Oprawa: twarda

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Pasja i pean

Wydawnictwo Poznańskie konsekwentnie toruje drogę autorom blogującym o krajach Północy, pozwalając im wydać własne książki. Wartość poznawcza tych publikacji jest duża i to cenne rzeczy dla osób, które o krajach nordycko-skandynawskich wiedzą niewiele albo bazują na utartych stereotypach. Problem pojawia się wtedy, gdy do czytania zabierze się ktoś w miarę zorientowany w temacie portretowanych państw i narodów. W tym przypadku Annie Kurek – podobnie jak Marcie i Adamowi Biernatom, autorom „Rekina i barana” – przypadła pozycja trudnego startu do takiego czytelnika, albowiem nie jest pierwszą, która portretuje Norwegię, i można z całą pewnością powiedzieć po lekturze „Szczęśliwego jak łosoś”, że nie robi tego najlepiej. Mam wrażenie, że z blogowych opowieści o Islandii, Norwegii i Szwecji, które stały się książkami, najlepiej wyszedł projekt Natalii Kołaczek „I cóż, że o Szwecji”. Może to kwestia niepowtarzalnego stylu autorki i umiejętnego lawirowania między wyrażeniem miłości do portretowanego kraju a zdrowym krytycyzmem oraz uszczypliwościami, głównie językowymi. Anna Kurek tworzy bowiem pean. Stara się, by ta książka nim nie była, ale te starania są marne. Momenty, w których wspomina o bolączkach norweskiego systemu edukacji, sygnalizuje jedynie istnienie Barnevernetu wzbudzającego ogromne emocje także pośród Norwegów czy delikatnie sugeruje stronniczość i brak obiektywizmu mieszkańców Norwegii w postrzeganiu reszty świata przy jednoczesnym apelowaniu o ten obiektywizm u odbiorców publikacji, to zdecydowanie za mało, by można stwierdzić, że autorka pozbywa się sznytu poprawności językowej i znaczeniowej. Wszystko jest za gładko, zbyt pięknie, w rażąco pastelowych barwach i w zasadzie bez większego poczucia humoru, choć Kurek sygnalizuje, że jej książki nie należy traktować całkiem serio.

Problemem „Szczęśliwego jak łosoś” jest to, że po publikacji „Najlepszego kraju na świecie” Niny Witoszek wszystko będzie już apendyksem do tej książki. Także opowieści Anny Kurek – w zupełnie innej konwencji i innym stylu, dalekim od zawoalowanych złośliwości Witoszek, ale oddalonym również od jej wieloaspektowego widzenia Norwegii i Norwegów. Wiem, że to zupełnie inne książki i pisane w innych okolicznościach, a także zdaję sobie sprawę, iż różne intencje kierowały autorkami. Ale Kurek wypada blado przede wszystkim dlatego, że choć naprawdę sporo ma do opowiedzenia, wciąż ślizga się po powierzchni, chcąc przygotować pewną matrycę dla Michellina, a nie opowiedzieć o swojej Norwegii.

No właśnie, pasja i miłość do opisywanego kraju. Kurek rozpoczyna od wspomnienia Tromsø i swojej fascynacji prawdziwą norweską Północą, tą umiejscowioną daleko poza kołem podbiegunowym. Czeka się więc w napięciu i skupieniu, co też autorka o tym rewirze napisze, jak go sportretuje, jak uzasadni przywiązanie do tej najtrudniejszej do życia części Norwegii. Tymczasem na ten temat nie dowiemy się praktycznie niczego. Kurek wędruje w ukochane rejony Norwegii tylko chwilowo i w odniesieniu do rozważań dotyczących reszty kraju. Chciałoby się powiedzieć, że wszystko za nią wcześniej zrobiła Ilona Wiśniewska w swych sugestywnych reportażach, ale przecież intrygujący prolog powinien zobowiązywać do kontynuacji. A nie ma jej, jest zasadniczy i pozbawiony emocji ton wykładu o Norwegii. Nie w akademickim stylu Niny Witoszek, ale też nie w stylu, który mógłby porwać odbiorcę.

„Szczęśliwy jak łosoś” to dla mnie – miłośnika krajów nordyckich – lektura rozczarowująca, albowiem informująca o cechach dystynktywnych Norwegów jako o czymś absolutnie niepowtarzalnym. A przecież chłód i dystans w codziennych kontaktach to także domena Finów, a stosunek do starości i akceptowanie przez seniorów separacji od rodziny cechuje również Islandię. Zbieżności w tym, jak narody Północy myślą lub działają, jest naprawdę wiele. Anna Kurek zbyt wiele przypisuje wyłącznie Norwegom. Jestem w stanie to zrozumieć, bo widać wyraźnie, że kocha zarówno kraj, jak i naród. Ze wszystkim, co dla turysty może być zaskakujące i odbiegające od norm kształtujących relacje społeczne. Ukazuje jednak pewien sielankowy obraz doskonale funkcjonujących relacji, opowiada o ich zbawczym chłodzie – bez wnikania np. w to, dlaczego alkoholowe weekendy w Norwegii wyzwalają w ludziach tyle tłumionych przez pięć dni emocji, o których nigdy się potem nie rozmawia.

Ta książka obrazuje Norwegów jako ludzi, którzy wypracowali sobie doskonałość życia w jakiś szczególnie wybitny sposób. Anna Kurek być może nie zdaje sobie sprawy, że ze swych rozważań tworzy nam wizerunek narodu, który po prostu wyjątkowo silnie kontroluje myśli i emocje. Narodu zawikłanego w każdy rodzaj poprawności, a dodatkowo nieskorego do wyciągania wniosków z krytyki. Dlatego mamy tutaj takie głaskanie Norwega i uzasadnianie wszystkich dość jaskrawo dyskusyjnych kwestii związanych z życiem codziennym jego rodaków, ich mentalnością, stronniczością i świadomością, że są naprawdę laboratorium przyszłości, niedoścignionym wzorem dla Europy i świata.

„Szczęśliwy jak łosoś” to mimo wszystko dowód niezwykłej pasji i zaangażowania w temat. Kraj i jego obywatele stają się punktem wyjścia do wielu rozważań, ale są też bardzo uważnie sportretowani w różnych szczegółach. Norwegia Anny Kurek jest miejscem pokochanym i bezkrytycznie zaakceptowanym. Przynajmniej na tyle bezkrytycznie, by nie podejmować dyskusyjnych wątków. A podjęli je przed Kurek inni. Autorka stawia sobie za cel stworzenie podstawowe kompendium o Norwegii i to naprawdę interesująco napisana książka otwierająca oczy na specyfikę tego kraju oraz jego rzeczywiste piękno. Zastanawia tylko ta uważność w obserwacji Norwegów sportretowanych w tak jednoznacznie cukierkowej tonacji. Entuzjastyczny ton Anny Kurek jest trudny do zniesienia nie tylko dlatego, że publikacja bazuje na tym samym rejestrze narracyjnym i niczym w zasadzie nie zaskakuje. Mam wrażenie, że autorka nie może się zdecydować, czy ma to być przewodnik, jej pamiętnik emocji i wspomnień, czy dowcipna rozprawa socjologiczna o ludziach, którym uwielbia się przyglądać. Ujmuje zaangażowanie w temat, ale pojawia się też przekonanie, że o Norwegii napisano bardziej sugestywnie. Bo to kraj wielu kontrastów, absurdów, ale i poszanowania dla demokracji. Kraj, który jest swoistą zagadką dla świata. Piękny kraj, ale czy przez Annę Kurek wystarczająco dobrze opowiedziany?

2018-04-20

„Norma” Sofi Oksanen


Wydawca: Znak

Data wydania: 4 kwietnia 2018

Liczba stron: 478

Przekład: Katarzyna Aniszewska

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Feministyczny chaos

Bardzo byłem ciekaw trzeciej powieści Sofi Oksanen. Nie chciałem już więcej Estonii ani wojny i tego nie otrzymałem. Nie chciałem także kobiecego udręczenia, a tym zostałem obdarowany w niemożliwej do zniesienia mierze. Nie chcę pisać, że Oksanen to autorka jednej powieści – mam na myśli „Oczyszczenie” – ale trochę tak jest. Norma” to formalna gra autorska z wieloma konwencjami. Powieść szarpanych wątków, nieprzekonujących i zobrazowanych tylko fragmentarycznie postaci, eksperymentu z frazą, z nieznośnym feministycznym dydaktyzmem, ale przede wszystkim powieść naprawdę niedopracowana. Szaleńczo skoncentrowana na mnożeniu intryg i umiejscawianiu kobiety w kilku społecznych rolach, w których musi walczyć o przetrwanie albo zachowanie tożsamości. W „Normie” kobiety popadają w obłęd, ulegają iluzjom kreowanym przez światowe magazyny lifestylowe, bezradnie podporządkowują się ojcom czy mężom, rozpaczliwie potrzebują macierzyństwa albo też trzymają gardę, bo są zewsząd atakowane. Potem prawie wszystkie wydobywają się z opresji, żeby wtłoczyć się w tezę, bo „Norma” to też opowieść tendencyjna. Nie chodzi tylko o to, że tych historii – mniej lub bardziej prawdopodobnych – jest tak bezlitośnie wiele. Chodzi o to, że ta książka zbyt dużo łączy, nazbyt wiele opowiada, chwyta się wielu tematów, sztucznie mnoży zagadki i ostatecznie upada pod naporem nadmiaru. Przestaje być wiarygodna i sugestywna – jak inne narracje fińskiej autorki.

Mnogość i chaos mnie zmęczyły. Już od samego początku. A wszystko zaczyna się od śmierci matki, której zagadkę odkrywa córka. Sama będąc postacią bardzo zagadkową, chronioną przez rodzicielkę, izolowaną od życia i wrosłą w sieć dość toksycznych zależności, które mają swoją genezę w przeszłości, lecz tego Norma się dopiero dowie. Zmuszona będzie skonfrontować swoje dotychczasowe samotnicze życie z mnogością wyzwań, które postawi przed nią istnienie bez matki. Nie wiem, jak bohaterka oswaja i rozumie bombardowanie coraz to nowymi faktami, opiniami czy uczuciami, ale ja jako czytelnik zniosłem to bardzo źle. Oksanen nie ogranicza się do jednego pokolenia i nie zawęża opowiadania o kobiecych relacjach tylko do dwóch najbliższych sobie osób. Otwiera się przed nami pełna czarnej rozpaczy i smutku historia dramatyzmu kobiecej egzystencji sięgająca aż po pierwsze dekady minionego stulecia. Wszystko będzie koncentrować się wokół… włosów. To oryginalne i świeże, gwarantuje specyficzność tej książki od początku do końca, ale po pewnym czasie staje się przejawem raczej ekscentryczności fińskiej pisarki, bo „Norma” prezentuje się jako literacki eksperyment z pewną dozą publicystycznego przekazu. Mamy jednak do czynienia z rasowym thrillerem, powieścią mającą wzbudzać strach i ściskać za gardło. Nie dzieje się tak, gdyż fabuła „Normy” to coś w rodzaju komiksowego zbioru obrazów w tonacji noir z wyjątkowo mało przekonującą bohaterką wiodącą.

W świecie Oksanen nie ma czegoś takiego jak uczciwość, zaufanie, nie ma duchowego spokoju, nie ma stabilizacji ani pewności siebie. Jej udręczone bohaterki tworzą świat portretowany jako wrogi kobietom, a wrogość tę uosabia zwłaszcza jeden mężczyzna – ten, który przedstawia się Normie na pogrzebie jej matki, i ten, który miał duży związek z jej śmiercią. Czy Anita rzuciła się pod pociąg metra? Co skłoniło ją do takiej decyzji? Co tak naprawdę wiedziała o niej córka? Czy dało się Normę ochronić przez złem świata i złem mężczyzn, skoro dodatkowo trzeba było chronić jej tajemnicę, specyficzną odmienność?

Tu zaczyna się problem interpretacyjny, bo nie wydaje mi się, by Sofi Oksanen chodziło tylko o nakreślenie rozmaitych okoliczności życiowych, które prowadzą kobiety ku obłędowi, przegranej albo ku jednoznacznemu zwycięstwu, także moralnemu. Pojawia się jakiś ogólnoświatowy klan z siedzibą w Finlandii, który sprzedaje złudzenia za zbyt wysoką cenę. Ktoś czuje się jak w raju, ale kosztem kogoś. Nie ma szczęścia, za które płacą klienci. Są jego iluzje okupione cierpieniem innych. Tak iluzoryczne jest też życie Normy, którego ani nie zgłębimy, ani też dobrze nie zrozumiemy. Wiemy, że matka zapłaciła wysoką cenę za jej ochronę i projektowanie jej życia. Widzimy, jak z bezradnej i nieświadomej przeszłości Normy wydobywa się kobieta chcąca powalczyć o własne szczęście oraz odcięcie się od toksycznych zależności biznesowych matki. Portret tego wyjątkowo zawikłanego biznesu rodzinnego ma obrazować także rozpad najważniejszych więzi. Tych, które Anita usiłowała zachować za wszelką cenę, bo Norma wymagała poświęcenia. Dużo większego niż poświęcenie typowych matek.

Oksanen stosuje ograne już literackie chwyty mające na celu pokazanie, jakie ślady zostawia osoba zmarła, by żywa i jej bliska mogła zrozumieć motywację działań oraz przeszłość. Są nośniki elektroniczne, zapiski, zwerbalizowane uczucia oraz emocje. Możemy się nad tym pochylić i próbować zrozumieć, ale w gruncie rzeczy ta gra z czasem przeszłym i brutalną codziennością dopadającą Normę jest trochę męcząca. Oksanen wtłacza do tej opowieści coraz więcej komplikacji. Kiedy już jesteśmy w stanie zrozumieć jedną zależność, pojawia się w jej miejsce kilka innych. Ma być istotna wielogłosowość, a tworzy nam się z niej po prostu chaos bez wyraźnej treści. Obok tajemnic Normy są też problemy, z którymi zmagają się inne kobiety w rodzinie, albo sobie z nimi radząc, albo ulegając szaleństwu. Nie ma niczego pośredniego. To nie jest tak, że licznie nakreślone zagadki doczekają się wyjaśnienia. Chodzi bardziej o pokazanie w opowiadaniu świata ogromu bodźców i doświadczeń, jakim poddana jest Norma wydobyta nagle spod bezpiecznego szklanego klosza. Ale nie tylko ją dotkną okrucieństwa. Nie tylko mężczyźni będą ich sprawcami. Epilog powieści sprawia wrażenie, jakby fińska pisarka zorientowała się pod koniec, że trochę przesadziła z tą dychotomią płci i czytelnym obrazem katów oraz ofiar. Tak czy owak jest w „Normie” zdecydowanie za dużo – eksperymentów z formą, przesłań, sugestii przesłań. Ta powieść opowiada o opresyjnym świecie w żałobie, w którym trzeba pogodzić się ze śmiercią bliskiej osoby, zdobyć potrzebną do przetrwania wiedzę o sobie, a następnie wyjść z twarzą i obronną ręką ze wszystkiego, co zmyślone i co powoduje, że wiruje nie tylko sfera emocji głównej bohaterki. Za dużo, za intensywnie, za jaskrawo i tym razem w stylu nieporównywalnie gorszym od wcześniej wydanych w Polsce powieści. Jedno z moich największych rozczarowań tego roku.

2018-04-18

„Rok na odwyku. Kronika powrotu” Katarzyna T. Nowak


Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 4 kwietnia 2018

Liczba stron: 144

Oprawa: twarda

Cena det.: 29,90 zł

Tytuł recenzji: Konfrontacje

Każdy, kto pomyśli o tej książce jako o wyrazie zaskakującego w formie ekshibicjonizmu, powinien mieć na uwadze, jak ważna jest to publikacja dla tych wszystkich ludzi, którzy nie odważyli się do tej pory nawet na krok kontrolowanego leczenia uzależnienia, nie mówiąc o całym cyklu terapeutycznym, o którym Katarzyna T. Nowak opowiada z wyjątkową szczerością, odwagą i pewną bezkompromisowością. Nie widzę w „Roku na odwyku” chęci komercyjnego zarobienia na własnym nieszczęściu i nie dostrzegam też niestosowności bardzo osobistych zwierzeń. Widzę tu przede wszystkim rzecz, która bardzo wielu ludziom pomoże, ośmieli ich w działaniach mających na celu walkę z prywatnymi demonami, ale przede wszystkim książkę, która strukturalnie – za pomocą celowych powtórzeń, charakterystycznej frazy i dzięki skupieniu na wydobyciu własnego dramatu poprzez ujrzenie go w kontekście – oddaje specyfikę ludzkiego uzależnienia. Jest mroczną kroniką najtrudniejszej z możliwych walk – walki z samym sobą. Bo oswojenie nałogu w sobie to przede wszystkim jego zaakceptowanie, a to nigdy nie odbywa się bez wielu prywatnych bitew. Wielu bitew przegranych. Nowak doskonale dobrała podtytuł tej publikacji. To kronika powrotu do samej siebie. Odnalezienia drogi do porozumienia z tym, czego nie dostrzegała. Do zawiązania sojuszu z niespokojnymi emocjami. Do początku wygranej walki, choć jakiekolwiek uzależnienie będzie tą walką wiecznie.

To bardzo ważna książka, bo definiująca status społeczny kobiety uzależnionej. Kogoś, komu wybacza się wpadanie w szpony nałogu dużo trudniej niż mężczyznom. Kogoś, kto dużo częściej niż mężczyzna tkwi w bezradności i wstydzie oraz tuszuje swą nieporadność. „Piją, biorą leki w ukryciu między praniem a gotowaniem. Do czasu kiedy w domu wszystko lśni, a jedzenie jest na stole, mało kto się orientuje. Spuchniętą, czerwoną twarz przysłaniają makijażem”. Tak, Nowak wypowiada się za wszystkie te kobiety, którym z różnych powodów trudno jest mówić o swej lekomanii czy alkoholizmie. Być może dotrze do wielu z nich, które nigdy nie odważyłyby się powalczyć o siebie, zmagając się ze społecznym odium, bo społeczeństwo nie tak łatwo akceptuje kobiece zagubienie w groźnym nałogu. Autorka opowiada o różnego rodzaju wycofaniach pacjentek oddziału odwykowego, o ich niezdolności do prawdziwej walki o siebie. O jakimiś społecznym zakodowaniu tego, że pijana czy będąca pod wpływem leków kobieta jest kimś gorszym niż mężczyzna znajdujący się w podobnej sytuacji. Jest w tych zapiskach wiele goryczy wobec świata, który nie rozumie istoty uzależnienia, ale ta gorycz – charakterystyczna nie tylko dla pozostawionej samej ze swym nałogiem kobiety – przeradza się w specyficzną siłę do walki. W ciekawość tego, co można osiągnąć i jak wygląda ten inny, wypracowany w sobie lepszy świat. Świat, którego kontury widzi się wyraźnie. Bez butelki alkoholu czy kuszącego szelestu blistra.

Katarzyna T. Nowak tworzy coś na kształt pamiętnika przetrwania. Ma on swój charakterystyczny rytm dostosowany do kolejnych przeżyć w zamkniętej przestrzeni, do której trzeba się dostosować, aby sobie pomóc. Wszystkie wrażenia, emocje i przeżycia są mocno spotęgowane poprzez miejsce, w którym autorka się znajduje. Tam dociera do niej, że nie chodzi tylko o odzyskanie jasności myślenia i pójście na kompromis ze skłonnościami do nadużyć. Tam uświadamia sobie, że dużo trudniejszą konfrontacją niż ta z przydzielonym terapeutą jest konfrontacja z własnymi emocjami. To emocje trzeba nazwać, określić, uporządkować. Tylko w ten sposób odzyskuje się kontakt ze sobą. Bolesne są to próby i naznaczone niepowodzeniami. Nowak opowiada o ludziach z jej otoczenia, którym się z różnych powodów nie udało, musieli pożegnać się z oddziałem i proponowaną przez niego opieką. Ona przetrwała i wytrwała. Nawiązała kontakt nie tylko ze swym wnętrzem, ale także z towarzyszami niedoli, którzy uświadomili jej, że cierpienie uzależnionego nie jest niczym unikatowym. Nie powinno być gloryfikowane, lecz widziane w szerszym kontekście. Tych, którzy mają wspólne problemy i wspólnie nakreślony cel – zerwać z nałogiem.

„Rok na odwyku” to także odważna próba zmierzenia się z rodzinną przeszłością i nakreślenia symptomów dysfunkcji, które wdzierały się między bliskich sobie ludzi, uwierając ich i wywołując skłonność do różnego rodzaju ucieczek. Katarzyna T. Nowak uciekała w leki i alkohol. Nie stanęła twarzą w twarz z prawdziwym wizerunkiem rodziny. Coś idealizowała, coś traktowała wybiórczo. Racjonalizowała. Minimalizowała. Jak w późniejszym podejściu do nałogu. Dziś zaś do faktu, że ani nie jest w stanie pożegnać się z rodzinnymi bolączkami, ani nie będzie mogła nigdy powiedzieć, że jest wolna od uzależnienia.

Ta książka fenomenalnie opowiada o tym, jak nałóg stopniowo paraliżuje umysł i zaburza percepcję, co jest najgroźniejsze, albowiem tendencja ucieczkowa od świata z niewyraźnymi konturami odbywa się dodatkowo po omacku. Bez sensu i bez celu – bo takie są wszystkie nałogi. Sensowność i celowość trzeba nadać drodze żegnania się z nimi. Nowak opowiada o tym, jak wzbraniała się przed kontaktem z rzeczami i emocjami w ich rzeczywistych kształtach, ale także sugeruje kilka odpowiedzi na najważniejsze z pytań – pytanie o to, od czego zależy udana terapia. „Rok na odwyku” jest zatem książką wstrząsającą, z drugiej jednak strony obnażającą wiele ludzkich słabości. Opowiadającą o sprawach, wobec których milkniemy, bo się wstydzimy. A wśród milczenia, wstydu, zachowywania pozorów normalności i bezradności każdy nałóg rozwija się wręcz doskonale.

Brawa za odwagę i umiejętność opowiedzenia prostym językiem o tym, jak skomplikowane jest poczucie celu i sensu życia rujnowanego na własne życzenie, wedle własnych okrutnych zasad. To inteligentna opowieść o tym, jakie mamy zdolności do autodestrukcji i jak wiele potrafimy wokół siebie i w sobie zbudować. Osobiste wyznania skierowane do wszystkich, którzy nie mają odwagi zadać sobie choć kilku pytań z tych, które padają na kartach tej przejmującej książki.

2018-04-16

„Błoto” Hillary Jordan


Wydawca: Otwarte

Data wydania: 18 kwietnia 2018

Liczba stron: 352

Przekład: Adriana Sokołowska-Ostapko

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Zło i miłość

Takie powieści jak „Błoto” powinny być czytane wszędzie tam, gdzie ludzkie zło pod różnymi postaciami ma się doskonale – pożywia się ksenofobią, uprzedzeniami, rasizmem i stereotypami. Hillary Jordan proponuje wielowątkową narrację. Dziejącą się na amerykańskiej prowincji opowieść, w której splotą się losy dwóch rodzin, dwóch braci i dwóch rodzajów przywiązania do siebie. To także historia z czytelnym antywojennym wątkiem w tle – niektórzy przybywają ze świata, w którym doświadczyli innego rodzaju piekła niż to, jakie wita ich w Missisipi. „Błoto” jest polifoniczną narracją z jednym, bardzo czytelnie niemym bohaterem. Tej złożonej historii nie można opowiedzieć inaczej niż za pomocą wielu głosów. Amerykańska pisarka z wnikliwością portretuje bohaterów, nie tylko zwracając uwagę na to, jak mówią, ale także na to, co robią i przede wszystkim co myślą. Opowie uniwersalną – choć z amerykańskim adresem – historię podziałów w ludzkich umysłach i wydobywających się z tych podziałów pokładów zła. Jedni będą źli przez działania, inni przez ich zaniechanie. Wydaje się, że dla niektórych nie ma możliwości ekspiacji. Ale to przecież też przepiękna opowieść o miłości, która wznosi się wyżej niż brud, błoto, rasizm czy różnego rodzaju udręki. Właściwie miłość pośród udręk. Tak jak trudne przywiązanie do ziemi Missisipi, która zawłaszcza i czyni niewolnikami tych, którzy za niewolników uważają innych ludzi.

Trudno wybrać najważniejszą postać, najbardziej czytelny dramat. Myślę, że przewodnikiem, który usiłuje jakoś odczarować obrazowane piekło, jest Laura. Kobieta nabierająca znaczenia przy mężczyźnie. Szczęśliwa, że znalazła kogoś, kto nie pozwoli jej na stoczenie się we wstyd i ostracyzm jako kobiecie bez męża. Laura ufa Henry’emu i wie, że chce on dla niej jak najlepiej. Nawet wówczas, gdy zabiera ją z miasta na farmę, gdzie brud i błoto będą wdzierać się nawet do snów kobiety. Laura przechodzi niebywałą przemianę. Pod wpływem trudnych okoliczności otwiera się na własne potrzeby, definiuje kobiecość. Staje się asertywna i wie, czego chce. Do momentu, w którym dopadnie ją fatalne zauroczenie. A może właśnie ono otworzy jej oczy na otaczający ją świat, pozwoli zrozumieć dużo więcej, niż chciałaby pojąć.

Henry i Jamie to specyficzni bracia. Nie tylko dlatego, że różni ich dziewiętnaście lat i Henry w zasadzie mógłby być ojcem Jamiego. Obaj doświadczyli piekła wojen – Henry uczestniczył w pierwszej wojnie światowej, Jamie był pilotem bombardującym nazistów podczas drugiego globalnego konfliktu zbrojnego. Każdy z nich skrywa w sobie wojenną traumę, pamiętając o tym, co musiał robić. Każdy z nich ma krew na rękach, ale myśli już tylko o tym, jak zapomnieć. Henry zapomina dość szybko, bo odnajduje swoje miejsce na ziemi, kupując farmę. To dziadek przekazał mu miłość do ziemi. Henry ją pokochał tak jak Jamie pokochał powietrze, z którego później zrzucał śmiercionośne ładunki. Dla Henry’ego wszystko jest dość proste, ma swoje miejsce i czas. Starszy brat potrafi uporządkować rzeczywistość wokół siebie. Młodszy po powrocie z wojny gubi priorytety. Wie jedynie, że doświadczył innego świata w Europie. Wie, że Missisipi ze swymi ograniczeniami i rasizmem nie jest miejscem, w którym może wrócić do równowagi. A jednak jest tam ktoś, kto okaże mu czułość. Osoba, dzięki której błoto farmy nie będzie tak widoczne. Pod paznokciami i pod skórą.

Jest jeszcze Ronsel, syn Jacksonów, dzierżawców farmy Henry’ego. Powraca z wojny jako bohater, ale szybko okazuje się, że będzie znowu czarnuchem, którego miejsce jest za pługiem. Bo powojenne Missisipi nie zna litości tak jak farma. Ronsel nie wydobędzie się z ograniczeń i roli narzuconej mu przez małą społeczność. Jacksonowie wejdą w specyficzną zależność z McAllanami, ale rodzina Henry’ego nie będzie tym, czym rodzina Ronsela. Jedynie Jamie dostrzeże, że nie mają znaczenia kolor skóry i pochodzenie. Kiedy zaprzyjaźni się z Ronselem, ściągnie na siebie i czarnoskórego chłopaka odium tych, dla których szeptane wersy z Biblii dalekie są do tego, czym kierują się w codziennym życiu.

A codzienność opisywana przez Hillary Jordan to świat wiecznych podziałów zależnych od koloru skóry. Dwie różne przestrzenie funkcjonowania ludzi – jedzących osobno posiłki, korzystających z osobnych toalet, zajmujących w samochodach inne miejsca czy wychodzących przez różne drzwi. Podział rasowy porządkuje rzeczywistość. Świat tytułowego błota funkcjonującego w tej powieści jako bardzo wyrazisty i wieloznaczny symbol. W powojennym Missisipi każdy wie, gdzie jest jego miejsce, kim ma być, jak żyć i kogo unikać. Jamie chce rozbić uwarunkowania, które będą silniejsze niż rośliny zakorzenione na farmie brata. Napięcia urosną do rangi dramatów. Jordan sportretuje nie tylko oblicza ludzkiego zła, ale także sposób, w jaki ludzie chcą od siebie zło odsunąć. Także to, w którym uczestniczą przez bierność.

„Błoto” to poruszająca powieść o ludziach, którzy żyją w piekle relacji oraz uwarunkowań naznaczonych hipokryzją i skrywanymi negatywnymi emocjami. Wszystko koncentruje się wokół ziemi. Laura jej nienawidzi, ma dość brudnej i zaniedbanej egzystencji pośród ruin gloryfikowanych przez męża. Jacksonowie zdają sobie sprawę z tego, że ziemia to ich życie, źródło utrzymania. Wprawni są w znoszeniu rasistowskich uprzedzeń i wpoili to swemu synowi, jednak Ronsel po latach będzie zdecydowany, by powalczyć o niezależność. Także od ziemi. Od farmy, na której dzieją się rzeczy potworne, skrywane pośród codziennego porządku prac. Tu nikt nigdy nie dowie się, kto jest złoczyńcą, a kto pokrzywdzonym. Missisipi z powieści Jordan rządzi się swoimi prawami, zasadami oraz niepisanymi obyczajami. Można się stąd wydobyć choćby na wojnę. Powracając, trzeba liczyć się z usankcjonowanym porządkiem pełnym uprzedzeń.

„Błoto” to też opowieść o konfabulacjach, dzięki którym łatwiej jest znieść życie w pewnych uwarunkowaniach. To plastyczna narracja o przestrzeni – jej odrębności i tym, w jaki sposób tworzy klatkę dla ludzkich pragnień. Niewolni od namiętności bohaterowie muszą w gruncie rzeczy zmierzyć się z bezkompromisowością brudu i zmienną pogodą. Znamienna jest metaforyka deszczu, zmywania nieczystości i pozostawiania po sobie mnóstwa tytułowego błota. To taki świat nieustannie zagrożony unicestwieniem. Trzymany w jakimś porządku przez surowe zasady społeczne. To Ameryka, która nie wyzwoliła się od podziałów, nienawiści i okrucieństwa. Przywiązuje do ziemi i prymitywnego postrzegania rzeczywistości. Ale jest też miejscem, gdzie rodzi się ludzka świadomość. Miejscem, gdzie należy dokonać jednego okrucieństwa, by zakończyć inne. To bardzo bezkompromisowe, ale bohaterowie powieści nie mają wielu możliwości wyboru. Te, które są im dane, mogą prowadzić do zguby. Ktoś jednak musi ocaleć. Coś musi ocaleć. Miłość i przyzwoitość? Jordan kreśli ich specyficzne definicje. Zapraszając do świata, w którym ludzie mogą stworzyć sobie piekło porównywalne z tym wojennym, na innym kontynencie.

To odważna powieść o nienawiści i zaślepieniu, ale także piękna historia poszukiwania wewnętrznej wolności. „Błoto” jest też o kompromisach, które albo prowadzą do nieopisanego zła, albo wyzwalają i umożliwiają wymycie błota spod paznokci, wydobycie go spod skóry. Hillary Jordan przestrzega Amerykę przed tym, że nadal może być ksenofobiczna, mroczna i groźna dla swoich obywateli. Ostrzega także świat przed tym, że ludzkie zło w rozmaitych formach czai się wszędzie. Łatwiej nam się wzajemnie krzywdzić niż kochać. To bardzo sugestywna opowieść o tym, czy można znaleźć kompromis między nienawiścią a miłością. Na długo zapada w pamięć.


PATRONAT MEDIALNY

2018-04-13

„Moja najdroższa” Gabriel Tallent


Wydawca: Agora

Data wydania: 18 kwietnia 2018

Liczba stron: 392

Przekład: Dariusz Żukowski

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Miłość i nienawiść

Debiutancka powieść Gabriela Tallenta zyskała pewnie dużo na popularności, poruszając wątek pedofilii i kazirodztwa. To iskrzy na pierwszym planie, przykuwa uwagę i każe zastanawiać się nad tym, dlaczego autor zdecydował się na tak obrazowe i bezkompromisowe pokazanie toksycznych więzi seksualnych. Za nimi idą uwikłane w miłość i nienawiść relacje ojca i córki, którzy stworzyli sobie specyficzną enklawę przemocy i współuzależnienia, aby kontestować ład społeczny i celebrować zaburzoną formę wspólnego funkcjonowania, które jest aspołeczne i wynaturzone. W moim odczuciu jednak siłą tej powieści jest bezpardonowa rozprawa z amerykańską mentalnością oraz zachowawczością. Kalifornijska prowincja, gdzie toczy się akcja, jest miejscem, w którym opisane zaburzone relacje żyjących na odludziu ojca i córki mogą być w pełni sankcjonowane. Tu nikt nie będzie odwoływał się do instytucji, którym się nie ufa. Nikt nie zajrzy drugiemu do domu, a nawet jeśli się w nim znajdzie i będzie świadkiem ewidentnej przemocy, nie zgłosi tego policji, nie uzna za swoją sprawę. Kiedy Martin Alveston w swych katastroficznych wizjach oskarża Amerykanów między innymi o to, że nie potrafią zadbać nawet o swoje ciała, widzimy jednocześnie, że skupieni są tylko na sobie, prywatnej małej stabilizacji. Toksyczny ład w domu Martina i jego córki ma się dobrze latami. Tallent nie tyle prowokuje i szokuje, ile przede wszystkim portretuje mentalność ludzi niewierzących w instytucjonalne formy pomocy, zamkniętych w sferze przeżywania własnego prywatnego dobrobytu, stale głosujących na republikanów i przekonanych o tym, że świat wokół domaga się radykalizacji, ale ich dom jest ostoją spokoju.

W takich warunkach specyficzny byt, jaki wiodą ojciec i córka, nie domaga się żadnej ingerencji ani konfrontacji, pod warunkiem że czternastoletnia Turtle realizuje obowiązek szkolny. Widać wyraźnie, że dziewczyna nie potrafi funkcjonować społecznie. Z trudem się uczy, nie rozumie myślenia abstrakcyjnego. Takiego, którym na co dzień ojciec raczy ją wyjątkowo często, proponując chore wykładnie myśli filozofów i sprowadzając wspólne życie do pełnego gotowości trwania w przyczajeniu. Bo świat wokół albo przestanie istnieć, albo też trzeba będzie w nim walczyć o przetrwanie. Tymczasem Julia nazywana Turtle walczy z każdym dniem szkolnej codzienności, w której nie może się odnaleźć, albowiem jej mrocznym mentorem i punktem odniesień każdej myśli oraz emocji jest zaborczy ojciec.

Tallent od początku posługuje się szorstką składnią, nie ma w tej opowieści żadnych słownych ozdobników, jest bezwzględnie sucha relacja – czy to oddająca piękno kalifornijskiej przyrody, czy to obrazująca kolejną erotyczną przygodę ojca, który zaspokaja żądze dzięki ciału córki. Konsekwentnie utrzymany, charakterystyczny styl opowieści stale trzyma nas w dużym dystansie wobec bohaterów. O ile Martin jawi się jako bezwzględny oprawca i jednoznacznie wywołuje w czytelnikach odrazę, o tyle Turtle jest już postacią bardzo skomplikowaną. Widzimy, na co pozwala ojcu, i rozumiemy część motywacji jej działań. Niewyobrażalna granica między miłością a nienawiścią w tych relacjach zawęża się, stanowi ich istotę, z czasem do tej przerażającej ambiwalencji przywykamy – wszystko po to, by zbliżyć się do dziewczyny. Upartej, dzikiej, cały czas czujnej. Wrastającej w nienawiść i poczucie, że nie można się bać. Ani ojca będącego dla niej całym światem, ani toksycznej rzeczywistości wokół. Turtle jest zapętlona w emocjach i emocjonalnie szantażowana, ale nie mamy do niej dostępu. Widzimy przede wszystkim to, co robi. Jak silna i wytrwała potrafi być. Jak umiejętnie walczy z każdym rodzajem lęku. Jak obserwuje ludzi wokół i z jak dużą dozą nieufności do nich podchodzi. Tallent nie zezwala nam jednak na prawdziwy kontakt z emocjami bohaterki i to stanowi siłę tej powieści – unikającej przez to łatwych interpretacji, podsumowań, prostego wskazania intencji autora i szkieletu konstrukcji psychicznej bohaterki.

Bo Turtle nie chce dać się poznać. Zaakceptować. Zrozumieć. Czuje, że coś jest winna ojcu, że to on stworzył ją do życia, on to życie sankcjonuje i nadaje mu sens. A jednak coś zaczyna się łamać. Turtle ma obok siebie dziadka, jedyną osobę łączącą ją jakoś z tym normalnym światem. Potem pozna chłopaka, któremu uratuje życie. Czy któryś z nich będzie w stanie uratować ją przed destrukcyjnym wpływem mężczyzny nazywającego ją kruszynką? Zachowania Martina uzasadniają pewne sugestie dotyczące jego relacji z ojcem. Ważna jest też tajemnicza figura nieobecnej matki Turtle. Najważniejsze jest jednak śledzenie drogi, po której kroczy nastolatka, by ujrzeć kontury świata zupełnie inaczej. Co więcej, wreszcie zacząć je rozumieć, kiedy ktoś zdefiniuje jej otoczenie innym językiem niż ten zawikłany, ojcowski.

„Moja najdroższa” to narracja o narzucanej przynależności i wyjątkowo skomplikowana w odbiorze powieść inicjacyjna. Turtle koncentruje na sobie uwagę od samego początku, kiedy widzimy, jak bardzo wrosła w świat przyzwyczajeń i poglądów swojego ojca. Dziecko skonfrontowane jest z próbami przekraczającymi dziecięcy sposób przyjmowania na siebie traum. Próby charakteru, specyficzne formy przemocy, iskrzące od napięcia codzienne życie z ojcem – to hartuje czternastolatkę, która nie rozstaje się z bronią, jest w stanie użyć jej w każdej chwili, ale ta jedyna przyjdzie zupełnie niespodziewanie dla Turtle. Gabriel Tallent bez większych manipulacji czytelnikiem wyzwoli w nim wściekłość oraz bezsilność. Stworzy jednak warunki do interpretowania tej historii w całym spektrum różnorodnych emocji skrytych między wściekłością a bezsilnością. Niebywałe jest to, jak amerykański debiutant pośród tak wielu ambiwalencji potrafi utrzymać stonowaną, metodycznie dokładną i spójną narrację. To bardzo przemyślana konstrukcyjnie powieść. Umiejętnie odnosząca się do ludzkich instynktów i pierwotnych reakcji emocjonalnych. Przenosimy się do świata jakby wydobytego z moralności, społecznych uwarunkowań, z wszystkiego uznawanego za normatywne i akceptowalne społecznie. Wdzieramy się na arenę bezkompromisowej walki. I czytamy o równie bezkompromisowej miłości, której nie chcemy uwierzyć, a jednak musimy zaakceptować jej toksyczny skład. Tallent jest chwilami bardziej katastroficzny niż jego Martin, ale nie będzie w tej książce fatalizmu. Znajdziemy tu gorzką diagnozę zależności społecznych, codziennych relacji międzyludzkich oraz tego, w jaki sposób nie chcemy, nie umiemy wydobyć się z matni przyzwyczajeń, sądów, uprzedzeń i idiosynkrazji. Naprawdę wyjątkowo sugestywna powieść, która poruszy na kilku poziomach, za każdym razem pozostawiając ślad i pole do dyskusji.

2018-04-11

„Słońce narodu” Kuba Wojtaszczyk


Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 14 marca 2018

Liczba stron: 384

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Rodzina w rozpadzie

Ta książka to przykład tego, że literatura leży na ulicy. Dokładnie – na pchlim targu. I nie do końca leży, lecz iskrzy się inspiracją, by znalazł się taki łebski pisarz jak Kuba Wojtaszczyk i zrobił z tego literaturę. Tak, „Słońce narodu” to naprawdę wyborna książka, jeśli odpuści się poszukiwania tego, co w powieści najbardziej oczekiwane: dynamicznej akcji, krwistej historii, spójnego zazębiania się wątków, czytelnego prologu, rozwinięcia oraz zakończenia. Tu niczego takiego nie będzie. Co więcej, narracja Wojtaszczyka wpisuje się w tezę o nieprzetłumaczalności naszej literatury dla świata, bo nie oferuje żadnej uniwersalnej historii, tylko wciąż eksploatuje narodowe upiory, lęki, stereotypy czy zwątpienia. Tu będzie wszystko to, co zrozumiemy tylko my, polscy czytelnicy. Najpierw wojna, która nigdy się nie kończy. Potem uciemiężenie systemowe każące albo podporządkować się i stać złym człowiekiem, albo podryfować w stronę bierności i bylejakości. Następnie rozbuchana polska religijność, w której kryje się to, czego nie wyrażamy szeptami modlitw. I koniecznie rodzina, ta fundamentalna komórka społeczna niecnie przez autora wykorzystana, by udowadniać ponownie, że może być fasadowa, a każdy w niej jest samotną wyspą. Wyobcowaną i niechętną pozostałym.

Dodajmy do tego jeszcze cechy bohaterów, które rozpozna każdy Polak, czyli zawiść, zazdrość, niespełnione marzenia i marzenia o czymś lepszym gdzieś poza granicami kraju. Poza ramami stworzonych związków czy nawiązanych relacji. Kuba Wojtaszczyk napisał rzeczywiście nieprzekładalną poza granicami powieść i powieść świetną przede wszystkim językowo. Czasem miałem wrażenie, że dużo bardziej niż słowa bohaterów pochłaniają mnie opisy tego, jak wygląda ich rzeczywistość. Także ta mentalna. Bo tu opisy grają pierwsze skrzypce. Nie rytm, żadna dynamika, niekoniecznie też postacie, które mogą irytować. Chodzi o to, co autor robi z językiem. Z jaką śmiałością i świetną dezynwolturą przekracza granice stylów. Jak różnorodną narracją potrafi opowiadać o emocjach i niezwerbalizowanych stanach osaczenia bohaterów… przez samych siebie.

Dla mnie najważniejszą bohaterką jest ta, którą… autor uśmierca już na wstępie. Rozalia zabiera do grobu tajemnice swojego – prawdopodobnie – ponurego życia. Pozostawia syna, któremu wraz ze swą śmiercią odbiera sens, tożsamość, poczucie męskości i gwarancję uporządkowania życia. I tu zaczyna się historia, albowiem „Słońce narodu” to opowieść o tym, że matka wciąż pozostaje żywa, matki nigdy dość, jakiekolwiek matczyne traumy dziedziczymy w ślepym przywiązaniu do niej. Każdy policzek od matki – dosłowny i metaforyczny – pali nas na zawsze. Żadna matka nigdy nie da się pochować. Zwłaszcza ta toksyczna. Usidlająca w taki sposób, że najbliższe otoczenie nie jest w stanie zniszczyć mrocznych macek, w których tkwi się już zawsze.

Gustaw nie umie pożegnać matki. Nie potrafi się z nią rozstać, wciąż na nowo analizuje dawne relacje, to, co pamięta, a okazuje się, że pamięć jest dla niego zagrożeniem. Wojtaszczyk kapitalnie oddaje dezintegrację osobowości mężczyzny, którego najważniejsza kobieta życia wprawiała do bycia niewidzialnym, pokornym i nierzucającym się w oczy. Sama była przodowniczką pracy, płakała po Stalinie, komunizm wżarł się w nią całkowicie i poza skomplikowanymi zależnościami między nią a synem nie było w jej życiu żadnej silnej relacji z drugim człowiekiem. Rozalia swoim samobójstwem otwiera wachlarz interpretacyjny tego, co będzie się potem działo z jej czterdziestoletnim, zbyt szybko osieroconym dzieckiem. Gustaw nie wydobędzie się z matki. Z mrocznych tajemnic własnego pochodzenia i wczesnego dzieciństwa. Nie będzie w stanie zaoferować niczego żonie i synowi, bo popadł w stupor i tak jakby odszedł razem z nieobecną. Dlatego Rozalia jest postacią najważniejszą, bo to ona wywołuje rozpad rodziny Gustawa. I nic już nam na ten temat nie powie. Mówią żyjący. Rodzina zrujnowana, fasadowa, pozbawiona miłości, czułości i empatii. Z Gustawem coraz bardziej nieobecnym. Coraz mniej odpowiedzialnym za to, co dzieje się z żoną i synem.

Ci dwoje też sobie nie radzą. Renata kiedyś odważnie wzięła Gustawa w kinie. Dzisiaj jest apatyczna i bezwolna, tonie w melancholii oraz dymie tytoniowym. Widzi, że mąż się od niej oddala, a syn coraz bardziej dręczy swą nieprzystawalnością do oczekiwań. Renata prosi Pawła, by nie był marnotrawny. A Paweł grzęźnie w zazdrości, potem w marazmie, emocjonalnej pustce oraz relatywizmie moralnym. I tu pojawia się wybawienie, zaczyna dla kogoś świecić słońce. Ktoś odnajduje drogę wyjścia z rodzinnego klinczu. Wydobędzie się poza uwarunkowania społeczne, polityczne i towarzyskie, poza bezradność i brak konstruktywnego działania. Tu pojawi się również uczucie. Takie niewyobrażalne za bardzo, bo odnoszące się do obiektu adoracji duchowej. Kuba Wojtaszczyk będzie prowokował, ale jednocześnie opowie o specyficznej formie wyzwolenia się z ograniczeń, marazmu przekazywanego przez najbliższych i niemożności wydobycia się poza kontekst warunkowany przez system społeczny i konkretny model władzy podporządkowującej sobie obywateli.

Wydaje się, że u autora „Portretu trumiennego” nie ma jednoznacznie winnych, ale to też kwestia tego, że traktuje on swoich bohaterów z niebywałą empatią i jest gotów być blisko przy nich nawet wówczas, gdy zirytowany czytelnik ma dość. Słońce narodu” to także inkrustowana słowami muzycznych szlagierów przełomu lat 1978 i 1979 powieść z wyznaczonym dość specyficznie rytmem. Czasem narzuca go barokowa składnia, czasem wręcz organoleptyczna wrażliwość narratora. Elementy obrazowania onirycznego idą w parze z bezkompromisowym obrazem codzienności życia w PRL-u. Nawet zima stulecia wydaje się dużo mroźniejsza w opisach niż w rzeczywistości. Kuba Wojtaszczyk potrafi operować słowem na wielu różnych płaszczyznach. Odnosi się wrażenie, że nawet gdyby porzucił swoich bohaterów i opowiadał o ich otoczeniu, książce nie stałaby się krzywda. „Słońce narodu” trochę demaskuje, z pewnych kwestii się śmieje. Potrafi być też powieścią ironiczną, złośliwą i jednocześnie czułą wobec każdej ludzkiej słabości. Wydobyła się z pamiętnika kupionego za kilka złotych. Z odważnego naruszenia czyjejś prywatności. Jako całość jest w pewien sposób powieścią intymną tak po polsku, z odsłanianiem intymności kraju i społeczeństwa. W czasie, którego autor nie może pamiętać. Ma jednak niezwykłą umiejętność wskrzeszania tego, co mimo wszystko wciąż niedostatecznie opisane. Wiemy, jakie były czasy, ale wciąż do końca nie wiemy, jak żyli wtedy zwykli ludzie. To jedna z fantazji na ten temat.

2018-04-09

„Dwie siostry” Åsne Seierstad


Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 4 kwietnia 2018

Liczba stron: 512

Przekład: Iwona Zimnicka

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Determinacja i wybory

Åsne Seierstad zdecydowała się na kontynuowanie techniki pisarskiej ze wstrząsającego „Jednego z nas” – postawiła ponownie na fabularyzowany dokument, nazywając go w zakończeniu reportażem literackim. Ta technika może wzbudzać wątpliwości i kontrowersje, tworzy jednak wyjątkowo spójną i wielowątkową książkę. Opowiadającą o dwóch nastolatkach z Somalii, które po latach integracji w Norwegii decydują się na ucieczkę do Syrii, by wesprzeć Państwo Islamskie. Dyskusyjne wydaje się pisanie o osobach, które nie chcą być opisywane. Żadna z sióstr nie skontaktowała się z autorką w czasie pracy nad książką i nie zechciała w żaden sposób skomentować dziennikarskich dokonań Seierstad. Przekonuje mnie jednak to, o czym dowiaduję się w zakończeniu. Że ta opowieść ma być mrocznym memento dla społeczeństw europejskich, z których wciąż na nowo wydobywają się migranci drugiego pokolenia niemogący odnaleźć się w świecie, do jakiego sprowadzili ich rodzice. To dzięki odwadze i determinacji rodziców bohaterek powstały „Dwie siostry”, w których zaznacza się ta czytelna teza, że być może my wszyscy jako społeczeństwo europejskie jesteśmy częściowo odpowiedzialni za radykalizację młodych muzułmanów. Że nie zaoferowaliśmy im w świecie wolności, tolerancji i liberalizmu odpowiednio atrakcyjnego wzorca do naśladowania. Że wciąż na nowo w środowiskach imigrantów rodzi się poczucie wyobcowania i że życie w Europie jest dla nich opresyjne. A za tym idzie potrzeba poszukiwania nowej przynależności. Nawet do organizacji ekstremistycznych.

Åsne Seierstad uznaje zatem za uzasadnione etycznie, że napisała o dziewczętach, o których w gruncie rzeczy niczego nie wiemy. Wielość perspektyw oraz monumentalna konstrukcja tego reportażu, jego wielogłosowość i wielowątkowość zderzają się z zaskakującą enigmatycznością tez. „Dwie siostry” to w gruncie rzeczy książka pytań, nie odpowiedzi. Zmuszająca czytelnika do porządkowania prezentowanych zdarzeń po swojemu. Pytań jest mnóstwo, ale najważniejsze dotyczy tego, czym kierowały się uciekinierki. Nie wiemy także niczego o ich codziennym życiu w Syrii. Otrzymujemy kilka faktów, ale tajemnicą pozostaje to, jak na co dzień funkcjonują i co robią w miejscu, które stało się dla nich najważniejszym celem. Znalazły się tam, gdzie – jak oczekiwały – odnajdą sens życia i wspomogą Państwo Islamskie, mocno radykalizując nie tylko poglądy, ale także wiarę. Są najważniejsze w tym reportażu, a jednocześnie stanowią tylko jego mroczne tło. Åsne Seierstad nie podejmuje się próby analizy tego, w jaki sposób funkcjonują organizacje oraz społeczeństwo gorącego Bliskiego Wschodu, choć proponuje nam krótki rys historii konfliktu zbrojnego w Syrii, opowiadając o mnogości jego frontów i podsycaniu animozji przez rozłamy religijne. Skupia się bardziej na rozpadającej się po ucieczce dziewcząt rodzinie. Na dramacie tych, którzy pozostali. Na spojrzeniu Norwegii na zaskakujące opinię publiczną wybory nastolatków decydujących się na uczestniczenie w formach opresji, nie na rozwijanie się w kraju umożliwiającym im progres. Ale czy na pewno Norwegia, jak i cała Europa, oferują tak wiele możliwości i mają do zaproponowania model życia, w jakim odnajdą się dzieci rodziców będących uciekinierami, niemające już przecież po co i od czego uciekać?

Opowieść zaczyna się w momencie, w którym Ayan i Lejla rozpoczynają swoją podróż. Rodzina – ojciec, matka i trzech braci – zostaje postawiona w sytuacji skrajnej. Okazuje się, że nie ma odwrotu, dziewczęta podjęły decyzję i świadomie zmierzają w kierunku Syrii. Sadiq podejmuje się rozpaczliwych prób wydostania córek z państwa będącego konglomeratem okrucieństwa, przemocy i chaosu. Ojciec doświadczy tego na własnej skórze, rujnując się także finansowo i emocjonalnie. Jego działania nie będą do końca przemyślane. Taka natomiast jest decyzja jego córek. Wyjechały i nie wrócą. Są pewne tego, co robią. Odrzucają świat i możliwości, jakie oferuje im Norwegia, do której Sadiq przed laty uciekł przed somalijską wojną. Ponownie się z nią zmierzy na syryjskim terytorium, ale zagrożenie śmiercią i doznawane w Syrii okrucieństwa będą niczym w porównaniu z pustką oraz bezradnością, które całkowicie zmienią jego życie.

Jak wspomniałem na początku, jest to w dużej mierze opowieść o tych, którzy zostali porzuceni, o ich smutku i zaskoczeniu. O tym, w jaki sposób będą się mierzyć z decyzją o odrzuceniu życia rodzinnego w Norwegii. Bardzo interesującą postacią jest brat, Ismael. To z nim korespondują wirtualnie siostry i z nim wejdą w dysputy światopoglądowe na temat różnych wyborów życiowych. Bo Ismael odcina się od muzułmańskiej tradycji rodzinnej, wrasta w Norwegię, odrzuca radykalizm i nie może zrozumieć, dlaczego siostry wybrały taką drogę. Poszukiwania Ismaela to metoda odreagowania szoku i stresu. Chłopak decyduje się na przyjęcie zupełnie innego modelu życia. Z goryczą pisze do sióstr, których – jak zdaje sobie z tego sprawę – nigdy już nie ujrzy. Åsne Seierstad portretuje rodzinną gorycz i etapy rozpadu więzi między tymi, którzy nie potrafili unieść w sobie decyzji o opuszczeniu. Zwłaszcza w muzułmańskiej rodzinie, która przecież zawsze trzyma się razem…

O tym trzymaniu się we wspólnocie i izolacji od innych autorka mówi dosyć sporo, obrazując, w jaki sposób norwescy Somalijczycy dorastają w poczuciu niesprawiedliwości, gorszego traktowania w społeczeństwie, deprecjonowania ich modelu życia. Seierstad bardzo sugestywnie rekonstruuje ostatni rok przed wyjazdem Ayan i Lejli, pokazując, w jaki sposób nastolatki funkcjonowały w społeczeństwie, i zwracając uwagę na to, że liberalne społeczeństwo norweskie zdaje się bezbronne wobec procesu radykalizacji myśli. Świetnie widać to na podstawie rekonstrukcji zdarzeń ze szkoły. Żadna placówka nie ma w regulaminie zapisanego zakazu noszenia nikabu. A to od niego zaczynają się czytelne sygnały o chęci izolacji dziewcząt. Szanująca różnorodność szkoła staje się bezradna wobec tego, kim stają się siostry. Podobnie inne instytucje. Norweskie służby niekoniecznie z wielkim zaangażowaniem podejmują się odnalezienia dziewcząt. Coś jest nie tak z tolerancją i szacunkiem dla inności, skoro tak łatwo w takiej przestrzeni odnaleźć siebie w ekstremistycznych uwarunkowaniach…

Wracając jeszcze do techniki tworzenia książki, warto wspomnieć, co Åsne Seierstad wyraźnie zaznacza w zakończeniu: :Dokumentowanie nie polega wyłącznie na zapisywaniu tego, co ludzie mówią, lecz również na opisywaniu tego, co robią”. Stąd też uzasadniona swoboda interpretacji oraz skupienie się na tym, jak bohaterowie działają. Autorka nie decyduje się na zderzenia poglądów – choć wyjątek robi, cytując wspomniane już rozmowy brata z siostrami. Stara się pokazać ludzkie zachowania i w nieco behawiorystycznym kontekście osadzić problem wyobcowania i idące za tym konsekwencje. Całość robi naprawdę duże wrażenie, pozostawiając w czytelniku może więcej wątpliwości, niż miałby odwagę wyrazić.


PATRONAT MEDIALNY