2019-08-29

„Zimowla” Dominika Słowik


Wydawca: Znak

Data wydania: 4 września 2019

Liczba stron: 624

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Miejsce i pamięć

Dominika Słowik w swojej drugiej książce unosi presję świetnego debiutu i zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że opowiada dalej tę samą historię, zamieniając blokowisko z powieści „Atlas: Doppelganger” na galicyjskie miasteczko bez historii, za to przepełnione legendami, mitami oraz plotkami. Opowiadająca historię zmierzy się także ze spuścizną – w debiucie była to pozostałość po dziadku, w „Zimowli” jest coś, co narratorka otrzymuje w spadku po charyzmatycznej babce. Druga książka Słowik jest zdecydowanie bardziej frapująca. Może dzięki temu, że jest długa i można z „Zimowlą” spędzić kilka dni, oswoić się z Cukrówką, jej dziwnymi mieszkańcami, wtopić się w ten lokalny koloryt, w którym to, co niezwykłe, łączy się w piękną historię z tym, co buduje prozę życia. To istotne, że w dobie krótkich powieści o niczym pojawiają się także takie jak ta – niespieszna, tajemnicza, zajmująca uwagę wielowątkowością i dbałością o to, by każdego z licznych bohaterów potraktować podmiotowo. „Zimowla” – co dobitnie sugeruje ostatnie zdanie – jest historią o pamiętaniu i ponownie, jak w debiucie, Dominika Słowik kreśli nam ciekawe granice między tym, o czym pamięć fantazjuje, a tym, co zamyka w twardych ramach prawdziwego doświadczenia.

Tytuł jest pojęciem znanym pszczelarzom, a w fabule funkcjonuje jako przestrzeń zamknięcia, niegotowości, a jednocześnie oczekiwania na coś niezwykłego. Liczne wtręty o charakterze antycypacji coraz silniej przykuwają uwagę do historii. Chce się z niej wydobyć nie tylko specyficzny realizm magiczny, ale także narrację o przynależności do danego miejsca, miłości do niego i uważności w obserwacji tego, jak się wokół sprawy mają. Dominika Słowik kontynuuje swój „Atlas: Doppelganger” w takim znaczeniu, że opowiada o ludzkiej tożsamości rodzącej się z bliskich relacji oraz współistnienia w danej społeczności, z której bohaterka nie wydobywa się jak inne postacie zmuszone do tego, aby wybrać inną drogę życiową, przekroczyć granice poznanego oraz oswojonego, ruszyć w drogę z Cukrówki i pozostawić w niej enigmatyczne wspomnienia o sobie.

Wiele jest historii i żadna nie wydaje się w tej książce najważniejsza, a jednak można wyodrębnić jakiś trzon konstrukcyjny, uznać za głównego bohatera społeczność, ale docenić także wyobraźnię opowiadania o tym, czego nie da się ująć w słowach, o czymś przekraczającym granicę opisu, ale wciąż mieszczącym się w granicach jednostkowego poznania. Cukrówka to takie trochę imago mundi – stamtąd wydobywają się zapamiętane kadry oraz niepokojące wspomnienia tego, co być może nie miało miejsca albo zaistniało zupełnie inaczej, w zaskakujących po latach kształtach. Historia Słowik przypomina dwie polskie powieści – naznaczone aurą niezwykłości relacje narratorki z Miszą i Hansem przywołują trochę niepokój „Haszyszopenek” Jarosława Maślanka, a społeczność oczekująca na cud, imaginująca go sobie i poddająca się jego wpływom kieruje ku „Kultowi” Łukasza Orbitowskiego. Ten drugi stworzył jednak nieco nużącą gawędę. Konstrukcja „Zimowli” jest inna – pozornie statyczna, jednak wydobywa z każdego kolejnego rozdziału jakiś zaskakujący element. Nie chce się temu wszystkiemu wierzyć, ale wciąż z uwagą czyta, bo pojawiające się szkatułkowo opowieści nie tylko sytuują historię na pograniczu magii i realizmu, ale świetnie łączą grozę, poczucie humoru oraz egzystencjalną czułość do opowiadania o tym, czym jest życie.

Wspomniana babka narratorki pożegnała Cukrówkę na specyficznych warunkach. Kiedyś ważna i szanowana, zdecydowała się na emigrację, choć ojciec twierdził, że wyemigrowała w zaświaty. Niezależna komunistka zrealizowała swą miłość do dalekiego kraju, pozostawiając w Cukrówce niepokojące świadectwa tego, jak żyła i funkcjonowała. Pozostawia też spuściznę. Coś więcej niż pamięć po ojcu i matce. Ten pierwszy jest portretowany z wyjątkową czułością, wciąż pielęgnuje w sobie apokaliptyczny strach, ale mimo zachowawczości stara się wyjść życiu naprzeciw i nie bać się śmierci. Matka – historyczka uwięziona w muzeum – jest dużo bardziej niejednoznaczna, uwikłana w zbudowaną tajemnicę, jakąś kryminalną historię, coś dla córki niepojętego. Rodzina jest u Słowik źródłem zaskakująco różnych niedopowiedzeń. Coś się dzieje poza świadomością dorastającej dziewczynki. Coś wciąż na nowo niepokoi kobietę wchodzącą w dorosłość z bagażem doświadczeń swoich rodziców. W tym znaczeniu „Zimowla” opowiada o tym, że nasz los i nasza świadomość zaczyna się pośród tajemnic, lęków, marzeń i oczekiwań naszych rodziców. Nie zawsze umiejętnie wyprawiają nas w świat. Nie zawsze też są gotowi na pełną konfrontację z tym światem.

Ale poza życiem jest tu także śmierć. Przychodząca nagle, zaskakująca i niepokojąca, lecz także pełna upokorzeń. W Cukrówce ludzie umierają i giną. Każda śmierć dyktuje swoje prawa. Czy długowieczny dyrektor pożegnał się z życiem na własnych warunkach? Czy ojcowska obsesja śmierci jest uzasadniona? Kto zabił dziennikarza wyłowionego z wody? Jaki koniec czeka skrępowaną i robiącą pod siebie staruszkę, której jedynym szczęściem jest palenie papierosów? „Zimowla” zestawia różne oblicza śmierci z rozmaitymi formami gonitwy ku życiu. Wszyscy bohaterowie mają w sobie pewien niespokojny witalizm, dlatego też wszyscy się zmieniają. Albo można o nich opowiedzieć jako o takich, którzy podlegają przemianie. Słowik intrygująco kreśli sylwetki postaci. Trudno uznać, która najbardziej przyciąga uwagę. Koleżanka ze szkoły, lunatyczka i naga śpiewaczka, której odmienności Cukrówka nie wybaczy? Tajemniczy Pszczelarz w szlafroku, który funkcjonuje gdzieś do wewnątrz, mając za najbliższe przyjaciółki pszczoły i kryjący zagadki szczególnie frapujące młodych ich odkrywców? Może miejscowy ksiądz, którego działania zaskakują i wciąż na nowo każą pytać o to, co naprawdę skrywa w swojej świadomości i kościele? „Zimowla” pozwala się do swoich bohaterów przywiązać, ale wciąż na nowo kwestionuje przekonanie, że się ich poznało. Stąd też klimat niepokoju i zaskoczenia w każdym kolejnym rozdziale powieści napisanej – co podkreślam – w bardzo sennym rytmie, chwilami nazbyt sennym, a czasami celowo w taki sposób kreowanym.

Jest też święty obraz, potem zdemaskowany, źródło zaskakujących zdarzeń i przede wszystkim obiekt wpływający na sposób myślenia o otaczającej rzeczywistości. Narratorka uważnie obserwuje, co się z nim dzieje i jak wpływa on na Cukrówkę. Usiłuje w tych wieloznacznych opowieściach uporządkować to, czego jest pewna, i zestawić z tym, co być może niewłaściwie zapamiętała. Bo pamięć jest zwodnicza, a jednocześnie zasługuje na to, by opisać ją w tak oryginalny sposób jak w „Zimowli”. Chciałoby się czytać dalej. A jednak autorka wskazuje – może bardziej sugeruje – że jej opowieść ma zaznaczony początek i koniec. Wszystko między jednym a drugim to czułe świadectwa obserwacji świata, który kocha się wielką miłością, a jednocześnie nie rozumie i wciąż na nowo stawia pytania o to, czym jest. Dlatego Słowik jest przekonująca – proponuje oswojoną przestrzeń, w której niepewność potęgują dziwne zdarzenia, ale jednocześnie podkreśla wielkie przywiązanie do tej przestrzeni. Jej narratorka jest wiarygodna i pełna empatii. A cała historia to opowieść o tym, jak niekonwencjonalne mogą być inicjacje i jak bardzo zapadają w pamięć rzeczy pierwsze niepokojąco obleczone w aurę czegoś, czego nie da się do końca wytłumaczyć.

2019-08-27

„Skandynawia HALAL. Islam w krainie białych nocy” Maciej Czarnecki


Wydawca: Agora

Data wydania: 28 sierpnia 2019

Liczba stron: 304

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Wbrew uproszczeniom

Myślę, że Maciej Czarnecki doskonale uzupełnia książkę Nilüfer Göle „Muzułmanie w Europie”. Turecka socjolożka przedstawiała przede wszystkim wyniki badań nad tym, jak postrzegani są muzułmanie w rozmaitych społecznościach Starego Kontynentu. Czarnecki nie jest naukowcem, ale wnikliwym i uważnym reporterem. Stawia na rozmowy. Oboje jednak chcą przeciwstawić się jednolitemu wizerunkowi muzułmanów postrzeganych w Europie jako grupa zachowująca się, myśląca i działająca tak samo. „Skandynawia HALAL” kieruje się ku Norwegii, Szwecji oraz Danii – do tej ostatniej także Göle odnosiła się w swojej publikacji – czyli ku krajom mającym duże doświadczenie w integracji muzułmańskich uchodźców, ale także doświadczenia nieco inne, te wpływające negatywnie na ich wizerunek w Europie. O ile Nilüfer Göle koncentrowała się na analizie muzułmanina jako obcego, o tyle Czarnecki stara się odnaleźć i odkryć przed nami różnorodność ludzi, których łączy religia, ale dzieli bardzo wiele. Ludzi wchodzących w skład tkanek społecznych portretowanych krajów, będących ich pełnoprawnymi obywatelami i wyrażających zarówno wdzięczność, jak i wątpliwości wobec państw, które dały im nowe możliwości, a wielu całkiem nowe życie.

Nieprzypadkowo autor wychodzi od tego, jak postrzegana jest dzielnica Malmö – Rosengård. To wokół niej narosło wiele mitów i stereotypów podsycanych zwykle przez prawicowych ekstremistów, ale nie tylko przez nich. Rosengård jest dzisiaj pewną figurą myślową, krzywdzącym obrazem wielomilionowej muzułmańskiej społeczności, która nie jest w żaden sposób agresywna ani ekspansywna i nie toczy walki ze społecznościami, w które wrosła i odnalazła się w nich. W mieście, w którym funkcjonuje prawie tyle nacji, ile reprezentowane jest w ONZ, przeciwnicy imigracji odnaleźli przestrzeń, na której można bazować za każdym razem, gdy dokonuje się uproszczeń mających na celu formowanie opinii publicznej i osadzanie jej w strachu. Jedna z rozmówczyń Czarneckiego, szwedzka prawniczka, zaznacza, że dzisiaj wielu jest takich, co „biorą za pewnik tezy tych, którzy krzyczą najgłośniej”. Ta książka zbiera wiele głośnych tez, populistycznej demagogii i manipulacyjnych oskarżeń, by pokazać, że skandynawski wizerunek muzułmanów jest tak różnorodny, że z wielką trudnością można w całości zobrazować i zrozumieć tę grupę. To będzie zatem wielowątkowa opowieść o tym, że świat nie jest czarno-biały, a świat muzułmanów to przestrzeń, w której kraje skandynawskie z różnych powodów nie mogą się odnaleźć, ale dają jej być może to, czego nie ma w innych krajach europejskich – liberalizm, poczucie bezpieczeństwa i jednocześnie szacunek.

To nie tylko opowieść o niewygodnej dla populistów europejskiej tożsamości, w której musi się znaleźć miejsce na różnorodność i tolerancję, ale przede wszystkim książka proponująca niestereotypowe spoglądanie na ludzi, którzy boją się europejskiego spojrzenia tak samo, jak wielu z nas – nakarmionych propagandą – boi się bliskości muzułmanina, ale przede wszystkim nie chce dowiedzieć się, kim on jest. Czarnecki zwraca uwagę na codzienność, normalne funkcjonowanie swoich rozmówców w społeczeństwach, ale nie unika także kwestii trudnych, nieprzedyskutowanych nadal w należytej formie. „Skandynawia HALAL” to nie jest książka o tym, że powinniśmy się bezwarunkowo pozbyć uprzedzeń i dozy nieufności. One pojawiają się także w społeczności muzułmańskiej, bo ta publikacja doskonale pokaże na tyle silne różnice, że nie tylko polaryzują, ale zdecydowanie odsuwają od siebie członków różnych społeczności, których łączy islam – a także jego wybiórcze postrzeganie.

Istotna jest uważność i wieloaspektowość autora. Jest w stanie polecieć na daleką szwedzką północ, by poznać realia życia tamtejszych imigrantów, czy wejść incognito na spotkanie salafitów. Widać duże poświęcenie, ale również bezmiar ciekawości, bo Maciej Czarnecki chce stanąć wobec muzułmanina z czysto ludzką uwagą, humanistyczną troską i istotną dla stworzenia tej książki ciekawością – bez niej nie byłoby ani jednego reportażu tak dobrego, jakim jest w istocie. Autor przygląda się także zjawiskom społecznym bezpośrednio lub pośrednio związanym z postrzeganiem społeczności muzułmańskiej jako zagrożenia. Podczas gdy Göle straszyła w swojej książce Houellebekiem i Fallaci, Czarnecki przywołuje rozmowę z Hege Storhaug – pewnie jedną z najtrudniejszych, jakie musiał odbyć, przygotowując tę książkę. Stara się pokazać, że mit muzułmanina rezonuje wyjątkowo opresyjnie, a dzieje się tak również dlatego, że część środowiska muzułmańskiego zwyczajnie nie chce integracji. Być może również ze strachu. Autor sugeruje więcej możliwości, dlatego warto czytać także między wierszami tych reportaży. Stanowią doskonały dowód na to, że inność w danej kulturze zawsze może być problematyczna. Ale z problemu można stworzyć wyzwanie. A potem nowe i zaskakujące porozumienie.

Bo tak porozumieli się ze Szwecją, Norwegią i Danią rozmówcy Macieja Czarneckiego. Opowiadają w większości o spełnionym życiu i umiejętności pójścia na kompromisy wówczas, kiedy sytuacje tego wymagały. Prosta teza, że do integracji potrzebne są dwie strony, bardzo często pada na kartach tej książki i stara się przypomnieć pewną oczywistość. Bo ci, którym dobrze się żyje w Europie, dali tej Europie cząstkę siebie. Otrzymali nie tylko wyciągniętą dłoń ze świadczeniem socjalnym. Dostali dużo więcej – empatię i prawdziwe możliwości. Jak Kurdowie, którzy założyli drużynę piłkarską. Jak czeczeński pszczelarz, który odnalazł się w Norwegii, choć zachował łączność ze swą kulturą. Jak pakistański nauczyciel języka norweskiego czy palestyński opiekun młodzieży w Danii, który musiał przejść bardzo długą drogę, by wyzbyć się gniewu i kompleksów. Oczywiście nie jest to książka jednowymiarowa, bo Czarnecki całą tą publikacją stara się odwieść od jakiegokolwiek jednostronnego sądu czy opinii. Są smutne historie bardzo zapadające w pamięć. Jak naznaczona trudem opowieść somalijskiego imigranta, który nie rozumie już swoich, ale nie stał się jednocześnie częścią innej kultury.

Czarnecki pokazuje pewien paradoks: w Europie ceniącej sobie różnorodność i nowe wyzwania wciąż na nowo pojawiają się uprzedzenia wobec tego, co różnorodne. Świat muzułmanów w krajach skandynawskich to barwny tygiel przekonań, emocji, życiowych priorytetów, temperamentów i wizji życia. Ważne, że zaczyna być postrzegany jako coś różnorodnego. Ta książka nie ma na celu dawania odporu populistycznym tezom. Ona chce ukazać rzeczywistość portretowanych krajów jako miejsce, w którym każdy znajduje coś dla siebie, tylko nie każdy jest w stanie wykorzystać możliwość albo szczęśliwy zbieg okoliczności. To też wielowątkowa historia o ludzkiej determinacji, by wciąż na nowo ukazywać swoje człowieczeństwo, udowadniać je, starać się brać na siebie odium i wybaczać, ale także rozumieć złe postawy. Nie wiem, czy to Skandynawowie uczą się więcej od muzułmanów, czy też dzieje się na odwrót. Ta książka pokazuje – na przykładach trzech krajów – jak skomplikowany jest proces integracji, jak czasem przygnębiająco niemożliwy, ale również jak efektywny, gdy wychodzi się poza uprzedzenie i widzi się w drugiej osobie po prostu człowieka. Czarnecki zwraca uwagę, że zostać Szwedem, Norwegiem czy Duńczykiem jest dla muzułmanina czasem zbyt trudne. Wskazuje także, że dużym problemem i komplikacją jest ujrzenie w muzułmaninie jego potencjału. Ale tu wraca kwestia integracji – do niej potrzebne są dwie otwarte ludzkie strony. I odrobina empatii, której Maciej Czarnecki ma dla swoich bohaterów bardzo dużo.

2019-08-24

„Dzikie serce” Jamey Bradbury


Wydawca: Marginesy

Data wydania: 10 lipca 2019

Liczba stron: 320

Przekład: Robert Waliś

Oprawa: miękka

Cena det.: 37,90 zł

Tytuł recenzji: Natura i strach

Jamey Bradbury pozazdrościła chyba trochę Rosamund Lupton jej świetnej powieści o Alasce. W „Barwie ciszy” – tak jak u Bradbury – też istotne są relacje matki i córki. Obie książki starają się oddać ten sam klimat, wykorzystując do tego inne środki wyrazu oraz pomysły na fabułę. Autorka „Dzikiego serca” nieco eksperymentuje, Lupton tworzy klasyczną powieść psychologiczną. Obie narracje mogłaby połączyć etykieta „thriller”, ale u Bradbury to jednak coś więcej. Dodając elementy zaskakujące i oryginalne, tworzy historię, dla której trudno byłoby znaleźć miejsce na półkach opisanych według typów literatury. Osobiście odczytałem tę książkę jako interesujące studium młodzieńczych obsesji, ale przede wszystkim młodzieńczej paranoi. Jedno, rzeczywiście niebłahe i na pewno traumatyzujące przeżycie, wywołuje w umyśle siedemnastoletniej bohaterki ciąg nietuzinkowych przemyśleń, ale przede wszystkim buduje w niej lęk, poczucie zagrożenia, co w całej powieści znamionuje też przestrzeń, w której czai się zło. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że to leśne alaskańskie ostępy, wyobraźnia sama zacznie pracować.

„Dzikie serce” to ciekawa rozprawa o ludzkiej tożsamości. Bohaterkę w sposób dość surowy wychowała nieżyjąca już matka. Kobieta bardzo enigmatyczna w swoich motywach postępowania, uwikłana w nałóg, mizantropka. Ślady wskazujące na to, jak ukształtowała się tożsamość matki, są w powieści fragmentaryczne. Bradbury proponuje tylko kilka niezwiązanych ze sobą retrospekcji, aby pokazać specyfikę relacji matki i córki. Specyfikę związaną zarówno z tym, gdzie żyją, jak i z tym, co zamierzają ze swoim życiem zrobić. Tracy, która za chwilę stanie się dorosła, chciałaby żyć instynktownie – w zespoleniu z psami, którymi powozi w zaprzęgu, i z lasem, gdzie zawsze odnajduje wewnętrzną harmonię oraz spokój. Las jest naturalnym środowiskiem Tracy. Matka wpoiła jej za życia kilka ważnych zasad. Zmusiła córkę do obietnicy, którą Tracy potem złamie. To będzie miało swoje mroczne konsekwencje. Ale bardzo ciekawe jest przyglądanie się temu, w jaki sposób między matką i córką rodzi się uczucie przywiązania. Co czyni ich relację tak wyjątkową, nie do powtórzenia z ojcem, który po śmierci żony musi zatroszczyć się o swoją specyficzną córkę i jej brata?

Surowa Północ odzywa się tu na każdej stronie powieści. Jamey Bradbury dba nie tyle o plastyczność opisów, ile o ich wyjątkową dokładność, kiedy możemy się dowiedzieć, jaki kształt mają płatki śniegu albo ile odcieni chłodu może oddziaływać na organizm. Alaska jest niemym, lecz groźnym bohaterem książki. W klimacie, w jakim przyszło żyć bohaterce i jej rodzinie, nie ma kompromisów, jest specyficzny rodzaj nieodwracalności – nie można cofnąć żadnego działania, żadnej decyzji. Tracy nie może też cofnąć czasu i odmienić biegu wydarzeń, gdy podczas samotnego spaceru po ukochanym lesie będzie musiała użyć noża, by bronić się przed drugim człowiekiem.

To, co najbardziej przykuwa uwagę, to narastająca atmosfera niepokoju. Obca nam staje się główna bohaterka, ale i coraz bardziej obce i mroczne okazuje się otoczenie, w którym żyje. Czy to, co stoi później za zachowaniem Tracy, to zwyczajny strach przed konsekwencjami przemocy, czy też może głębsze wyrzuty sumienia, które docierają gdzieś głębiej, bo uświadamiają dziewczynie, że jest zdecydowanie inna niż ludzie wokół? Tym bardziej że w bezpiecznym i oswojonym otoczeniu pojawi się ktoś, kogo trzeba będzie uważnie obserwować. Ktoś, kto szybko wkrada się w łaski ojca, ale wzbudza niechęć dziewczyny. A potem zaskakującą fascynację. Bo to, co niezwykle zwraca na siebie uwagę w tej powieści, to wciąż zmienne sojusze, stale niejednoznaczne relacje. Odnosi się wrażenie, że między bohaterami pojawia się jakiś zwierzęcy instynkt z uwagą wyczuloną na odmienność. Jedni pozbywają się tego instynktu, inni wciąż się nim kierują. Dlatego zdarzenia nabierają większej tajemniczości, a atmosfera zagęszcza się, choć pozornie nie dzieje się nic niepokojącego.

Bradbury wprowadza do swojej lodowatej przestrzeni element wampiryczny, który na początku tylko bawi, ale potem zaczyna przerażać tak jak wszystko wokół. Jak wspomniałem na wstępie, Tracy ulega bardzo silnej paranoi. Jej dzikie serce staje się drogowskazem, każda płocha myśl buduje rzeczywistość. Kompulsywne i podsycone wątpliwościami działania doprowadzą do tragedii. Ale w tym wszystkim najważniejsza jest atmosfera osaczenia, poczucia tego, że jest się prześladowanym i obserwowanym. Alaska ze swym chłodem, majestatem i obojętnością na ludzkie sprawy dodatkowo współtworzy świat, w którym strach nabiera wielu znaczeń, ale za strachem skryta jest także agresja. Za nią stoi już tylko instynkt, bez żadnej racjonalności. W rzeczywistości Tracy wszystko jest jednoznaczne. Dramat rozpocznie się wówczas, gdy dziki świat bohaterki przestanie wyglądać jak czarno-biała przestrzeń tego, co dobre, i tego, co złe.

To również historia o tym, co i jak długo może boleć, czym jest ból fizyczny i jaka siła bólu egzystencjalnego może pozwolić zapomnieć o tym pierwszym. Jest też inny rodzaj bolesnej spuścizny. W świadomości Tracy pozostają słowa matki: „Są rodzaje bólu, które pozostają z tobą, nawet jeśli ich nie pamiętasz”. Bradbury zdaje się opowiadać historię o mrocznej pamięci, ale także o tym, co jesteśmy w stanie wyprzeć, kiedy staniemy do najtrudniejszej konfrontacji i pozostaniemy tylko my oraz sytuacja graniczna. Tracy nauczyła się dowiadywania się wielu rzeczy o drugim człowieku bez pytań i słów. Jej instynkt nigdy nie zawiódł. Czy teraz jednak będzie podobnie? Czy dobrze rozpozna, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem? Dramatycznych pytań stawianych sobie przez bohaterkę jest coraz więcej. To także coraz bardziej obsesyjne skupianie się na sobie i najbliższym otoczeniu. Nie może prowadzić do niczego dobrego. A jednocześnie bardzo przykuwa uwagę – także tym, że cała ta narracja jest przez to zupełnie nieprzewidywalna. A ocena moralna głównej bohaterki od początku jest niejednoznaczna.

„Dzikie serce” to świetnie portretująca Alaskę powieść o poszukiwaniu własnej drogi do szczęścia, o rodzinnych więzach i o tym, że najbliższa przestrzeń to ta najbardziej oswojona. Bradbury fantazjuje o tym, co dzieje się w następujących po sobie utratach poczucia bezpieczeństwa. I proponuje nam zawikłaną w te utraty bohaterkę, która pokaże, jak bliski jej naturze może być dziki świat surowej natury, gdzie nie ma miejsca na żadne kompromisy. Powieść, która zdecydowanie mocno porusza wyobraźnię.

2019-08-22

„Powrót do Reims” Didier Eribon


Wydawca: Karakter

Data wydania: 29 kwietnia 2019

Liczba stron: 224

Przekład: Martyna Ochab

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39 zł

Tytuł recenzji: Pochodzenie i stygmaty

Odważna i przenikliwa książka, która rzuca cień na przekonanie o liberalnej, tolerancyjnej i nowoczesnej Francji. Zbiór esejów, a właściwie jeden ważny esej, w którym wątki autobiograficzne przeplatają się z uważnymi obserwacjami życia społecznego, ale do tez i diagnoz włączają również filozofię oraz socjologię. Eribon pisze również o polityce, politycznej tożsamości i o tym, w jak wybiórczy sposób deklaruje się poparcie dla danych opcji politycznych z naznaczeniem tego, z jakiego statusu społecznego ktoś się wydobył i czego oczekuje od ludzi rzeczywiście sprawujących władzę tam, gdzie władza nad własnym życiem jest z wielu powodów uniemożliwiona. Akurat rozdział o polityce nie jest najmocniejszy w „Powrocie do Reims”. Dużo bardziej oddziałuje na wyobraźnię ten ostatni, w którym autor rozprawia o anatomii egzystencjalnej zniewagi, o swojej homoseksualnej orientacji stającej się stygmatem, ale jednocześnie czymś, co daje możliwość baczniejszego przyjrzenia się różnym przestrzeniom francuskiej – i uniwersalnej, stworzonej przez ludzkie zło – opresji. Używając mocnego określenia „syn wstydu”, Didier Eribon opowiada jednocześnie o ucieczce od wszystkiego, czego nie mógł zaakceptować w domu rodzinnym, i o powrocie do tego miejsca, do elementów kształtujących jego bunt, jego świadomą potrzebę walki z determinizmem społecznym, do nienawiści oraz przywiązania względem najważniejszych i najbardziej od niego oddalonych ludzi.

Prości rodzice, robotnicza rodzina, przekazywane z pokolenia na pokolenie traumy, ale przede wszystkim deficyty – również te emocjonalne, o nich Eribon opowiada najbardziej przejmująco nawet wówczas, gdy chowa się za figurami stylistycznymi, dzięki którym oddaje głos filozofom, nie sobie samemu. A jednak opowieść o rodzinie, od której musiał się uwolnić, czyni z tej książki historię pewnej ekspiacji, stawiając jednocześnie trudne pytania o to, czy kiedykolwiek jesteśmy w stanie uciec od swojego pochodzenia. I jest to niesamowicie intymny pamiętnik wstydu, który jako taki definiowany jest wówczas, gdy autor opisuje opresyjne przestrzenie, gdzie poruszają się wyobcowani na przykład przez orientację seksualną ludzie. Ale wstyd Eribona to coś znacznie bardziej skomplikowanego. Skryty w trudnych relacjach z matką i ojcem, w odseparowaniu się od braci, w kwestionowaniu przestrzeni pozornego bezpieczeństwa – rodziny, która nie dała się pokochać, ale sama została stworzona także na podwalinach czegoś, co z miłością nie miało za wiele wspólnego.

O ile motywy ucieczki z Reims – symbolizującego pewną przestrzeń, relacje oraz przede wszystkim tożsamość społeczną – stają się coraz bardziej czytelne i ugruntowują przekonanie, że to nie egoizm, lecz świadomy racjonalny wybór stał za potrzebą odejścia, o tyle dużo ciekawsze są motywacje powrotu. Powrót funkcjonuje tutaj w kilku znaczeniach. Sugeruje zmierzenie się z czymś, co było opresyjne, ale także z czymś, co domaga się zrozumienia. Z wielkim szacunkiem Eribon obrazuje środowisko, które go skrzywdziło, i z dużą empatią przygląda się ludziom, którzy w przeciwieństwie do niego nie odnaleźli innej drogi niż tkwienie w koleinach rodzinnych niepowodzeń, powielanych rozczarowań i poczucia, że jakiś mały prywatny fragment Francji jest wciąż na nowo przestrzenią rzucającą kłody pod nogi.

To książka o tym, że świadomość różnorodności świata przychodzi do nas dopiero wówczas, kiedy tę różnorodność odczujemy na własnej skórze. Pisma filozofów czy ich egzystencjalne teorie są pewnymi drogowskazami, nigdy nie stają się nauką czerpaną wprost z własnych doświadczeń. I widać to wyraźnie, kiedy Eribon porównuje dwa rodzaje cierpień z Barthesem czy Baldwinem, rozważa dylematy młodości opisywane przez Bourdieu, wplata do rozważań o anatomii egzystencjalnej zniewagi przemyślenia Foucault. Paralele są mu potrzebne, wynikają z erudycji i życiowej umiejętności łączenia filozoficznych analogii, jednak za tą książką i właściwie za każdym jej zdaniem stoi tylko Didier Eribon. Obnażony na własnych zasadach, ujawniający zaskakująco wiele i mówiący o swoim życiu w bardzo intymnym tonie, ale jednocześnie dojrzały do każdego sądu, z którego wydobywają się niepokojące tezy. „Powrót do Reims” to książka o tym, że nasza życiowa droga może zaczynać i kończyć się w tym samym miejscu, ale tylko uważność oraz umiejętność wyciągania wniosków z własnych doświadczeń nie pozwoli na fatalistyczne przeczucie, że to zamknięty krąg pewnych obsesji i lęków.

Portretowane relacje rodzinne potwierdzają, że najbardziej intensywnie przeżywa się kontakt z rodzicami wydającymi się najbardziej destrukcyjnymi ludźmi uniemożliwiającymi podejmowanie własnych życiowych wyborów. Z jednej strony widzimy, że wydobycie się z wpływów rodzinnych było dla Eribona – z różnych względów – dość proste, z drugiej jednak mamy świadomość, że żadna z decyzji nie była tutaj prosta, a silne przywiązanie emocjonalne do rodziców, od których chciał się odciąć, czyni jego egzystencjalny powrót czymś być może najważniejszym dla samoświadomości. W całym tym prywatnym morzu wspomnień, podsumowań i poszukiwań rysuje się jednak społeczny obraz Francji, w której kilka szczególnych dekad wpływa na bardzo wiele – zarówno w życiu osobistym filozofa, jak i w życiu społecznym, politycznym. Eribon nie rozprawia się tylko z ambiwalentnymi odczuciami w stosunku do miejsc i ludzi, którzy dali początek jego życiu, ale przede wszystkim stara się pokazać, jak tożsamość społeczna skorelowana jest z tożsamością państwa. W jaki sposób ludzie w relacjach odtwarzają to, co oferuje niebezpieczny świat politycznych iluzji. Dlatego czyta się tę bardzo osobistą książkę jak mroczny i trafny traktat o życiu społecznym jednego z najważniejszych krajów europejskich, którego tożsamość jest po części tożsamością nowoczesnej Europy i nowoczesnego świata.

Didier Eribon opowiada o poszukiwaniach przynależności i dramacie wielu ludzi, którzy poprzez brak zakorzenienia, akceptacji i samoakceptacji wchodzą w przestrzeń niebywałej opresji. Jest to traktat o kilku rodzajach wykluczenia. O tym, że wiele ludzkich dramatów rodzi się wówczas, kiedy traci się poczucie bycia częścią albo większej społeczności, albo społecznej struktury, której można zaufać. To także historia o tym, że świat jest tak skonstruowany, iż zawsze ktoś musi ciężko fizycznie pracować, by ktoś inny miał dzięki temu komfort filozofowania. Innymi słowy – Eribon chce zabrać głos w imieniu tych, którzy z różnych powodów nie mogą opowiedzieć o bolączkach i wstydzie, ale którzy dali mu przestrzeń i możliwości do tego, by za nich przemówił. To też istotny esej mówiący o tym, że fundamentem rodziny, a jednocześnie państwa może być konieczność połączona z pozorami. Autor opowiada o niebezpieczeństwach tego, co się może wydarzyć, gdy pytania o tożsamość będą jednocześnie pytaniami o sens porządku społecznego, którego się nie widzi. Mądra i przejmująca książka.

2019-08-20

„Budząc lwy” Ayelet Gundar-Goshen


Wydawca: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Data wydania: 21 maja 2019

Liczba stron: 352

Przekład: Marta Dudzik-Rutkowska

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,98 zł

Tytuł recenzji: Niewidzialne krzywdy

Temat lekarza skonfrontowanego z samym sobą poprzez śmierć innej osoby podjęła już w izraelskiej literaturze Jehudit Hendel. Jej „Szaleństwo psychiatry” miało jednak bardzo kameralne oblicze, a Ayelet Gundar-Goshen buduje narrację nieco w opozycji do Hendel, wskazując przede wszystkim na tło społeczne wspomnianej konfrontacji. „Budząc lwy” to fascynująca i przerażająca powieść o izraelskich antagonizmach oraz konfliktach. Rozbudowana szerzej niż tezy z narracji „Żywopłotu” Dorit Rabinyan, ale bliska tej powieści. Izraelskie autorki zwracają uwagę na te same bolesne kwestie, jednak ta książka robi to o tyle dosadniej, że buduje bardzo panoramiczną narrację, dbając o wiarygodność psychologiczną nawet bohaterów epizodycznych. Nie wiem, czy można ją sklasyfikować jako thriller. Tak na pewno lepiej się może sprzedawać. Dla mnie to powieść o wyobcowaniu – zarówno tym zataczającym coraz bardziej mroczne kręgi w przestrzeni życia prywatnego, jak i tym w życiu codziennym, w którym osobność i lęk każą czasami nie dostrzegać drugiego człowieka, odbierać mu człowieczeństwo, dystansować się, a potem okopywać we wrogości.

Czterdziestojednoletni Ejtan musiał zmienić pracę i miejsce zamieszkania, bo nie godził się na korupcję w szpitalu, który dawał mu pewnie większe możliwości niż placówka, gdzie pracuje obecnie. Prawy idealista wychowuje swoich dwóch synów w poszanowaniu ludzkiej godności, tworząc udane małżeństwo i starając się odegnać demony przeszłości, która jest problematyczna również dla jego żony, a także ludzi stających potem na drodze Ejtana. Dosłownie na jego drodze pojawia się czarnoskóry mężczyzna, którego Ejtan uderza swoją terenówką. Widzi, że potrącił człowieka, że jeszcze tli się w nim życie, ale za chwilę czyn ten stanie się czymś nieodwracalnym, doświadczeniem granicznym zmieniającym wszystko. Dlaczego? Dlatego że ceniący sobie uczciwość neurochirurg porzuca ofiarę – wciąż oddychającą, choć niezdolną już do tego, by wrócić do życia. Ejtan tymczasem wraca do swojego spokojnego i sytego domu, w którym pojawia się kobieta oddająca jego portfel zgubiony w miejscu popełnienia przestępstwa. Enigmatyczna Sirkit zmieni całkowicie uporządkowane życie człowieka, który zamiast wspomnieniem koszmaru na drodze będzie musiał zająć się analizą tego, w jak koszmarny układ wtłoczyła go cała ta sytuacja.

Sirkit znamionuje to, czego ludzie tacy jak Ejtan nie dostrzegają na co dzień. Niewidzialność uchodźcy. Bezkompromisowość w walce o przetrwanie, która nie ma znaczenia dla Izraelczyków postrzegających takie osoby jak intruzów wkraczających do ich uporządkowanego kraju. Kraju zbudowanego na podziałach, niechęci i tworzącego iluzję niewidzialności imigrantów, którym społeczeństwo nie chce przyznać miejsca do życia, a oni o to życie walczą wyjątkowo mocno. Sirkit zmusi Ejtana do codziennych konfrontacji z ludźmi, których wcześniej nie dostrzegał. Ale przede wszystkim każe mu spojrzeć na samego siebie w innym świetle. Ujrzeć naprawdę to, co posiada i co tak łatwo może stracić. Relacje tej dwójki stają się bardzo dynamiczne i świetnie budują powieść, w której do głosu dochodzą inne problemy, dlatego Ayelet Gundar-Goshen tak bardzo intryguje, kiedy pokazuje system przerażających naczyń połączonych prywatnego dramatu i dramatu egzystencji w sensie bardzo szerokim.

Izraelska autorka bardzo dogłębnie portretuje małżeństwo Ejtana. To, w jaki sposób stworzyły się silne więzi z jego żoną. To, czym są dla niego chłopcy niegotowi jeszcze do wzięcia za siebie odpowiedzialności. Liat jest policjantką, stoi po stronie izraelskiej prawości. To dodatkowo komplikuje fabułę, a dramat Ejtana jest tu dramatem uniwersalnym, sytuacją bez wyjścia. Cokolwiek wydarzy się później, nic nie zmieni faktu popełnienia przez niego przestępstwa. A potem pojawiać się będą kolejne rysy i pęknięcia na tym idealnym małżeństwie, w którym dochodzi do głosu świadomość, że bliscy sobie przez lata ludzie mogą stać się obcy. Niezrozumiali. Nawet niebezpieczni w tej relacji.

Bo „Budząc lwy” to przede wszystkim opowieść o tym, jak tragiczny zbieg okoliczności może nam pokazać destrukcyjną prawdę o nas samych. Ofiara pozostawiona na pustyni, by umrzeć, nie będzie jedyną, która przypomni Ejtanowi o bezmiarze zła jego czynów. Gundar-Goshen dodatkowo jednak komplikuje sytuację dającą początek tej narracji. Ewoluuje nie tylko udręczony wyrzutami sumienia Ejtan. Coraz bardziej dynamiczne stają się relacje między nim a żoną zabitego. Między szantażystką, którą Ejtan wreszcie widzi bardzo wyraźnie, a chcącym za wszelką cenę zatuszować własną winę mężczyzną wikłającym się w coraz trudniejsze do jednoznacznej oceny działania.

To mroczny traktat o istocie człowieczeństwa, w którym nie ma zarysowanej prostej zależności między winą a karą. Zło ujawnia się tutaj przypadkiem, a potem pokazuje, jak wiele może mieć oblicz. Jak niemożliwe czasem jest walczenie z nim. Podążamy w głąb psychiki bohaterów, dostrzegając tam coraz więcej cierpienia. Wynika ono z egzystencjalnej samotności, którą dramatyczne wydarzenie podkreśli na kilka sposobów. Samotni i pozostawieni sami ze swoimi emocjami są chyba wszyscy bohaterowie tej książki. Ale to nie wszystko. W przestrzeni, w której nikt nie może być pewien drugiego człowieka, tworzą się idiosynkrazje i uprzedzenia, które tylko pogłębiają wyobcowanie. Gundar-Goshen buduje narrację z takim oczywistym sensacyjnym sznytem tylko po to, by uwypuklić, że portretowani przez nią ludzie znajdują się w coraz większej matni. Zagęszczająca się atmosfera powieści – oddana plastycznym opisowym językiem – staje się swoistą klatką, z której nikt nie może się wydobyć, choć bardzo wyraźnie widzi te granice, poza którymi może znajdować się duchowa wolność.

To również odważna i istotna powieść o tym, w jaki sposób dzieli się dzisiaj Izrael, jak dzielą się ludzie w sensie symbolicznym i jak wiele strachu stoi za każdym podziałem. „Budząc lwy” jest również powieścią o strachu przed samym sobą. Otwierająca ją konfrontacja to bezkompromisowy dramat, który nie może przecież znaleźć dobrego rozwiązania. I nie umniejsza faktu zła to, że potrącony był złym człowiekiem. Asum – bo śmierć ma tu imię – za życia nie odgrywał żadnej roli, stał się istotny dopiero po śmierci. Za jego śmiercią stoi jednak coraz większa destrukcja życia. Tego, które zdawało się już uporządkowane, i tego, o które codziennie trzeba walczyć. Gundar-Goshen fantazjuje o tym, co potwornego w nas samych jest możliwe. Ukazuje wiele znaczących możliwości i zmusza do rachunku sumienia – czytelników oraz tych bohaterów, którzy są do niego zdolni.

2019-08-15

„Klatka” Lilja Sigurðardóttir


Wydawca: Wydawnictwo Kobiece

Data wydania: 14 sierpnia 2019

Liczba stron: 312

Przekład: Jacek Godek

Oprawa: miękka

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Sprawy Reykjaviku

Bardzo byłem ciekaw zamknięcia cyklu „Reykjavik Noir” i przyznam szczerze, że spodziewałem się chyba czegoś innego, ale i tak jestem pozytywnie zaskoczony. Lilja Sigurðardóttir w swoich poprzednich książkach na pierwszy plan wysuwała perypetie jednej konkretnej bohaterki. W „Klatce” poznajemy oczywiście dalsze losy Sonji oraz Agli, jednak autorka stawia przede wszystkim na rozwiązania panoramiczne. Tak aby rzeczywiście islandzka stolica stała się głównym bohaterem – z mnogością problemów, różnorodnością postaw ludzkich, z zarysowanym wyraźnie rytmem pozornie sennego miasta i rozwiązaniami fabularnymi, które na pewno zaskoczą dotychczasowych czytelników serii.

„Klatka” zgrabnie łączy wątki osobiste z problemami, które dzisiejsza Islandia zaczyna dopiero nazywać, nie znajduje dla nich ścieżek rozwiązania. Sigurðardóttir skupi się na czymś innym niż rynek narkotykowy, choć oczywiście jego realia także będą budować fabułę. Tym razem mowa będzie o narastających nastrojach antyimigranckich oraz kontrowersyjnej kwestii funkcjonowania islandzkich hut aluminium. Interesująco przeplatające się losy poszczególnych bohaterów uczynią z tej powieści dynamiczną historię o tym, co może być dla Islandii najważniejsze, a co jest jednocześnie trudne i nie ma jednoznacznej wykładni. Dlatego też autorka nieco zwalnia, bo tym razem nie będzie budować aż tak dynamicznej fabuły. Nie pozostawi jednak czytelnika w znużeniu, bo rozegra przed nim aż cztery ciekawe historie – przedstawi losy Agli po tym, jak trafiła ona do więzienia, nawiąże do życiorysu zdegradowanej dziennikarki Marii, która zmierzy się z traumatycznymi dla siebie przeżyciami, pokaże sposób funkcjonowania Sonji po wszystkich mrocznych wydarzeniach, w jakich kobieta musiała uczestniczyć, ale wprowadzi także nową, najbardziej interesującą historię. Opowiedzianą przewrotnie i robiącą chyba największe wrażenie. Dotyczącą pewnego nastolatka, który decyduje się na wykorzystanie bomby, aby zmienić Islandię na lepsze. Skierować ją na nową drogę rozwoju. A może przede wszystkim za coś ukarać…

Perypetie Antona rozgrywają się tutaj nieco w tle, dopiero potem zauważamy ich istotną rolę dla całości powieści. Wątek zakochanego nastolatka, który chce zaimponować swojej dziewczynie, skryje w sobie dużo więcej, niż można byłoby przypuszczać. Jest po prostu poprowadzony najlepiej w tej powieści. Zwraca uwagę także portretowanie islandzkiego systemu penitencjarnego, który wzbudzić może różne odczucia, kiedy śledzimy życie więźniarek przypominające trochę wypoczynkowy pobyt w internacie. Tak, Islandia nie karze surowo swoich obywateli, ale jednocześnie zamyka ich w pewnej klatce powinności i oczekiwań. Tu ważne jest zwrócenie uwagi na tytuł trzeciej części cyklu, który chwilami wykorzystany jest przez Lilję Sigurðardóttir zbyt dosłownie. Przez to może w niezbyt trafiony sposób – jak choćby wtedy, gdy jedna z bohaterek zostaje uwięziona na kilka dni w pomieszczeniu nazywanym klatką, co nie ma większego sensu w analizowanej przez czytelnika intrydze, w której uwięziona uczestniczy przypadkiem, bo takie można odnieść wrażenie.

Zdarzenia nabierają tempa na wielu frontach i dojdzie w tej powieści do kilku ostatecznych konfrontacji. „Klatka” odrzuca już istotną rolę relacji Sonji i Agli – obie kobiety będą funkcjonować bez siebie, w innej rzeczywistości, z innymi priorytetami i może bez większych lęków. Niejednoznaczne są postawa i sposób dalszego funkcjonowania Sonji, ale to pokłosie przeżytych przez nią traum. Sigurðardóttir sugeruje, że niektórzy jej bohaterowie nie są w stanie wyjść poza uwarunkowania stworzone w przeszłości, a inni gotowi są stawić czoła całkowicie nowej rzeczywistości. Podjąć wyzwania, które ich zmieniają. Ale tak naprawdę zmiany będziemy obserwować w każdej biografii. Przez to być może „Klatka” jest trochę hermetyczna w porównaniu z poprzednimi częściami trylogii, gdyż trudno w niej będzie odnaleźć się czytelnikowi stykającemu się ze światem Lilji Sigurðardóttir po raz pierwszy.

Perspektywa miasta, które wchłania w siebie podłości, intrygi, namiętności oraz wyrazy ludzkiego szaleństwa, świetnie buduje zmieniający się klimat powieści. „Klatka” nie jest ani typowym kryminałem, ani też thrillerem. Mieści w sobie dużo więcej, co jest dość paradoksalne, bo w moim odbiorze jest chyba najbardziej statyczną z trzech powieści Sigurðardóttir. Czy zamknięcie cyklu odbywa się na zasadzie opowiedzenia wszystkiego i postawienia naprawdę ostatniej kropki? Bynajmniej. Sporo jest tropów do przemyślenia, sporo nieoczekiwanych działań i równie zaskakujących motywacji. A wszystko w miejskiej tkance, która musi znaleźć miejsce dla każdego z tych ludzi, z ich zaskakująco różnymi priorytetami oraz oczekiwaniami wobec życia.

„Klatka” to opowieść o determinacji w działaniach charakteryzującej praktycznie wszystkich. Tymczasem sportretowane działania mają zaskakujący finał i dla niektórych nie są spełnieniem ich oczekiwań albo planów. Sigurðardóttir pisze również w taki sposób, że co jakiś czas czytelnicza sympatia przenosi się z jednej osoby w kierunku drugiej. Nikt nie jest tu jednoznacznie dobry albo zły. Każdy mierzy się także z prywatną sferą emocji, które tutaj nie zawsze dochodzą do głosu, ale ich drugoplanowa obecność jest zasygnalizowana. To też powieść o trudnych decyzjach, a ich konsekwencje mogą być nieprzewidywalne. Wszystkie biografie ukazane są bardzo żywiołowo i czasem można odnieść wrażenie, że spokojna na co dzień islandzka stolica staje się miastem wyjątkowo silnych namiętności, pośród których rodzą się zaskakujące pomysły, a Reykjavik musi radzić sobie z uniesieniem ich realizacji.

To także opowieść o tym, jak działania determinuje miłość. Bo miłość ujawnia się tu w zupełnie niespodziewanych okolicznościach i trudno jest przewidzieć, czym będzie potem. W jednym przypadku przyniesie emocjonalną katastrofę, w drugim zakończy się niespodziewanym spełnieniem. Lilja Sigurðardóttir bardzo dba o to, żeby ta akurat książka była wyjątkowo wielowątkowa. Mam wrażenie, że cykl miał opowiadać o przestrzeni miejskiej, ale wcześniej zabrakło jej na rzecz bardzo dynamicznych perypetii bohaterek. Tym razem są nieco w cieniu. Ale całość przykuwa uwagę i daje świadectwo tego, że Sigurðardóttir miała całkiem ciekawy pisarski plan, który z powodzeniem zrealizowała, wciąż na nowo zaskakując czytelników. Nie jestem pewien, czy „Klatka” to najlepsza odsłona cyklu. Na pewno inaczej przemyślana. To dość specyficzne pisarstwo wyróżniające się na pewno w islandzkim segmencie literatury tego typu. Warto przeczytać „Pułapkę” oraz „Sieć”, by dobrze odnaleźć się w „Klatce”.

2019-08-12

„Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła” Nikki Meredith


Wydawca: Czarne

Data wydania: 31 lipca 2019

Liczba stron: 360

Przekład: Maciej Kositorny

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Odnaleźć człowieka

Trudno nazwać tę książkę reportażem, choć to znakomita literatura faktu. Nikki Meredith opowiada nie tylko o dziewczynach Mansona, które w sierpniu 1969 roku z zimną krwią zabiły siedem osób, tworząc mroczną legendę do dziś wywołującą przerażenie i intensywne reakcje opinii publicznej. „Ludzkie potwory” to przede wszystkim opowieść o samej autorce – chwilami nawet ciekawsza niż zasadniczy temat książki – która opowiada o ważnych momentach swojego życia zbliżających ją do tematu publikacji. Okazuje się, że życie Meredith miało więcej wspólnego ze sprawą skazanych kobiet Mansona, niż można byłoby przypuszczać. Choć jest tych opowieści nieco za dużo i przez to książka niepotrzebnie pęcznieje, czyta się z uwagą i empatią, o której braku fantazjować będzie Meredith od początku do końca. Autorka kreśli dramat swego skazanego brata, obrazuje antysemityzm rodziców mężczyzny, z którym chciała się związać, ale zwraca też uwagę na epizody ze swojego życia mogące bardziej niż cokolwiek innego zbliżyć ją do pisania „Ludzkich potworów” – rzeczy zajmującej jej uwagę przez wiele dekad życia. To opowiadanie reportera o sobie, które tak mnie uwierało w „Shitshow!” LeDuffa, nie ma tutaj żadnego znamienia egocentryzmu, dlatego tak świetnie czyta się całość – opowieść o dylematach Meredith i o jej drodze do Leslie Van Houten oraz Patricii Krenwinkel. Po to, by odczarować odium potworów. Udowodnić, że zbrodnia to zbieg okoliczności oraz złożona sytuacja osobista zbrodniarza. W tym znaczeniu ta książka może być kontrowersyjna, kiedy autorka znajduje się niebezpiecznie blisko przestępczyń, ale czy w przeciwieństwie do łatki zbrodniarza lub ludzkiego potwora świadomość i mentalność na zawsze pozostają w sferze wpływu momentu zbrodni?

„Ludzkie potwory” to świetne uzupełnienie dwóch książek, które są tu wspominane. Meredith nie interesuje Charles Manson, jego medialne manipulacje, psychopatia i tworzenie wciąż na nowo tego samego spektaklu, który reżyserował do śmierci. W tym kontekście autorka potwierdza tezę Jeffa Guinna, który w książce „Manson. Ku zbrodni” zwrócił uwagę, że bez względu na wszelkie doświadczenia życiowe Mansona nie był on nikim wyjątkowym ani szczególnie godnym uwagi. Meredith w tej sporych rozmiarów publikacji poświęca mu tylko jeden krótki rozdział. Bardziej interesują ją niejednoznaczności w zachowaniu i myśleniu kobiet, które po latach uświadamiają sobie okrucieństwo dokonanych czynów, ewoluują emocjonalnie, wydostają się spod mrocznego wpływu Mansona, ale przede wszystkim z własnej obojętności wobec tego, co uczyniły.

„Ludzkie potwory” to zatem książka analizująca drogę stawania się na nowo człowiekiem. Po wydarzeniach, które w swym nieludzkim kształcie zakwestionowały ludzką wrażliwość Van Houten i Krenwinkel. Meredith skupia się przede wszystkim na ich zdolności empatii. Na jej zaniku w chwili morderstw oraz przez kolejne lata. Snuje rozważania na temat wyłączenia się empatii w ludzkim mózgu i świadomości, nawiązując nieco do rozważań Simona Barona-Cohena. Były one jednak naukowe i w „Teorii zła” dotyczyły między innymi psychopatów. Autorka nie jest naukowcem. Jest dziennikarką oraz kobietą doświadczoną różnymi formami ludzkiej agresji i nietolerancji. Przygląda się swoim rozmówczyniom, wchodzi z nimi w bliższe relacje, w ich reakcjach oraz refleksjach doszukuje się odrobiny samej siebie. Jest człowiekiem – tak jak jej zamknięte przed społeczeństwem rozmówczynie. Wskazuje, że zbrodnia, której dokonały, zmieniła je na zawsze, ale także sugeruje, że – w przeciwieństwie do Mansona czy niewiarygodnej Susan Atkins – Van Houten i Krenwinkel przebyły długą drogę… by na nowo odnaleźć swoje człowieczeństwo.

Warto zwrócić uwagę na to, dlaczego autorka zbliża się bardziej z Van Houten i to o niej opowiada z większą dozą wrażliwości oraz emocji. Odczytać można, co prowadzi do pewnego rodzaju faworyzowania jednej z rozmówczyń, ale także to, jak bardzo absorbują autorkę obie kobiety. Również z tego powodu, że ich zbrodnia powiązana jest z płcią. Inaczej nawiązywane są te dwie relacje, także coś innego z nich potem wynika. Obie rozmówczynie są zgodne co do tego, że popełniły niewyobrażalne okrucieństwo. Odmiennie jednak funkcjonują z jego pamięcią i znamieniem. Inaczej się komunikują i autorka zaznacza, że każda z nich w zupełnie inny sposób mierzy się z tym, za kogo ma ją opinia publiczna.

Trudno wyszczególnić, które aspekty tej książki są najciekawsze, ale wszystkie śledzi się z zapartym tchem. Głównie dlatego, że Nikki Meredith krąży wokół niepokojącej tezy, że każdy człowiek może stać się zbrodniarzem. Zależy to od wielu czynników, portretowane kobiety uległy przede wszystkim fanatycznemu oddaniu, dokonały czegoś, co nazywane jest „zbrodnią posłuszeństwa”. Bez względu na to, jak skutecznie autorka odczarowuje tytułowe odium, cały czas dostrzegamy okrucieństwo, które wydobyło się z różnych miejsc oraz osiadło w psychice Van Houten i Krenwinkel na wiele lat.

„Ludzkie potwory” to także opowieść o zbrodniach człowieka w dużo szerszym kontekście. Autorka nawiązuje do werbowania w swoje szeregi przez Państwo Islamskie czy odnosi się do ludobójstwa w Rwandzie. Stara się pokazać, że mechanizmy niewolenia, dzięki którym potem można wykorzystać sterowanego zbrodniarza, a także mechanizmy powszechnego pozwolenia na zło nie mają konkretnego adresu, nie są czymś przypisanym do danego czasu i okoliczności. Meredith stawia niezwykle trudne – w mojej opinii – pytania, zastanawiając się nad tym, czy kiedykolwiek i na jakich zasadach możemy zrozumieć zbrodniarza. Portretuje zbrodnie wielkie i spektakularne, ale pisze także o tym, w jaki sposób system penitencjarny może zabijać w dalszym ciągu. Co można zrujnować w człowieku, kiedy zrujnował swoje człowieczeństwo w oczach innych? Autorka przez cały czas konfrontuje się z faktami, opiniami, tezami innych, ale analizując to, co konkretne, mierzy się przez cały czas ze swoimi przemyśleniami i emocjami, które nie ułatwiają pracy nad książką.

Mamy ją jednak i uważam, że to jedna z ważniejszych publikacji dotyczących zła, które wydobywa się z człowieka, ale także jest przez niego wchłaniane. To również książka o tym, co to znaczy wziąć pełną odpowiedzialność za zbrodnię, i fantazja na temat tego, czy jest ona już wiecznym stygmatem, poza który nie można wyjść, oceniając i słuchając zbrodniarza. Jest w „Ludzkich potworach” nieco za dużo osobistego tonu, ale czyta się to od samego początku bardzo dobrze – taka książka to świadectwo mierzenia się z tym, co uniwersalne i obnażające ludzkość, lecz przede wszystkim pamiętnik osobistego doświadczenia tej trudnej do zaakceptowania formy istnienia – istnienia jako człowiek po dokonanej przez siebie zbrodni.

2019-08-09

„Zatoka milczenia” Emma Viskic


Wydawca: MUZA

Data wydania: 19 czerwca 2019

Liczba stron: 352

Przekład: Jan Kabat

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Uciekając

Chciałem przeczytać jakąś dynamiczną powieść z australijskim adresem, licząc na ciekawe usytuowanie historii, bo w gruncie rzeczy z australijską literaturą mam do czynienia rzadko. Otrzymałem powieść, której mogę chyba bez wahania przyznać miano najgorszej książki tego roku. W „Zatoce milczenia” wszystko jest złe – tytuł, pomysł, konstrukcja świata przedstawionego, ale przede wszystkim to, że jest to dynamiczna powieść ucieczek i pościgów, z której w zasadzie nic nie zrozumiałem. Kto i w jakim celu decyduje się na krwawe masakry ludzi, ich korumpowanie oraz zbudowanie misternej sieci kryminalnych zależności? Nigdy jeszcze po zakończonej lekturze nie zadawałem sobie pytania, o czym ona jest. A Emma Viskic zafundowała mi czytelniczy ból głowy, jednak największe zastrzeżenie dotyczy tego, że koncertowo zmarnowała potencjał kryjący się w niesłyszącym głównym bohaterze.

W Melbourne dochodzi do egzekucji policjanta. Wbici w dynamiczny początek widzimy jego zwłoki na rękach Caleba Zelica, który nie może pogodzić się ze śmiercią przyjaciela. Caleb współpracuje z Frankie, byłą policjantką i alkoholiczką po przejściach. Uciekając przed ścigającymi go mordercami, uwikła w intrygę także swoją aborygeńską byłą żonę. Cała ta trójka będzie przez cały czas walczyć z trudnym do zdefiniowania zagrożeniem, kierować się instynktownymi motywacjami i zawężać krąg podejrzanych aż do absurdalnego finału. Po drodze jednak Caleb wykaże się nadludzką zdolnością do regeneracji, dlatego „Zatoka milczenia” przypomina trochę scenariusz taniego kina sensacyjnego.

Prostota i chaos – to dominuje od samego początku i nie rozstaniemy się z tym do końca. Z zupełnie niezrozumiałych dla mnie względów autorka podejmuje się wyjątkowo drobiazgowych opisów przestrzeni, kompletnie nie dbając o jakąkolwiek wiarygodność psychologiczną bohaterów. Ich życiorysy skreślone są pospiesznie, nie mają oni w zasadzie żadnych cech charakterystycznych – poza wspomnianą głuchotą Caleba – i w toku zdarzeń po prostu wywijają się kolejnym oprawcom, tworząc scenariusze tego, co może ich jeszcze czekać. Można nawet z papierowymi bohaterami stworzyć ciekawą intrygę kryminalną, jednak powieść Viskic to rzecz oparta na szeroko pojętym „dzianiu się”. Kalejdoskopowa konwencja książki idzie w parze z czytelniczym zagubieniem, bo zwrotów akcji jest mnóstwo, natomiast jakichś logicznych uzasadnień dla nich już niewiele.

Wracając do australijskiego adresu książki: odnajdziemy w niej jedynie wątłe sugestie dotyczące antagonizmów między białymi Australijczykami a Aborygenami. Pisarka sprowadza problem do stwierdzenia, że być Aborygenem w dzisiejszej Australii jest stresująco. To wszystko. Cała reszta mogłaby nie mieć żadnego konkretnego adresu, z zupełnie niezrozumiałych względów toczy się nad zatoką wedle tytułu pełną milczenia – można odnieść odwrotne wrażenie: że postacie mówią, a w zasadzie krzyczą bez żadnych ograniczeń. W tym wszystkim nie ma jakiejś zasadniczej wiarygodności, choć bohaterowie mogliby oddziaływać na wyobraźnię. Są zagubieni, sfrustrowani, niektórzy w szponach nałogów, stać mogłyby za nimi jakieś tajemnice, dwuznaczności. Jest za to komiksowa konwencja zdarzeń tak skonstruowana, że gdy bohaterowie podążają z jednego do drugiego punktu, u kresu ich ucieczki nie pamiętamy za bardzo, przed kim i dlaczego w tym momencie uciekają.

„Zatoka milczenia” to taka klasyczna lektura do pociągu, na plażę lub w każde miejsce, gdzie chciałoby się niezobowiązująco zapełnić czymś czas. Usiłowałem znaleźć nieliczne momenty, w których autorka wykazuje się poczuciem humoru, bo zakładałem, że ono może uratować powieść przed katastrofą. Niestety, poczucie humoru bohaterów oraz ich żarty słowne również rozczarowują. Jest ciekawy element zaskoczenia pod koniec i on w jakiś sposób czyni fabułę interesującą, jednak to tylko oryginalny twist w zakończeniu. Poza tym czyta się o czymś, wobec czego jest się absolutnie obojętnym, choć przecież opisane są okrutne zbrodnie, które domagają się ukarania, ale przede wszystkim wyjaśnienia ich celu, co akurat nie następuje w stopniu satysfakcjonującym czytelnika o przeciętnym wyczuciu logiki.

Sensacyjny sznyt podkreślają dialogi, które oczywiście dynamizują książkę, jednak nie są w żaden sposób elementem charakteryzującym mówiących. Caleb musi czytać z ruchu warg, jeśli jego aparat słuchowy jest wyłączony. Od początku zakłada się zaistnienie takich sytuacji, w których głuchota bohatera spowoduje, że jego los zostanie wystawiony na próbę. Jest wystawiany wielokrotnie, ale nie z powodu tej cechy charakterystycznej. Zupełnie nie wiem, dlaczego Viskic zdecydowała się akurat na niesłyszynie, bo równie dobrze bohater mógłby nie widzieć albo być niepełnosprawny ruchowo – wniosłoby to do fabuły tyle samo tajemnicy i dwuznaczności co głuchota, z którą Caleb radzi sobie wyjątkowo dobrze.

I jeśli miałbym napisać coś dobrego o tej powieści, to na pewno jest ona pewnym zarysowanym zaledwie studium przywiązania i przyjaźni. Opowiada o ludziach wykazujących się w sytuacjach ekstremalnych zaskakującą empatią i umiejętnością ratowania tych, którzy są im bliscy – z różnych powodów. To też ciekawy rys trudnych relacji braterskich, które mylą tropy intrygi. Interesująco nakreślona przeszłość Caleba nie doczekuje się jednak rozwinięcia. Najbardziej przyciągająca uwagę jest współpraca z jego wspólniczką, która w wielu sytuacjach jest głosem rozsądku dla Zelica, ale widzimy, że sama stanowi zlepek niejednoznaczności oraz słabości. Naprawdę można byłoby z całej tej historii i usytuowania w niej bohaterów wydobyć coś więcej niż dynamiczną historię o tym, że ktoś ucieka, a ktoś ściga. Dodatkowo nadanie pseudonimów ścigającym przez ściganych wywołało myśl o tym, czy to naprawdę literatura dla dorosłego czytelnika.

„Zatoka milczenia” to bardzo dobry przykład literatury, która ma służyć rozrywce, ale także dowód na to, jak wiele potencjału autor może zmarnować, kiedy skupia się na konwencji być może dla niego najbardziej atrakcyjnej. Nici z czytelniczej wyprawy do Australii i nici z chęci przeczytania dobrego thrillera. Emma Viskic rozczarowuje całkowicie, łącząc prezentowaną wprost brutalność z nieumiejętnym portretowaniem ludzkiej wrażliwości oraz czułości – nawet w obliczu śmiertelnego zagrożenia.

2019-08-07

„Mój rok relaksu i odpoczynku” Ottessa Moshfegh


Wydawca: Pauza

Data wydania: 8 sierpnia 2019

Liczba stron: 272

Przekład: Łukasz Buchalski

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Świadomy bunt

Z jednej strony książka bardzo niebezpieczna jako rekreacyjny poradnik dla lekomanów. Z drugiej jednak – niebywale oryginalna, kiedy portretuje formę oraz strukturę buntu. Mamy tu bowiem bohaterkę, która zasadniczo nie powinna się przeciwko czemukolwiek buntować, ma pieniądze i możliwości, może ukształtować swoje życie dowolnie, może być z niego zadowolona bez większego wysiłku. A jednak wybiera dystans wobec tego życia. Rok, podczas którego chce je przespać, oddać się niebyciu, wygasić wszelkie bodźce, za którymi stoją emocje, oddalić się od dynamicznego nurtu istnienia. Szalone? Niekoniecznie. Tym bardziej że Ottessa Moshfegh bardzo szczegółowo przedstawi rzeczywistość, od której jej bohaterka się odwróci. Trochę niekonsekwentnie z tym portretowaniem – wyłącza się absolutnie na wszystko, ale proponuje nam drobiazgową wiwisekcję swojej przeszłości. Do tego trzeba czasem świadomości wyjątkowo natężonej oraz wytężonej uwagi. Musi jednak zaistnieć ta absurdalność, abyśmy mieli książkę. W jaki sposób opowiedzieć o wyłączeniu z życia, będąc z niego całkowicie wyłączonym?

Narracja jest bardzo spójna, niesłychanie dynamiczna, jej charakterystyczny rytm porywa od pierwszych zdań, ale potem przede wszystkim drażni, irytuje, prowokuje do bardzo ambiwalentnych odczuć, bohaterka nie jest jednoznaczna w ocenie, a jeżeli chciałoby się wyrazić ją jednoznacznie, na pewno nie byłaby to ocena pozytywna. Być piękną, bogatą, młodą i mającą możliwości, a wybierać sen na proszkach, zaniki pamięci, wegetację w łóżku i bierność wobec jakiejkolwiek odpowiedzialności za siebie? Moshfegh celowo pokazuje, z jakiej rzeczywistości jej bohaterka się wydobyła, by prezentowanym buntem zakwestionować ją i ośmieszyć. A dostaje się wszystkiemu, co buduje nowojorski świat pozorów i mody – każdemu opresyjnemu trendowi modelującemu ludzi w taki sposób, w jaki wymodelowana jest Reva, najbliższa przyjaciółka naszej biernej buntowniczki, jedyna bliska jej osoba reagująca jakoś na tę programową pasywność.

Reva jest żywym świadectwem tego, w jaki sposób młodzi z wielkiego miasta szumnie wkraczają w XXI wiek. Jej częste wymiotowanie to nie tylko efekt obsesyjnego odchudzania, to także symboliczny obraz niezgody na samą siebie niedopasowaną do doskonałych wzorców. A tę doskonałość prezentuje na przykład groteskowo ukazana galeria sztuki, w której bohaterka ucina sobie drzemki, jeszcze zanim programowo pozwoli sobie na sen przez całą dobę. Albo dłużej. Nowy Jork w jej obserwacjach to miasto męczących póz, miejsce intensywnych mistyfikacji, walki o dostrzeżenie. To przestrzeń pozorów stających się normami społecznymi oraz splendoru, za którym kryje się pustka i wyobcowanie. Wybór świadomej samotności w zamkniętej przestrzeni mieszkania wydaje się lepszy niż bycie samotnym symbolicznie – pośród ludzi wciąż na nowo goniących za intensywnymi doznaniami, by nie spotkać się ze swą samotnością i oczekiwaniami, które nie przystają do modnego oraz dynamicznego świata.

Nowy Jork zatem gasi światła, staje się cichy, niemy, przestaje istnieć, nie odbiera już energii życiowej. Pozostajemy z bohaterką w bezczasie, w którym dzieje się dość sporo, ale nic nie jest warte zapamiętania. I coraz bardziej rozumiemy jej potrzebę odcięcia się od wszystkiego. Tym bardziej że udaje jej się znaleźć farmaceutyczną dilerkę, charyzmatyczną lekarkę od problemów duszy, która skupiona na sobie i własnych odkryciach zawodowych zapomina o tym, że ma kogokolwiek uleczyć. W ogóle Moshfegh jest tu mistrzynią tworzenia postaci drugoplanowych. Wśród nich są rodzice bohaterki, dawno już nieobecni, wciąż jednak oddziałujący na jej świadomość, a także pozwalający na komfort niemyślenia o zarobkowaniu, bo zostawili spory spadek. Spadkiem jest też jednak emocjonalne zagubienie córki, która nigdy nie poczuła się potrzebna i kochana. Historia rodzinna bohaterki to przygnębiające studium wyobcowania i egocentryzmu. Przejmująca jest scena śmierci ojca, człowieka do ostatnich chwil życia surowego dla swego dziecka. Ale nie tylko ta scena zmusza do zweryfikowania spojrzenia na dwudziestosiedmioletnią lekomankę, dla której priorytetem jest spanie i nieuczestniczenie już w żadnej formie życia – zwłaszcza społecznego.

To wcale nie jest opowieść o bierności i bezradności. Mamy tutaj do czynienia z metodycznym planowaniem bezruchu. Bohaterka jest świadoma, że czas, kiedy porzuci kontrolę nad sobą, jest jednocześnie doskonale kontrolowany. Ta sankcjonowana w jej świadomości pauza ma być świadomym oderwaniem się od często nietrafnych wyborów i dokonywania w życiu zmian, których właściwie nikt nie popiera, nikt nie jest w stanie określić ich zasadności oraz słuszności. Mamy tutaj małą zagubioną dziewczynkę, która jednocześnie jest sprytną oraz inteligentną kobietą odpowiedzialną w pełni za własny los. Nie chce go wiązać z wielkomiejskimi światem pozorów ani od tego świata uzależniać. Chce być gotowa do konfrontacji z samą sobą. Paradoksalnie przez zapomnienie się.

„Mój rok relaksu i odpoczynku” to zmyślna satyra społeczna, która dekonstruuje pojęcie dobrobytu, nowoczesności i doskonałości. Ośmiesza trendy i mody, przekonanie o własnej wyjątkowości oraz mądrości (drwiny z chłopców czytających w metrze Fostera Wallace’a i notujących cytaty z niego), kpi ze wszystkiego, co buduje splendor i charakterystyczny sznyt między innymi Upper East Side. To z jednej strony powieść z bardzo czytelnym adresem, z drugiej jednak – interesująca rozprawa z kondycją człowieka w epoce przesytu i nadmiaru. Warto jednak zwrócić uwagę, że wydarzenia niebezpiecznie zbliżają się do najmroczniejszej w XXI wieku daty dla Nowego Jorku i Amerykanów. Bohaterka decyduje się na życiową przerwę nieco ponad rok przed atakiem terrorystycznym z września 2001 roku. I mamy przekonanie graniczące z pewnością, że ten rok opisywanych w powieści wydarzeń sfinalizuje się gdzieś w okolicach znamiennej daty.

Moshfegh zwraca uwagę na to, że pozornie zadowolony z siebie świat nigdy nie może mieć pewności, że zadowolenie jest na stałe. Bohaterka kwestionuje zarówno poczucie przywiązania się do siebie, jak również przywiązanie do otoczenia oraz do ludzi kształtujących naszą tożsamość. Jej brawurowa (albo irytująca nieodpowiedzialnością) forma wydobycia się z opresji obowiązków oraz zasad nie jest – jak często w takich przypadkach – rozpaczliwym wołaniem o pomoc. To działanie świadome i ukierunkowane. A jednak jest w nim szaleństwo. Trudno jednak orzec, gdzie go więcej – czy w przerywanych sennych wizjach bohaterki, czy też w świecie, do którego przez jakiś czas nie chce się zbliżać, by zdjąć z siebie odium irracjonalności tego, dokąd świat ów podąża.