2023-02-28

„Altruiści” Andrew Ridker

 

Wydawca: Wydawnictwo Marginesy

Data wydania: 8 marca 2023

Liczba stron: 352

Przekład: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Niedoskonałości

Z pewnością młodemu amerykańskiemu debiutantowi brakuje jeszcze finezji w portretowaniu niuansów relacji z najbliższymi – tej finezji, którą osiągnęła jego rodaczka, doświadczona koleżanka po piórze Elisabeth Strout. Jednak myślę, że jeśli autorka „Mam na imię Lucy” przeczytała tę książkę, z pewnością zauważyła, że ma w osobie Andrew Ridkera godnego kontynuatora jej linii pisarskiej. Tym bardziej że nie jest sam. Całkiem niedawno polski czytelnik mógł zapoznać się z równie ciekawym pochodzącym zza oceanu debiutem literackim trochę starszej od Ridkera Kiley Red, która w powieści „Ten dziwny wiek” podobnie nawiązuje do gier pozorów stwarzanych dla osiągnięcia określonych celów. W przypadku „Altruistów” – ze znakomitym ironicznym tytułem – te cele są zaprezentowane bardzo czytelnie już od samego początku. Dzięki temu wkraczamy w świat przedstawiony książki z klarowną ekspozycją i przez cały czas oczekujemy tego, co wydaje się najważniejsze: konfrontacji ojca z jego dziećmi, człowieka pozbawionego z nimi bliskich relacji, jednak łudzącego się, że coś na kształt bliskości uda mu się stworzyć, ponieważ dzieci są mu do czegoś potrzebne.

Tymczasem Ridker wcale nie opowie tu tylko historii zdesperowanego sześćdziesięciopięciolatka planującego cyniczną grę w dobrego ojca, którym nie tyle nie był, ile przede wszystkim nie umiał być. Ta wielowątkowa powieść iskrzy innymi, równie interesującymi historiami. Jeśli miałbym zestawić pomysł na obrazowanie bohaterów i tego, jak działają, z inną ciekawą amerykańską powieścią, nawiązałbym do „Poproś jeszcze raz” Mary Beth Kane, która podobnie jak Ridker łagodzi dramaturgię opowieści. Obie te książki opowiadają o bardzo silnych emocjonalnie przeżyciach i mocnych dramatach, jednakże łączy je sposób ich przedstawiania – nie ma celowo uwypuklanych trudnych momentów, jest za to łagodzenie napięć w opisie przy jednoczesnym punktowaniu, kiedy się nasilają i co na to wpływa. Myślę zresztą, że celem Ridkera nie jest tworzenie rodzinnej psychodramy, choć to bardzo wdzięczny literacko motyw, nie tylko we współczesnej literaturze amerykańskiej. „Altruiści” to przede wszystkim książka o tym, jak każdą ludzką ułomność można opowiedzieć z empatią i czułością. Nawet jeśli kreuje się postać antybohatera, ale robi to w taki sposób, że czytelnicy nie opowiedzą się tu wyraźnie przeciwko głównej postaci. Ani przeciw innym bohaterom, którzy mogą działać na nerwy nawet dużo bardziej niż Arthur Alter.

Wszystkie traumy, uprzedzenia, kompleksy oraz prywatne fiksacje są opowiedziane w taki sposób, by nie tylko zostały zrozumiane i zaakceptowane, ale również stawały się punktami wyjścia do fantazjowania o tym, co je wywołało i co dużo gorszego mogłoby się stać, gdyby Ridker nie umieścił swoich bohaterów w takich, a nie innych okolicznościach. Myślę, że „Altruiści” to zarówno historia o tym, że większość z nas to niedoskonali rodzice i niedoskonałe dzieci, lecz również narracja przekonująca, iż mamy prawo do każdej formy niedoskonałości. Zwłaszcza że modelują nas przede wszystkim przeżycia wzięte z czasu, w którym każda, najbardziej nawet zawikłana i skomplikowana relacja z najbliższymi staje się punktem odniesienia do dalszych wyborów. Nawet jeśli brzmi to jak ponury truizm, Andrew Ridker nie będzie opowiadał tego w taki sposób. Jego historia to jednocześnie opowieść o tym, co się utraciło, i o tym, co zyskuje się dzięki utratom. To trochę paradoksalne, a trochę oczywiste. Istotne zaś w rozumieniu tego, jak działają bohaterowie tej książki, są słowa wypowiadane przez ukochaną babcię żony Arthura: „Nie wszystko da się naprawić”.

Ta powieść będzie opowiadać o tym, co zniszczone bezpowrotnie, lecz również o rozpaczliwych próbach zaprzeczenia temu faktowi. Można odnieść wrażenie, że sportretowana tutaj rodzina to ludzie mówiący w różnych językach. Komunikują się w oczywistych sprawach i w oczywisty sposób starają się nazywać to, co wieloznaczne. Próbując jednak wyrazić siebie bardziej intymnie, sprawiają wrażenie, jakby nie łączył ich język angielski, jakby mówili obok siebie i w niezrozumiałej dla drugiego leksyce. A przecież wszystko, co tu nazwane, i to, co postaci próbują nazwać, jest z jednej strony bardzo oczywiste. To, czego brakuje bohaterom Ridkera, to dystans wobec siebie. Na szczęście my jako czytelnicy od samego początku mamy komfort tego dystansu voyeuryzmu. I być może rozumiemy więcej. To także jedna z zalet „Altruistów”. Powieści rozpoczynającej się symboliką ognia w rodzinie. Nie tylko płonie dom Alterów. Oni wszyscy spalają się w ogniu własnych potrzeb, oczekiwań i rozczarowań. A opisywana rodzina wcale nie jest dysfunkcyjna. Jest taka jak wiele innych rodzin. Sztuką jest opowiedzieć zwyczajność w niezwykły sposób, a to udaje się Ridkerowi także dzięki charakterystycznemu dla niego poczuciu humoru.

Bardzo dobrze odgrywają tu swoją rolę retrospekcje, które autor umiejętnie łączy z dynamiką teraźniejszych zdarzeń. Ogólnie dynamizm to cecha tej książki już od pierwszych akapitów. Szybko musimy zrobić rozeznanie w tym, kim są bohaterowie. Zwłaszcza że Ridker pozbawi życia żonę Arthura już na samym początku, by potem oddać głos nieobecnej – w postaci wdzięcznych i frapujących retrospekcji ukazujących to, kim tak naprawdę była i w jaki sposób funkcjonowała od dzieciństwa po ten najbardziej dramatyczny etap, kiedy musiała godzić się ze śmiercią. Pozostają zatem ojciec i dwójka dzieci. Ludzie żyjący w oddaleniu od siebie. Każde z nich jest w zasadzie samotną wyspą. Arthur jest zgorzkniałym wykładowcą akademickim, który nie znosi swojej pracy. I tak się składa, że ta praca nie znosi również jego. Starszy potomek, syn Ethan, zamknął się w świecie własnych uprzedzeń i wyobcowania. „Ciągle tylko myślisz” – tak charakteryzuje jego egzystencjalną nieobecność jeden z byłych partnerów. Bo Ethan chciałby być w związku z mężczyzną, jednak wybiera kogoś, kto z różnych powodów nie chce wybrać jego. Ta postać to klasyczny przykład literackiego mizantropa w wielkim mieście. Ale okazuje się, że wcale nie jest taki wyjątkowy. Zaskakująco wiele łączy go z ojcem. I zaskakująco dużo dzieli z młodszą siostrą. Maggie wydaje się jedną z ciekawszych bohaterek. Poznajemy ją w trudnym okresie, kiedy jest workiem treningowym nieznośnego podopiecznego. Ale jej wizerunek psychologiczny rozbudowuje się w bardzo ciekawym kierunku. Pozornie córka będzie antagonistką ojca. A może pozory będą tutaj rzeczywistością, a świat rzeczywisty na odwrót – ukryje się w mirażach i dwuznacznościach?

Nie do końca rozumiem, dlaczego Ridker rozprasza akcję powieści na tak wiele miejsc na świecie, choć zdaję sobie sprawę z tego, że to może być atrakcyjne czytelniczo. Z punktu widzenia najważniejszych problemów powieści istotny jest afrykański epizod życia głównego bohatera. Dlaczego? Bo podczas pobytu w Zimbabwe wydarzyło się coś, co na zawsze naznaczyło Arthura troską, uprzedzeniem i wątpliwością. To ten czas na afrykańskiej prowincji odmienił go i uczynił tym, kim się potem stał. Jednocześnie widać, że bohaterowie zbierają życiowe doświadczenia, przede wszystkim przemieszczając się. Dlatego pewnie cenne i istotne jest to, że obserwujemy ich w różnych miejscach – od St. Louis przez wschodnie wybrzeże USA po Londyn czy Paryż. Myślę też, że założeniem autora było pokazanie, iż do każdego, najbardziej nawet odległego miejsca zawsze zabierzemy swoje bolesne doświadczenia. Tutaj wędrujący bohaterowie będą mieli okazję doświadczać czegoś, co zmieni ich w znacznym stopniu i będzie lekcją życia związaną właśnie z ruchem, nowym życiem w nowym miejscu. Jednocześnie „Altruiści” to także powieść o tym, jak uniwersalnie podobni jesteśmy w tym, co nas ogranicza, dzieli i frustruje. To wszystko jest takie samo pod każdą szerokością i długością geograficzną. Jednak Andrew Ridker chce konsekwentnie skupiać się na jednej rodzinie. Na tym, co z różnych powodów nie pozwoliło jej być rodziną szczęśliwą.

To ciekawa książka o tym, jak całe życie uciekamy od ograniczeń, tworząc je sobie od nowa i wpadając w błędne koło – z jednej strony ucieczka, z drugiej niemożność pozostawienia za sobą tego, co frustrujące. „Altruiści” to opowieść o różnych drogach życiowych, na których bardzo często chcemy się na nowo definiować w opozycji do naszych rodziców. Pełna ciepłej czułości wobec trosk opowieść o tym, że ludzkiej natury nie definiuje dużo więcej poza emocjami. A może to historia o tym, jak oddalić się od swych emocji, by wtedy ujrzeć, kim emocjonalnie jest druga bliska osoba? Powieść wielu odczytań, w której debiutant pokazuje, że drzemie w nim potencjał doskonałego obserwatora oraz żywiołowego wielbiciela groteskowości i autoironii.

2023-02-15

„Zanim dojrzeją granaty” Rene Karabasz

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 22 lutego 2023

Liczba stron: 168

Przekład: Mariola Mikołajczak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Tradycja i wybory

W tej poruszającej książce odnajduję sporo tropów literackich, którymi posługują się współcześni bułgarscy twórcy w swoich narracjach. Po pierwsze: podobieństwo do wyraźnej tezy z powieści „Niewidzialni”, w której Natalia Delewa wyraźnie zaznacza, że nasze dzieciństwo jest wszystkim, czym jesteśmy i stajemy się potem. U Karabasz ten okres jest bezkompromisową walką o akceptację. Później, w dorosłym życiu,  staje się cieniem tej walki i zamienia w coś autodestrukcyjnego. Po drugie: kobiece doświadczenia tak sugestywnie portretowane przez Inę Wyłczanową w „Wyspie Krach”. Trudno zestawić je wprost z fantazjami Rene Karabasz, ale zdecydowanie siłą jej powieści będzie relacja, w której kryje się fascynacja przemieszana z lękiem. Połączenie opresji i wyzwolenia. Dwie kobiety Karabasz są konfrontowane ze sobą nawzajem, ale również z własnymi emocjami. Tym, czego doświadczają w relacji, i tym, co jest w tej relacji niemożliwe. Po trzecie: przypominają mi się fantazje literackie na temat miłości, które snuł w swych opowiadaniach Kalin Terzijski. Tam najpiękniejszego i najtrudniejszego uczucia szukało się na ulicach Sofii. U Karabasz częściowo też tak będzie. Ale to, co odróżnia ją od rodzimych kolegów i koleżanek po fachu, to sposób opowiadania historii o miłości, nienawiści, zdradzie, poczuciu winy i wybaczaniu. „Zanim dojrzeją granaty” to powieść rozgrywająca się w Albanii, z której do Bułgarii tylko na chwilę przedostajemy się wraz z bohaterką. Przekraczanie przez nią granicy będzie miało oczywiście symboliczny wymiar. Jak szereg scen tej książki, bo Karabasz chce poetycko portretować okrucieństwa i metaforycznie opowiadać o tym, czym jest ludzka tożsamość wplątana w fatalne objęcia tradycji.

Krzywda u Karabasz, uwięziona między albańskimi górami, ma smak albańskiego mleka, jest subtelna jak wznoszący się w albańskie niebo gołąb i okrutna niczym broń w ręku albańskiego zabójcy. Bo jest to książka także, a może przede wszystkim o zabijaniu samego siebie. Ale też o tym, że miłość w przeciwieństwie do tradycji nie zna granic i dzięki temu uwalnia, nie niszczy. Otrzymujemy opowieść napisaną w stylistyce kompulsywnego wyznania. To strumień świadomości podporządkowany temu, co główna bohaterka uznaje za ważne. To również rodzaj spowiedzi. Ale przede wszystkim niezwykle intymne studium krzywdy, która przenosi się na najbliższych. Rozgrywa w niebezpiecznej przestrzeni, w której albańska rodzina podporządkowuje się tradycji. Ludzie, którzy tylko raz wybrali się w podróż do Tirany, i ich córka znająca jedynie realia własnej wsi, decydują się podlegać niepisanym prawom, które wyznaczają granice nie tylko obyczajowości, ale również życia i śmierci. Dlatego wspominam o krzywdzie – skrzywdzona jest tu bohaterka, która zrobi wszystko, by być ukochanym synem swego ojca, a w związku z tym zakwestionuje nie tylko swą płciowość, lecz również całą tożsamość łącznie z poczuciem przynależności albo jego brakiem. Krzywdzeni są również pozostali członkowie rodziny, która rozpada się, a właściwie upada. Nic nie jest w stanie jej zjednoczyć, a albańskie prawo zwyczajowe wnosi w jej życie jedynie destrukcję i rozpacz.

W tym obrzydliwie i przeraźliwie patriarchalnym świecie dziewczynka chce być chłopcem, a kobieta mężczyzną tylko po to, by osiągnąć taki rodzaj wolności, jaki nie byłby dany osobie płci żeńskiej. Albańska kobieta ma konkretną wartość przeliczaną na woły. Albański mężczyzna – jak głowa rodu Bekii, która staje się Matiją – jest władcą absolutnym swego królestwa, czyli poddanej jego władzy rodziny. Rene Karabasz portretuje człowieka, który jest wieczną goryczą, utyskiwaniem, surowością zaprezentowaną w tej powieści w naprawdę wyjątkowy sposób, ale jest też pewnym końcem. Końcem tyranii, upodlenia, upokorzeń i wstydu. Czy aby na pewno? Kluczowa jest jedna z pierwszych scen, w której konfrontujemy się ze śmiercią. Matka Bekii lamentuje po stracie kogoś, kto był całym jej życiem. Córka uświadamia sobie, że jej prawdziwe życie zaczyna się dopiero teraz. Ale nie zmienia się zbyt wiele. Bohaterka tej powieści wciąż pozostaje w szponach albańskiej tradycji, w której określone jest absolutnie wszystko – usankcjonowany jest nawet czas na umieranie. W tej opowieści Bekia będzie swoją własną zabójczynią. A to dopiero początek tej mrocznej fantazji, albowiem powieść poprowadzi nas w kilku innych kierunkach komplikujących sytuację głównej bohaterki, wraz z nimi zaś ruszymy poza granice Albanii.

Bardzo interesująco prezentuje się tytuł tej powieści, gdy weźmie się pod uwagę, że wspomina o wybrakowanych owocach, dojrzewających nie tak jak trzeba. Kuszą, lecz są pozbawione pełni swojej wartości. Tu ludzkie życiorysy są jak granaty spadające z drzew zbyt wcześnie. Niedojrzałe, niegotowe do konfrontacji ze światem. Tutaj przyjście na świat jest opresyjne, ale równie opresyjne jest rozmyślanie o tym, czy jest się za to przyjście na świat odpowiedzialnym. Bekia zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo skrzywdziła samą siebie, ale czy będzie w stanie zrozumieć tę krzywdę? Zrozumieć siebie i nadać sobie znaczenie, skoro zawsze jej tożsamość i obecność były tylko czymś zastępczym, marnym i smutnym substytutem tego, co dawałoby radość przemocowemu ojcu?

Nakreślona tu przemoc, której sprawcami są mężczyźni, prezentuje się wyjątkowo wstrząsająco, bo Rene Karabasz opowiada o społeczności zarządzanej i określanej przez płeć, której tradycja nadaje wszelkie prawa. Druga płeć otrzymuje od tradycji głównie obowiązki. Obowiązkiem głównej bohaterki jest dawać szczęście swemu ojcu i posłusznie oddać się temu, kto ma się stać jej mężem. Wtedy nabierze wartości. Ale „Zanim dojrzeją granaty” to jednak książka przede wszystkim o tym, jak tę wartość się traci. W jaki sposób kształtuje się tożsamość kogoś, kto staje się emigrantem wewnętrznym. A Karabasz opowie również o kimś, kto odszedł naprawdę, wyzwolił się dzięki ucieczce. To wielowymiarowa historia o tym, czym jest przynależność i jak bardzo niewoli przywiązanie się do danego miejsca oraz konkretnej roli. Czy coś tu sprawi, że katharsis będzie możliwe? Czy w ten duszny i przesycony testosteronem świat albańskiej prowincji wkroczy coś, co będzie lekceważyć prawa określane odwieczną tradycją?

Bułgarska autorka ma niewątpliwą zdolność opowiadania o ludzkich okrucieństwach w bardzo subtelny sposób. Tutaj rozgrywają się wydarzenia, które mogłyby wstrząsać czytającymi dzięki reporterskiej i naturalistycznej konwencji. Karabasz opowiada o przemocy i autodestrukcji w wyjątkowo czuły sposób. Warto zwrócić uwagę na to, ku jakim szczegółom kierują się liczne tutaj dygresje, co staje się czytelnym fragmentem obrazu cierpienia i ostatecznie kształtuje portretowaną tutaj opresję. To krótka powieść, którą można odczytać na wiele sposobów. Mówiąca przede wszystkim o tym, że sami dla siebie możemy być największymi wrogami. Bo jak wspomina Bekia: „Tego, co sam sobie zrobisz, nikt inny by ci nie wyrządził”. Skąd zatem przybywa największe zło i najboleśniejsze okrucieństwo? Kto i za co ma tu wziąć odpowiedzialność? Między możliwościami różnorodnego życia w nowoczesnej bułgarskiej stolicy a żyjącą wedle prawa zwyczajowego albańską prowincją rozgrywa się dramat poszukiwania sensu egzystencji oraz uczuć. Wzruszająca i w wielu wymiarach melancholijnie piękna powieść o tym, kto i w jaki sposób decyduje o ludzkiej tożsamości.

2023-02-06

„Plon” Tara June Winch

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarne

Data wydania: 15 lutego 2023

Liczba stron: 400

Przekład: Karolina Iwaszkiewicz

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 46,90 zł

Tytuł recenzji: Pamiętanie

Tak, należy zacząć od tego i to podkreślić: ta przejmująca powieść to hołd złożony konkretnemu australijskiemu ludowi, konkretnemu językowi i konkretnej mentalności. Jak również poruszające epitafium dla wszystkich rdzennych języków Australii. Jednakże „Plon” jest opowieścią o nas wszystkich, pod każdą długością i szerokością geograficzną. Bo wszędzie rościmy sobie prawa do zawłaszczania czyjegoś terytorium, deprecjonowania czyjejś kultury, rugowania języka, którego nie rozumiemy. W bardzo słusznym – moim zdaniem – mniemaniu głównej bohaterki człowiek jest gotowy atakować i niszczyć drugiego człowieka w każdej sytuacji i zawsze znajdzie do tego pretekst. Może to robić nawet tam, gdzie społeczności nie polaryzują światopoglądy, religie, kolory skóry czy odmienne sposoby funkcjonowania w jednej przestrzeni, zazwyczaj za ciasnej dla różnorodności. A w Australii przez dziesięciolecia w strukturze społecznej znakomicie funkcjonowała przemoc, która konsekwentnie prowadziła do tego, że znikały poszczególne ludy, ich języki i kultura. Tara June Winch opowiada przede wszystkim o kulturowym barbarzyństwie i jego konsekwencjach. Wydaje mi się, że w ten sposób najlepiej odczytywać tę wielopoziomową książkę. Choćby dlatego, że padają tutaj znamienne słowa babci bohaterki, która mimochodem, a jednak stanowczo stwierdza: „(…) kultura nie może się bronić”.

To książka o wkraczaniu w cudze życie z zamiarem podporządkowania go określonym wzorcom. Świat zewnętrzny pojawia się tu jako wróg o niespodziewanych możliwościach, a wdzierając się w australijski busz i do australijskich wiosek żyjących wedle własnych praw oraz obyczajów, stosuje przemoc egzemplifikowaną przede wszystkim przez imperatyw nakazywania zapominania. „Plon” jest opowieścią o tym, że pamięć to zawsze tożsamość i największy gwałt każdej kulturze oraz każdemu językowi zadaje się wówczas, gdy chce się w nią ingerować. Winch zaprezentuje najpierw dwie odmienne narracje. Jedną gloryfikującą pamięć jako dar, konieczność, wyzwanie i ratunek przed śmiercią tożsamości. Drugą portretującą kogoś, kto chce jak najmniej pamiętać, a tendencja ucieczkowa spowoduje, że bezskutecznie próbując zanurzyć się w niepamięci, zacznie doznawać dyskomfortu w byciu sobą. Dziadek odtwarzający słownik swojego ludu oraz kulturę swojej ziemi, a także wnuczka, która od ojczyzny uciekła i chciała też uciec od własnej pamięci. Ale wkroczy tu jeszcze trzecia narracja. To ona nie tyle połączy w specyficzny sposób opowieści seniora i dojrzewającej kobiety powracającej w rodzinne strony, ile przede wszystkim nada ich manifestom dodatkowe znaczenia. Bo choć jest to historia bardzo kameralna i pisarka niezwykle się stara, by taka pozostała do końca, otrzymujemy jednak śmiałą i przede wszystkim świetną literacko fantazję o tym, w jak różny sposób widziana przeszłość rdzennych mieszkańców Australii staje się dla nich różnego rodzaju traumami.

August jest niedopasowana do świata, w którym żyje. Właściwie niedopasowana do samej siebie, bo nawet imię ma męskie, a skoro jest emigrantką, to jawi się jako uciekinierka, która zapomniała, że w każdą emigrację zabiera się ten największy balast: siebie i swoje wspomnienia. Dlatego w chłodnej i dalekiej Anglii August nie znajduje ukojenia ani swojego miejsca. Kiedy umiera jej ukochany dziadek, który latami zastępował jej ojca, kobieta decyduje się na ryzykowny powrót. Jest chyba świadoma tego, z iloma demonami spotka się ponownie w Australii. Nie ma jednak pojęcia, co zmieni w niej pobyt w miejscu, które ujrzy inaczej. Przez pryzmat utraty. Bo dziadka nie ma, pozostało to, co napisał. A ona straciła już bardzo dużo. Jak zaznacza August: „(…) jedyną odpowiedzią na stratę jest stracić samą siebie”. Czy odejście najbliższej osoby będzie oznaczało początek kryzysu, czy też wyjście naprzeciw czemuś nowemu? I co nowego ujrzy w domu rodzinnym i sennej rodzinnej okolicy, z której tak naprawdę każdy chciał się wydostać? Co pozwoli bohaterce wreszcie zrozumieć, czym jest przynależność do danego miejsca?

Jest tu sporo metaforycznych obrazów, które bardzo działają na wyobraźnię. Kiedy ujrzy się rozpisany na role, perspektywy i wspominane dramaty proces ingerowania tak zwanego lepszego świata w ten inny, który „należy” ulepszyć, najciekawiej prezentuje się w szerszym wymiarze scena, w której ulewa usiłuje wedrzeć się do wnętrza spękanej od słońca suchej ziemi. Wodzie nie udaje się pokonać naturalnej bariery, którą stworzyła natura. To symbol aborygeńskiej siły. Bycie Aborygenem to nie tylko smutek, jak wspomina matka dziadka August. Bycie nim to przede wszystkim umiejętność oporu. Tara June Winch z dużym rozmachem i szczególną wrażliwością stworzyła opowieść o tym, jak siła jednego żywiołu usiłuje sforsować inny. Opowieść seniora, który metodycznie badał przeszłość, porządkował ją i spisywał w lokalnym języku, połączy się tutaj z narracją kogoś, kto w wyżej zaznaczonej konfrontacji zmieni front. I to wystarczy, by ujrzeć, czym naprawdę jest ludzka krzywda. August doznała jej tak wiele, że jedynym rozwiązaniem było odejście na własnych zasadach. Nie każdy miał ten komfort. Nie jej przodkowie. „Plon”, którego tytuł ma kilka znaczeń, staje się opowieścią o sile, bezradności, ale przede wszystkim o takim rodzaju konfrontacji, w której na zawsze pozostaje ślad przemocy. Ona zbiera tutaj mroczne plony.

Opowieść australijskiej pisarki to również bardzo intymna historia rodzinnego dramatu rozgrywającego się pozornie w oderwaniu od bolesnych historycznych doświadczeń. Winch bardzo dobrze wykorzystuje motyw zniknięcia. Tu zniknięcie ma imię siostry August, ale tworzące coraz więcej niedopowiedzeń hipotezy dotyczące tego zniknięcia idą w parze z udzielanymi czytelnikowi coraz jaśniejszymi odpowiedziami na pytania o to, co się naprawdę wydarzyło w domu i na ziemi, do których z takimi wątpliwościami powraca główna bohaterka. Bo z jej życia znika nie tylko siostra. Jest to więc książka o tym, jak bolą utraty. Pytająca o to, czy istnieje zysk oferowany przez pamięć. Tylko ona zachowa każdy przejaw życia, które przeminęło. „Plon” jest historią opowiadającą o tym, że nigdy nie przemija zaznana przemoc. I wszelkie okrucieństwo przemocy to albo bolesny stygmat, który August zabiera gdzieś na drugi koniec świata, albo szansa na ujrzenie tego, co przemocą mimo wszystko nie zostało odebrane. Bo senior jest tu człowiekiem, który mógłby o swoim życiu wypowiedzieć się dużo bardziej gorzko niż jego wnuczka szukająca celu i pretekstu do podążania ku temu celowi. Jednak mimo wszystko narracja, w której istotne stają się słowa lokalnego języka, jest pełną bolesnych wspomnień opowieścią o tym, jak silny może być człowiek zakorzeniony w języku i swojej ziemi, a przede wszystkim pamiętający, że ani jedno, ani drugie nie podda się opresji i zwyczajnie nie zniknie. Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze umiejętnie skryte w kilku historiach fantazje o tym, ile możemy mieć odwagi jako ludzie wolni i co znaczy wolność w obliczu agresji zawłaszczania. Tu bardzo wiele rozważań egzystencjalnych kryje się w pozornie oczywistej w swojej konstrukcji książce o tym, że żyć to pamiętać, a pamiętać to być świadomym.

Są kwestie, które prześladują bohaterów. Niektóre obsesyjnie, inne niczym uporczywy wyrzut sumienia nie pozwalają normalnie funkcjonować. Winch opowie o ludziach, którzy najpierw zostali skonfrontowani z tym, że muszą zdefiniować własną ojczyznę, a później poddano ich próbom kwestionowania tego, że ona jest najważniejsza. Wszystko opisane w sugestywnym stylu, w którym czujemy dyskomfort australijskiego upału, widzimy dom rodzinny pełen zagadek i stygmatów, lecz przede wszystkim zostajemy wciągnięci w świat rządzący się od zawsze specyficznymi prawami natury. Co wydarzy się, kiedy w ten porządek wkroczy inny najeźdźca, tym razem pod postacią machiny przemysłu wydobywczego? „Plon” jest powieścią z wyraźnie zaznaczonym początkiem oraz końcem, jednak i taką książką, którą można odczytywać jako manifest nieoznaczoności tego, co w kulturze i języku najpiękniejsze: ich wolności i niezależności, których nic nie jest w stanie zmienić. Kultura nie może się bronić, ale w jej obronie mogą stanąć ludzie. Winch portretuje przejmujących bohaterów z krwi i kości, z każdym ich frapującym wahaniem. Bo ostatecznie każde z nich zda sobie sprawę z tego, że należy walczyć o coś, co samo nigdy się nie obroni.

2023-02-02

„Paradajs” Fernanda Melchor

 

Wydawca: Wydawnictwo MOVA

Data wydania: 8 lutego 2023

Liczba stron: 200

Przekład: Katarzyna Sosnowska

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: W stronę zła

Czytelnicy znający „Czas huraganów” nie będą zaskoczeni ani formą, ani sposobem obrazowania świata przedstawionego. Ci, którzy nie czytali wcześniej wydanej po polsku książki Fernandy Melchor, z pewnością będą tą powieścią przytłoczeni, ale warto zaznaczyć, że każdą formę brutalizacji meksykańskiej rzeczywistości pisarka ujmuje w coś na kształt poetyckiej etiudy. Tu, podobnie jak w „Czasie huraganów”, będzie bardzo bezkompromisowo, wulgarnie oraz dosadnie, jednakże poprzez taki sposób pokazywania świata autorka zadaje pytania uniwersalne i ponadczasowe. Wydobywające się poza obszar biedy, prymitywizmu, przemocy czy braku możliwości. W „Paradajsie” padną ważne pytania o istotę zła. Tu wynika ono z nierówności społecznych. La Matosa ze wspomnianej wcześniejszej powieści stanie się tu Progreso – również miasteczkiem pełnym ludzi, których życiowe priorytety są bardzo skromne i oczywiste. Dokona się w nim akt zła. To bardzo istotne: meksykańska prozaiczka po raz kolejny będzie starała się punktować oraz określać, jakie zdarzenia finalnie złożą się na przerażające działania. Na eskalację przemocy. I na to, w jaki sposób jest ona sankcjonowana w świadomości bohaterów.

Tym razem też będzie panoramicznie, choć z nieco innej perspektywy. Portretowani chłopcy są częścią określonej społeczności, z której wyrośli wraz ze wszystkimi swoimi frustracjami. Jest ich dwóch, jednakże na pierwszy plan wysuwa się Polo. Młodzieniec, który jest w swej codziennej egzystencji przerażająco samotny. Nie tyle nie ma możliwości dokonania żadnych życiowych wyborów, ile przede wszystkim nie jest w stanie określić, co może. Wyraźniej dostrzega to, czego mu nie wolno, do czego nie zostaje z różnych powodów dopuszczony. Bo Polo jest młodzieńczą frustracją, którą stworzyli jego najbliżsi, ale również reszta otoczenia spodziewającego się od niego podporządkowania. On nie ma nic do powiedzenia w kwestii tego, jak żyć, pracować, czego oczekiwać. W zasadzie niczego oczekiwać nie może. Zatem jedyny wybór, jakiego dokonuje, to ten wybór tragiczny i przejmujący w swej wymowie oraz konsekwencjach. Decyduje się na bycie wspólnikiem w zbrodni. Dlaczego? Bo może. Melchor przejmująco opowiada o iluzji wolności skrytej w dramatycznym akcie desperacji. W świecie, w którym żyją dorastający chłopcy, można dokonać jedynie złych wyborów. Inne są niemożliwe.

Tożsamość Polo kształtuje się w świecie wszechwładnej opresji. Jakąkolwiek miłość młody bohater kojarzy jedynie z psim wręcz posłuszeństwem, bo kocha chyba tylko dziadka, którego jednocześnie latami się bał. Fernanda Melchor odbiera swemu bohaterowi część jego człowieczeństwa, ponieważ w kształtowaniu życiorysu podkreśla przede wszystkim okrutne uwarunkowania, którym nie można się sprzeciwić. Jest zatem dom wulgarnej i surowej matki, która codziennie wpędza syna w kompleksy. Jest w pewien sposób diaboliczna kuzynka powodująca, że Polo wzrasta w lęku przed kobietami. I ta młodzieńcza mizoginia idzie w parze z poczuciem, iż trzeba zrobić coś, aby udowodnić swoją męskość – w kilku znaczeniach. Dlatego Polo decyduje się na coś, co na zawsze zmieni jego życie. A „Paradajs” stanie się opowieścią o swoistej obsesji zdecydowania wreszcie o czymś samodzielnie, podjęcia decyzji rozbijającej gorzką codzienność, w której nie ma dobrych opcji. Jest to też mroczna książka o banalizacji zła, bo kiedy stanie się to, co ma się stać, Polo będzie przecież przekonany, że on tylko uległ wpływowi i robił to, co mu kazano. Tak jak przez całe swoje smutne życie, w którym – jak dostrzeżemy – nie ma niczego, o czym ten wyobcowany szesnastolatek mógłby sam decydować.

To, co dzieje się w tej powieści, przypomina mi wstrząsające kadry z filmu Michela Franco „Nowy porządek”. Kto wie, czy autorka w jakiś sposób nie inspirowała się tym obrazem. Tutaj sportretowany przez Franco brutalny proces zawłaszczania przestrzeni odbywa się inaczej, kameralnie. Ale w jednym i drugim przypadku mamy do czynienia z tym, jakie konsekwencje będzie mieć zderzenie bogactwa z ubóstwem. I w jak bolesny sposób dochodzi do tego zderzenia. Bo „Paradajs” będzie opowiadał o świecie meksykańskiej nierówności społecznej, a Melchor nie stara się robić tego jakoś odkrywczo. Jest tu klasyczna, oparta na czytelnych antagonizmach przypowieść o tym, na jak wielu poziomach może się odbywać konfrontacja biedy i zbytku, a także w jak prozaiczny, boleśnie prosty sposób może się skończyć. Nie będzie zatem w „Paradajsie” historii, która by nas zaskoczyła, będzie przede wszystkim wnikliwe portretowanie każdego, nawet najdrobniejszego elementu świata tworzącego coraz więcej barier i wynikających z nich złych emocji. Tytułowe luksusowe osiedle wcale nie okaże się enklawą dobrobytu, za którym stać będzie poczucie bezpieczeństwa. To, co stworzyli dla siebie zamożni Meksykanie, jest ukonstytuowane w świecie, w którym nie ma żadnej zamożności. I to wcześniej czy później zostanie uświadomione tym, którzy mają się za lepszych. Ta powieść będzie się koncentrowała jednak na tak zwanych gorszych. Jak również na tym, co złożyło się na tę gorszość i co wciąż na nowo określać będzie niewolnicze zależności między biednym a posiadającym.

„Czas huraganów” pokazał, że Fernanda Melchor to twórczyni prozy mającej specyficzny puls. Jej długie zdania złożone tworzą charakterystyczny rytm, któremu nie sposób się nie poddać. Tak jak bohaterowie poddają się uwarunkowaniom, w których są bezradni wobec życia. Uciekają od tej bezradności w różny sposób – w pornografię, alkoholizm, przemoc. Te wszystkie rozwiązania są bardzo oczywiste, jednak Melchor z czułością podchodzi do wszystkich swoich bohaterów, chce ich pokazać jako życiowych desperatów, albowiem celem, do którego na rozmaite sposoby zawsze dążą, jest choćby chwilowe wyróżnienie się na tle szarego świata niedostatku oraz bezkompromisowej rzeczywistości narzucającej proste, lecz okrutne modele życia.

Co jeszcze jest tu ciekawego? Połączenie prymitywnych instynktów, nad którymi trudno panować, z rządzącymi światem przedstawionym atawizmami, które stać będą za przemocą. Czy bohaterowie są źli dlatego, że źle wybierają? Czy zło ma tu charakter strukturalny i jest odpowiedzią na to, że meksykańska rzeczywistość jest z różnych powodów spolaryzowana, a ludzie wciąż określają się mianem tych, którzy zyskują, w opozycji do tych, którzy tracą? „Paradajs” przejmuje również sugestywnymi i bardzo mocnymi obrazami tego, w jaki sposób brutalizacja życia deformuje ludzką tożsamość. Dramat opowiedziany w tej powieści skryty jest w biografiach nastoletnich chłopców. Młodych ludzi, dla których granicami możliwości są nie tylko granice luksusowego osiedla. Oni sami tworzą w sobie ograniczenia, w których szukają poczucia bezpieczeństwa. Natomiast frustracja połączona z młodzieńczą brawurą doprowadzi tutaj do tego, czego zawsze można się spodziewać, gdy człowiek zechce sięgnąć po coś, czego nie może od życia otrzymać. I w tym znaczeniu Melchor jest uniwersalna, a meksykański adres powieści na chwilę usuwa się w cień. Z pewnością jest to rodzaj pisarstwa bardzo specyficzny, umiejętnie wchodzący w rejon publicystyki społecznej, ale mimo wszystko wciąż metaforyczny w swej wymowie. „Boję się twojej głupoty” – mówi Polo do kolegi, który namówi go do złego czynu. W pisaniu Melchor wcale nie chodzi o to, że bohaterowie bywają głupi. Ona w specyficzny sposób pokazuje to, jak człowiek staje się istotą podporządkowaną żądzom, a nie umysłowi. I będzie to kolejna powieść tej autorki mimo niewielkich rozmiarów na długo pozostająca w pamięci.

---

Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem MOVA