2015-08-31

"Mgła" Kaja Malanowska

Wydawca: Znak

Data wydania: 12 sierpnia 2015

Liczba stron: 700

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Racjonalizm i intuicja

We mgle może skryć się wszystko. Kaja Malanowska ukryła w niej przede wszystkim ludzkie słabości, dysfunkcje, problemy z tożsamością, z czasem przeszłym i przede wszystkim z poczuciem własnej wartości. Tak, to bardzo wiarygodna psychologicznie książka. Autorka "Patrz na mnie, Klaro" nie mogłaby napisać innej. Wcześniejsze powieści poświadczały, że ludzkie udręki rozgrywające się gdzieś wewnątrz Malanowska zna i ma oswojone. Co więcej - nadaje im status stanu naturalnego, nie ocenia odstawania od tak zwanej normy. Nie mierzy borykających się z terapią i zażywających leki ludzi miarą szczęścia określanego przez normy posiadania lub oczekiwań wobec życia. Nie wmawia nam, że ktoś, kto trafił do szpitala psychiatrycznego ma być naznaczony stygmatem inności. Pisanie "Mgły" było chyba swego rodzaju eksperymentem. Nie tylko fabuła - czasem zaskakująca, ale w dużej mierze przewidywalna - zwraca naszą uwagę na wrażliwość do detali. Czynią to przede wszystkim zawikłane losy postaci, które na pewnym etapie swojego życia zmuszane są do konfrontacji z bolesnymi demonami albo przeszłością, w której czai się pustka lub mrok. Ten spowity mgłą.

Od razu może zaznaczę, że tytułowe słowo dość mocno irytuje w trakcie lektury, ale można na nie przymknąć oko. Oznacza stan, w jakim znajdują się zagubieni policjanci, którzy przez dwa tygodnie podążają w złych kierunkach, nie dostrzegają istotnych elementów, rzeczywistość po zbrodni nie układa im się w taki sposób, by mogli precyzyjnie wskazać winnego. I to byłby trafiony symbol, gdyby nie fakt, że jeden ze stróżów prawa nazywa rzecz po imieniu, aby tylko czytelnik nie pomyślał, iż może być inaczej. Kaja Malanowska czasami stawia kropkę nad i bardzo natrętnie. Jakby brała inny długopis i podkreślała ją, wwiercając się w kartkę, przebijając ją na wylot. To, że za dużo jest powiedziane lub wyjaśniane, na pewno stanowi pewien mankament "Mgły". Kryminału mimo wszystko dobrego, bo zapewniającego czytelnicze napięcie i oczekiwanie, gdy niejasne sytuacje nabierają kształtów odmiennych niż te wyobrażone. O to chyba chodzi w powieści kryminalnej, nie ma co się zżymać, że kolejna pisarka próbuje swych sił na tym polu, co wychodzi jej różnie - i tak jest oceniane. "Mgła" to świetna powieść psychologiczna. Niuanse są tylko punktowane, w trudnych biografiach nie wszystko zostaje wyjaśnione. Czytając Malanowską przez pryzmat tego, w jaki sposób wcześniej opisywała ludzką psychikę, otrzymujemy kolejną wiarygodną książkę, w której nic nie będzie takie, jakie się na początku wydaje. Złudna jest nasza percepcja i nieodkryte otchłanie tego, co ludzie potrafią w sobie tłumić. Bo wyjaśniane są przede wszystkim fakty i większość motywacji. Tymczasem idziemy przez tę książkę z przekonaniem, iż nikt nas tutaj nie oszukuje, lecz każdy zastanawia. To dobra droga i dobry pomysł na kryminał osadzony w tej jakże akcentowanej mgle różnego rodzaju.

Zofia Wagner zostaje zabita młotkiem w swoim mieszkaniu. Bohaterka oczekuje odwiedzin byłego kochanka, którego poznała na sesjach terapii grupowej i który obecnie wyzwala w niej bardzo ambiwalentne uczucia. Oczekiwać więc możemy, że oboje połączyła w grupie jakaś trauma lub wstydliwa dolegliwość. Cierpiący na jedną z nich Wójcik podąża do mieszkania swojej byłej dziewczyny, ale ktoś wchodzi tam wcześniej i pozbawia Zofię życia. Taka oto sytuacja stanowi punkt wyjścia śledztwa, które z każdym kolejnym dniem coraz bardziej się komplikuje. Nie wiadomo, kto odwiedził Zofię przed kochankiem, ale wiadomo, że kobieta coś ukrywała, kogoś chciała zaszantażować. By odnaleźć motywy, dla których ktoś złapał za młotek, porzucając go na miejscu zbrodni, warszawscy policjanci będą musieli sięgnąć dużo dalej niż do ostatnich dni denatki i uważniej przyjrzeć się jej relacjom z najbliższym otoczeniem. A potem zajrzeć w przeszłość. Tam, gdzie boi się powracać Ada Rochniewicz, jedna z prowadzących sprawę zabójstwa.

Ada, doświadczona policjantka, zostaje skierowana do Warszawy po tym, jak komenda wrocławska oddelegowała ją w inne miejsce, by zamknąć sprawy mocno angażujące samą Rochniewicz. Jej sylwetka buduje właściwie całą powieść. Ada jest bardzo skryta, nie okazuje emocji, chłodno analizuje najbardziej nawet makabryczne sytuacje i trafnie wyciąga wnioski, choć chwilami gubi się w przeczuciach, separuje od rzeczywistości, tkwi jakby w innym wymiarze. Malanowska z detalami zadbała o to, by zaskakująca wszystkich sylwetka Ady oraz jej mroczna biografia były punktem ciężkości prozy, w której co chwilę wyjaśnia się kolejna tajemnica. Policjantka musi spotkać się z obowiązkowym odium swoich stołecznych kolegów z komendy. Jej partner, Sawicki, to ucieleśnienie gburowatości, szowinizmu i uprzedzeń. Powstaje pytanie o to, w jaki sposób tego typu ludzie są w stanie rozwiązywać zagadki kryminalne, w których liczy się przede wszystkim empatia i brak stereotypowego myślenia. Ada staje się mózgiem, Sawicki ramionami i nogami śledztwa. Oboje wkraczają w pewne zakazane rewiry. Komuś zależy na szybkim zamknięciu śledztwa, ktoś nie chce zagłębiania się w związki denatki z pewną religijną organizacją uprzedmiotawiającą swoich członków. Najlepiej skierować trop w zupełnie innym kierunku. I tam też podążają bohaterowie Malanowskiej, kreśląc nam obraz polskiej nietolerancji i niezrozumienia dla problemu uchodźców.

Tymczasem Ada widzi i czuje więcej, nie mogąc jednocześnie dojść do porozumienia z emocjami i przeżyciami, które blokuje w samej sobie. Jej porządkowanie rzeczywistości cechuje taka sama konsekwencja co w niedopuszczaniu do głosu własnych przeżyć i związanych z nimi poglądów na świat. A świat wokół to rzeczywistość miejska, gdzie zbiorowość jest widoczna, ale nie ma w niej żadnej wspólnoty. Doskonałym tego przykładem jest zbiór mieszkańców kamienicy, w której zginęła Wagner, i szkoda, że Malanowska nie poszła gdzieś dalej tym tropem, bo tkankę miejską traktuje przyzwoicie, z topograficzną dokładnością, ale nieco zaniedbuje jej symboliczny wymiar - przecież wszyscy na swój sposób są w Warszawie zagubieni. Podążamy śladem afery, której wielkości nie będziemy w stanie przewidzieć. Podobnie jak wzlotów i przede wszystkim upadków ludzi, których psychiczny dyskomfort jest autorce "Imigracji" bliższy niż bezwzględność walki w świecie przestępców i stróżów prawa.

"Mgła" to powieść o tym, jak racjonalizm zderza się z intuicją. O zabłąkaniu ludzkim, którego konsekwencją może być przynależność do organizacji tłamszącej tożsamość. O tym, że na każdym etapie życia podążamy gdzieś we mgle i o momentach, w których ona się rozrzedza, a my widzimy się wstydliwie nagimi, ułomnymi, skłonnymi do dyskretnego lamentu nad tym, z czym nam w życiu nie po drodze. Rzecz warta spędzenia dwóch wieczorów. Warta przemyślenia w kontekście innym niż intryga kryminalna.

2015-08-28

"Przyjaciele zwierząt" Anton Marklund

Wydawca: Czwarta Strona

Data wydania: 4 kwietnia 2015

Liczba stron: 312

Tłumacz: Natalia Pecyna

Oprawa: twarda

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Winni...


Powieść Antona Marklunda to klasyczny przykład skandynawskiej koncentracji maksimum treści w minimalnym przekazie słownym. Ta książka aż kipi od emocji i wzruszeń, jednak sygnalizowane są one punktowo, z wyraźnym dystansem. Trzy narracje przeplatają się, by opowiedzieć o czasie przeszłym, w którym pojawiały się pewne znaki, niepokojące symptomy, złe sygnały tego, co wydarzy się w życiu małżeństwa z miasteczka na północy Szwecji chroniącego swego autystycznego syna przed wieloznacznie okrutnym światem. Lenart, mechanik samochodowy, przedstawia za pomocą szorstkich słów punkt widzenia tego, który czuje się pokrzywdzony na kilka możliwych sposobów. Trud wychowania innego niż pozostałe dziecka, niedająca satysfakcji praca, poczucie bycia gdzieś na dole drabiny społecznej w opiekuńczym państwie, które nie znajduje środków na opiekę nad Johannesem. Mona od jakiegoś czasu nie pracuje, analizuje domową sytuację w słowach pełnych melancholii, przesyconych jednocześnie czułością i smutkiem. Ona szczególnie uważnie przygląda się pęknięciom, które wpuściły do ich domu zło. Johannes jedynie opisuje, nie analizuje. Jego świat to inne postrzeganie dobra i zła, specyficzne rozumienie granic między tym, co dozwolone, a tym, co niewłaściwe. Czuje się odważny, bo jest zdolny do czynów, które dla innych dzieci są niemożliwe. Jest obserwatorem i pojętnym uczniem. Być może przez tę nadwrażliwość i nadmierną uwagę stanie się jeszcze bardziej odmienny, stygmatyzowany na zawsze.

Marklund przeprowadza bolesną wiwisekcję związku, który narodził się z czułości, a potem stawał przyzwyczajeniem. Opowiada historię ludzi, dla których bliskość się przedefiniowała, pozostała im potem bolesna świadomość bycia razem ze względu na trudne dziecko. A może  z powodu litości względem siebie... Mona przyjechała na północ, by zerwać kontakt z poprzednim życiem. Lenart ofiarował jej niewiele, ale wystarczające było to poczucie bezpieczeństwa i miłość, której potem już nie wyznawał. Dzisiaj oboje drżą, ukradkiem tuląc się nocami. Ich perspektywy są już różne, dyskusje coraz bardziej dramatyczne, bliskość uzależniona od lepszych dni z autystycznym synem. Każde na swój sposób pyta o to, jak wychowywali dziecko i które ze słów albo gestów mogłyby się nigdy nie pojawić. Oboje cierpią z powodu wykluczenia w małej miejscowości, którą kiedyś rozwijała działalność kopalni, dziś zaś tworzą pustka i poczucie bezużyteczności tak charakterystyczne dla rodziców Johannesa. Bardzo ważna jest tutaj pozycja dziecka. Johannes przejmuje na siebie lęki i niepokoje rodziców, ale czyni to wybiórczo - podobnie działa, przyswajając sobie reguły świata, w którym ważna jest dla niego powtarzalność i rutyna. Wpływ syna na zachowania rodziców jest oczywisty, bo nie ma nikogo poza tą dwójką, kto chciałby chronić Johannesa przed światem i przed nim samym.

To książka o bezradności i o przywiązaniu. O tym, że zadaje się czasem pytania, a odpowiedzi znajdują się po latach, kiedy połączy się ze sobą pewne doświadczenia i wspomnienia. To także opowieść o stygmatyzowaniu przez osąd innych. "Zawsze można osądzać. Wynik zależy tylko od tego, jaką stronę się wybierze. A zawsze można spojrzeć pod złym kątem". W przypadku Johannesa jest to szczególnie istotne, ale jego obecność w małej społeczności automatycznie generuje poczucie zagrożenia, bo inność jest czymś niepokojącym, w tej inności nie ma logiki normalnego świata. Autyzm u Marklunda to symbol szczególnego rodzaju niedostosowania i osamotnienia. To takie bycie osobno bez możliwości uzasadnienia tego bycia. Johannes obserwuje wokół siebie przejawy niechęci, a także dostrzega złowrogie nastawienie tych, którzy udają. Kurczowo trzyma przy sobie karteczki szczęścia, które dzieci wypisały mu naprędce i pod presją po tym, jak po raz kolejny złamał regulamin szkoły i znowu naznaczony został piętnem rozrabiaki.

Tylko rodzice mogliby napisać szczere karteczki szczęścia, bo tylko oni uczciwie i naprawdę widzą w swym dziecku dobro. Percepcja Johannesa zaburzona jest nie tylko przez konflikty wokół niego. Dziadek tłumaczy mu pewne sprawy w magiczny sposób, a niektóre narracje wzajemnie się wykluczają. Siedemnastolatek w ciele dziecka tkwi w świecie, w którym wciąż napotyka jakieś zamknięte drzwi i nie ma pojęcia o tym, w jaki sposób zdobyć do nich klucz. Imituje i odtwarza to, co uzna za słuszne. Jego poziom empatii jest inny niż pozostałych, bo kształtują go zdarzenia pojmowane wedle osobnej logiki. I tu pojawia się bezradność, której jest bardzo dużo w powieści Marklunda. Bezradność ojca, który nie widzi syna takim, jaki jest naprawdę. Bezradność matki z jej ogromem miłości, bolesnej bardzo i skomplikowanej. Bezradność szkoły, która odrzuca Johannesa za inność. W końcu bezradność samego chłopaka rozpaczliwie pragnącego nawiązać jakąś bliską więź z kimś innym niż rodzice, do których obecności się przyzwyczaił.

Anton Marklund opowiada o tym, że widzimy często rzeczywistość wokół w taki sposób, w jaki chcielibyśmy ją widzieć. Mechanizmy obronne w percepcji uruchamiane są zawsze wtedy, kiedy coś nas przerasta. Dramat Johannesa to niemożność obrony i brak umiejętności oddalania się od świata wokół, kiedy staje się on nad wyraz niebezpieczny ze swoimi bodźcami. Finałowa katastrofa "Przyjaciół zwierząt" to gorzki splot okoliczności, ale przede wszystkim konsekwencja zachowań i poglądów przejętych przez Johannesa od tych, którzy mieli go zawsze chronić. Marklund pokazuje okrucieństwo rodzące się pod wpływem ludzi, którzy mieli chronić przed światem. Ta książka sugeruje wieloznaczność pojęcia winy i wskazuje na to, iż często nie jesteśmy w stanie ponieść konsekwencji złych uczynków, bo nie mamy świadomości, co tak naprawdę zrobiliśmy. To powieść o kilku formach dramatycznego niedopasowania - chodzi o portretowane małżeństwo oraz ich inne dziecko. Autor sygnalizuje wszechobecną samotność, którą odmalowuje w różnych barwach, maskując ten sam mroczny odcień. Czytelna, przejmująca i zapadająca w pamięć rzecz o ludzkim wyobcowaniu i o ranach zadawanych sobie przez najbliższych.

2015-08-26

"24/7. Późny kapitalizm i koniec snu" Jonathan Crary

Wydawca: Karakter

Data wydania: 13 sierpnia 2015

Liczba stron: 208

Tłumacz: Dariusz Żukowski

Oprawa: miękka

Cena det.: 35 zł

Tytuł recenzji: Udręka gotowości

Esej Jonathana Crary'ego brzmi bardzo groźnie. Autor poddał analizie uwarunkowania rynkowe oraz różnego rodzaju konteksty nabywania, posiadania i gromadzenia, by wskazać, że oto żyjemy w czasie nie tyle jeszcze wiecznej gotowości, ile permanentnej teraźniejszości, w czasie alogicznym, w którym życie ludzkie jest przecież niemożliwe, ale staramy się to zmienić. "24/7" to nie tylko doskonałe hasło wywoławcze i zapis, wokół którego można snuć rozważania o idei, roli i pragmatyce pracy na rzecz wytwarzania i stwarzania. Crary definiuje go bardzo czytelnie. "Świat 24/7 stwarza pozór ekwiwalencji między tym, co bezpośrednio dostępne albo gotowe do użycia, a tym, co istnieje". Wieczna teraźniejszość, pozbawiona ciemności - w każdym możliwym znaczeniu - oraz czasu na oderwanie się od niej równoważy produkt z marzeniem o jego powstaniu, posiadaniu, zdobywaniu. Całodobowy przepływ informacji, dóbr, modyfikacji poglądów i dopasowania się do wiecznie czynnego systemu. Kapitalizm wszedł już w tę najbardziej zachłanną z faz, kiedy sam stał się wszechobecny i zawsze dostępny, ale teraz chce dodatkowo wdrożyć w ten system człowieka. Istotę z gruntu rzeczy ułomną, która potrzebuje do regeneracji czegoś takiego jak sen.

Autor wychodzi od informacji, która dla wielu z nas może być jedynie ciekawostką, tylko nieznaczną liczbę odbiorców wprawi w zakłopotanie czy stan lęku. Mowa jest o oryginalnym ptaku - pasówce białobrewej. Może on funkcjonować na wysokich obrotach bez snu przez długi okres, a amerykańscy naukowcy przyglądają się bliżej temu fenomenowi, bo pragną w najbliższym czasie doprowadzić do tego, by zredukować potrzebę snu u człowieka. Esej Crary'ego jest poświęcony symbolice i pragmatyce stanu snu. Dodatkowo przeanalizowane jest też pojęcie przebudzenia - w sensie symbolicznym, egzystencjalnym i kognitywnym. "24/7" to rozważania o wartości osobistej snu, która odsuwa nas od zależności w życiu społecznym. A to nowego typu jest gotowe pożegnać się ze stanami nieproduktywnymi, sen zaś wydaje się wrogiem, bo jest to jedna z niewielu wartości, której nie da się całkowicie zawłaszczyć i zrobić z nią czegoś konstruktywnego.

Jaki jest status ludzkości w dzisiejszym świecie czynnym i gotowym do przerabiania przez dwadzieścia cztery godziny na dobę? Refleksja Crary'ego bynajmniej nie nowa, ale bardzo wyraźnie zaakcentowana. "Jesteśmy uległymi poddanymi zgadzającymi się na monitoring biometryczny i natrętny nadzór, łykającymi toksyczne jedzenie i napoje, zamieszkującymi bez słowa skargi w cieniu reaktorów atomowych". Sterowalni i przewidywalni. Wiemy, co mamy jeść, myśleć, co czytać albo co oglądać. Jakie produkty kupować i których unikać. Jak żyć, by nie marnować życia na bezproduktywne spanie. Bo na śnie nie można niczego ugrać, nie można go wykorzystać, w żaden sposób utowarowić. Jesteśmy być może o krok od przełomu, kiedy dowiemy się, że jakakolwiek forma odpoczynku jest bezwartościowa i by nadal tkwić w społeczeństwie kontroli, poddamy się dyktatowi bezsenności. Fantazje i futurystyczne wizje idą w parze z solidną analizą tekstów filozoficznych czy kilku znaczących obrazów filmowych. Wszystko po to, by wyodrębnić z kontekstu problem zasadzający się na tym, że wszystko, co naturalne, z czasem może być pozbawione znamion czegoś pożytecznego. Modelujemy życie, gospodarki, różnego rodzaju kapitały i systemy polityczne w wymiarze wielozadaniowości, gdzie zbędni są ci niedostosowani do pulsującego centrum wszechżycia. W nim tkwią tylko ci aktywni, dyspozycyjni i przekonani o tym, że naturalne potrzeby ludzkie można wyrugować albo przynajmniej dostosowawczo zmodyfikować.

Crary z równą uwagą czyta Hobbesa, Marksa, Arendt czy Deborda, co ogląda istotne z punktu widzenia rozważań filmy - od Tarkowskiego po Nolana. Stara się osadzić swoje rozważania w czasie, by udowodnić, jak wiele istotnych przemyśleń nieschwytanych w pułapkę bezczasu, jest w stanie być drogowskazami wówczas, gdy sterują za nas systemy, media albo inni ludzie. Crary wychodzi poza okrutny system wiecznego czuwania i między wnioskami filozofów - czasem trudnymi do zaakceptowania, czasem bezwzględnymi sygnalizować te mroczne rysy, często o charakterze politycznym, które zapowiadały lub perfekcyjnie przewidziały kształt dzisiejszego świata pozbawiającego się odpowiedzialności za czynione zło i kontekstów, w których to zło można rozpoznać. Stan senności wyraźnie wiąże się z niebezpieczeństwami, wobec których nie jesteśmy czujni, śniąc. Senność może być groźna, bo nas wyklucza. Na jawie doświadczamy zmian, z którymi nie potrafimy sobie poradzić nawet wypoczęci. Brak snu spowoduje, że nie będą się wyostrzać kontury, więc może będzie nam dane bezwolnie przyswoić to wszystko, co oferuje system - pędzący z niezachwianą pewnością ku przyszłości, a przecież rozpaczliwie zasadzony w tej wiecznej teraźniejszości, w której nie ma żadnego cyklu, żadnego powtórzenia, nie ma cienia ludzkiej refleksji i człowieczego sprzeciwu.

Crary po części fantazjuje o tym, co może nas niebawem spotkać, a po części punktuje wszystko to, czego nie dostrzegamy - być może nawet najbardziej wyspani. Kierujemy się w stronę egzystencji pozbawionej następstw i powtarzalności. Tam będziemy bezbronni tak samo jak podczas snu. "24/7" opowiada o faktach i iluzjach, zręcznie łącząc różnego rodzaju i pochodzenia argumenty. Esej podzielony na cztery rozdziały jest czytelny i wieloaspektowy. Jonathan Crary wiedzę nadbudowuje myślą społeczną, rozpaczliwie szuka resztek człowieczeństwa w kontrolowanym zewsząd świecie, w którym ludzkość zdaje się jedynie narzędziem do osiągania celów wybitnie nieludzkich. Stan bezsenności, z którego leczą się miliony, to stan zawieszenia, zagubienia i takiego rodzaju lęków, dla których nie ma już racjonalnego wytłumaczenia. Świat 24/7 to może być przyszłość bezsenności świadomej. Zaprzepaszczonego człowieczeństwa w imię potężnego kapitału. Crary grozi i ironizuje, kreśląc esej uświadamiający nam, jak szeroko pojęty postęp przejmuje kontrolę nad czasem, budując totalitaryzm najgroźniejszy z możliwych. Tuż obok świadomości zaspanego nieco człowieka. Bo ciągłość bez cykliczności czy powtórzeń może być równią pochyłą. Albo po prostu makabryczną, nieludzką wizją przyszłości.

2015-08-24

"Czy jest ktoś, kto cię kocha" Kalin Terzijski

Wydawca: Książkowe Klimaty

Data wydania: 7 sierpnia 2015

Liczba stron: 196

Tłumacz: Hanna Karpińska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 37 zł

Tytuł recenzji: Sofijscy poszukujący...

Gdy czytałem opowiadania Kalina Terzijskiego, który czule nacina wielkomiejską tkankę niespełnionych uczuć i utraconych nadziei, chodziła mi po głowie myśl, że ktoś już kiedyś opowiadał mi podobne historie, tylko nie wędrowałem wtedy po Sofii, lecz po innym europejskim mieście. Po lekturze kilku opowiadań przypomniałem sobie - to Aleš Čar i jego "Awaria", podobny dramat rozpisany na piętnaście różnych historii (u Terzijskiego jest szesnaście, ale jeśli odliczyć symboliczną opowiastkę o dylematach Sinobrodego i Śpiącej Królewny, mamy taką samą liczbę miejskich opowieści). Lublana była centrum wszechświata i piekła zagubionych w sobie bohaterów Čara. Tamten zbiór był z pewnością dużo bardziej mroczny i bezkompromisowy, pewnie też ze względu na narrację - bułgarski pisarz stosuje dystans trzecioosobowej, u słoweńskiego prozaika była to dużo bardziej dramatyczna pierwszoosobowa. Obaj twórcy pochylili się nad codziennymi dramatami, o których nie mówi się i nie pisze. Nad zbędnymi ludźmi i ich osobistymi bolączkami niewykraczającymi poza ściany mieszkania, przestrzeń bazaru, poza sypialnię czy nawet wykop. Terzijski stawia sobie zadanie opowiedzenia o oczywistościach w sposób zupełnie nieoczywisty. "Nasze życie mija na mówieniu jednych i tych samych rzeczy". Ta książka opowie o głodzie miłości na wiele różnych sposobów i za każdym razem inaczej. Bo sztuką jest wyłuskanie różnych odcieni opisywanych emocji, równie wielką co nazwanie jej poprzez symbol, groteskę albo zgrabnie skonstruowany finał opowiadania, gdyż właśnie w wyraźnych puentach tkwi to, co najwyrazistsze w prozie bułgarskiego pisarza.

Tytułowe pytanie zadaje prezenter na antenie radiowej, po czym popełnia samobójstwo. Istotne jest samo pytanie czy też udzielanie na nie odpowiedzi? Terzijski wykorzystuje kontrastowość w swych opowieściach o tym, gdzie i na jakim etapie życia tak rozpaczliwie potrafimy szukać miłości. Obok jej pragnienia pojawia się rozpaczliwa nicość. Miłość albo nienawiść. Czułość albo przemoc. Stawianie wszystkiego na jedną kartę i dzielna walka albo wycofanie i świadomość, że życie pozbawione jest prawdziwej treści. Sofijczycy w tych tekstach starają się przede wszystkim odszukać miłość w tej wielości doznań, którą oferuje im pozornie uporządkowane życie. Terzijski opisuje miłość, która dopiero się rodzi, miłość spełnioną, przegapioną z różnych powodów, uciążliwą i tę enigmatyczną, pozostawiającą ślad jedynie w wózku kloszarda, kolekcjonera cennych rzeczy, porzuconych pamiątek i śladów. Bywa tak, że przeżywa się ją bez świadomości, iż oto staje się to, co może być najlepsze. Bo ludzie z "Czy jest ktoś, kto cię kocha" doceniają jedynie pewien kształt miłości, jego bolesną formę, której nie można opisać. Dużo jest o próbach pogoni za uczuciem, ale równocześnie wiele zgorzknienia i rezygnacji. Miłość to taki cel, który się zarysowuje i blednie gdzieś na horyzoncie. Nie każdy ma odwagę i siłę, by o nią powalczyć.

Bohaterowie większości opowiadań umieją rozmawiać tylko o nieważnych sprawach. Szukają sensu życia i zwykle nie ma w nim miejsca na prawdziwe uczucie. Zaciera się granica między prawdziwym pragnieniem a poczuciem sytości i stabilności. Pozornie mieszkańcy Sofii stają się w tych tekstach ludźmi bez właściwości. "Bułgarzy nie mają już cenzury, dlatego też nie mają własnego poglądu na żadne sprawy i niczym się nie interesują, bo interesowanie się niczym nie jest zabronione". Rozpaczliwie osobni, pielęgnują swoje frustracje aż do późnej starości. Na różnych etapach życia odpuszczają, poddają się monotonnemu rytmowi codziennego życia. Bezwolni, nie potrafią walczyć o prawdziwe uczucia. Kiedy dopada ich jesień życia, mogą być już tylko skryci w skostniałych formach jak staruszkowie z "Problemów ze sprzątaczką" albo popaść w obłęd i wybiec w noc, zabierając ze sobą nóż - jak bohater "Bożego Narodzenia".

Przez świat sofijskich dramatów, łez, obsesji i lęków wędrujemy tak, by widzieć wszystko punktowo. Inicjały zastępują nazwiska, imiona pojawiają się sporadycznie. Motyw wędrówki różnego rodzaju wykorzystuje kilka tekstów i wówczas jesteśmy albo obserwatorami, albo analizujemy i wyciągamy wnioski - często za tych, którzy nie są w stanie się na to zdobyć. Terzijski wprowadza elementy gawędy czy sentencjonalny styl tylko po to, by pytać o sprawy, o które boją się zapytać jego bohaterowie. Skryci w trudnych związkach, nieudolnych relacjach o charakterze flirtu, pośród zgubnych namiętności i nałogów. Są tacy, którzy mają siłę na zmiany w życiu, ale efektów tych zmian już nie dostrzegamy. Panoramiczne wielkomiejskie ujęcie opisywanych problemów daje ich nowe definicje, bo widzimy konteksty, w których dochodzi do różnego rodzaju rozczarowań. Jest i śmierć, zaskakująca i oczekiwana. Czasem ona jedyna jest alternatywą na brak miłości. Wszyscy bohaterowie tej książki dokonali niewłaściwych wyborów albo nie zdecydowali się na pewne działania. Części pozostanie jedynie akceptacja tego, że niczego już więcej od losu nie otrzymają. Być może dlatego, iż tak mało w życiu chcieli dać z siebie innym.

Gdyby nie to, że autor od czasu do czasu puszcza do nas oko i nie przygnębia do końca szarością oraz smutkiem swoich historii, moglibyśmy uznać, iż jego bohaterowie poza przewidywalną nędzą egzystencji mogą utkwić jedynie w nędzy pustki i niespełnienia. Bynajmniej. Brak alternatywy i bolesną wstydliwość opisywanego stanu rzeczy zaznaczały słoweńskie opowiadania Aleša Čara. "Czy jest ktoś, kto cię kocha" każe nam porzucić dane historie i samodzielnie stworzyć ich dalsze ciągi. Jak wspomniałem, istotą wszystkich tekstów są ich dwuznaczne zakończenia. Czasem w jednym zdaniu czy słowie kryje się zagadka opisywana od początku opowiadania. Terzijski wykazuje się empatią i dzięki temu jego teksty są sugestywne. To zbiór do refleksji nad życiem, ale także książka wywołująca jednocześnie uśmiech i zażenowanie. Prawdziwe historie, pewnie częściowo autobiograficzne opowieści. Szesnaście krótkich form o ważnych sprawach. I opowiadające o tym, że nigdy nie mówi się w życiu jednych i tych samych rzeczy.

2015-08-21

"Zapłata" Małgorzata Rogala

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 17 czerwca 2015

Liczba stron: 288

Oprawa: miękka

Cena det.: 34,99 zł

Tytuł recenzji: Przyjaźnie i dramaty

Czytając powieść Małgorzaty Rogali, która w zręczny sposób łączy tradycyjny kryminał z powieścią obyczajową, myśli się o "Zabójcach bażantów" Jussiego Adlera-Olsena, bo obie książki traktują o pewnej karze, odroczonej w czasie, a związanej z bezwzględnością dawnych szkolnych kolegów, którzy nie ponieśli konsekwencji haniebnego postępku. Duński prozaik podchodzi do tematu zupełnie inaczej niż Rogala, ale cechą wspólną obu powieści jest enigmatyczna obecność tej trzeciej osoby, przepełnionej chęcią zemsty i męczonej przez tłumioną latami nienawiść. "Zapłata" nie cechuje się aż taką wieloznacznością jak "Zabójcy bażantów" i jest też kryminałem dosyć przewidywalnym. Pułapkę autorka zastawia sama na siebie, albowiem ogranicza mocno grono podejrzanych o morderstwa. Czyta się jednak świetnie, bo to ten rodzaj powieści, w której denatów nikt nie żałuje. Ich śmierć to konsekwencja działań z przeszłości - ona uwalnia dodatkowo skrywane dotąd emocje oraz ujawnia tajemnice, które miały nimi pozostać na zawsze.

Agatę i Justynę połączył pewien bolesny i wstydliwy problem. Przed laty wspólnie mu zaradziły, choć zły człowiek nadal chodzi na wolności i powinien zostać aresztowany. Dwie dziewczynki obiecują sobie przyjaźń na śmierć i życie. Pod wpływem traumatycznych wspomnień każda w swym dorosłym życiu trzyma facetów na dystans. Agata uwolni się od przeszłości i zostanie policjantką tak jak planowała. Justyny los nie oszczędzi, a skala okrucieństwa, jakiego doświadczy, przerośnie ambicje przyjaciółki w mundurze, która przez lata nie będzie mogła pomóc, gdy ta druga skryje przed nią mroczne sekrety.

Justyna nie zrealizowała swoich marzeń tak jak Agata. Porzuciła nieodłączny aparat fotograficzny i pasję, którą zaraził ją ojciec. W przeciwieństwie do żyjącej intensywnie przyjaciółki Justyna stara się stworzyć swój bezpieczny margines. Wierny pies, sklepik z mieszankami terapeutycznymi, przewidywalna codzienność i bolesne ślady z przeszłości, których nie da się wymazać. Agata od lat czuje, że jest coś winna Justynie. Że ją zaniedbała i że system, który sobą reprezentuje, nie pomógł przyjaciółce wtedy, kiedy bezwzględnie tej pomocy potrzebowała. Dzisiaj kobiety są blisko siebie, ale pewien rodzaj oddalenia jest widoczny. Trudnością będą pytania, które Agata chce zadać Justynie po tym, jak w nocnym klubie zamordowano młodego prawnika...

Rogala nadmiernie nie komplikuje fabuły, ale potrafi też umiejętnie zwodzić czytelnika. Pierwszy trup to dopiero początek krwawej zemsty za zbrodnię sprzed lat i dość szybko orientujemy się, kto będzie następny. Kiedy autorka uśmierci i drugiego, sytuacja mocno się zagmatwa. Wszystko zacznie być dwuznaczne. Justyna milczy, a Agatę męczy cień podejrzenia, że przyjaciółka miała motyw i mogła zabić w nocnym klubie. "Zapłata" będzie opowiadać historię policjantów, którzy nazbyt emocjonalnie zaangażują się w prowadzone śledztwo i z kilku powodów nie będą chcieli być od niego odsunięci. Do skołowanej Agaty dołączy jej partner, dla którego cała sprawa stanie się impulsem do tego, by... naprawdę się zakochać. Małgorzata Rogala pozostawia nas z bezradnymi wobec swoich uczuć i przekonań policjantami, by wskazać kilka tropów, na które oni sami nie wpadają od razu. Zaczyna się i wyścig z czasem, i dramatyczna próba pogodzenia własnych emocji z obowiązkami wynikającymi ze śledztwa. Justyna przełamie się i zdradzi tajemnicę z przeszłości. W jaki sposób wpłynie to na szybkość i skuteczność dalszego działania?

Ta powieść opowiada o mężczyznach bez empatii i o solidarnych kobietach. Kreśli intrygę w sposób dość tradycyjny, ale tak zagęszcza ją wątkami obyczajowymi, że przez pewien czas gubimy się w domysłach co do motywacji zabójcy. Rogala opowiada o silnych i zdeterminowanych kobietach, które chcą być świadome tego, jak żyją, i kierować życiem wedle reguł, jakie wykiełkowały w ich umysłach po dramatycznych wydarzeniach z przeszłości. Relacje przyjaciółek komplikuje początkowo pewna nieufność Agaty, ale w nieufności i lęku to Justyna zmuszona była żyć przez cały czas i być może gdyby nie dramatyczna śmierć w nocnym klubie, pozostałaby w swym życiu na niby, życiu prowizorycznym, odbudowanym po załamaniu nerwowym i emocjonalnym wycofaniu się gdzieś na bezpieczny margines życia. "Zapłata" to powieść o maskowaniu się i o pamięci. Takiej, która drąży umysł, pozbawiając go z czasem zdroworozsądkowego myślenia. To w przypadku osoby zabijającej. Pozostałe myślą o zabitych z pewną ulgą. Rany nigdy się nie zabliźniają, a człowiek na zawsze może przestać traktować drugiego z empatią. Zwłaszcza gdy w grę wchodzi niesprawiedliwość... wymiaru sprawiedliwości. Tendencje ucieczkowe idą w parze z wypieraniem albo kumulowaniem gdzieś ogromnych pokładów nienawiści i żalu. Małgorzata Rogala bardzo ładnie to wszystko rozpisuje na role i pokazuje zgubny wpływ trudnej przeszłości, z którą nigdy się naprawdę nie rozstano.

Ta powieść dyskretnie sygnalizuje, że kumulowane złe emocje zawsze muszą znaleźć ujście i tylko od nas zależy, czy pozwolimy im uchodzić bezpiecznie. Niektórzy bohaterowie utkwili na zawsze w czasie minionym, inni brutalnie go odrzucili, Justyna tkwi w pewnym zawieszeniu. Kobiety Rogali są zdeterminowane i przepełnione różnego rodzaju energią. Jedne czynią zło, drugie ze złem walczą. Takie jak Justyna starają się stłumić ból i pożegnać przeszłość bez jej rozpamiętywania. "Zapłata" jest powieścią kryminalną o prostej konstrukcji, ale ze sporym ładunkiem emocjonalnym. Napisane jest to wiarygodnie i z przekonaniem, w związku z tym lektura powinna być satysfakcjonująca przede wszystkim dla tych, którzy lubią nietuzinkowe motywy zabijania i wiedzą, że nasze aktualne czyny bardzo często tkwią w silnym związku z tym, co zrobiliśmy albo czego nie zrobiliśmy w przeszłości. Warto.

2015-08-19

"13 pięter" Filip Springer

Wydawca: Czarne

Data wydania: 12 sierpnia 2015

Liczba stron: 288

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Prawo czy przywilej?

Przez tę książkę idzie się jak burza. Z gniewem, bezsilnością i z przekonaniem, że dotyczy problemu, którego nigdy nie uda się zażegnać. Rafał Hetman napisał, że temat rynku mieszkaniowego jest skrajnie niereportażowy. Absolutnie się nie zgadzam z tym twierdzeniem. Filip Springer bardzo dużo, może za dużo miejsca, poświęca problemom nędzy mieszkaniowej w okresie dwudziestolecia międzywojennego, dzisiejszy stan walki o własne lokum jedynie szkicując, proponując nam fragmenty dramatycznych historii tych, którzy walcząc o mieszkanie, zdają sobie sprawę z chorego stanu rzeczy polegającego na tym, że własne M to wciąż przywilej, a nie prawo. Ten temat mógłby być kanwą nawet kilku ważnych reportaży. Autor świadomie zawęża narracje, by tylko punktowo nakreślić skalę ogromnego problemu. Widocznego już przed drugą wojną światową, kiedy to jedynie kilku idealistów myślało o tym, by zapewnić lokale wszystkim, szczególnie najbardziej potrzebującym. Dzisiaj zasadzającego się przede wszystkim na tym, iż kolejne rządy nie dbają o efektywną politykę mieszkaniową, gdyż angażowanie się w nią musi być długofalowe. Perspektywa jednej kadencji to za mało, by zmienić dramatyczną sytuację rynku mieszkaniowego w Polsce. Nikomu na tej zmianie chyba nie zależy. A cierpią lokatorzy - wieczne najsłabsze ogniwo łańcucha biznesowego przy planowaniu i budowie miejsc do zamieszkania.

Zaczyna się od sprawy samobójstw z 1931 roku. Większość powiązana była z widmem eksmisji. Wtedy mieszkanie zabijało w sensie dosłownym, dzisiaj przede wszystkim skutecznie wykańcza w długim okresie. Takie delikatne, ale stanowcze podduszanie. Wyciskanie z lokatora wszystkich środków, ale przede wszystkim zadowolenia z życia. Bo czy można być z niego zadowolonym, kiedy bierze się kredyt nazywany często dożywotnim? Hipoteka - obecnie najskuteczniejszy w Polsce środek antykoncepcyjny. Nie mam dzieci, mam kredyt. Muszę go karmić dużo dłużej niż dzieciaka, przez trzydzieści lat. Tak to jest. Zakredytowane są miliony Polaków. Tysiące wchodzących w dorosłe życie ludzi bez zdolności kredytowej mogą jedynie marzyć o mieszkaniu lub zawistnie spoglądać na tych, którym pozostał spadek po babci czy komfort bogatych rodziców finansujących cztery kąty. Strach i ryzyko. Stałe poczucie niesprawiedliwości, w którym posiadanie mieszkania to wyjątkowy wyczyn - okupiony wyrzeczeniami i możliwy do osiągnięcia dla nielicznych. Filip Springer nakreśla absurdy, trudności i paradoksy rynku mieszkaniowego z lat dwudziestych i trzydziestych minionego stulecia, by podkreślić, że niczego nie nauczyliśmy się na błędach sprzed lat. Co więcej - wszelkie przedwojenne inicjatywy, które udało się zrealizować, okrutnie zaorała wojna. Dzisiaj agresja czyścicieli kamienic czy oszustwa deweloperów przypominają bardzo wyraźnie wojenne barbarzyństwo. Skąd brać siły i środki, żeby w dzisiejszej Polsce normalnie mieszkać?

"13 pięter" to zapis wielu rozmów, z których układa się koszmarny obraz dzisiejszej polityki mieszkaniowej. Kłody rzucane pod nogi dla pragnących znaleźć własne miejsce, gdzie można przybić gwóźdź czy umeblować po swojemu, mnożą się na każdym etapie starań o lokum. Springer przedstawia historie smutne i upokarzające. Zagląda do kontenerów, do garażu, odwiedza mroczne sutereny. Rozmawia z ludźmi, których życie upokarza w ten szczególny sposób tylko dlatego, że chcą mieszkać na swoim. Absurdem jest myślenie, że posiadanie M to wyznacznik dorosłości. Tak jednak tłumaczone były perspektywy, jakie oferowały banki. Dzisiaj żądające wkładu własnego, czyli dodatkowo zawężające grupę docelową, do której można kierować przekaz o dojrzałości do tego, by... spłacać cztery kąty do emerytury. Co w zamian? Możliwa stabilizacja dla posiadających stałe źródło dochodu i spłacających kredyt w rodzimej walucie. Tych, którzy oddali nadzieję i kapitał deweloperom, może czekać niejeden szok, życiowa rewolucja. Podobnie tych decydujących się na wynajem - w tej sferze rynku mieszkaniowego dochodzi już do absurdów, o jakich trudno myśleć, kurczowo trzymając się logiki w rozumowaniu. A tymczasem Europa Zachodnia wynajmuje na potęgę, w Polsce zakleszczono się prawami własności. Opowieść Springera - pełna grozy i poczucia, że tkwi się wewnątrz okrutnego absurdu - jest jak dotykanie czułej struny, gdyż wielu jego rozmówców wstydzi się i gorzko ocenia samych siebie. Dlaczego? Bo nie potrafią zawalczyć o mieszkanie albo nie mają ku temu możliwości. W XXI wieku ta walka wcale nie jest tak różna od tej z okresu międzywojennego. Wtedy być może mniej ludzi oszukiwano. Dzisiaj bycie oszukanym to cena za to, by nie mieszkać w tak skandalicznych warunkach, o jakich wspomina autor, opowiadając o zbędnych warszawiakach lat trzydziestych minionego stulecia, dla których nie było praktycznie żadnej alternatywy. Dziś jest, ale trzeba ją okupić łzami, potem i krwią. Tak wygląda bezkompromisowa walka, której końca nie widać.

Słowa autora "Zaczynu" obejmujące analizę sytuacji mieszkaniowej sprzed lat mogą służyć także jako komentarz do dzisiejszego stanu rzeczy. "Mieszkania dla najbiedniejszych zaczną powstawać dopiero wtedy, gdy zacznie się to opłacać komukolwiek oprócz nich samych". Tysiące komunistycznych blokowisk nie zapewniły równowagi, nie dały ludziom na kolejne lata komfortu życia u siebie. Dzisiejsi sfrustrowani trzydziestolatkowie żalą się Springerowi, że państwo nie daje im możliwości, by mieszkać u siebie. Mieszkać - znaczy wyrzekać się, wciąż na nowo i wciąż bardzo intensywnie. "13 pięter" to gorzka rozprawa z rzeczywistością, w której poczucie bezpieczeństwa to status dla nielicznych i która stale każe przypominać sobie o tym, że nie ma w życiu niczego za darmo, a już na pewno mieszkania. Posiadanie go związane jest z obowiązkiem wytężonej pracy przez lata. Liczni bohaterowie reportażu, ci szczęściarze w zasadzie, odetchną z ulgą we własnym lokum dopiero na emeryturze. Niektórzy mogą tej emerytury nie doczekać. Nowa forma barbarzyństwa i spekulacji, o której nie ma akurat mowy w książce i która wcale nie jest na razie popularna, to hipoteka odwrócona dla tych, którym zabraknie na życie, gdy na starość spłacą mieszkanie. Tacy pozostaną na zawsze w orbicie wpływów banków, a ich mieszkanie nigdy nie będzie do nich należeć...

Gdy czyta się "13 pięter", nasuwa się między innymi refleksja o tym, że nigdy chyba tak jak dzisiaj priorytetów życiowych nie ustawiało się w tak silnym związku z myśleniem o zamieszkaniu na swoim. Filip Springer zaznacza, że przez lata jakiekolwiek inwestycje związane z mieszkalnictwem nigdy nie miały społecznego charakteru. Dlatego to książka o społeczeństwie, z którym nikt nie chce się liczyć, ale któremu chętnie policzy się zdolność, a potem doliczy horrendalne opłaty za coś, co z podstawowej potrzeby życiowej zmienia się w życiowy luksus.

2015-08-17

"Kilka dni lata" Małgorzata Sobieszczańska

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 18 czerwca 2015

Liczba stron: 322

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Dzielni poranieni

To jedna z tych książek, które zniechęcają do siebie już okładką. Zapewniono mnie, że wewnątrz jest czego szukać, w związku z tym podjąłem się trudu przeczytania. Małgorzata Sobieszczańska mnoży dramatyczne wątki z życia swoich bohaterek (i bohatera), pozostawiając odbiorcę z nieznośnym poczuciem, że trzeba bardzo uważnie czytać, by nie zgubić kolejnej traumy, dodać ją do zaskakująco wielkiego ładunku emocjonalnego, nie pogubić się w perypetiach. Najgorsze jest to, że ten nadmierny dramatyzm wyparuje, bo jakiś czas po lekturze nie będzie się już pamiętać, co dokładnie dręczyło babkę, matkę, córkę i na dokładkę męża matki, którego smutne dzieje mają już całkowicie rozsadzić konstrukcję książki. Opowieści o tym, że niczego nie należy się wstydzić ani tego żałować, jeśli żyje się naprawdę i docenia to życie. O trudach mentalnego rozstania z dorosłym dzieckiem oraz o tajemnicach, które matki i córki noszą w sobie jak największy ciężar. O tym, że powtarzamy błędy rodziców, ale nie mamy na to wpływu, bo tak musi być.

Nagromadzenie życiowych trudności sięga sumy doświadczeń ludności małego miasteczka, ale Sobieszczańska sprawiedliwie, po równo i solidnie, obarcza różnymi traumami wszystkich. Jeśli ma się ochotę poczytać naprawdę dobrą powieść o kilku pokoleniach kobiet, warto sięgnąć po książki Ingi Iwasiów albo wartościowy tegoroczny debiut "Dom z witrażem" Żanny Słoniowskiej. Sobieszczańska tkwi w kliszach i schematach, choć pióro ma niezłe i czyta się ją dość dobrze. Oferuje kolejną powieść, w której pojawiają się męczące egzystencjalne truizmy, jak choćby wątpliwość jednej z bohaterek: "Czy życie to chaotyczny ciąg zdarzeń, czy też żelazna konsekwencja decyzji, które podejmujemy?". Koniecznie trzeba przeczytać "Kilka dni lata", by odpowiedzieć sobie na to wyjątkowo oryginalne pytanie?

Amelia jest uzależniona od córki, Janiny. Ta przyjęła staruszkę pod swój dach i karmi potrawką z kurczaka, bo to zdrowe, choć wychodzi bokiem każdemu członkowi rodziny. Amelia żyje przeszłością, bo dzisiaj może już tylko wegetować. Poznajemy jej dramatyczną historię. Początek trudnego życia naznaczony wojną, zakazana miłość, skomplikowane relacje z mężem, potem trudności życia w komunizmie i kolejne tajemnice, które w większości odkrywa zdumiona córka. Janina wie, że wszelkie namiętności są zgubne i na co dzień jedynie dyryguje, zarządza. Ustala, określa, planuje - morderczy tygiel obowiązków, pośród których zapomina o tym, czym jest prawdziwe życie. Ona też ma tajemnice przed swoją córką, Mają. Wspomina trudne relacje z matką, miłosne rozczarowanie tuż przed stanem wojennym, małżeństwo z rozsądku. O ile Amelia i Janina dynamicznie szły przez życie i zawsze wiedziały, jak walczyć o swoje, o tyle Maja, trzecie pokolenie, odziedziczyła po tych kobietach to, co zawsze odrzucały - bierność, bezwolność. Po dziewięciu latach małżeństwa rozstała się z mężem, pod którego oknem czeka na Godota, trawi swą nieznośną samotność i marzy tylko o tym, by znowu znaleźć się w objęciach Janka.

To w wielkim skrócie, bo stopień komplikacji fabuły przyprawia o zawrót głowy, ale bohaterki dzielnie radzą sobie z przeciwnościami losu, zwykle kryjąc własne emocje. Tak, kobiety Sobieszczańskiej niosą swe sekrety przez całe życie. Pielęgnują pamięć o doświadczeniach, które trwały być może tylko tytułowych kilka dni, ale odcisnęły się piętnem na ich psychikach. Maja ukrywa pragnienia i potrzeby, bo widzi obok siebie zamkniętą w sobie matkę. Janina musiała uciec, by zacząć żyć naprawdę i nie kryć się z uczuciami. Okazuje się, że skrywa inną tajemnicę, równie bolesną co tajemnica Amelii. Najbardziej bolesne są - a jakże! - niespełnione miłości tych kobiet i tylko jedna z nich otrzymuje od losu szansę, by kochać i czuć się z tym komfortowo. Tymczasem gdzieś obok, niby na marginesie, ale w ważnej bliskości, znajduje się mąż Janiny - wycofany, pokorny, całkowicie podporządkowany żonie. Jego też los nie oszczędził. Być może szczęście ma jedynie dziewięcioletni syn Mai, gdyż w jego wieku babce kończyło się już dzieciństwo, a on ma gry komputerowe i tylko świadomość, że jest pomijany jak dziadek, bo przecież mama goni za iluzją i niespełnionym pragnieniem, a dziecko portretowane jest od początku do końca jako balast. Każdy w powieści Sobieszczańskiej w którymś momencie życia bardzo się zagubił, ale okoliczności sprawiły, że nie mógł niczego już zmienić, zmienić siebie przede wszystkim. Po trochu chaos i okrutna logika konsekwencji mieszają w życiorysach, w związku z tym stawiane wcześniej przez Maję pytanie nie będzie miało jednoznacznej odpowiedzi, ale przecież o to ma chodzić. Ja postawiłbym inne pytanie - czy przeraźliwie okaleczone emocjonalnie kobiety, które mimo wszystko dalej mierzą się z życiem, są postaciami wiarygodnymi? To, co opisane, mogłoby się wydarzyć i rzeczywiście są rodziny, w których nie rozmawia się o bólu, tylko się ten ból komuś oddaje. Czy "Kilka dni lata" rości sobie prawo do bycia prozą imitującą życie, czy też jest jedynie zgrabnym kolażem z ludzkich dramatów, które przez swoją mnogość skłaniają do lektury dużo bardziej uważnej? Bo przecież irytująca chwilami Maja drążąca wciąż ten sam życiowy problem blado wypada przy naznaczonych wielością przeżyć matce czy babce.

Ta powieść udowadnia, że kochamy iluzję w jej najbardziej dramatycznej z form. To także książka, która manipuluje emocjami odbiorcy. Współczucie rozbija się na wiele postaci, ale w gruncie rzeczy nie myśli się o tym, które wybory były świadome, a które podyktowane trudnym czasem i okolicznościami. Problem "Kilku dni lata" to zarysowanie zbyt wielu perspektyw i punktów widzenia bez należnej im rozbudowy. Bo dostajemy wypunktowane troski i zwątpienia, a szereg okrucieństw losu zamyka dramatycznie prosta refleksja o tym, że... takie jest życie, życie jest ciężkie, każdy ma swoje i powinien być za nie wdzięczny. Przykro mi, ale mimo wszystko zręcznie napisaną powieść zapomina się już niedługo po jej przeczytaniu. Co jest nie tak? Przecież psychologiczne pogłębienie postaci wywiera wrażenie nawet na psychoterapeutce chwalącej powieść już na pierwszej stronie. Jak dla mnie lektura jest nieco męczącym i zdecydowanie zbyt długim seansem psychoterapeutycznym.

2015-08-14

"Cynkowi chłopcy" Swietłana Aleksijewicz

Wydawca: Czarne

Data wydania: 5 sierpnia 2015

Liczba stron: 312

Tłumacz: Jerzy Czech

Oprawa: twarda lakierowana

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Gorzkie rozliczenie

Jeden z rozmówców Swietłany Aleksijewicz mówi o tym, że człowieka nie można poddawać nieludzkim próbom, bo żadnej z nich nie przetrwa. To książka o jednej z takich prób. O ludziach, którzy wyjeżdżali do obcego kraju, który mieli uczynić wzorowym społeczeństwem socjalistycznym, a wracali w cynkowych trumnach, szczelnie zamkniętych, chowanych gdzieś w pośpiechu i w tajemnicy. Opowieść ta traktuje o piekle wojny w Afganistanie, której echa wyciszane były w Związku Radzieckim już wtedy, gdy trwała. Potem uznano napaść za błąd polityczny, a ten błąd kosztował życie wielu młodych żołnierzy - tych ginących na froncie oraz tych powracających, dla których codzienność czasu pokoju była tak opresyjna, że można było ich uznać za zmarłych już za życia.

Aleksijewicz pisze o różnym rodzaju bólu i rozmaitych utratach. Chce napisać o wojnie, której nienawidzi, z innej perspektywy - przyjrzeć się pojedynczemu człowiekowi, wysłuchać jego opowieści, wsłuchać się w tłumione emocje i opisać ten przerażający wachlarz odczuć, jakie ujawniały się w historiach ocalałych oraz bliskich zabitych. Okrutne opowieści i czuły słuch - to dwie cechy wyróżniające "Cynkowych chłopców". Publikację przecież już pozornie nieaktualną, bo pamięć zatarła ślady, a o interwencji wojsk radzieckich w Afganistanie nie chce się pamiętać po tylu latach. To jednak jedna z najważniejszych antywojennych książek, którą udało mi się przeczytać. Bolesna, bezkompromisowa i przerażająco obszerna - czyta się kolejne historie pełne bólu i ma się już przesyt, zaczyna się kolejną i z niepokojem kartkuje strony, bo jest ich jeszcze wiele, bardzo wiele... "Cynkowi chłopcy" to anatomia wojny opisana przez pryzmat ludzkich wątpliwości, ludzkiej niefrasobliwości i przekonania o dokonaniu czegoś wielkiego. Dodatkowo ważna być może dlatego, że po Afganistanie były inne miejsca walki i dlatego, że Rosjanie wciąż mogą spodziewać się czegoś podobnego. "Nie przerabiamy swojej przeszłości, zawsze jesteśmy ofiarami. Może dlatego wszystko się powtarza". To słowa z zakończenia, ale każde słowo tego reportażu może się opowiadać za różnego rodzaju końcami. Wszystkie układają się w świadectwo goryczy, rozczarowania i różnego rodzaju okaleczeń - z nich te psychiczne wydają się najokrutniejsze.

"Cynkowi chłopcy" to zbiór opowieści tych, których nikt nigdy nie chciał wysłuchać. Nie ma tu żadnej jednowymiarowości, żadnej tezy i żadnego klucza. Jest empatia i przekonanie o tym, że wszystko, co mówią, jest ważne. Różni są rozmówcy Aleksijewicz. W większości żołnierze, którym udało się wrócić cało z Afganistanu, choć ten kraj prześladuje ich na jawie i we śnie. Liczne matki chowające swoich synów dosłownie i symbolicznie; niepogodzone z utratą, z tym okrutnie zatrzymanym na zawsze czasem, pozostające w rozpaczy i niezrozumieniu. Są kobiety, które opiekowały się rannymi, widziały najkoszmarniejsze oblicza śmierci. Także pracownice cywilne, pełne strachu i wyobcowania. Ale najbardziej przejmujące są opisy wojny tam, gdzie tej wojny być nie powinno. W wielu monologach błąka się to rozpaczliwe pytanie o sens, zasadność cierpienia zadawanego innym i własnego, które należało przyjmować z pokorą, bo granicą moralności był wojskowy rozkaz, a na miejscu rodził się jakiś inny rodzaj świadomości, dopuszczający i przemoc, i zabijanie.

Znieczuleni na litość w Afganistanie nie chcą żadnej litości po powrocie do miejsc, w których z różnych powodów nie mogą się odnaleźć. Nie chodzi tylko o okaleczenia, choć są bardzo liczne i odbierają godność każdemu, kto wspomina o okolicznościach utraty nogi czy ręki. Aleksijewicz bada ślady zupełnie niewidoczne. Z usłyszanych przez nią opowieści wyłania się wieloaspektowy obraz powojennego rozbicia, trudnej do sprecyzowania traumy, naznaczenia nieufnością i dramatyczną osobnością. A przecież było bohaterstwo i wielkie czyny. Była adrenalina i przekonanie, że czyni się dobrze. Był też handel, rabunki, marzenia o kąpielówkach, narkotyki, morze alkoholu oraz leki pobudzające. Przecież trzeba się jakoś stymulować, by wytrzymać nieludzkie warunki. A wojna jest nieludzka. Autorka książki wyraźnie sygnalizuje, że z wojny nikt nie wraca bohaterem. Wojna to mikrokosmos nieludzkiego cierpienia, którego nie da się potem zwerbalizować. I to się czuje na kartach "Cynkowych chłopców" - takie autorskie zagubienie i niepewność. Bolesna świadomość, że literatura ze swoimi słowami staje się bezsilna wobec przeżyć, które chce nazwać. Młodzi żołnierze uciekali od szarości dnia codziennego, by zaznać piekła, a po ocaleniu mroku tej codzienności. W normalnym życiu czekało niewiele. W zamian za niepamięć - renta, mieszkanie, jakieś inne dobra. Unikano "afgańców". Oni sami unikali ludzi. Niektórzy byli bezradni, gdy na granicy odebrano broń, a rozstrzygnięcia siłowe, tak oczywiste z tamtego świata, w tym pokojowym były karane. Mniej lub bardziej surowo.

Aleksijewicz zwraca uwagę na to, że w przypadku Rosjan ta mroczna potrzeba wojowania i zdobywania nigdy nie odchodzi w przeszłość. Podobnie jak przekonanie, iż każda rozpętana wojna jest słusznym posunięciem. "Nasza mitologiczna mentalność jest niezachwiana - jesteśmy wielcy i sprawiedliwi. I zawsze mamy rację". Być może też dlatego w latach dziewięćdziesiątych odbywał się proces, w którym zarzucano "Cynkowym chłopcom" demitologizowanie postaw i zachowań, które i wtedy, i teraz nawet wciąż uznawane są za słuszne, choć przecież tak moralnie wieloznaczne. Ostatnia część książki przywołuje świadków, którzy zaprzeczali słowom spisanym w publikacji. Proces Aleksijewicz dawał dowód na to, że pewnego rodzaju światopoglądowe spaczenie obecne jest przez cały czas, bo system doskonale je konserwuje. Tymczasem przypomina się dramatyczne słowa jednej z rozmówczyń, która zadała takie oto pytanie: "Jak trzeba nie kochać własnego narodu, żeby go wysyłać do czegoś takiego?". Jak można coś takiego robić w ogóle? Jak zrozumieć wojnę? Jak pojąć, że próba przedstawienia ludzkich wątpliwości w związku z wydanym rozkazem może mieć znamiona czynu szkodliwego?

"Cynkowi chłopcy" to bolesne świadectwo tego, że wojnę przeżywa się naprawdę, po ludzku, dopiero po jej zakończeniu. To też przejmujący dowód tego, iż pojawiają się i będą pojawiać nowe nieludzkie próby, którym poddany zostanie człowiek. To, o czym opowiedzieli rozmówcy Aleksijewicz, nigdy się nie kończy, wciąż zaczyna na nowo. Autorka wieloznacznie daje do zrozumienia, że każda forma przemocy wywołuje kolejną. Na koniec refleksja z początku książki: "Człowiek ma prawo do niezabijania. Do tego, by się zabijania nie uczyć. Takiego prawa nie ma w żadnej konstytucji"...

  KUP KSIĄŻKĘ

2015-08-12

"Kolonia karna" Tomasz Jastrun

Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 7 maja 2015

Liczba stron: 368

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 29,99 zł

Tytuł recenzji: Relacje przewidywalne

Okładka nowej powieści Tomasza Jastruna właściwie wszystko nam wyjaśnia. Dwie okładki w zasadzie. Oryginalna kompozycja tej książki to jedyne, co rzeczywiście może zwrócić naszą uwagę. Zawartość już, niestety, nie. Jastrun po raz kolejny opowiada nam historie, jakie znamy z każdego rodzaju literatury - od przesłodzonych narracji z serduszkami na okładkach po poważną, ambitną prozę sygnalizującą problemy obyczajowe wielowymiarowo. A problemem jest oczywiście bycie razem, tytułowa kolonia karna - jej zasady i funkcjonowanie są wyznaczane najpierw przez zanik czułości, potem przyzwyczajenia wraz z pretensjami, ostatecznie lęk przed wielką przegraną i kompulsywne próby walki o swoje. To wszystko zwykle kończy się źle. Bohater książki puentuje: "Szukaliśmy oboje i znaleźliśmy siebie, żeby się okazało, że nasz związek jest bez sensu, podobnie jak miliony innych związków". O czym jest ta książka? Ma być wnikliwą wiwisekcją rozpadu związku? Mamy się odnieść do stereotypowych rozwiązań fabularnych, w których ona pozwala sobie na eksperymentowanie i cierpienie, a on tylko na cierpienie wraz z narastającym poczuciem wycofania puentowanym jakże twórczo słowami "w co ja się wpierdoliłem?". Mamy ujrzeć coś głębiej, poczuć więcej i tyle samo nazwać po swojemu?

Bo w związku Jastruna zabrakło pokory, autoanalizy, empatii i szacunku. Jego notorycznie przerażeni życiem bohaterowie zbliżają się do siebie tylko wtedy, gdy strach - najbardziej nawet irracjonalny - osiągnie apogeum, i wówczas pozostają mali wobec siebie, bo boją się nie tylko rozstania. Boją się wziąć za siebie odpowiedzialność i wyprowadzić swoje małżeństwo z ruchomych piasków. Wtórne? Bardzo. Napisane w taki sposób, że należy chyba wybrać sobie punkt widzenia. Związane jest to z wyborem czytania. Ja rozpocząłem od jej narracji. Myślę, iż porządek czytania nie jest istotny. "Kolonia karna" nie oferuje nam niczego, czego już by nie napisano o toksycznym związku. Nie daje także możliwości, by na swych cierpiętników spojrzeć z innej niż stereotypowa perspektywy. Zachowują się bowiem podręcznikowo i przewidywalnie. Stąd też nuda wkradająca się do lektury. Podobna do tej ze związku. Z połączenia ludzi, którym nie chciało się zainwestować w tego drugiego człowieka, czyniąc bycie z nim nieznośnie opresyjnym.

Jest tragikomicznie przede wszystkim. Przewidywalnie. Niestety, to także wina okładki, ale też pewnej natrętnie przemycanej tezy o tym, że ci dwoje za mało się postarali i nie przyłożyli do siebie, do bliskości naprawdę, do uczucia zmieniającego się w coś toksycznego. Oboje już na wstępie udają. Ona farbuje włosy, on stara się tuszować swoje niesympatyczne przyzwyczajenia. Łączy ich przypadek, jak większość par. Również jak w przypadku większości pojawia się pierwszy moment krytyczny, kiedy wzajemne oczekiwania się rozmijają. Kolejne dramaty gonią się w sposób oczywisty i dość logiczny. Jedno wynika z drugiego, coraz silniejsze zapadanie się w sobie wywołuje frustrację, a potem układ oparty na stałym odium i smutku. Pochylamy się ze współczuciem do momentu, w którym uświadomimy sobie, że oboje częściowo zasługują na to, co ich spotkało. Połączone narracje pracują w wyobraźni, widzimy te same konfliktowe sytuacje z dwóch punktów widzenia. Możemy nawet kibicować jej lub jemu, ale czytamy przede wszystkim o tym, jak oboje w złości wpatrują się w siebie coraz uważniej, lecz nic nie widzą. I magia zauroczenia pęka, pojawia się proza życia. Ta proza ma życie i uczucia imitować, nie wychodzi jednak zupełnie poza klisze i utrwalone sposoby myślenia o tym drugim w momencie, w którym wypowiadamy mu prywatną wojnę.

Brakuje mi rysu indywidualizującego te toksyczne relacje. Wartościowego sięgania gdzieś do głębi, poszukiwania źródeł konfliktu. Napięcia i pęknięcia tworzą się niejako naturalnie. Są tendencyjne odniesienia do sytuacji rodzinnych małżonków, jest również przejaskrawiona symbolika dopełniania i oddalania oraz zaczarowania i rozczarowania sobą. Kolonia karna funkcjonuje w warunkach wręcz idealnych do tego, by się zadręczać. Dom, kredyty, dwójka dzieci. Dobrze sytuowana para, która nigdy nie ulokowała się w miejscu ani czasie właściwie. Trwonią czas na poszukiwanie samych siebie. Oddalają się, bo bezpieczna odległość pomaga im analizować swoje własne nieszczęście. Jastrun sugeruje wyraźnie, iż sfera seksualna jego bohaterów to podstawa areny destrukcyjnych emocjonalnych zaburzeń. Seks bowiem warunkuje bliskość, on także pozwala na snucie fantazji i na mentalne ucieczki tam, gdzie drugie nie sięga. Ona ma nawet filozoficzny stosunek do narządów płciowych określanych mianem ich boskich zwierzątek. Tylko ona - jak wspomniałem - zdecyduje się na prawdziwą przestrzeń wolności seksualnej, on będzie tkwił w myśleniu i działaniu stereotypowym. Oboje stoczą się gdzieś na krawędź, gdzie będzie można już sankcjonować przemoc, a wraz z nią... inne spojrzenie na seksualność. Czyta się "Kolonię karną" z niemym zdumieniem, że to wszystko tak zwyczajnie się rozpada, że nie ma w tym ani egzystencjalnej głębi ani seksualnej chociażby mistyki. Jastrun serwuje historię jak najbardziej bolesną, ale też mało przejmującą, bo niewiele w tym rozpadzie związku bólu i smutku, którego nie tłumaczyłyby atawizmy czy prozaiczne poczucie niedosytu.

Oboje są pozorantami i oboje mają za swoje. Odkłada się książkę Jastruna z przekonaniem, że nie ma w autorze empatii, bo zastąpiło ją granie w oczywiste rozwiązania fabularne. Widzenie spraw, uczuć i świata zawirowań trudnego związku zdaje się uproszczone i chwilami nieznośne w odbiorze. Jeśli tak miało być w zamierzeniu, naprawdę nie wiem, czemu miało to służyć. Jeśli nie dostrzegłem czegoś ukrytego między zdaniami, to może dlatego, że te zdania wpędzały mnie w otępienie zmysłów, a chwile autentycznego zaangażowania w konflikt były tak krótkie, jak nieudolne próby zażegnania go przez małżonków. Szkoda, że nie pojawił się choćby cień skrytego pytania o to, dlaczego urządzamy sobie kolonie karne w związkach i jakie to ma znaczenie dla odkrywania prawdy o sobie współistniejącym z drugą osobą. Oryginalna okładka to za mało, by zainteresować tą książką. Szkoda, że to "świadectwo naszych czasów" - jak dumnie głosi ta okładka - nie daje możliwości podglądania uważniej, wielowymiarowo. Odnosi się wrażenie, że tak naprawdę niewiele jest do podglądania.

2015-08-10

"Matki" Pavol Rankov

Wydawca: Książkowe Klimaty

Data wydania: 26 czerwca 2015

Liczba stron: 430

Tłumacz: Tomasz Grabiński

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 37 zł

Tytuł recenzji: Tragizm i heroizm macierzyństwa

W powieści "Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)" Pavol Rankov opowiedział o losach trójki przyjaciół w obliczu kolosalnych przemian, jakich doświadczała Czechosłowacja w latach 1938 - 1968. Chodziło o przyjaźń wystawioną na wiele prób oraz o niespełnioną miłość, wciąż pożądliwą i niebaczącą na przemiany wokół. Rankov starał się interpretować przeszłość przez pryzmat losów skrzywdzonych i oszukanych. Tych, którzy musieli weryfikować swoje poglądy na to, co jest słuszne, właściwe, potrzebne i godne. Losy jednostek opowiadały Historię i Historia opowiadała o losach jednostek. Taka zależność występuje także w "Matkach". Jeden z bohaterów, promotor pracy magisterskiej studentki piszącej o macierzyństwie w formie granicznej, wypowiada ważne słowa. "Przeszłości nie możemy badać bezpośrednio. Możemy polegać tylko na pamiętaniu przeszłości". Poprzednia powieść Rankowa sugerowała przesłanie, że pamięć jako taka zawsze kształtuje się w odniesieniu do historycznych przeżyć danego narodu, danego państwa. W "Matkach" jest podobnie, choć tym razem słowacki autor czytelnie przekracza granice i ukazuje tragiczne bądź dramatyczne losy kobiet w dwóch różnych państwach - zjednanych  w zakończeniu przez system, bo zrozpaczona Zuzana udaje się w podróż z ZSRR do Czechosłowacji, powraca do domu, ale tkwi jednocześnie w tym samym ustroju, w którym walczyła o przetrwanie, dbając jednocześnie o swe dziecko. O syna, dla którego gotowa była poświęcić wszystko. Dosłownie.

Tragizm i heroizm Zuzany Laukovej zarysowane są wieloaspektowo. Kobieta u schyłku drugiej wojny światowej romansuje z radzieckim partyzantem. Tę relację bezkompromisowo ocenia jej matka już w pierwszym słowie powieści. Zuzana doświadcza bliskości i czułości jedynie przez chwilę. Jej miłosne zbliżenie przerywa dramatyczna ucieczka Aleksieja przed Niemcami. Lauková pospiesznie dotyka swego kochanka, ta chwila szczęścia będzie bardzo krótka. Potem przyjdzie czas na konsekwencje. Całe późniejsze życie bohaterki będzie zmaganiem się z przeciwnościami losu i z własnym sumieniem. Pierwszą i naczelną sprawą będzie jej macierzyństwo. Owoc grzesznego romansu rodzi się daleko od prowincjonalnej słowackiej wioski. W radzieckim obozie pracy, gdzie Zuzana trafia po absurdalnym i groteskowym "procesie", nazwana kolaborantką, wrogiem państwa sowieckiego. Rankov kreśli bezradność i naiwność swojej bohaterki, która nie ucieka z więzienia, choć ma ku temu możliwość, i racjonalizuje sobie każdy kolejny mroczny element rzeczywistości. Tej rzeczywistości, która zamienia się w obozowy koszmar. Tam kobiecość musi zostać zabita. Pozostają bezwzględne suki i okrutne strażniczki. Jedna okaże serce urodzonemu w ekstremalnie trudnych warunkach dziecku Zuzany. Ona sama będzie zmuszona walczyć nie tylko o przetrwanie, a potem o własną wolność, lecz przede wszystkim o syna, który zdeterminuje wszystkie jej działania i myśli.

Rankov rozważa kilka znaczeń słowa "macierzyństwo". Mamy je w formie cielesnej - Zuzana ledwo żywa w obozie, znajduje tyle witalnych sił, by urodzić, a potem jakoś wykarmić potomka w miejscu, w którym jakakolwiek forma czułości wobec drugiej osoby uchodzi za skrajność. Znajdują się jednak okruchy człowieczeństwa w tym nieludzkim świecie, bo ciężarna wydaje na świat syna i jest w stanie zatrzymać go przy sobie przez pewien czas. Potem władzę rodzicielską przejmuje Irina, bezwzględna strażniczka, czuła matka przybrana, ideologiczna matka. Przejść można zatem do macierzyństwa emocjonalnego. Aleksiej dorasta w orbicie wpływów dwóch kobiet, dla których staje się centrum wszystkiego. Jedna indoktrynuje go i przywiązuje do pewnych idei, druga nieśmiało próbuje przemycić do świadomości chłopca ideę Boga. Ambiwalencja uczuć dziecka i postaw wobec niego rodzi bolesne rozdarcie. Kiedy Irina czuje niebezpieczeństwo mentalnej utraty syna, odsuwa od niego Zuzanę. Macierzyństwo mentalne zarysowane jest najbardziej dramatycznie. Dziecko, które miało być skazane na szybką śmierć w łagrze, zyskuje podwójną miłość. O to dziecko Zuzana będzie walczyć zaciekle. Jej siła to bezwzględna miłość do Aleksieja. Bezkompromisowa i chwilami okrutna, bo przecież zrodzona w okrutnych warunkach. Do czego zdolna będzie bohaterka, by odzyskać syna już po zwolnieniu i powrocie do ojczyzny?

To naturalnie nie jest tylko powieść o trudnym macierzyństwie, choć takiego doświadcza również studentka, młoda bratysławska humanistka, zapisująca po latach opowieść Zuzany, w celu wykorzystania w pracy dyplomowej o matkach rodzących i wychowujących potomstwo w ekstremalnych warunkach. Lucia sama zostanie matką. Jej dużo łatwiej jest podejmować decyzje, planować działania, projektować przyszłość dziecka. Zuzanie odebrane były wszelkie możliwości, ale mimo to walczyła. Lucia nieświadomie zbliża się do staruszki, która przeżyła tak wiele i straciła równie dużo. Nie tylko osiem lat życia w łagrze. Także pewne przekonania i uczucia. System bezwzględnie niszczył ludzkie pojmowanie szczęścia i spełnienia, nieustannie modyfikował wizje przyszłości, ostatecznie dopasował wszystkich do tej jednej możliwej. Bo Czechosłowacja po powrocie Zuzany z łagru to kraj w silnej orbicie wpływów tego, w którym przyszło jej walczyć o życie i dziecko.

Kobiety Rankova skrywają w sobie ból i tajemnice. Obecność dziecka jest pretekstem do stawiania kilku ważnych pytań. Przede wszystkim o to, jakie czyny i poglądy mogą być usprawiedliwione, kiedy chodzi o wzięcie pełnej odpowiedzialności za własne dzieci. Dalej - czy matki mają moralne prawo, by walczyć o swe dzieci za cenę absolutnie wszystkiego? Czy macierzyństwo determinuje wybory, w których trudno już znaleźć miejsce dla siebie i jednocześnie trudno obiektywnie patrzeć na cały świat wokół? Bo świat otaczający Zuzanę to rzeczywistość wszelkiego rodzaju opresji. To bowiem powieść o złych ludziach w złych okolicznościach, którzy wyrządzają sobie krzywdę będącą rzekomo do usprawiedliwienia. Rankov opowiada o kilku rodzajach odkupienia oraz przebaczenia. Oskarża system, ale także ludzi w tym systemie. Rysuje mroczną panoramę przemian tuż po wojnie i ponownie, jak w poprzedniej powieści, przywołuje tam dramatyczny dla Czechosłowacji rok 1968. Śledzi się los Zuzany, obserwując okaleczenia i fałsz, jakie zatruły tę część Europy na wiele długich lat. "Matki" to także powieść zadająca pytanie o to, jaką perspektywę mamy przyjąć, by opowiedzieć o cudzym cierpieniu. Współodczuwać, zachować dystans? Jest to też rzecz o okrutnej, wymuszonej wierze w ustrój. Ta związana z Bogiem przegrywa - kartki modlitewnika Zuzany służą zeczkom w obozie do skręcania papierosów, matka nieudolnie wpaja Aleksiejowi świadomość obecności siły wyższej, ostatecznie zaś resztki modlitewnika trafiają do domowego pieca. Mocna i wielowątkowa opowieść o zniewoleniu, sile życiowej, o trudnych wyborach i o matczynej miłości - często bolesnej i kalekiej.