2020-12-31

„Dziennik upadku” Michel Laub

 

Wydawca: Pauza

Data wydania: 18 listopada 2020

Liczba stron: 192

Przekład: Wojciech Charchalis

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Męska pamięć

Tuż po zakończeniu lektury tej krótkiej powieści pomyślałem sobie, że narrator przede wszystkim chce za wszelką cenę wytłumaczyć się ze swego nałogu. A z alkoholizmem jest tak, że trzeba się wziąć za siebie, a nie tworzyć teorie usprawiedliwiające tkwienie w nim. Potem jako syn samobójcy zacząłem myśleć o tym, jak mocno wybrzmiewa w powieści oskarżenie, że żadna trauma życiowa nie tłumaczy tego, iż ojciec po prostu porzuca swoje dziecko, które zawsze już będzie pamiętało to odrzucenie i zawsze będzie miało w świadomości nie to, że ojciec z jakiegoś powodu zdecydował się na odejście ze świata, lecz to, że pozostawił na tym świecie człowieka, za którego powinien być odpowiedzialny. Ostatecznie jednak „Dziennik upadku” najciekawiej prezentuje się jako zaprzeczenie absolutnej wyjątkowości Holokaustu. Tym bardziej że Laub nie jest tutaj prowokacyjny, z pewnością pisze o tym z taktem i szacunkiem, nie relatywizuje zła, ale zwraca uwagę na to, że w historii minionego wieku mieliśmy wyjątkowo dużo świadectw ludzkiego okrucieństwa, które na długie lata zagnieździło się w świadomości ocalonych od niego.

To świetna powieść o tym, jak ojcowie formują swoich synów. Egzystencjalna sztafeta pokoleń funkcjonuje tutaj jako ciąg nieustannych napięć, pośród których rodzą się trudne do wyrażenia emocje. A narrator, syn i wnuk, chce te emocje wyrazić. Tu i teraz, za swojego życia i nie w formie pamiętnikarskich zapisów. Laub proponuje historię dwóch pokoleń męskiego milczenia i odpowiedzi na to milczenie. Wyraża wątpliwości i nazywa stany emocjonalne. Ważna jest struktura tej książki. Złożona składnia zestawiona z bardzo krótkimi rozdziałami. Widzimy tu obsesyjne powtórzenia i bardzo niespokojny rytm długich zdań, które kończą się, nie łącząc się z następnymi. To takie punktowanie nieoczywistych zderzeń, mrocznych asocjacji. Formalnie ta książka dużo sugeruje i jest genialnie napisana. Zdaję sobie sprawę, jak trudno było to przełożyć, więc chylę czoła przed Wojciechem Charchalisem. I przed Laubem, który bardzo umiejętnie połączył barokowe szaleństwo języka z bolesnymi w swym minimalizmie rozdziałami.

Dziadek i ojciec milczeli. Ale narrator tej książki nie oszczędza czytelników i samego siebie, analizując to milczenie, wdzierając się w nie, pokazując jego ogromną moc i dramatyczną bezradność. Dziadek po doświadczeniach w Auschwitz utracił bliskich i możliwość rozumienia świata. Dlatego musiał sobie go ponownie napisać w szesnastu dziennikach pełnych definicji, zdań oznajmujących, zaskakujących potwierdzeń, niepokojących fraz. Po odejściu dziadka narratora jego ojciec tkwił pośród pytań. Też wygodniej mu było nie pamiętać. Ale zbieg okoliczności spowodował, że zmusił się, by kompulsywnie zapisywać zawartość swojej pamięci. A wnuk i syn został depozytariuszem tej mrocznej spuścizny. Zwłaszcza że i w jego życiu pojawiła się skomplikowana relacja, której nie można przemilczeć. Akt ostracyzmu i przemocy, w którym sam uczestniczył. Zło, które zabrał ze sobą w życiową drogę, ale i specyficzne doświadczenie, w którym pokrzywdzony sam stał się katem.

Bardzo to wszystko niejednoznaczne i niełatwe do odczytania. Odczuwa się zdumienie, ale jeszcze bardziej zaskoczenie przyjętą perspektywą na tak oczywiste kwestie jak pamięć pokoleniowa i indywidualna, upływ czasu i wybiórczość ludzkiego zapamiętywania. Lecz najciekawsze jest to, że całą tę historię opowiada się także przez pryzmat płci. Z jednej strony są to zapiski o męskim poczuciu tego, że trzeba być twardym i wszelkie niepokoje zatrzymać w sobie, nie być sentymentalnym, nie rozczulać się nad sobą. Z drugiej jednak – pojawia się wyraźne wspomnienie męskiego szlochu. Jest także w tej historii bardzo wiele czułości dla każdego opisywanego mężczyzny. Michel Laub proponuje opowieść o obnażonej męskości, ale przede wszystkim pozostawia nas z trudnym pytaniem: czy historia każdego z nas kończy się dokładnie wtedy, kiedy o niej sami zapominamy?

„Dziennik upadku” to także historia tego, czym powinno być odpowiedzialne ojcostwo, lecz trzy prezentowane tu modele dalekie są od ideału. W każdym z nich najtrudniejsze do uniesienia są przemilczenia. Każdy ojciec staje się opresyjny nie tylko dla siebie, ale i dla swojego syna. Jest to dodatkowo mroczna fantazja o tym, jak tracimy dni, miesiące czy lata, tkwiąc w emocjonalnej pustce względem najbliższej osoby: dziecka – tu czasami zagubionego, a czasami przerażonego wszystkim syna. Laub podejmuje się próby rekonstrukcji przeszłości poprzez jej interpretowanie w kolejnym pokoleniu. Dlatego tak niezwykle istotni są tutaj nieobecni. Dziadek, który swoje doświadczenie Auschwitz zabrał ze sobą z wojennej Europy do dalekiej Brazylii, i ojciec, który w tej Brazylii musiał się mierzyć z pokłosiem tego, co uformowało mroczny niepokój dziadka. A także jego konsekwentne milczenie na temat przeszłości.

W opowiadaniu o Auschwitz skonfrontowane są ze sobą dwa sposoby patrzenia na tę jedną z największych tragedii XX wieku. Nieprzypadkowo pojawia się Primo Levi, który ze swą ekspresją obnażania i oznajmiania skonfrontowany jest z zagadkowością dziadka, dla którego nazywanie świata miało się zacząć po największej traumie, nie w związku z nią. Ale fantazjowanie na temat tego, w jaki sposób świat przechowuje pamięć o Holokauście, zestawione jest tu z bardzo mroczną refleksją o tym, że to wszystko niekoniecznie jest aktem zamkniętym, niepowtarzalnym. Pozostający w umyśle przez całe życie obraz chłopca, który był stygmatyzowany tylko dlatego, że się odróżniał, staje się traumatycznym wspomnieniem, z którym dorastający narrator nie może sobie poradzić – podobnie jak dziadek z pamiętaniem Auschwitz. Dlatego „Dziennik upadku” to dla mnie przede wszystkim opowieść o tym, jak unikamy pamiętania zła, mając naiwną nadzieję, że dzięki temu ono się nie powtórzy.

Świetna, bardzo oryginalna i dynamiczna, wchodząca pod skórę proza. Eksperyment literacki, ale głównie nietuzinkowa fantazja o tym, co robimy z nadmiarem pamięci, a co się dzieje, gdy z różnych powodów pamiętamy coraz mniej. Nade wszystko jednak pełna empatii i wzruszająca opowieść o trudnych relacjach ojców i synów – o tym, że zwykle w nich przegrywają, bo nie otrzymują tego, czego potrzebują, ale i nie dają z siebie tyle, ile prawdopodobnie powinni dać.

2020-12-29

„Lunatyczka” Chris Bohjalian

 

Wydawca: Sonia Draga

Data wydania: 28 października 2020

Liczba stron: 312

Przekład: Adam Olesiejuk

Oprawa: zintegrowana

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: We śnie i na jawie

Nie wiem, czy to lepsza, czy gorsza książka Chrisa Bohjaliana, bo „Lunatyczka” to moje pierwsze spotkanie z tym autorem. Na pewno jest to thriller nietuzinkowy z trzech powodów. Po pierwsze: nieoczywiste i zaskakujące wykorzystanie motywu snu. U amerykańskiego pisarza pojawia się pytanie o to, kim jesteśmy, kiedy śpimy. Sferę marzeń sennych i dodatkowo wędrowanie przez sen Bohjalian obrazuje w taki sposób, że jego książka od początku jest mglista i przez to niezwykle tajemnicza. Kiedy do tego wszystkiego dołączone zostaną opisy działań i przemyśleń bohaterki, która podobnie jak lunatykująca matka działa trochę po omacku, powieść nabiera barw i staje się bardzo sugestywna. Po drugie: podoba mi się to, jak autor przełamuje swoją narrację na pół. Jesteśmy świadkami tego, co czyni w świadomości córki nieobecność matki. Tymczasem tropy wskazujące na takie, a nie inne rozmyślanie o tajemniczym czasie przeszłym, kiedy wspomniana matka zniknęła, rozpadają się jak domek z kart, gdy pojawia się zupełnie inna perspektywa spojrzenia na to, co się wydarzyło. Po trzecie wreszcie: Bohjalian próbuje w ciekawy sposób określić, co nas definiuje w oczach innych. Spojrzenia na zaginioną są różnorodne. Perspektywy zazębiają się i wykluczają. A tym samym tka się gęsta sieć niedopowiedzeń, które powodują, że najciekawszą bohaterką staje się tu właśnie ta nieobecna.

Powieść jest jedną wielką retrospekcją. Lianna wspomina czas, kiedy miała dwadzieścia jeden lat i gdy pewnego poranka zorientowała się, że łóżko jej matki jest puste. Lunatykowanie kobiety miało miejsce tylko wówczas, gdy nie było przy niej męża. Tak też było tej nocy, kiedy dwie siostry mocno spały i żadna nie zareagowała na to, że matka w nieświadomości opuściła dom. Każda mierzy się teraz z wyrzutami sumienia i żadna nie może zrozumieć, dlaczego we śnie matka podążała ku pobliskiej rzece. A może było zupełnie inaczej? Chris Bohjalian pokazuje, że to, co wydaje się oczywiste, wcale takie nie jest. Portretuje rodzinę, w której pozornie wszystko jest jawne i każdy rodzaj relacji wygląda dla czytelnika na oczywisty. Do pewnego momentu. W każdym razie najważniejszym momentem jest oczywiście zniknięcie. Bo za nim pojawią się pustka i smutek, ale również coraz więcej niepewności. Skoro rzeka nie wyrzuciła ciała matki, to czy kobieta była zdolna do tego, by pod przykrywką somnambulizmu opuścić swoje ukochane córki? Czy małżeństwo rodziców Lianny kryło w sobie jakieś mroczne tajemnice? A może zagadek należy szukać zupełnie gdzie indziej, a nie tam, gdzie poszukuje ich główna bohaterka?

„Lunatyczka” jest bardzo specyficznym thrillerem, bo wywołuje lęk, który pojawia się gdzieś podskórnie i bardzo powoli. Dlatego u czytających, którzy chcieliby być bombardowani bodźcami wpływającymi na ich stan emocjonalny, może pojawić się niechęć. Tymczasem pozostaje niepewność oraz wiele pytań bez odpowiedzi. Krajobraz po kameralnej rodzinnej tragedii niewiele różni się od życia przed nią. Ot, zabrakło matki. Tylko tyle i aż tyle. Ten fakt w inny sposób wpływa na każdą z córek, a w jeszcze inny na pozostawionego samemu sobie męża. Przy okazji pojawia się jeszcze jeden człowiek – tajemniczy przyjaciel matki, który wie dużo więcej niż członkowie jej rodziny i który wchodzi w emocjonalną zależność z Lianną. A ta być może chce zrekompensować sobie utratę, pozwalając tajemniczemu Gavinowi na przełamywanie kolejnych barier i szybkie zbliżenie się do niej.

Chris Bohjalian opowiada o naszej podświadomości – jej sile, pułapce, jaką jest, i niebezpieczeństwie, jakie stwarza. Narracja rozgrywa się między przestrzenią marzeń sennych oraz działań, za którymi stoją niepokój i wstyd, a czasem, gdy coraz więcej niepewności doprowadza do zmian w relacjach, które do tej pory były jasne i określone. Dom rodzinny Lianny przechodzi metamorfozę. A w tym mrocznym czasie przemiany poznajemy sekrety, które kryła w sobie wędrująca we śnie matka. Czy tylko ona? „Lunatyczka” zabiera nas w podróż do najgłębiej skrytych tajemnic naszej duszy. Zadaje pytania, na które nie można odpowiedzieć ani śniąc, ani też na jawie. Autor podkreśla pewną umowność rzeczywistości – trudno wskazać, co jest iluzją, a co prawdą, dodatkowo zaś sprawę komplikuje to, że Lianna jest iluzjonistką i czaruje młodych widzów złudzeniami. Mroczna przestrzeń rozważań o przynależności do bliskich osób jest jednocześnie furtką, za którą ukrywa się inna, dużo bardziej mroczna historia. I Bohjalian potrafi znakomicie zwodzić czytelnika, bo od początku do końca nic nie jest w tej powieści tym, czym się wydaje.

To także ciekawa powieść obyczajowa o amerykańskiej rodzinie z klasy średniej i o tym, w jaki sposób postrzegają ją ludzie z jej otoczenia. Ustalone w mikrospołeczności role usiłują nadać jej cechy uporządkowania. Tymczasem po tajemniczym zniknięciu wyobraźnia Lianny stymulowana także przez to, co kobieta widzi i słyszy wokół, zaczyna działać w niebezpieczny dla bohaterki sposób. „Dzieci nie powinny poznawać sekretów swoich rodziców” – te słowa słyszy od serdecznej przyjaciółki matki, jej sąsiadki. Okaże się, że próba rekonstrukcji tego, czym była relacja matki i ojca, doprowadzi bohaterkę do odkrycia czegoś, czego nie przypuszczałby nawet najbardziej uważny czytelnik.

„Lunatyczka” to książka o trudnej pamięci i o tym, jak niebezpiecznie przywiązujemy się do niej. O tym, że pamiętać możemy wybiórczo, bo pamięć dopasowuje się trochę do sfery naszych oczekiwań. Wypieramy to, co niewygodne, a zapamiętujemy to, co ma na nas pozytywny wpływ. Tu widzimy również skomplikowaną strukturę pamiętania i zapominania, przyglądając się relacjom rodzinnym, które tylko wydają się oczywiste. Ale to również fantazja o pamiętaniu przeżycia sennego. O tym, że śniąc, wciąż jesteśmy w sferze swoich marzeń, pragnień, niespełnionych fantazji. I o tym, że sen potrafi być groźny dla nas samych. To w końcu narracja o tym, że nie powinniśmy być utożsamiani z żadną chorobą. Nie definiuje nas to, z czym walczy nasz organizm, ale to, jak dajemy sobie radę z tą walką. Tymczasem – jak wspomniałem – z jednej czytelnej historii wyłoni się tu druga, całkiem nieoczywista. Chris Bohjalian opowiada o cienkiej granicy między snem a jawą, ale również o odpowiedzialności za samego siebie, którą czasem biorą na siebie inni. „Lunatyczka” to historia o niespokojnych fantazjach sennych, lecz dużo większy niepokój wywołuje to, że sen u amerykańskiego autora jest tylko literackim motywem opowiadającym o dużo bardziej niespokojnej sferze fantazji, jakie roimy na jawie. Ciekawy obraz rodziny, w której zniknięcie matki nie jest wcale największym i najtrudniejszym do zniesienia sekretem.

2020-12-25

„Gorzko, gorzko” Joanna Bator

 

Wydawca: Znak

Data wydania: 25 listopada 2020

Liczba stron: 656

Oprawa: twarda

Cena det.: 54,99 zł

Tytuł recenzji: Matki i córki

Z kobiecymi sagami zawsze było mi po drodze, choć różne były moje odczucia podczas ich lektury. Od czasu „Tylko Lola” Jarosława Kamińskiego nie przeczytałem nic lepszego o kobietach, choć nowa powieść Joanny Bator bardzo wysoko podnosi poprzeczkę wszystkim opowiadającym o nich autorkom i autorom (mam tu na myśli także siebie). Z ostatnich istotnych odkryć we wskazanej tematyce przypominam sobie książki, które odebrałem zupełnie odmiennie. Najpierw „Nieczułość” Martyny Bundy – tak doskonała, że ani przez chwilę nie miałem wrażenia, iż jest w niej miejsce na jakąkolwiek fantazję czytelniczą, której bardzo obszerny margines daje „Gorzko, gorzko”. Potem spotkanie z powieścią „Kolonia Marusia” Sylwii Zientek – jedna z bardziej osobistych i wstrząsających narracji o kobiecym losie. Brak mi było balansu, bo albo byłem z daleka od opowiadanego świata kobiet, albo zbliżałem się do niego za bardzo. Joanna Bator w swej najnowszej powieści oferuje nam komfort książek o kobietach Ingi Iwasiów. Są tu dystans i empatia. Czas na to, by bohaterkom współczuć, oraz na to, by ich nie rozumieć. Fragmenty, dzięki którym jesteśmy naprawdę blisko dramatycznych wydarzeń, i momenty odrobinę teatralne, by nie zapomnieć, że tkwimy w fikcji literackiej, a nie faktograficznej kronice. „Gorzko, gorzko” to kolejny dowód na to, że bohaterka literacka jest dużo bardziej ciekawa niż bohater. I książka pozwalająca się ze sobą zaprzyjaźnić, bo choćby z objętości wynika fakt, że zostaniemy z nią na dość długo.

Bertę wychował surowy ojciec, który nauczył ją sprawiać mięso. W życiu Berty poza czytelniczymi uniesieniami przy romansach pojawia się tylko jedna, fatalna w skutkach miłość. Berta marzy o Pradze i o tym, by być dla kogoś ważna. Okaże się naprawdę świetna w przyrządzaniu mięsnych przetworów. Konsekwencją będzie urodzenie dziecka w zakładzie karnym. Barbara od początku jest „nieudałkiem”, któremu albo się dokucza, albo się go ignoruje. Wie, że w życiu nigdy nie ma nic za darmo. Nie pojmuje, że ktoś może się nią zainteresować, zabrać z sierocińca, obdarzyć miłością. Nie może cieszyć się szczęściem zbyt długo. Smutna i samotna, zawsze na marginesie, będzie musiała po swojemu mierzyć się z miłością, tęsknotą, agresją i przywiązaniem. I pewnego dnia postanowi zrobić porządek, co spowoduje, że powieli los swojej matki. Córkę rodzi dużo wcześniej, nim zamieszka w więziennych murach, ale nie czuje tego, że do niej przynależy. Violetta wyrasta na nieszczęśliwą, wciąż goni za złudzeniami i wierzy, że gdzieś tam czeka na nią ten lepszy świat, w którym będzie szczęśliwa, a wszystko wokół to tylko szara poczekalnia. Córka Violetty pojawia się przypadkiem i staje się kolejnym utrapieniem. Dużo ważniejsze staje się pomalowanie paznokci niż wysłuchiwanie opowieści o jej lękach. Jest córką, która stwarza dyskomfort. Problemem, od którego Violetta chce uciec. A Kalina po latach pięknie rozstanie się z obojętnością matki, paląc wszelkie prezenty od niej. Te z czasu, kiedy przypominała sobie, że powinna się Kaliną zaopiekować. Teraz Kalina ma pod opieką dużo więcej niż jej prababka, babka czy matka, która nie kochała. Ma wspomnienia o nich oraz zdobyte historie na ich temat. Musi je opowiedzieć, by opowiedzieć o własnej tożsamości. Historie niematek, niecórek, nieobecnych ojców, zawłaszczających mężczyzn, niespełnień i zbrodni. Bator robi to doskonale, wydobywając ze smutku i melancholii epicką moc. Z tymi bohaterkami jest się naprawdę blisko, choć one same być może przez całe życie nie zaznały z nikim takiej bliskości, jaką chciałyby zatrzymać.

„Gorzko, gorzko” to wielowątkowa i frapująca powieść o powtarzalności losu, pamiętaniu i wpływie, jaki matka wywiera na swą córkę bez względu na to, jak ją traktuje. „Córka może przeżyć tylko, jeśli nie przypomina swojej matki” – prawdziwość lub przewrotność tego stwierdzenia będziemy śledzić w czterech historiach, których motywem przewodnim jest tęsknota. Różnego rodzaju i za czym innym. A może jednoczące kobiety poczucie, że życie oferuje innym coś lepszego albo ma do zaoferowania lepsze możliwości, po które czasami trudno jest sięgać. Konstrukcyjnie te cztery opowieści znakomicie się uzupełniają, choć pod koniec narracja o Bercie jakby się w pozostałych zgubiła i Joannie Bator trudno ją interesująco zamknąć. „Gorzko, gorzko” jest w jakimś stopniu powieścią, która chce właśnie wszystko jednoznacznie pozamykać. Dlatego historia niejednoznacznych relacji między Kaliną a Violettą, która pozostaje tutaj w sferze niedopowiedzeń i nie dostaje swojej kropki nad i, zdaje się najciekawsza. Poza tym autorka robi wszystko, by w tym skomplikowanym świecie kobiecych tęsknot i fantazji osadzić czytelnika wyjątkowo silnie. Wszystko dzięki świetnemu pomysłowi narracyjnemu, w którym bohaterkom głos nie jest oddawany bezpośrednio w dialogach, a zawiła składnia iskrzy czasem od nieprawdopodobnych wolt, kiedy Bator z jednego zdania potrafi zrobić mikroopowieść zapadającą w pamięć na zawsze.

To książka o tak zwanej „pamięci emocji”. Pojęcie to pojawia się tylko w jednym miejscu, ale trafnie obrazuje stan, w jakim znajdują się bohaterki ukształtowane przez wydarzenia, które najmocniej osiadły właśnie w sferze tego, co się czuje. Bator umiejętnie buduje harmonię między faktami a przemyśleniami. Między tym, co dzieje się rzeczywiście, a tym, jak na to spoglądają jej bohaterki. Każda z nich musi mierzyć się z utratami. Raz za razem zabierane jest coś, co trudno odzyskać, a w to miejsce pojawia się człowiek, działanie lub emocja o zastępczym charakterze. Dlatego ta powieść jest tak dynamiczna, bo zmiany dokonują się tu głównie w samych kobietach, a nie wokół nich.

Najsmutniej wybrzmiewają tutaj wszystkie kobiece rozczarowania i bolesne straty. Bator akcentuje momenty, w których życie kobiet mogłoby się zmienić, ale bezkompromisowo kreśli także charakter losu, który niewiele daje, a tak wiele odbiera. Najciekawsze są jednak relacje między matkami a córkami, stające się albo antidotum na mroczną rzeczywistość, albo jej toksycznym powieleniem. W powieści Joanny Bator trudno jest być matką, trudno być córką, a najbliższa i najsilniejsza więź może zawiązać się między kobietami, które pozornie nie powinny być tak blisko siebie. Lecz „Gorzko, gorzko” to też opowieść o tym, jak silnie na świadomość i poczucie wartości kobiet wpływają nieobecni lub surowi mężczyźni. Tu zmetaforyzowani jako mięso, co jest aktem turpistycznej feministycznej zemsty autorki. A może inteligentnym motywem pokazującym, że każda kobieta, nawet ta najbardziej straumatyzowana przez los i mężczyznę, będzie w stanie obronić się i walczyć o siebie.

Bo Joanna Bator pisze o kobiecym losie jako walce, jednocześnie zaznaczając, że geny przekazują bezradność albo siłę. Każda z portretowanych bohaterek musi stanąć w sytuacji granicznej. Dotrzeć w swoim życiu do takiego momentu, w którym będzie zmuszona zdefiniować, czego jej brakuje albo za czym tęskni. Zachowawcza i introwertyczna Barbara staje się jednocześnie najciekawsza, gdyż wizerunki postaci są tu naprawdę zaskakujące. Podoba mi się także cała sfera dygresyjności – nadbudowy do wątków, plotki, czasem zwyczajny literacki gadaniec. Jakkolwiek Joanna Bator wyprowadza nas poza najważniejsze zdarzenia, zawsze robi to w taki sposób, że ta historia żyje intensywniej przede wszystkim dzięki szczegółom.

Cieszę się, że autorka ponownie pokazała, że jest jedną z ciekawszych współczesnych polskich pisarek, w co można było zwątpić, czytając jej kilka ostatnich książek. Ale to wszyscy wiedzą i nie ma czego wspominać. „Gorzko, gorzko” to świetna książka – jako saga, ale głównie opowieść o kobiecych niedoskonałościach, z których stworzono tutaj naprawdę doskonały świat przedstawiony. Z wieloma naprawdę znakomitymi scenami, jak choćby ta obrazująca babkę, matkę i córkę przy pizzy hawajskiej. Joanna Bator proponuje niebanalną i wzruszającą historię o tych więzach, z których powinniśmy być dumni, a czasem tak bolą, że się ich wstydzimy.

2020-12-22

„Nomadland. W drodze za pracą” Jessica Bruder

 

Wydawca: Czarne

Data wydania: 12 listopada 2020

Liczba stron: 280

Przekład: Martyna Tomczak

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Amerykańscy niewidzialni

Bohater reportażu Jessiki Bruder to biały Amerykanin, który jest w wieku emerytalnym, ale w wyniku różnego rodzaju zbiegów okoliczności nie ma prawa do świadczenia emerytalnego. To człowiek, który nie był w stanie spłacać swoich zobowiązań i zdecydował się na życie nomady – bez adresu i z domem na czterech kółkach. To ktoś, kto uciekł opresyjnemu społeczeństwu, a na drodze swoich dokonań musi mierzyć się teraz ze społeczną niewidzialnością. Jest zmorą demografów i wielbią go magazyny Amazona albo plantatorzy buraka cukrowego. Jest mobilny w każdym znaczeniu tego słowa. Śpi i żyje w kamperze lub busie. Nie myśli o życiu w dalszej perspektywie, raczej gorzko ocenia czas miniony. Jest outsiderem, który zdecydował się porzucić matnię kredytów, wybierając trudne życie będące w jakimś stopniu namiastką wolności. Jest wolny, ale rozgoryczony. Wie, że może polegać tylko na sobie. I cały tak nakreślony wizerunek jest tylko wstępem do „Nomadland”, bo Bruder – poświęcając lata, by żyć jak amerykańscy „bezmiejscowi” – chce przyjrzeć się w szczegółach zjawisku uproszczonemu przez pojęcie wędrowcy zarobkowego ciągnącego ze sobą swój dom. Myślę, że można czytać „Nomadland” jako uzupełnienie „Elegii dla bidoków” J.D. Vance’a (choć autorka woli nawiązywać do Steinbecka), bo to kolejna książka o niedoskonałych Amerykanach. Sformatowanych przez opinię publiczną i stygmatyzowanych przez nią, ale w gruncie rzeczy zupełnie nieznanych. Słaba książka Vance’a doczekała się ekranizacji. Świetny reportaż Bruder nie został jeszcze tak doceniony, choć wszystko wskazuje na to, że będzie można ujrzeć na ekranie historie i problemy opisane przez tę dziennikarkę, a gwarancją zdaje się Frances McDormand w obrazie Chloé Zhao.

To opowieść o odrzuceniu i solidarności. Ludzie żyjący na społecznym marginesie, którzy nie mają niczego poza swoim ciasnym domem na kółkach, znaleźli się w dramatycznej sytuacji w bardzo różnych okolicznościach. Wszystkie te dramaty mają u Bruder imiona. Linda jest przykładem tego, że sumienna i ciężko pracująca kobieta może w jesieni życia pozostać z niczym. Don zdaje sobie sprawę, że w USA można żyć dostatnio i nagle pozostać bez adresu, stając się wędrownym najemnym robotnikiem. Bob przekonał się, że tak zwana stabilizacja życiowa może być w jego kraju iluzją. LaVonne wciąż musi mierzyć się z widmem niespłaconych rat, choć nie ma już niczego stabilnego, za czym stałby koszmar wielu Amerykanów, czyli kredyt pożerający miesięcznie znaczną część budżetu. Jessica Bruder zbliża się do tych ludzi na tyle, na ile pozwalają jej okoliczności. Dyskretnie i z empatią. Z szacunkiem dla ich wyboru życiowego oraz z dużą dozą dziennikarskiej wnikliwości, której daleko do wścibstwa czy szukania za wszelką cenę tematu na nośny i ciekawy artykuł. „Nomadland” to reportaż, który staje się raczej zapisem projektu. Autorka poszukuje wspólnego mianownika dla wszystkich smutnych życiorysów, jakie poznaje, ale stara się też odpowiedzieć na pytanie, czy taki styl i tryb życia nie jest przede wszystkim formą odważnego sprzeciwu wobec systemu, w którym wielu dorosłych Amerykanów definiuje pytanie bardzo mocno wybrzmiewające w zakończeniu: „Z czego jesteś gotów zrezygnować, by móc dalej żyć?”.

Bo warto zwrócić uwagę, że między opowieściami o krzepkich starszych ludziach, którzy wzięli los w swoje ręce, choć stale drżą one od przepracowania, Bruder ukrywa bezkompromisowy obraz amerykańskiego systemu świadczeń społecznych, rysuje obraz rynku pracy w USA, pokazuje kalekie działanie służby zdrowia i w reportażu, który chwilami czyta się jak świetną powieść, stawia pytanie o to, dlaczego Ameryka z takim okrucieństwem wyrzuca na margines tak wielu swoich obywateli. Ci sportretowani w tej książce wiodą życie będące pokłosiem rozczarowań i często desperacji. To ludzie, którzy zwyczajnie nie mogli dalej funkcjonować w obywatelskim formacie przygotowanym przez prawo. To uciekinierzy, ale nie poszukiwacze przygód. Ludzie starający się zachować optymizm – i to chyba jedyne, co jest typowo amerykańskie i czego nie muszą się wstydzić. Jessica Bruder przemierza USA, by najpierw sportretować oblicza tymczasowości, a potem pokazać, jak w takich warunkach tworzy się i umacnia solidarność. Odwiedzając między innymi miasteczko w Arizonie, stara się z dosłowności obrazu pustyni i kamperów uczynić wartościową metaforę amerykańskiego losu.

Bruder patrzy tam, gdzie jej rodacy nie chcą spoglądać. Widzi ludzi, którzy z różnych powodów zniknęli z szeroko pojętej ewidencji i tym samym stali się nie tyle tymczasowi, ile przede wszystkim niewidzialni. Nie jest to jednak opowieść o goryczy. Mimo zmarszczek i często poczucia, że pozostała już ostatnia prosta do śmierci bohaterowie tej książki udowadniają, iż można utrzymać się na powierzchni przede wszystkim dzięki temu, że smutną konieczność zamienia się czasem w spełnienie marzeń. W całej sytuacji nomadyzmu i pracy za żenująco niskie stawki jest coś zdecydowanie epickiego. Ci wszyscy ludzie rzeczywiście mogliby stać się bohaterami nowej wersji „Gron gniewu”. Jessica Bruder oddaje im głos, by opowiadali o tym, czego w Ameryce jest coraz mniej – lojalności względem siebie. Są tacy, w których życiorysach aż kipi obywatelskie nieposłuszeństwo. Ale są również tacy, dla których dramatyczne życie w drodze stanie się nową perspektywą i tylko oni wiedzą, jak wiele potrafią zyskać z położenia uznanego przez wielu za beznadziejne.

„Nomadland” to obok opowieści o ludziach pasjonująca wyprawa po amerykańskiej prowincji i bezdrożach Stanów. Bruder odwiedza miasteczka skazane na wymarcie albo miejsca, w których rytm życia nadaje jedno miejsce pracy, najczęściej wykorzystujące swoich pracowników. Poza tym wędrujemy po Środkowym Zachodzie aż do fantastycznego finału, w którym możemy poczuć dotyk ziemi i palącego słońca gdzieś pośrodku niczego w Arizonie. W tym wszystkim zauważa się powiew wolności. Bo wbrew wszystkiemu bohaterowie tego reportażu są prawdziwie wolni. Ich przedsiębiorczość nadaje tej wolności inne, nietuzinkowe oblicze. Bez względu na to, jak byli i wciąż są upokorzani, przyjmują kolejne wyzwania losu z optymizmem i poczuciem, że naprawdę nic gorszego już wydarzyć się nie może. Szczęście fatalizmu? Trochę tak. Jessica Bruder rozmawia z ludźmi, którzy znaleźli się w sytuacji, w jakiej po prostu nie da się siąść i płakać, użalać się nad sobą. Dlatego „Nomadland” to opowieść o tym, jak inaczej bije serce Ameryki. O tym, że margines może być fascynujący, kiedy staje się przestrzenią do odkrywania, a nie rozpaczy.

Ważny jest także społeczny wymiar tej książki. Myślę, że dzięki lekturze sporo Amerykanów uświadomi sobie, że jej bohaterowie są naprawdę wszędzie. Codziennie im usługują, dbają o ich komfort, pakują im towary i są częścią świata, która służy, będąc niewidzialna. Ten temat pojawia się tu także w szerszym spektrum i to jest jeden z tych momentów, w których Bruder na chwilę odbiega od tematu swojego reportażu. Kiedy „Nomadland” chce być opowieścią o czymś innym niż sprawy wyżej nakreślone, pojawia się tam chwilowy chaos. Tym niemniej jest to jedna z ciekawszych pozycji literatury faktu, która świetnie pokazuje, że lokalne problemy danego społeczeństwa mogą brzmieć jak przejmująca metafora katastrofy tak zwanego kapitalistycznego stylu życia. To fascynująca historia tego, co twórczego możemy zrobić ze swoim losem, jeśli jego fundamentem są odrzucenie i definiowana niemożność. Bruder pyta o przyszłość Ameryki, która nie chce widzieć tymczasowych mieszkańców spoza systemu. Ale też zastanawia się nad tym, dlaczego niesprawiedliwość społeczna doprowadza do sytuacji, w których być może ludzie innej nacji, bez amerykańskiej determinacji i optymizmu, mogliby sobie nie poradzić.

2020-12-18

„Halny” Igor Jarek

 

Wydawca: Nisza

Data wydania: 25 września 2020

Liczba stron: 256

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 42 zł

Tytuł recenzji: Świat ponury

Czytałem z dużym zdumieniem. Przede wszystkim dlatego, że cały czas myślałem o tym, iż autora prezentuje się jako nowatorską osobowość, a jego książka nazywana jest językowym odkryciem. Nie widzę w „Halnym” niczego, co zasługiwałoby na tak znaczące wyróżnienie. Na pewno nowohucka lokalność, która ma w jakimś stopniu nieść tę książkę medialnie, nie jest tu w zasadzie żadną lokalnością, bo opowiedziane historie mogłyby się równie dobrze rozgrywać na warszawskiej starej Pradze, katowickich Szopienicach czy gdańskiej Oruni lub olsztyńskim Zatorzu. Można tak wymieniać dalej, mając świadomość tego, że mroczne legendy dzielnicowe wyrastają w dużej mierze ze stereotypów, a Igor Jarek chyba nie chciałby być widziany jako artysta uproszczeń. Nie jest niczym niezwykłym także sama opowieść – rozpisana na role i dramatyczne narracje pierwszoosobowe tych, za których nikt nie ma ochoty opowiedzieć ich nędznego i smutnego życia. Nie widzę w końcu powodu do wyróżnienia ze względu na język, na którego cześć wielbiciele tworzą peany. Jarek chce gloryfikować prostotę, uzasadnić artystyczną konwencją stężenie wulgaryzmów i prozaizmów przekraczające czasami zdolność ich przyswajania. Chce takim językiem opowiedzieć o tym, że to, co proste, niekoniecznie musi być prostackie. Zachwyt nad tym zabiegiem nasuwa mi myśl, że gdyby autor nieco bardziej skomplikował swoją frazę, mógłby być nazwany polskim George’em Saundersem.

A „Halny” to tak naprawdę w moim odczuciu niczym niewyróżniająca się książka będąca zbiorem tekstów, z których parę już wcześniej ujrzało światło dzienne, i takim mroczno-melancholijnym tryptykiem o tej formie egzystencji, od której odruchowo się odsuwamy, bo nam cuchnie, co zresztą autor podkreśla bardzo dosadnie, łącząc losy bohaterów z wydzielinami, wydalinami, obrzydliwymi woniami i podkreślaną wciąż dydaktycznie mantrą, że życie każdego z nich ma konsystencję gówna. Najciekawszy wydaje się pierwszy tekst, bo „Nowohucka kolęda” to rzecz bardzo wyraźnie i z dużymi ambicjami wychodząca poza prozę portretującą patologiczne uwarunkowania, z których nie można się wydobyć. Rozpisana na kilka narracji mogłaby zabłyszczeć jako ciekawa polifonia. Niestety, wszyscy bohaterowie mówią tak samo i podobnie myślą. Nie ratuje tego tekstu nawet proświąteczna afirmacja, ten kulturowy faszyzm wmawiający nam, że kilka mrocznych grudniowych dni mimo wszystko niesie w sobie zapowiedź jakiejś magicznej przemiany. Mam nadzieję, że autor traktuje to wyjątkowo ironicznie, a nie całkiem serio.

Bohaterowie Igora Jarka zeszli na życiowy margines głównie przez to, że los rzucił im pod nogi takie kłody, z którymi nie mogli sobie poradzić. A może byli zbyt słabi, by podołać przeciwnościom losu. W każdym z tekstów autor sygnalizuje ten element tak zwanego normalnego życia, który dałby im możliwość innej egzystencji, ale jest tylko mglistą i niejasną obietnicą, że po tej pozornie uporządkowanej stronie życia byłoby lepiej. Dla bohatera „Nowohuckiej kolędy” jest to śpiew, dla Krystka z „Królowej” zdolność szybkiego opanowania języka angielskiego i bilet do Liverpoolu, dla Pawła z „Halnego” to sportowa pasja, która kiedyś stanowiła źródło satysfakcji i spełnienia. Nie ma co ukrywać, że wszystko tu przepada w odmętach mrocznego czasu przeszłego. Wszyscy nie tyle winią się o to, że stracili szansę na satysfakcjonujące życie, ile przede wszystkim odnoszą się do czegoś, co formuje kształty poza duszną i klaustrofobiczną przestrzenią, z której nie mogą się wydostać. Jest bardzo bezkompromisowo, ale też w mało przekonujący sposób czule. W historiach Jarka nawet największy brutal zapłacze. I to szczere, prawdziwe łzy, ale narracyjne wolty, jakie do nich doprowadzają, są zakrawają na emocjonalne szantażowanie czytelnika.

Problemem „Halnego” jest nie tyle oczywistość formy, bo mimo wszystko wcale nie ma w niej niczego oczywistego, ile przede wszystkim konstruowanie historii. Kiedy w pierwszej narracji najpierw oswoimy się z bombardowaniem wulgaryzmami na pierwszych stronach i zrozumiemy, że tak ma być, taka konwencja, taki sznyt i urok tej książki, szybko uświadomimy sobie, że Igor Jarek stara się w dość sztuczny sposób obdarzyć portretowanych ludźmi taką mnogością życiowych nieszczęść, żeby to szczególnie mocno uderzyło w czytelnika. Po co? Naprawdę hiperbola ma tu tak duże znaczenie dla sensu i przesłania? Czy Igor Jarek chce podkreślić, że niektórzy z nas zawsze mają pod górkę i nie zmieni tego żaden przypadek albo okoliczność, dzięki której na chwilę wskoczy się w inne życiowe koleiny? A może chce sprowadzić do parteru swoich bohaterów, żeby nie mogli już złapać oddechu, bo to stanie się ciekawym literackim zagraniem?

Poziom fatalizmu urasta tu do rangi czegoś tak wszechobecnego i tak obezwładniającego jak tytułowy wiatr halny – którego stereotypowe funkcjonowanie w świadomości zostało tu wykorzystane jako coś w założeniu twórczego. Do tego dodanych jest kilka chropowatych metafor jak ta o dwóch kundlach – stronach ludzkiej osobowości. Wszystko oczywiście ma być szorstkie i odpychające: od konstrukcji bezradnych wobec rzeczywistości zdań po hiobową konwencję poznawania losów bohaterów, którym nic nie pomoże, a otwarte zakończenia ich historii jedynie podkreślą, że jesteśmy w najmroczniejszym z egzystencjalnych piekieł. Takie piekła nie mają adresu. Szkoda, że nagle zostały mocno sklejone z tą nieszczęsną Nową Hutą, gdzie – serio, serio – nie widuje się wyłącznie przestępców, agresywnych kibiców czy szaleńców z maczetami.

Żeby to było jasne: nie zarzucam Igorowi Jarkowi wtórności, choć uważny czytelnik dostrzeże ją bardzo szybko na każdym poziomie odczytania tej książki. Mój zarzut dotyczy pewnego rodzaju agresywności przekazu, natrętnego dydaktyzmu i prób łączenia tego, co bezkompromisowe, z elementami fabuły sugerującymi, iż każdy twardziel ma czułe serce, a przede wszystkim rozegrania emocjonalnego szantażu na portretowaniu relacji rodzinnych – jakkolwiek toksycznych, zawsze przecież chwytających za serce, tym razem czytelnika. „Halny” to też wciąż na nowo i wciąż powtarzalnie ta sama fraza, ten sam zasób leksykalny i takie same przewidywalne konstrukcje językowe. W tytułowym opowiadaniu czytelnik znajdzie nieco więcej satysfakcji, bo kiedy się to śledzi, slapstickowa konwencja tworzy z niego chwilami czarną komedię, ale ostatecznie od pierwszych irytujących autorefleksji Sandry po ostatnie przemyślenia Pawła naprawdę nie dzieje się tu nic niezwykłego. A chyba powinno, skoro Jarek zostaje tak pięknie wyróżniony. Mam wrażenie, iż takim książkom jak ta robi się gdzieś dobry PR, a potem nie wypada zwrócić uwagi na to, że promocja hula dobrze, ale prawdziwy halny podczas lektury naprawdę miesza w głowie, kiedy po wszystkim można odnieść wrażenie, że w jakimś sensie była to przeprawa, jednak poza doświadczeniem szczególnego rodzaju smutku w nieszczególnych okolicznościach niewiele z tej książki w pamięci pozostaje.

2020-12-16

„Projekt” Anna Sudoł

 

Wydawca: Korporacja Ha!art

Data wydania: 30 listopada 2020

Liczba stron: 320

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: W trybie bezsensu

Anna Sudoł właściwie nie napisała o niczym, czego nie znamy z autopsji lub opowiadań znajomych. „Projekt” tematycznie jest tak oczywisty jak diagnoza postawiona światu przedstawionemu. A jednak jest to powieść, która przykuwa uwagę. Czytając Sudoł, przypominałem sobie wszystkie zarzuty wobec „Linii” Elise Karlsson opowiadającej o związkach życia człowieka z jego pracą. Nie było tam niczego odkrywczego – przede wszystkim z powodu struktury książki. U Anny Sudoł otrzymałem wszystko, czego mi w takiej opowieści brakowało: wyraziste postaci, zajmującą intrygę, doskonały balans między groteską a tragizmem, ale przede wszystkim wciąż akcentowany bezsens sytuacji i działań, które na tyle zdeterminowały młodych bohaterów „Projektu”, że chyba każdy z nich mógłby podpisać się pod tym, co mówi jedna z postaci: „Każdy zajmuje się sobą, a inni to dodatki”. To nie tylko dynamiczna i intrygująca opowieść o tym, jak praca zawłaszcza człowieka, stając się jego tożsamością i pielęgnując coraz bardziej niebezpieczny dla otoczenia egocentryzm. Anna Sudoł stara się przede wszystkim pokazać, jak bardzo hermetyczną przestrzeń zajmują skoncentrowani na zadaniach ludzie, dla których reszta świata nie istnieje. Dla każdego z nich sensem życia i punktem odniesienia wszelkich działań jest tytułowy projekt.

Gdyby zapytać bohaterów Sudoł, zbudowanych z krwi, kości, ambicji i determinacji, czym tak naprawdę się zajmują, dowiedzielibyśmy się tylko o tym enigmatycznym słowie z tytułu. Zadaniem każdego z nich jest realizować projekt. Rozmycie tego pojęcia podkreśla absurd, w jakim tkwią młodzi, bezkompromisowi, nastawieni na użyteczność i definiujący swoją tożsamość poprzez to, co robią dla równie tajemniczej jak projekt Instytucji. Sportretowanie irracjonalnego świata w taki sposób, aby nakreślić w nim kilka ciekawych intryg – to na pewno wyzwanie i Sudoł realizuje je naprawdę sprawnie, bo choć od początku do końca nie mamy pojęcia, czym jest praca dla bohaterów tej książki, wiemy jednocześnie, że w sposób wyjątkowo agresywny przejęła sens ich egzystencji. Praca jest kierunkiem, celem, źródłem satysfakcji, ale także czymś, co stanowi o życiowym statusie. Uwikłani w sieć intryg mających na celu podkopanie pozycji rzekomego kolegi z pracy bohaterowie „Projektu” stają się przerażający, ale również przerażająco smutni. Wzajemnie się wyniszczają, koncentrując na zadaniowości – muszą wykonać swoją pracę, ale również na tyle pogrążyć konkurencję, by nie stanowiła punktu odniesienia. Relacje międzyludzkie stają się zatem w tej powieści jedynie zależnościami. Niektóre są ironicznie zabawne, niektóre w każdym wymiarze tragiczne. Dlatego „Projekt” świetnie opowiada o ludzkim wyrachowaniu, ale także bezradności. O tym, że w bardzo prosty sposób możemy stać się dla siebie przedmiotowi. I o tym, że w tym wszystkim nie ma miejsca na jakąkolwiek szczerość. A wszystko podlega absurdalnym priorytetom, które porządkują nie tylko to, co się je, gdzie się mieszka i co się ma na ścianie, ale przede wszystkim to, jak traci się zdolność w widzeniu człowieka w drugiej osobie, z którą relacja jest rywalizacją.

Trudno zdecydować, która z postaci prezentuje się w powieści Sudoł najciekawiej, bo autorka zadbała o każdy detal i choć wszyscy w swoich działaniach oraz sposobie myślenia są jak chomiki biegające w swoich kołowrotkach, pisarka zindywidualizowała nawet najbardziej ponure i jednowymiarowe typy. Najciekawszy jest chyba wizerunek antagonistów, którzy podejmą się wspólnego działania, a ono z kolei zamiesza w hermetycznym światku ludzi z tak zwanej branży. Dwudziestopięcioletni Ludwik wydaje się kimś spoza toksycznej sieci zależności towarzyskich, bo pracujący razem tworzą relacje, ale głównie w mediach społecznościowych, od których Ludwik stroni. To postać, wokół której skoncentrują się prawie wszystkie intrygi „Projektu”. Sensem życia Ludwika jest oczywiście praca, ale to, co go wyróżnia spośród zdegenerowanych ludzi wokół, to dość wyraźnie nakreślony azymut moralny. I ambicja, za którą nie stoi chęć zniszczenia innych. Wpatrzony w Ludwika jest jego trzydziestoośmioletni kolega Kostek. Dużo ciekawszy jako kontrapunkt w tej specyficznej relacji, bo będący cieniem charyzmatycznego młodzieńca, o którym wszyscy mówią, ale nikt tak naprawdę nie ma dostępu do jego wnętrza. Kostek chciałby być jak Ludwik. Chciałby mieć przed sobą życie, w którym zrealizuje swoje marzenia zawodowe, a przede wszystkim zacznie coś znaczyć w branży. Tymczasem może liczyć jedynie na zainteresowanie nielubianej krytyczki branżowej i łaskę właścicielki kamienicy, w której wynajmuje wątpliwej urody poddasze.

To Kostek jako loser i pozornie postać bez właściwości, człowiek, któremu brak choć odrobiny asertywności i właściwie każdy może go ograć, stanie się spiritus movens tej powieści. To jedna z kilku inteligentnych gier autorskich, które Anna Sudoł zaproponuje swoim czytelnikom. Jeśli damy się uwieść oczywistości w wizerunku postaci lub zdarzeń, będzie nam grozić ryzyko pobieżnego odczytania tej książki. „Projekt” nie jest tylko czytelną w swej wymowie krytyką pracoholizmu. Ta ambitna powieść społeczna pokazuje dwa pokolenia ludzi, którzy zdecydowali się utożsamić ze wspomnianą już Instytucją. Ich sposób życia podporządkowany jest odgórnym zarządzeniom. Postępują tak, jak się od nich oczekuje. Zwalczają się w swoich wielkich i małych bitwach zawodowych, ale są przede wszystkim niewolnikami narzuconych wzorców, sposobów myślenia. Dwa pokolenia inaczej odbierają naciski Instytucji, inaczej też się z nią identyfikują. Szef jest Instytucją, pracownicy bez szans na ambitne projekty krążą wokół jej idei trochę jak ćmy barowe. Nie współczuje się bohaterom Sudoł, ale widzi się głęboki tragizm istnienia podporządkowanego idei. Zwodniczej i niebezpiecznej. Wystarczy odpowiednia struktura nakazów, by ludzkość zamieniła się w pozbawioną skrupułów zbiorowość, dla której empatia to abstrakcja, a rywalizacja wdziera się również do snów. Rujnując szanse na tak zwane normalne życie.

Anna Sudoł naprawdę ciekawie wprowadzi nas w hermetyczny świat, w którym bardzo trudno złapać oddech. „Inni to przepaść” – zdaje się parafrazować Sartre’a jedna z postaci, pokazując jednocześnie, w jak nieskomplikowany sposób przestajemy widzieć złożoną strukturę świata. Po to, by zamknąć się w sferze rojeń o wielkości tak zwanej własnej branży. Naprawdę z wielką przyjemnością opuszcza się świat przedstawiony „Projektu”. Ale i ze świadomością tego, w jak groteskowy sposób Sudoł obrazuje problem oraz kondycję egzystencjalną człowieka, nie odwołując się do łatwych uproszczeń i rozsadzając wciąż na nowo stereotypy – aż do najciekawszego w tym wszystkim zakończenia. Nieoczywista i niepokojąca powieść o problemach, które wydają się tylko oczywiste, kiedy użyje się przejaskrawienia. Warto poszukać w „Projekcie” czegoś więcej niż opowieści o zwodniczym uroku pracoholizmu.

2020-12-14

„Świetlista republika” Andrés Barba

 

Wydawca: Wydawnictwo Filtry

Data wydania: 28 października 2020

Liczba stron: 224

Przekład: Katarzyna Okrasko

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Straceni

Jak na powieść, w której zasadniczym motywem jest tajemnica, trochę za mało tej tajemniczości. Jednym z powodów jest strukturalna ekspozycja tej książki polegająca na tym, że narrator za dużo wyjaśnia i zdecydowanie za wiele tłumaczy. Drugim – posłowie Piotra Pazińskiego, jakkolwiek trafne i interesujące, ale wskazujące pewne tropy wprost. Pomijając tę jedyną wadę „Świetlistej republiki” w takim kształcie, w jakim proponuje ją polskiemu czytelnikowi nowe i intrygujące wydawnictwo, powieść Barby jest jedną z najciekawszych, jakie przeczytałem w tym roku. Faktycznie enigmatyczność staje się tu najważniejsza. Jesteśmy w centrum wydarzeń wydobywających się ze wspomnień, ale w gruncie rzeczy nie jest nam dane nic, co byłoby satysfakcjonujące. I na tym polega wielkość tej powieści – na kilku poziomach interpretacyjnych oferuje nam nieoczywistą historię, pełną mroku i fatalizmu wykładnię nieprzystawalności dwóch oblicz ludzkości. Ale myślę, że hiszpański pisarz rozprawia się tutaj też z postkolonialną przeszłością swojej ojczyzny, bo proponuje obraz bolesnej ingerencji w pewien ład stworzony poza narzuconą kulturą. Dekoracje eksplodującej barwami dżungli są dość oczywiste do odczytania. Fakt, że prowincjonalnym zostaje nazwane dwustutysięczne miasto, oraz informacja, że aby do niego przybyć, narrator pokonuje tysiąc kilometrów, również sugerują kilka konkretnych adresów geograficznych.

Najbardziej podoba mi się jednak to, w jaki sposób Barba kwestionuje najbardziej oczywiste modele myślowe ukształtowane podobnie bez względu na kulturę i geografię. Bo „Świetlista republika” najpełniej i najciekawiej brzmi w zdaniu: „Dzieciństwo jest potężniejsze niż fikcja”. Tu ujrzymy je w niecodziennym świetle. Uwierającym. Nieczytelnym do pojęcia. Niezrozumiałym. A może właśnie pokazanym w ten sposób przede wszystkim po to, by potwierdzić tezę ukrytą w kolejnej ważnej frazie: „Fascynuje nas to, z czego jesteśmy wykluczeni”. I to wykluczenie Andrés Barba zaakceptuje wielokrotnie i za każdym razem inaczej. Dlatego to mocna rzecz, przejmująca, pozostawiająca w przerażającej niepewności, a jednocześnie opowiadająca historię tego, jak kończy się ustanawiany porządek niezgodny z porządkiem narzuconym przez otaczający świat.

Przejmująca antycypacja otwiera tę książkę, będąc jej najmocniejszym ogniwem, bo to ona przykuwa uwagę i decyduje o tym, że „Świetlistą republikę” – powieść trudną do uniesienia – czyta się w zasadzie jednym tchem. Narrator wspomina zdarzenia sprzed dwóch dekad. Ale przede wszystkim widzimy jeden obraz. Ciała trzydziestki dwójki dzieci, które przypominają, że w San Cristóbal, pośród dżungli i przy monotonnym wtórze sennej rzeki, wydarzyła się niewyobrażalna tragedia. Autor bazuje na stereotypie, by potem rozsadzać go, czynić naszą wyobraźnię bezbronną, kwestionować wszystko, czemu wierzyliśmy i z czego wyciągaliśmy wnioski. Bo przecież obraz tylu dziecięcych ciał musi wstrząsnąć i wywołać absolutne oburzenie oraz współczucie. Jak to? Co takiego się wydarzyło, że życie traci tyle niewinnych istot? Dziecko symbolizuje przecież to, co czyste, doskonałe. Kiedy dowiadujemy się o jakiejś katastrofie, najbardziej porusza nas liczba dziecięcych ofiar, jakby pozostałym zgonom odbierano godność i dramatyzm tylko dlatego, że są zgonami ludzi dorosłych. I tu już na wstępie otwiera się przestrzeń do prowokacyjnego i inteligentnego sposobu prowadzenia narracji, bo San Cristóbal staje się miejscem jednak nieoczywistej tragedii, a Andrés Barba opowie o dzieciństwie w zaskakujący sposób, kwestionując nawet utrwalony przez Saint-Exupéry’ego przekaz o dzieciństwie i dla dzieci. Czym będzie ta powieść? Intrygującą mistyfikacją czy świadomie zrealizowanym narracyjnym projektem opowiadającym o tym, jak daleko w swojej najgłębszej empatii możemy być od tego, co nie jest nami samymi, naszą świadomością i naszym systemem wartości?

Dzieci w powieści Barby nie są ani niewinne, ani bezbronne. Nikt nie rozumie, dlaczego pewnego dnia pojawiają się na ulicach miasta i usiłują stworzyć jakąś nową, własną strukturę. Minispołeczeństwo odrzuconych. Coś, co nie jest w stanie wykształcić charyzmatycznego lidera. Społeczność, w której każdy tak samo jest stygmatyzowany, ale również każdy jest swoistą zagadką. Dzieci ingerują w ustanowiony porządek miasta. Są zaborcze. Agresywne. Ich agresja natychmiast wywołuje odpowiedź mieszkańców. Wszystko zmierza do ukazanego we wstępie dramatycznego finału, ale do końca nie możemy się zorientować, dlaczego dzieci już nie żyją.

Dla mnie najciekawsza jest jednak enigmatycznie nakreślona postać ocalonego. Narrator powieści ocala, lecz jednocześnie wydaje wyrok na ocalonego. Jedno z dzieci, chłopiec stający się potem w więziennych warunkach mężczyzną, mogłoby być świadectwem unicestwionej minikultury. Tak, grupa dzieci tak silnie ingerująca w małomiasteczkowy ład stwarza dla siebie swoją własną strukturę społeczną. Ona staje się dla jednych niebezpieczna, dla innych kusząca. Ten, który jej ulega, staje się jednak dramatycznie samotnym bytem znajdującym się poza dwiema przestrzeniami, w jakich funkcjonują ludzie. Oderwany i wyrwany z tytułowej dziecięcej republiki staje się na powrót uczestnikiem kultury i formacji społecznej, z której chciał uciec. Wieloznaczność tej postaci jest niesamowita – aż dziw, że dotychczasowe omówienia „Świetlistej republiki” pomijają chłopca, któremu dane było iluzoryczne wyzwolenie. Z jego aktem bezpośrednio związany jest narrator – równie fascynująca i prawie tak samo zagadkowa postać. Sam ma bardzo ambiwalentny stosunek do ingerencji tak zwanych dzikich dzieci w ustanowiony ład społeczny. Retrospekcje pozwalają mu na to, by odtwarzając zdarzenia, odpowiednio je interpretować. Śmierć dzieci, o których wspomina, łączy się tu też z jego osobistym doświadczeniem odejścia kogoś bliskiego. Ale upływ czasu nie daje nam też dostatecznego wglądu w świadomość człowieka, który poddany został pewnej próbie. Jego działania nie będą jednoznaczne moralnie, choć w niektórych fragmentach opowiadacz chciałby być moralistą. Barba jest nieoczywisty w detalach. Ogólny wydźwięk i czytelna symbolika przekazu całości tej narracji narzucają się dość mocno i chwilami stają dydaktyczne. „Świetlista republika” jak kolorowymi szkiełkami kusi tym, co pozornie marginalne. Dlatego fascynujące jest przyglądanie się temu mrocznemu światu przedstawionemu z perspektywy innej niż jest może narzucana.

Powieść Andrésa Barby jest frapującym studium antropologicznym i socjologicznym, ale największym atutem tej książki jest wysoce niejednoznaczny przekaz. To historia o tym, jak kompulsywnie staramy się odnaleźć swoją przestrzeń wolności. O konsekwencjach spotkania, gdy indywidualna wolność zderza się ze zwartą i wskazującą interpretacje strukturą społeczną. Barba pozostawia czytelnika w dużym dyskomforcie, ale jest też pisarzem umiejącym opowiedzieć o takim doświadczeniu egzystencjalnym, które zmienia patrzenie na świat w sposób trwały i niepokojący. „Świetlista republika” to iskrząca przejmującymi symbolami krytyka globalizacji i uniformizacji społecznej. Ale także tego, jak łatwo wydajemy opinie, kierując się narzuconym sposobem odczytywania świata. I emocji towarzyszących tej błędnej interpretacji.

2020-12-10

„Iskra i kamień” Paweł Hohmann

 

Wydawca: Instytut Literatury

Data wydania: 22 października 2020

Liczba stron: 272

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Sztuka i podły wiek

Myślę, że powieść Pawła Hohmanna warto, a nawet należy czytać równolegle z „Cudzymi słowami” Wita Szostaka. To również będzie narracja o tym, jak subiektywnie i szalenie ciekawie widzą nas inni ludzie. Szostak kreuje postać Benedykta w taki sposób, że odsłaniane są fragmenty jego biografii i przeżyć w różnorodnych historiach symbolizujących złożoność świata, w jakim żyjemy, oraz ludzi, którzy oceniają nasze postępowanie. Polifoniczność Hohmanna jest nieco inna. Z jednej strony tworzy zakres fantazji zawężony w porównaniu do książki Wita Szostaka, z drugiej jednak – jest czymś szerszym, humanistyczną perspektywą patrzenia na związek człowieka ze sztuką. Hohmann zdaje się dosadniej nazywać i punktować to, co pojawiało się jedynie jako tło w opowieściach z „Cudzych słów”. Ale obie te książki bardzo dobrze oddają nerwowy rytm świata, w którym danego człowieka zawsze widzi się poprzez kontekst i osobistą wrażliwość. O ile Szostak proponuje fantazję przede wszystkim o tym, kim stajemy się w relacjach, o tyle Paweł Hohmann, zwracając uwagę na spojrzenia świata, bardziej koncentruje się na wizerunku charyzmatycznego i ekscentrycznego reżysera. Demiurga sztuki, który jednocześnie tę sztukę kontestuje.

Znakomicie jest poprowadzona opowieść o fikcyjnym reżyserze Piotrze Kłosowskim. Tak dobrze, że momentami ciekawsza jest postać narratora, który decyduje o tym, że jako pierwszy opowie życie Kłosowskiego w taki sposób, aby oddać złożoność jego drogi twórczej. Kim był? „Autorem pięciu niezrozumiałych filmów”? Świadomym różnych form mistyfikacji twórczej kuglarzem, który swoją biografią i twórczością opowiedział zagadki i niebezpieczeństwa współczesnego świata? Lata życia reżysera, czyli 1929-2003, będą już wyraźną wskazówką, czemu tak naprawdę chce się przyjrzeć Paweł Hohmann. W biografii polskiego artysty wyrosłego z buntu wobec estetyki socrealistycznej i wędrującego po świecie w poszukiwaniu nowych inspiracji, wciąż z licznymi i uszczypliwymi komentarzami za plecami, ujrzymy wizerunek – jak wspomina autor – „banalnie despotycznego XX wieku”. Ale także świat ogromnych przewartościowań, którego zmieniający się kształt będą starały się oddać odmienne w stylistyce i przesłaniu filmy Kłosowskiego.

Wspomniałem o opowiadaczu jego historii, bo mam wrażenie, że Paweł Hohmann najwięcej egzystencjalnych zagadek skrył właśnie w enigmatycznej biografii tego, który chce opowiedzieć inną, ważniejszą dla niego, być może w ogóle najważniejszą biografię. Narrator nie ogranicza się do relacji z życia Kłosowskiego. Zamieszcza recenzje jego filmów, z mojego punktu widzenia najciekawszą część tej opowieści. Przywołuje postacie, z którymi Kłosowski był blisko albo się intensywnie ścierał. Portretuje swoją postać, wydobywając ją z różnych niejednoznacznych mgieł. Ale sam jest w dużej mierze atrakcyjny dzięki temu, kim się staje w tej historii. Erudyta i esteta stale komentuje to, co przytacza. Odnieść można wrażenie, że opowiada o podwójnym wyobcowaniu – samotności Kłosowskiego jako artysty i swoim oddaleniu od wszystkiego, co tworzy tak zwany główny nurt życia. Ostatecznie dzięki temu „Iskra i kamień” to książka tworząca nieoczywisty wizerunek twórcy w równie nieoczywisty sposób, kiedy kreowana biografia staje się w pewien sposób biografią podwójną. Hohmann być może pyta o to, czy relacjonowanie i interpretowanie muszą iść w parze, aby zasadnie oddać kształt życia i poglądów danego człowieka. Czymkolwiek w zamierzeniu autorskim jest ta specyficzna biografia, z pewnością stawia wiele pytań o to, jaka jest rola artysty we współczesnym świecie. Ale także o to, w jaki sposób XX wiek doprowadza do degrengolady, staje się niebezpieczny, potrafi przewartościować bardzo wiele i w miejsce tego, co pewne i społeczne ustalone, proponować coraz bardziej przerażający chaos wartości i idei.

Stosunek Kłosowskiego do świata, który próbuje zobrazować w swoich filmach, mógłby mieć wiele definicji. Dostrzegamy, jak świadomy swojej wartości emigrant staje się emigrantem wewnętrznym. Ironiczny, złośliwy i lubiący wszelkiego rodzaju hiperbole, coraz mocniej zamyka się w świecie własnych przeżyć, do którego nikt nie ma dostępu. Pozostają filmy, wypowiedzi, działania bohatera. Interesująco opisane miejsca oraz ludzie, którzy stanęli na jego drodze (zwłaszcza portret przybranej matki). I oczywiście przemieszczanie się. Kształt dwudziestowiecznego świata, który już dawno powinien okrzepnąć, a wciąż na nowo, niczym wrząca lawa, zmienia swoją strukturę. Wprowadzając ludzi w mało komfortowe poczucie tkwienia w czasie, który zapowiada coś nowego, ale to nowe niepokoi, staje się coraz bardziej tajemnicze i groźne. Takie też są filmy Kłosowskiego wzbudzające na całym świecie skrajne reakcje. Tytuł powieści jest tytułem jednego z nich. Z jakiegoś powodu najważniejszego. To nakręcona w Australii opowieść z czasów, kiedy człowiek kierował się pierwotnymi instynktami. Czy dzisiaj nie jesteśmy wciąż tylko własnymi atawizmami, ubranymi dość fasadowo w coś, co nazywa się sztuką i kulturą?

Jak wspomniałem, najbardziej zafrapowała mnie jako recenzenta część, w której nasz enigmatyczny narrator przytacza omówienia filmów Kłosowskiego. To nie tylko część chyba najbardziej czytelnie portretująca reżysera. To również rozpisana na wiele głosów polifoniczna opowieść o tym, jak nieznośni dla niektórych możemy być w swoich działań twórczych i jak szybko gniew, rozczarowanie czy szok mogą przeminąć, a dany obraz filmowy – odejść w niebyt. To bardzo ciekawe, że pisarz potrafi tak intrygująco przyjąć perspektywę kogoś z założenia grającego do zupełnie innej bramki i opowiedzieć nam o tym, co to znaczy recenzować niejednoznaczne dzieło sztuki. Przytaczane głosy są banalnymi streszczeniami, impulsywnymi rozprawami z tym, czego nie akceptuje system wartości recenzenta, ale również opowieściami o tym – i to bawi najbardziej – czym wedle interpretującego powinno być dzieło sztuki, do którego się odnosi.

Ale całość „Iskry i kamienia” wybrzmiewa dość jednoznacznie. Wiek, który pożegnaliśmy, był czasem rewolucyjnych zmian. Artyści przyjęli wobec nich rozmaite postawy. Hohmann wskazuje cechy charakterystyczne kilku takich postaw. Zadaje pytanie o to, jak ustosunkować się do tego, co nas zdefiniowało i zniszczyło w ciągu jednego wieku. Artysta ma wyolbrzymiać wizerunek tego skomplikowanego świata? Wykoślawiać? Ośmieszać poprzez ironię i sarkazm? A może zdystansować się poprzez bezpieczny cynizm i pozostać kimś, kogo uzna się za prowokacyjnego egocentryka? Powieść Pawła Hohmanna to nie tylko frapujący i inteligentny komentarz do relacji między tym, czym jest życie, a tym, jak interpretuje je sztuka. To przede wszystkim pełna empatii opowieść o poszukiwaniu artystycznej wolności. O pokłosiu tego, co za nią stoi. I o tym, jak bardzo intencjonalnie odbieramy każde dzieło sztuki. Zwłaszcza gdy kwestionujemy jego znaczenie. Myślę, że autor pyta o jeszcze jedną istotną kwestię: dlaczego tak często potrzebujemy konfabulacji, by żyć intensywniej? Kto w tej intensywności najbardziej traci? Powieść o człowieku, przemianie, agresji świata i jego chaosie. Zajmuje uwagę na dużo dłużej niż tylko czas czytania.

2020-12-08

„Zmierzch demokracji. Zwodniczy powab autorytaryzmu” Anne Applebaum

 

Wydawca: Agora

Data wydania: 10 grudnia 2020

Liczba stron: 280

Przekład: Piotr Tarczyński

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: Niebezpieczne ucieczki

Kryzys demokracji może pojawić się zawsze i wszędzie. Ta teza jest podkreślana w nowej książce Anne Applebaum z całą stanowczością, albowiem nie jest to analiza jakiejś aberracji politycznej czy społecznej, nie jest to też książka o dziwnych zbiegach okoliczności i przypadkowych mechanizmach gruntujących w różnych miejscach na świecie ustroje autorytarne funkcjonujące z różną mocą autorytaryzmu. Autorka nie sugeruje, że przejmujące ją zwroty w politykach państw czy utrwalające się z roku na rok agresywne i ksenofobiczne tendencje narodowe to rzecz, która wzięła się konkretnie z kilku uwarunkowań początku XXI wieku. „Zmierzch demokracji” to sięgająca daleko do czasów starożytnych analiza tego, w jaki sposób odejście od liberalnych postaw na rzecz autorytarnego zacietrzewienia dokonywało się i dokonuje, a zapewne również w przyszłości niejednokrotnie będzie mieć miejsce. O ile pewne mechanizmy tak błyskotliwa postać jak Applebaum potrafi z całą sumiennością i naukowo-socjologiczną wnikliwością wyjaśnić, o tyle nie jest w stanie zrozumieć i przeanalizować postaw ludzi, którzy tak chętnie i tak zaskakująco szybko przejmują oraz gruntują w sobie niebezpieczne przekonania. Określenie ich mianem demokratycznych byłoby eufemizmem. A „Zmierzch demokracji” chce większość opisywanych zjawisk i procesów nazywać wprost. Tymczasem jest to jednak książka o zdziwieniu, niepewności i pozostawaniu w stanie trudnego do opisania niepokoju. Anne Applebaum nie ma narzędzi, by przeanalizować dogłębnie jednostkowe ludzkie postawy. A to książka przede wszystkim o ludziach, w mniejszym stopniu o mechanizmach i ustrojach. Dlatego jest tak bardzo frapująca.

Klamrowa kompozycja tego eseju koncentruje się na dwóch przyjęciach, czyli dwóch sytuacjach, w których dochodzi do interakcji społecznych, a relacje komunikujących się ze sobą ludzi są konkretnie uwarunkowane. Na prywatne przyjęcia nie zaprasza się przecież losowo wybranych ludzi. Applebaum wychodzi od sylwestrowej zabawy w 1999 roku, a pod koniec swojej narracji wspomina letnie przyjęcie zorganizowane dwie dekady później. Na tym pierwszym zebrali się ludzie, którzy zgodnie widzieli przyszłość Polski w zjednoczonej Europie i nie byli spolaryzowani, choć podziały i różnice światopoglądowe były w nich, tworząc wtedy dodatkowe, ciekawe tło interesujących rozmów. Jak wygląda przyjęcie w 2019 roku? Tego już nie zdradzę, bo jego obraz jest w dużej mierze komentarzem do mrocznych, ale i uważnych analiz autorki, która zabiera nas od Grecji przez Hiszpanię po Stany Zjednoczone, a potem wraca do Wielkiej Brytanii, choć tak naprawdę zawsze i ostatecznie do Polski. Istotne jest to, że „Zmierzch demokracji” skupia się na indywidualnych losach ludzi, którzy w różnym stopniu zostali zauroczeni albo zawłaszczeni przez nową ideologię, nowy punkt widzenia, nowy sposób tłumaczenia świata… albo stary jak świat mechanizm manipulujący, który działa doskonale przede wszystkim wtedy, kiedy umysł i emocje z trudem unoszą różnorodność otaczającego świata.

Anne Applebaum opowiada zatem o ustrojach społecznych, warunkach funkcjonowania kilku państw w XXI wieku, mechanizmach wypierających z nich demokratyczne struktury, ale przede wszystkim o ludziach, którzy znaleźli się w pułapce. Albo w niezrozumiały dla autorki sposób wytłumaczyli sobie świat. Zdecydowali, że odwrócą się od demokracji, a nawet znaleźli wiele argumentów na to, iż tak trzeba zrobić. Jednak „Zmierzch demokracji” obrazuje przede wszystkim te relacje, w jakich wnikliwy umysł analityczny dziennikarki i historyczki znającej doskonale przebieg rozpadu struktur politycznych oraz społecznych, które wydawały się bezpieczne i trwałe, nie jest w stanie przeniknąć indywidualnych motywacji do tego, aby zakwestionować praworządność, solidarność społeczną, pluralizm poglądów, liberalne spojrzenie na codzienne życie i kształt świata. Opisywani są ludzie, którzy stali się mrocznymi zagadkami. Dawni bliscy znajomi, którzy urywają kontakt. Ludzie będący wyrazicielami idei, jakie uznaliby pewnie wcześniej za niebezpieczne i szkodliwe. Co uwiodło ludzi z otoczenia Anne Applebaum i co ich od niej oddaliło? Ta książka nie będzie tylko rzeczową analizą. To narracja dużego niepokoju i niepewności. Tym razem Applebaum nie pisze o historii przez wielkie H. Tym razem sama jest częścią tego wszystkiego, co usiłuje nazwać, określić, a na temat tego, co niemożliwe do zdefiniowania, zadać odpowiednio brzmiące pytania. Bynajmniej nie retoryczne.

„Zmierzch demokracji” stara się autorytaryzm nazwać i określić – od szczegółu do ogółu. Kiedy w nawiązaniu do Arendt czy Adorno autorka rozważa, kto może mieć predyspozycje, by stać się osobowością autorytarną albo poddańczo się do niej zbliżyć i z nią identyfikować, nie spodziewamy się aż tak różnorodnego i frapującego spektrum rozważań o tym, co dzieje się z uporządkowanym, inteligentnym i liberalnym światem, kiedy z groźnej szczeliny rzeczywistości zaczyna wyzierać antydemokratyczny i charyzmatyczny pogląd. Za którym szybko stanie cała filozofia. A za nią sztab ludzi gotowych zaryzykować wszystko, łącznie z własną przyzwoitością, by znaleźć dla siebie lepsze miejsce. Zbudować równoległą rzeczywistość, w której zostaną zauważeni i docenieni. W całym eseju zasadniczą rolę odgrywa nawiązywanie do „Zdrady klerków” Juliena Bendy, kiedy Applebaum ukazuje, w jaki sposób inteligencja zwraca się przeciw temu, z czego wyrosła. Antydemokratyczna wizja świata to nie jest jakaś szalona filozofia destrukcji. Intelektualiści są w stanie osadzić się bardzo głęboko w nacjonalizmie czy ksenofobii, uwierzyć w wartość tworzących się wtedy uproszczeń. I stają się dużo bardziej niebezpieczni niż systemy, w jakich zaczynają na nowo funkcjonować.

„Zmierzch demokracji” przyjrzy się temu, jak Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Polska, ale również uważnie tutaj analizowane Węgry, zaskakująco szybko i zaskakująco trwale przyjęły nowe modele funkcjonowania państw, które wpływają nie tylko na zmiany wewnątrzpaństwowe, lecz i na politykę zagraniczną. Przestają być pojedynczymi groźnymi pomrukami. W tym wszystkim oczywiście najważniejsi są ludzie. Aby ugruntować antydemokratyczny ustrój, w którym zasadniczą rolę odgrywa lojalność rodem z bolszewizmu, potrzebny jest wspomniany już sztab zaangażowanych w to ludzi, bo dopiero wówczas niepokojąca czy mroczna idea staje się modelem odpowiadającym konformistycznym potrzebom. Kiedy Applebaum śledzi i próbuje analizować psychologiczne transformacje swoich znajomych, nie ocenia ich. Jest jednak stanowcza i bezlitosna, kiedy podsumowuje państwa. Punktuje to, w jaki sposób niebezpieczne oddalenie od demokracji staje się sankcjonowanym ładem, w który można uwierzyć. Jednak ta wiara musi być stale i regularnie czymś podsycana.

Brexit, rządy Donalda Trumpa, przemiany społeczne w Polsce czy bezduszny węgierski konserwatyzm nie wzięły się znikąd. Rozważania Applebaum o Stanach Zjednoczonych są tu świetnym uzupełnieniem znakomitej książki „My, naród” Jill Lepore. Kiedy autorka analizuje rolę kłamstw oraz teorii spiskowych w kształtowaniu antydemokratycznej mentalności, przychodzi na myśl stworzona przez kolumbijskiego pisarza Juana Gabriela Vásqueza – który z pewnością mógłby uzupełnić fantazjami ze swojego „Kształtu ruin” tezy i wątpliwości Anne Applebaum – monumentalna paradokumentalna rozprawa o tym, czym jest dla człowieka teoria spisku. Najgorsze jest jednak portretowane ryzyko narastającej polaryzacji społecznej, w której rodzą się gniew i kategoria wroga mająca się doskonale w autorytaryzmie. Ale punktując i analizując zjawiska, które z pewnością nie są tak czytelne, jak nam się wydaje, autorka nie zezwala sobie na fatalizm. „Zmierzch demokracji” wbrew mocnemu tytułowi nie będzie pełną goryczy i bezradności rozprawą. Dużą wartość ma nie tylko erudycja Applebaum, istotnym walorem eseju są też jej przeczucia. To zatem narracja, w której zderzą się merytoryczne analizy z zaskakująco trafnymi wnioskami, jakie podsuwa intuicja.  

2020-12-04

„Nieludzko piękna jesień” Jacek Melchior

 

Wydawca: Seqoja

Data wydania: 30 listopada 2020

Liczba stron: 284

Oprawa: miękka

Cena det.: 42 zł

Tytuł recenzji:  Życie, tatuaże i wtórność

Trudno uznać, że piąta książka Jacka Melchiora jest powieścią, podobnie jak trudno określić jej lekturę mianem satysfakcjonującej. Jakkolwiek wiele sympatii i szacunku mam dla autora, który potrafi czytać i oglądać – książki, filmy i ludzi – wyjątkowo uważnie i z wielkim wyczuciem niuansów, nie jestem w stanie pochwalić „Nieludzko pięknej jesieni”. To złożona z sześciu opowiadań, które śmiało mogłyby funkcjonować jako osobne teksty, opowieść o tym, jak – parafrazując tytuł i cytując jednego z bohaterów – „nieludzko niepojęci” są ludzie. Rzecz pokazująca ich życiowe rozterki, smutki i szczęścia przez pryzmat seksualności połączonej z tym, że urodzili się w danym czasie i w danych okolicznościach. Jesień rozumiana symbolicznie to także czas ich życia – wszyscy stoją w takim miejscu, że na wiele spraw i działań są już za starzy, a wiele innych nie może im się przydarzyć bez względu na metrykę, bo uwarunkowały ich takie, a nie inne zbiegi okoliczności. Największym problemem tej książki jest to, że nie ma w niej czegoś, co stanowiło zawsze cechę dystynktywną twórczości Melchiora. Nie ma tu po prostu soczystej i pasjonującej opowieści. Są biograficzne strzępy, a bohaterowie prezentowani punktowo – albo nieznośnie intymnie obnażani, albo prezentowani w działaniach, których motywów się nie rozumie, bo Jacek Melchior chciał nam opowiedzieć o ludziach dużo, lecz zrobił to nieumiejętnie. Półżycia, które wiodą bohaterowie, domagałyby się bardziej wyraźnej kreski. Empatii i czułości, jakich do postaci ze swoich poprzednich książek autor miał bardzo dużo. „Nieludzko piękna jesień” chce być książką panoramiczną, ale staje się miejscami trudną do zniesienia autoironiczną grą z samym pisaniem. I bardzo uwiera, niestety.

Bo właśnie sposób, w jaki Melchior opowiada swoje historie, to kolejna wada tej narracji. Autor umie dbać o to, by zdania drżały, bodły czytelnika, frapowały go i zwodziły na manowce, ale ten sposób opowiadania stał się już bardzo popularny i czułem się nieco podobnie, jakbym czytał Zośkę Papużankę albo inne pisarki, które piszą asocjacjami. Strumienie świadomości tego typu chyba nie robią już na mnie wrażenia, choć może to tylko przesyt. Jakkolwiek na to patrzeć, w poprzednich powieściach Jacka Melchiora jego charakterystyczna fraza uwodziła. Język podporządkowywał się opowiadanej historii, a nie sam w sobie ją imitował. Tutaj jest trochę tak, jak słyszy to bohater pierwszego tekstu – „wszystko łączy się ze wszystkim”. I robi się niebezpieczna kakofonia, w której można się zagubić, ale która przede wszystkim nieco zmęczy. Nie pomagają też inne formalne dodatki. To nic, że spotkają się tu także Camus, Żulczyk czy Hopper. Ich obecność zdaje się wymuszona, a Jacek Melchior naprawdę nie musi udowadniać swojej erudycji i tego, jak nonszalancko potrafi się do niej odnieść. Cytaty inkrustujące teksty są tu włożone trochę na siłę, podobnie jak motyw tatuowania, który w ostatnim – moim zdaniem najważniejszym dla autora tekście – staje się zupełnie marginalny, jakby Melchior przypomniał sobie, że trzeba tam wcisnąć ten tatuaż w każdą opowieść, tak samo jak tytułowe słowa.

Wspominam historię pisarza, która zamyka książkę, nieprzypadkowo. To przede wszystkim najbardziej obszerny tekst, po którym widać, że z jakichś powodów miał tu być najważniejszy. I jest. Melchior, który wydał każdą powieść w innej oficynie wydawniczej, niby nie opowiada tu o sobie, ale jednak to robi. Trochę kokieteryjnie wychodzi ta opowieść, ale jest niewątpliwie najciekawsza w książce. Melchior portretuje ludzkie dysonanse poznawcze, kreśląc historię pisarza, który z jednej strony chce uwolnić się od swoich narracji, z drugiej jednak – wciąż jest z nimi w gorzkiej symbiozie. Ta ambiwalencja ujawnia się też wtedy, kiedy Melchior wchodzi w rejon groteski, by opisać dzisiejsze relacje między twórcą, jego wydawcą a masowym odbiorcą. Samo pisanie jest tu potraktowane w kategorii życiowego wyzwania. Bo „Nieludzko piękna jesień” stara się na kilka sposobów opowiedzieć właśnie o życiu jako formie wyzwania.

„Wszystko, co dotyczy życia, zawsze jest ryzykiem”. To słowa z jeszcze innego tekstu, znamienne w tym znaczeniu, że bohaterowie całej książki w życiu ryzykowali wielokrotnie. Na tyle, na ile mogli, i w takim zakresie, w jakim szanse na podjęcie ryzyka dawały im pochodzenie, wykształcenie oraz skomplikowane relacje z innymi, w które weszli. Podoba mi się, jak autor „Dojrzałą poznam” portretuje swoje postacie na zasadzie kontrapunktu. Wiekowa Mimi przez dekady żyła w blasku sławy śpiewaczki, ale tak naprawdę przez całe życie skrywała prawdę o sekretnym spotkaniu erotycznym, które nigdy nie miało prawa się wydarzyć i nigdy nie mogło mieć dalszego ciągu. Życie Agi, sprzątaczki, jest seksualnie wyzwolone. Tam, gdzie Mimi odbierała dowody atencji od licznej publiki, Aga otrzymuje je w pomrukach zadowolonych z pieszczot kochanek. Tu ujawnia się sfera wolności bohaterki, ale całe jej pozostałe życie to klatka uwarunkowań i uzależnień. Aga wie, że wyrosła z tak zwanej szarej masy i zawsze będzie nikim, niezauważalna. Tego typu piękne kontrasty, choć w odniesieniu do płci męskiej, zbudowały między innymi „Kochanka” – najlepszą powieść Melchiora. Tu, w tych osobnych tekstach, są jakby szkicem czegoś ważnego, co nie powstało. Na co autor być może nie miał siły, motywacji ani fantazji. Nie chodzi mi o to, że chciałem powtórki z „Kochanka” i jej nie dostałem. Chodzi mi przede wszystkim o to, że najnowsza książka Jacka Melchiora jest świadectwem zmarnowanego potencjału. Nie obronią jej świetne fragmenty, kiedy tworzą naprawdę nużące opowieści o marynarzu wspominającym podboje seksualne czy mężczyźnie tatuującym sobie różę na łydce i także snującym opowieści o tym, z kim się przespał, przetykane apendyksami w postaci tego, kto co złapał podczas intymnych przygód.

Są więc fragmenty, i to bardzo obszerne, które niczego tu nie wnoszą i przez które przebiega się wzrokiem bez większej ekscytacji, ale przede wszystkim bez satysfakcji czytelniczej, że znowu obcuje się ze świadomym swojej wartości pisarzem. Jacek Melchior rozpłynął się tu jakoś, rozdał tym bohaterom za wiele z siebie, ale najgorsze jest to, że językowo opowiada ich w ten sam, po pewnym czasie bardzo statyczny sposób. Chciałbym uwierzyć w to, że ta książka naprawdę opowiada o ludzkiej samotności, zagubieniu, egzystencjalnym lęku przed samym sobą i o tym, że seksualność zawsze jest skorelowana z tożsamością, o czym mało kto poza Jackiem Melchiorem tak dobitnie i ambitnie opowiada. Pozostaje niedosyt i poczucie, że było się blisko czegoś ciekawego, ale tym razem po prostu nie wyszło. Chciałbym to widzieć inaczej, bo pamiętam, jak zachwycały mnie poprzednie narracje autora, i chciałbym wierzyć, że po prostu czegoś nie dostrzegłem albo zwróciłem uwagę nie na to, co najważniejsze. Tyle tylko że nie mam takiego wrażenia, a książkę uznaję za jedno ze sporych rozczarowań czytelniczych tego roku.