2018-03-29

„Następne życie” Atticus Lish


Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 14 marca 2018

Liczba stron: 510

Przekład: Szymon Żuchowski

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Miasto, miłość, bezradność

Z książek dekonstruujących mit szczęśliwej i sytej Ameryki zapadły mi w pamięć dwie publikacje. Jedna – w surrealistycznym, groteskowym duchu – to opowiadania Judy Budnitz „Ładne duże amerykańskie dziecko”. Druga narracja pochodzi z Finlandii i zaskakująco dobrze oddaje rysy i absurdy amerykańskiego życia. Mam na myśli „Nie wiedzą, co czynią” Jussiego Valtonena. Coraz więcej za oceanem odważnych książek ukazujących USA w półcieniach i z obliczem, do którego Amerykanie nie chcą się przyznawać. Dlatego Atticus Lish ze swoim imponującym debiutem wpisuje się w nurt obrazowania Stanów Zjednoczonych inaczej niż wymaga tego jakakolwiek poprawność. „Następne życie” to naprawdę bezkompromisowa książka i trzeba przyznać rację, że tym razem przymiotnik w importowanych recenzjach nie został nadużyty. To powieść o deficycie uczuć, którego nie można niczym zrekompensować. Opowieść o zbliżeniu tych, którzy nigdy nie byli blisko kogokolwiek. To też historia Ameryki, która niczego poza chaosem oraz nieuporządkowaną różnorodnością nie oferuje. Jedynie gorycz bycia na marginesie. Lish portretuje amerykański margines, ale rozpina swą historię między kontynentami. To historia lęków i idiosynkrazji, które przybyły do USA z Bliskiego i Dalekiego Wschodu. Bo ludzkie zagubienie oraz bezradność nie mają adresu, znajdziemy je wszędzie i w różnych kontekstach.

To nie jest jedna z tych wielkich amerykańskich narracji, które stawiają przede wszystkim na drobiazgowy opis wydarzeń w obrębie dłuższego okresu. Nie koncentruje się na zdarzeniach granicznych, choć wyraźnie sygnalizuje te, w których bohaterowie mogą się zmienić albo zmienić wzajemnie swoje życie. Myślę, że głównym bohaterem Lisha jest język. Nie tylko dlatego, że z jednej strony portretuje on ujgurską imigrantkę usiłującą odnaleźć się w angielszczyźnie, a z drugiej – weterana wojny irackiej, dla którego słowa i zdania utraciły swoje znaczenia. Język zagarnia i obezwładnia. Mamy do czynienia nie tylko z kilkoma rodzajami angielszczyzny obrazującymi światopogląd i sposób postrzegania trudów codzienności. Mamy również inne języki, zaskakujące frazy, odrębności lingwistyczne w wypowiedziach różnorodnych bohaterów. A także język przewodnika po Nowym Jorku i jego różnorodności. Zou Lei jest pokazywana jako ta wędrująca po mieście, które potęguje jej zagubienie. Ponura odyseja bohaterki po metropolii, gdzie paradoksalnie może czuć się bezpieczna, to jednocześnie obraz miejsc Nowego Jorku, w których zakotwiczyły się różnorodne formy deprawacji i upadku człowieka. Atticus Lish portretuje wszystkie z wyjątkową czułością i drobiazgowością. Jego Ameryka to świat niespełnionych marzeń, gorzkich porażek, braku kompromisu i doświadczeń granicznych. A także nadziei na to, że gdzieś tam może kryć się inne, lepsze, to następne życie.

Jest ich dwoje. Wspomniana już Zou Lei, która przebyła długą drogę, by uwierzyć w to, że Ameryka da jej szczęście. Póki co musi być czujna, skupiona i walczyć o specyficzną formę wolności. Oferowana jej – imigrantce – wolność to możliwość wyboru między jedną a drugą męczącą pracą i możliwość wtopienia się w wieloetniczny tłum, dzięki któremu jest niewidoczna dla policji. On przybywa do Nowego Jorku z bliżej nieokreślonych powodów. Trudno powiedzieć, jakie są motywacje działania Brada Skinnera, skoro wiemy jedynie o jego przeszłości. Bezsensie i boleści wojny, od której nie może się uwolnić, wciąż na nowo oglądając – w wyobraźni i na ekranie laptopa – sceny z Iraku, w którym codzienność działań określało przerażające: „Kogo dziś mogę zabić, sierżancie?”. Skinner zapada się w sobie. Niby na coś czeka, ale tkwi w marazmie. Postępuje w nim dezintegracja, wzmacniana wypijanym alkoholem, zażywanymi lekami. Jest też pistolet jako punkt odniesienia. Tych dwoje połączy przypadek, zamiłowanie do tężyzny fizycznej i śmieciowe jedzenie. Ale będzie też ktoś trzeci, kto wpłynie na losy tej pary. Ten ktoś również dorasta we frustracji i jak oni musi odnaleźć się w absurdach oraz trudnościach tak zwanego codziennego życia.

Lish nie oszczędza swoich bohaterów i czytelnika. Wędrujemy przez rzeczywistość, w której wszystko jest umowne – forma zatrudnienia, charakter relacji z drugim człowiekiem, poczucie bezpieczeństwa czy robienie planów na przyszłość. Błąkamy się po Nowym Jorku niedającym wytchnienia. Topograficzna dokładność opisów idzie w parze z coraz to nowym niuansowaniem smutku i zagubienia. A także obezwładniającej wręcz samotności, wobec której bohaterowie są bezradni. Nawet kochankowie Lisha mocno w siebie wtuleni mają gdzieś z tyłu głowy pewność tego, że to może być tylko na chwilę. A jednak podejmują ryzyko myślenia o tym, co mogliby zrobić wspólnie. Nie tylko zbliżyć się na siłowni czy w fast foodzie. Nie tylko razem pobiegać. Zou Lei akceptuje każdą bliznę Skinnera – tę na ciele i wszystkie niewidoczne. Nie pozwala mu na odrzucenie, choć szorstkie relacje z byłym weteranem nie są uosobieniem kobiecych marzeń o byciu z mężczyzną życia. A jednak bohaterka podejmuje trud trwania obok niego. On decyduje się na coś więcej niż codzienny powrót w rejony, z których wrócił naznaczony śmiercią, krwią i okaleczeniem. Czy autor da im jednak szansę, skoro znajdą się w świecie nieuznającym szczęścia dla tych z marginesu?

„Następne życie” to naprawdę wzruszająca historia o szorstkich ludziach, którzy nie potrafią dać sobie prawdziwej czułości. Tak bardzo zapada nam w pamięć dwójka kochanków, bo przecież nie mają niczego poza sobą i tylko to drugie buduje partnerowi jakąkolwiek spójną wizję świata, w którym utknęli. Autor ujmuje nie tylko umiejętnością oddania w języku mnogości historii – od plastycznych opowieści ze stepu matki Zou Lei po zobrazowanie pełnego napięć i trudności życia wspomnianej już trzeciej osoby dramatu. Widać od początku, że struktura powieści jest bardzo przemyślana i że możemy się jedynie łudzić, iż coś się zmieni, nie wydarzy się to, czego podświadomie oczekujemy. To także wnikliwy portret społecznych lęków i uprzedzeń po jedenastym września – nasilonych polityką George’a Busha i deprecjonowaniem pozycji imigranta. Lish stara się swoich bohaterów choć na chwilę wyzwolić, pozwolić im złapać głębszy oddech, wziąć za siebie pełną odpowiedzialność i wyrwać się z mrocznych uwarunkowań. Świetne jest portretowanie etapów, w jakich to się odbywa. I pełna empatii postawa autorska wobec tych, dla których Ameryka nie jest mitem o wolności i szczęściu. Takie powieści nie tylko pozostawiają niewygodny ślad w pamięci czytelnika. Takie powieści są potrzebne, by opowiadać o świecie oraz ludziach, którzy być może nigdy bez ambitnych pisarzy nie będą mogli zaistnieć w szerszej świadomości ze swym rozgoryczeniem, smutkiem i poczuciem zbędności.


PATRONAT MEDIALNY

2018-03-26

„Wyjście awaryjne. O zmianie wyobraźni politycznej” Rafał Matyja


Wydawca: Karakter

Data wydania: 9 marca 2018

Liczba stron: 184

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 37 zł

Tytuł recenzji: Naród polityczny?

Rzadko czytam i komentuję tego typu publikacje, ale jeśli już je wybieram, to z dużą starannością i sporym oczekiwaniem, że dowiem się czegoś nowego. Ujrzę pewne kwestie z perspektywy, do której przyjęcia nie byłem z różnych powodów zdolny. Przyznam, że Rafał Matyja nieco mnie rozczarował, ale to chyba takie rozczarowanie pacjenta gabinetu psychoterapeutycznego, który przychodzi po gotowe odpowiedzi na nurtujące go pytania, a nie jest przygotowany na to, że terapeuta ma jedynie wskazywać kierunek i stymulować zmianę dokonywaną przez przybyłego już samodzielnie. Tu trochę tak jest. Podoba mi się spójność przemyśleń Matyi i to, w jaki sposób analizuje polskie politykę, historię, strukturę państwa czy tożsamość narodową. Autor stara się wchodzić w głąb i na ogół udaje mu się unikać konkluzji szablonowych albo przewidywalnych. Z „Wyjściem awaryjnym” jest jednak trochę tak jak z publikacją Adama Leszczyńskiego „No dno po prostu jest Polska”, w której otrzymujemy najpierw bardzo szczegółowy opis tego, kim jesteśmy jako Polacy i jak wobec siebie funkcjonujemy, a potem – w ostatnim rozdziale – kilka prostych rad, co zmienić, przypominających niekoniecznie przemyślane truizmy. Matyja nie proponuje rozwiązań w finale rozważań. W odpowiednich miejscach sugeruje, co można zrobić, by wydobyć się z politycznego klinczu i zawalczyć o świadome społeczeństwo obywatelskie oraz o lepszy dialog między instytucjami a sferą polityki. Sugestia działań naprawczych znajduje się w podtytule, ale jest tego szerokie rozwinięcie. Czy są to rozwiązania nowatorskie? W ogóle możliwe? Rafał Matyja przygląda się stuporowi, w jaki zapadliśmy wiele lat temu i z którym nie chcemy się mierzyć, bo przekracza to naszą zdolność pojmowania tego, co jest naprawdę dla państwa – także tego będącego częścią nowoczesnej Europy – ważne i potrzebne mu. Ta publikacja to przejaw troski o rzeczywistość, z której bolesnych ram nie do końca zdajemy sobie sprawę.

Trudno wybrać kluczową tezę z tych rozważań, ale wydaje mi się, że najtrafniejszą jest stwierdzenie: „Nie umiemy zobaczyć, jakim jesteśmy narodem”. Matyja drobiazgowo analizuje nie tylko to, co utrudnia nam ujrzenie siebie naprawdę, ale i to, dlaczego tak łatwo ulegamy populizmowi, dla którego wodą na młyn jest odsuwanie się społeczeństwa od modelu politycznego nim zarządzania. Zwraca uwagę na priorytety oraz wartości istotne dla polskich polityków i odmiennie funkcjonujące w świadomości społeczeństwa. Rozważa, dlaczego tkwimy ciągle w przeświadczeniu, że należy kierować się pogardą oraz zemstą, nie tylko rozliczając minione dokonania polityczne, ale także polaryzując się w uznawaniu tego, co dzieje się dzisiaj, za słuszne lub niewłaściwe. Matyja nie bilansuje dokonań współczesnego rządu, gdy opowiada o relacjach między państwem a społeczeństwem, niuansując złożone mechanizmy zależności czy zaskakujące konteksty, w których dochodzi do zwycięstw takich, a nie innych ugrupowań politycznych. Zaznacza jednak silny krytycyzm wobec partii rządzącej, wskazując zasadnicze wady polskiej partii w ogóle – modelu jej funkcjonowania, wewnętrznej hierarchii i rozwoju w przeświadczeniu, że oczekiwania wyborcy nie liczą się tak bardzo jak priorytety wspólnoty partyjnej.

Tkwimy w bardzo niebezpiecznej sytuacji politycznej. Autor fantazjuje, do czego może nas ona doprowadzić. Stara się jednak przeanalizować, co działo się z Polską przed przemianą ustrojową i po niej, oraz wskazać momenty, w których pojawiały się liczne pułapki i gdy trudno było określić wspólne priorytety. Polityka była czym innym, funkcjonowanie instytucji czym innym, oczekiwania społeczeństwa jeszcze czymś innym i nijak nie mogła się uformować wspólnota. Taka, która razem do czegoś dąży. A partie polskie – w ocenie Matyi – skupiają się zbyt mocno na rywalizacji, dążąc bardziej do dzielenia niż jednoczenia w myśleniu o tym, co właściwe i konieczne dla kraju. „Wyjście awaryjne” analizuje poczynania i dokonania Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego, bardzo krytycznie portretując ten wieczny strategiczny wybór Polaków między dwiema wielkimi partiami, wybór tak zwanego mniejszego zła. Przygląda się też temu, czym dla polityka jest członkostwo w danej partii. Jak bardzo może okazać się symbolicznym więzieniem idei i przekonań, jak łatwo może z polityka uczynić kogoś poddanego wewnętrznemu dyktatowi. Ważne jest zaznaczenie przez autora faktu, iż dzisiaj politykami rzadko kiedy stają się osoby przed 40. rokiem życia. Trudno jednoznacznie odnieść się do sugerowanej tezy, że młodszy polityk będzie bardziej skłonny, by zmieniać – także strukturę partii, ale jest coś niepokojącego w tym, że ludzie od polityki stronią i się w nią nie angażują.

Jaka zmiana ma nadejść? Rafał Matyja marzy o wykonaniu specyficznej pracy intelektualnej, która zerwałaby ze schematami, uproszczeniami, przekazywanymi po latach kolejnych rządów idiosynkrazjami. Chciałby wierzyć, że przemiana będzie miała miejsce w obrębie pokolenia. Kto i w jaki sposób ma jednak zmienić świadomość polityczną Polaków oraz to, że każdy kolejny gabinet rządzący nie pracuje perspektywicznie, lecz ogranicza się do ustalenia działań na czas swojej kadencji? Matyja sugeruje stworzenie swoistego imaginarium pozbawionego uprzedzeń i zaszłości, ale jednocześnie dostrzega, dlaczego związki między polityką a społeczeństwem są w Polsce tak bardzo skomplikowane.

„Wyjście awaryjne” to lektura dla wszystkich, którzy chcą sobie uporządkować w świadomości to, jak czują się w dzisiejszej Polsce i dlaczego coraz częściej Polska jako państwo ich frustruje lub irytuje. Autor zaznacza, w jak łatwy sposób wcześniej utraciliśmy zaufanie do siebie jako społeczeństwa i jak mocno przenosi się to później na utratę zaufania wobec państwa. Zbyt wiele w naszej demokracji jest niestabilności, a skupianie na sobie uwagi odbywa się przez polaryzację i odwoływanie do przeszłości, często do ideałów anachronicznych albo domagających się rewizji, a przyjmowanych jako objawienia bez zrozumienia kontekstu przemian. Polska jest państwem nowoczesnym i europejskim, ale trochę z tym tak, jakby nie mogła w to uwierzyć. Rafał Matyja zaznacza, dlaczego tak się dzieje, i sugeruje, że potrzebna nam zmiana perspektywy oraz stosunku do państwa. Ważna jest strategiczność myślenia i zrozumienie, że państwo to nie jest polityczny twór. A nawet jeśli takim się stał, to sporo naszej winy w tym, że do tego dopuściliśmy. Interesująca publikacja, choć niewiele w niej jakichś twórczych i nowatorskich przemyśleń. Nie zamyka się jednak w akademickim tonie, a żywe tezy dokumentowane ciekawymi argumentami czynią z rozważań Matyi książkę na pewno ważną i niewątpliwie godną przemyślenia.

2018-03-23

„To, co zostaje” Wojciech Pieniążek


Wydawca: JanKa

Data wydania: 9 marca 2018

Liczba stron: 244

Oprawa: miękka lakierowana

Cena det.: 30 zł

Tytuł recenzji: Czas, kobieta, pożądanie

Rzadko zdarza się taka książka, tak pozostawiająca w zdumieniu, tak wymagająca podczas czytania, tak inteligentnie igrająca z czytelnikiem oraz jego percepcją. To dwa opowiadania, które pozornie są od siebie całkowicie różne. W tematyce, stylistyce opowieści, w konstrukcji fabularnej i przesłaniu. Autor pozostawia jeden czytelny łącznik między tekstami, którym są powtarzające się imiona bohaterów, ale to jedyne, co daje nam pewnego, czego się można uchwycić w tradycyjnej interpretacji, takim prostym odbiorze tej narracji, jej przesłania. To, co zostaje” to bardzo inteligentna fantazja na temat tego, czego nam brakuje w sferze emocjonalnej, kogo poszukujemy jako zamiennika braku, a także o tym, kim się stajemy w takich poszukiwaniach. Wojciech Pieniążek unika spektakularnych wolt fabularnych. Stawia na interpretacje, a nawet na niuansowanie ich. Otrzymujemy dwa teksty, gdzie ukryło się mnóstwo nawiązań i asocjacji, których genezy możemy się nie doszukać – przez mnogość, ale też zawoalowanie. To wspomniana gra z czytelnikiem, ale także autoironiczna igraszka pisarza z własną wyobraźnią i erudycją. Nie jest to łatwe w odbiorze, ale pozwala się oswoić, jeśli podejmie się wysiłek uważnego czytania. Opowiadanie o ludzkich namiętnościach w półtonach niedopowiedzeń i w licznych aluzjach do literatury, filozofii, ale też muzyki daje ostatecznie obraz książki, dzięki której uzyskujemy coś tylko wówczas, gdy damy też coś z siebie. Uwagę i otwartość. Specyficzna składnia oraz fraza narzucą już potem rytm wędrówki przed te dwa teksty. Pieniążek sporo ryzykuje taką formą, bo oferuje zagubienie i rozpacz. Ale o tych dwóch stanach emocjonalnych także opowiada. I nie tylko o nich. także o dwóch różnych wizjach tego, czym jest upływ czasu.

To bowiem dwugłos w sprawie pewnej gładkości przemijania. Autor w specyficznym rytmie długich zdań zdaje się zachowywać sytuacje i przemyślenia, na które realnie potrzebne jest kilkanaście sekund, ewentualnie kilka minut. Z jednej strony buduje przez to dość skomplikowane dygresje, z drugiej jednak – potrafi zaczarować czas, nadać mu inne znaczenie. Co więcej, zbudować pewną czytelniczą teraźniejszość, która spaja dwa pozostałe czasy. Bohaterowie tego raczej nie doświadczają, intensywnie skupieni na swoim „teraz”, ale czytelnik towarzyszy im na nieco innych warunkach, w nieco innej logice i innym stylu. Pieniążek opowiada o tym bolesnym tragizmie czasu przeszłego, który potrafi odbierać i bywa okrutny, ale jednocześnie mówi też o roli przypadku ingerującego w historię. Opowiada dwie różne historie utrat. Konfrontuje to z utratami, jakie zawsze towarzyszą upływowi czasu.

„Porucznik Golicyn” to tekst mniejszych rozmiarów, ale bardzo specyficzny. Autor w wywiadzie wspomina, że inspiruje go Iwaszkiewicz, i w jego duchu stworzył opowieść o pewnym rozszarpanym między dwóch najeźdźców miasteczku o enigmatycznej nazwie Posługa. Oddanie hołdu Iwaszkiewiczowi wyszło tu dużo lepiej niż w „Miłości” Ignacego Karpowicza. Nie chodzi bowiem o frazę i relacje między bohaterami, ale o specyficzny klimat niedopowiedzeń. Sporo ich tutaj. Wszystko skoncentrowane wokół kobiety. Tej, która stoi w ciemnoczerwonej sukience w oknie plebanii? Obserwujemy skomplikowane relacje, które budują wizerunek mistycznych trochę bohaterów usiłujących z okrucieństwa dogorywającej drugiej wojny światowej wydobyć coś bezbolesnego i trwałego dla siebie. Są emocje, są różne oczekiwania, jest czytelnie wyeksponowany motyw kobiecości w kilku funkcjach… i pozostają fantazje. Jest ich więcej, dużo więcej w drugim tekście. Szeroka perspektywa oglądu i zmieniające się punkty widzenia zastąpione zostaną neurotycznym monologiem pewnego mężczyzny muszącego się spowiadać – kobiecie! – ze swych czynów, które doprowadziły do zbrodni.

„Pompes funèbres” to tekst dużo bardziej swobodny, nasycony licznymi odniesieniami, dekonstruujący mit jako opowieść i zderzający się z pewnymi nakreślanymi dyskretnie kwestiami antropologicznymi. Nade wszystko jednak jest to świadectwo emocjonalnego upadku męskości. Narrator – doświadczony życiem intelektualista – z pewną dozą goryczy, cynizmu, ale też ironii spogląda wstecz i poszukuje odpowiedzi na pytanie o to, w jaki sposób wpłynęła na jego myślenie i działanie znajomość z kobietą oddającą swe wdzięki za pieniądze. Autor wkłada w usta swego bohatera dużo bardziej dosadne określenia, ale każdy wulgaryzm jest u Pieniążka wyjątkowo dobrze przemyślany, w związku z tym docieranie do wulgaryzacji języka i myślenia jest także pewnym etapem rozpoznania wewnętrznego – gdzie mężczyzna widzi siebie i lepiej dostrzega konteksty towarzyszące fatalnemu zauroczeniu. Niezwykła znajomość. Ona prostytuująca się, on wspominający czas pracy w branży reklamowej. Oboje oferują światu złudzenia. Sobie także. Wszystko ich dzieli, tak wiele połączy. Co jednak stanie się ze zdystansowanym wobec rzeczywistości uciekinierem z Wrocławia, który uświadomi sobie, w jak zaskakujący sposób i w kilku znaczeniach stał się tak zwanym mężczyzną domowym?

„Pompes funèbres” opowiada o wszystkich męskich bolączkach wywołanych obecnością kobiety, nad którą nie można panować, nie można jej zdobyć, nie można także zbliżyć się do jej systemu wartości i zaingerować weń. A przecież Pieniążek portretuje mężczyzn zdobywców. Czasem w groteskowym płaszczu szowinizmu, ale zawsze rozpaczliwie pragnących czegoś, czego nie może im dać obiekt pragnień. W tym rozumieniu bohater drugiego opowiadania przygląda się sobie i swemu egzystencjalnemu umęczeniu, a mężczyźni z „Porucznika Golicyna” mogą jedynie poddać się emocjom, których nie analizują, ale są równie zdesperowani, by zdobyć coś, co da im emocjonalną satysfakcję. Należy jednak pamiętać o tym, że – posługując się metaforą przekształcania czasu i „przepowiadania opowiedzianego” – Wojciech Pieniążek konsekwentnie pisze o utratach, nie zaś zyskach. O mężczyznach uwikłanych w relacje z kobietami, z których wydobywa się jedynie utrata pewności siebie, satysfakcji zdobywania. W relacjach damsko-męskich ukryta jest ścieżka interpretacyjna czasu jako zguby i zbawienia. Jest to skryte w wielu niedopowiedzeniach albo żartach – lingwistycznych przede wszystkim – samego autora, który potrafi być rubaszny, ale przede wszystkim trzymać nas w pewnym dystansie do opowiadanych historii.

„To, co zostaje” to intrygująca, rozpisana na dwie narracje opowieść o pożądaniu jako towarze przechodnim oraz środku płatniczym w relacjach międzyludzkich, ale także o tym ucieleśnieniu miłości, które trudno jest zdefiniować, a które wybiega poza instynkt i jego zaspokojenie. Pierwsze opowiadanie dyskretnie sugeruje pewne rozwiązania i filozofię. Drugie, bardziej dynamiczne i dosadne, komponuje się z pierwszym na zasadzie specyficznego kontrastu. W zasadzie to zastanawiałem się nad tym, czy sugerowana tu dychotomia płci ma jakoś na serio wskazywać odbiorców wśród czytelniczek czy czytelników. Myślę, że to książka dla każdego, kto czasem nie jest świadom tego, jak wiele traci - nie mogąc realizować własnych pragnień albo potrzebując potwierdzenia i kontekstu, by wyjść im naprzeciw. To też rzecz o samotności jako konsekwencji niepodejmowania walki, by spełnić marzenia oraz pragnienia.


PATRONAT MEDIALNY

2018-03-21

„Krótka wymiana ognia” Zyta Rudzka


Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 14 marca 2018

Liczba stron: 200

Oprawa: twarda

Cena det.: 34,99 zł

Tytuł recenzji: Oddalenia

Naprawdę wbija w fotel. I wcale nie mam na myśli tego, o czym opowiada, ale przede wszystkim jak to robi. Zyta Rudzka stosuje szereg krótkich, rwanych i bardzo zasadniczych zdań. Odziera je z patosu poetyckości – jej bohaterka to poetka – a dosadność pokazuje w niezwykłych połączeniach słów. Ta gra nadaje publikacji zaskakującą formę autotematycznej refleksji nad tym, w jaki sposób i do kogo się zwracać. Skutecznie, bo to książka przykuwająca uwagę w sposób całkowity. Nawet wówczas, gdy wspomina drobiazgi: kształt i konsystencję plwociny, wirowanie worka foliowego na wietrze, odrzuconą prośbę o wzięcie do ust członka byłego męża. Ale ważna jest przede wszystkim dlatego, że mierzy się z nieuprawnionym kulturowo stereotypem odrzucenia tak zwanej kobiety starej, jak również obrazowo ujmuje dramatyczną pogoń matek za córkami w dwóch pokoleniach. „Krótka wymiana ognia” to także rzecz, w której poetyckość idzie na wojnę z tym, co potoczne i prozaiczne w kilku wymiarach. Język tej historii uzasadnia jej wieloznaczność. Pokazuje formę walki z opresyjnym otoczeniem. I własnym wnętrzem bohaterki wydobywającym się ku temu otoczeniu. A do tego potrzebne są słowa. Bardzo mocne i bardzo trwałe.

W życiu Romy Dąbrowskiej niewiele już jest trwałości. Metrykalnie to już zapowiadany rozpad, nie budowanie. Rozpada się ciało, choć umysł cały czas stara się unieść to, co doprowadzało do innych destrukcji w życiu. Do tego, że dzisiaj Roma musi mierzyć się ze specyficzną samotnością i rozczarowaniami. A jednak kobieta zamierza wydobyć z siebie wszystko to, do czego przez całe życie nie miała śmiałości się przyznać. Opowiada o życiowych porażkach, ale pokazuje ich nieprzemyślany wcześniej aspekt. Kiedy na jej drodze pojawia się młodzieniec, jest dla niej tylko zaimkiem, ale takim ciekawym, nieoczekiwanym, prostym do przyjęcia i jednocześnie odrzucenia. Za nim stoją jednak słowa poważniejsze, bardziej zajmujące uwagę. Słowa, w których Roma opowie to, co zaprzepaściła albo naiwnie oddała walkowerem. Tego młodzieńca z przystanku nie zechce oddać tak łatwo. Co jednak się wydarzy?

Bardzo ważna, bo uzupełniająca wiarygodność bohaterki jest narracja jej matki, matulki, złożonej dziś już tylko „ze ścięgien i kości”, a później składanej do grobu. Opowieść rodzicielki to specyficzne odbicie tego, kim jest dzisiaj Roma. Kim się stała, bo taka musiała się stać. Wydobyła się z prostej wsi, od matki wciąż lękającej się przybycia Ruskich. Oddaliła się od wszystkiego, co formowało ją za młodu, uciekając do stolicy. Tam mierząc się ze słabościami, ale także potrzebami własnego ciała. Z ułomnościami, których dzisiaj już nie musi się wstydzić, i z tym wszystkim, czego wcześniej nie pomyślała ani nie powiedziała.

„Krótka wymiana ognia” – jak zasygnalizowałem na wstępie – jest opowieścią o tym, jak matki projektują swoje plany i marzenia, a córki odpowiadają im nie tyle buntem, ile przede wszystkim własnym systemem wartości, który wydaje się matkom złudny. Bo Roma – nie tylko ona, są też tajemnicze wspomnienia jej sióstr – umknęła ze wsi równie nagle i niespodziewanie jak jej Zuzanna, utalentowana pianistka, hołubione dziecko wzbudzające zazdrość i zachwyt innych. Matulki ze wsi nie stać na detektywa, by śledzić poczynania córki. Wie jednak, że ona odeszła definitywnie. A nie dowiedziała się przecież o tylu sprawach. Rodzinne tajemnice są tu jednym ze sposobów budowania napięcia, prawdziwe jednak zderzenia odbywają się w języku. Roma nie może się odnaleźć w tym mówionym, dla niej język to pismo, kształt jej poezji. Matce Romy pozostała tylko oralna forma utyskiwań i rozliczeń. Rozpaczliwe wołania i usprawiedliwianie się ze swych błędów. Roma bierze na siebie wstyd matki, nie mając o tym pojęcia. Jej córka to postać enigmatycznego tła. Żadnej z tych kobiet nie jest dobrze przy pozostałych, ale też łączą je specyficzne więzi. Tworzące trudne do uniesienia kumulacje uczuć, od których jedynym ratunkiem jest ucieczka.

Zyta Rudzka pięknie i czule portretuje męskość. Przez pryzmat swych zaskakująco bezpośrednich potrzeb, ale również w opozycji do tego, co seksualne. Mimo że męskość toczy na kartach tej książki specyficzną walkę, w której kobiecość nie zawsze trzyma gardę. Matka Romy mówi, że „bez chopa smutno”. Mężczyźni w życiu Romy nie pojawiali się, oni nastawali niczym powtarzalne pory roku. Każdy skupiony na sobie i tak zupełnie niewrażliwy na swą obserwatorkę. A przecież każdy był jej, potrafiła przyjrzeć mu się naprawdę uważnie, nadać specjalne znaczenie słowu „mój”. I przywiązać do siebie. Przede wszystkim Mateusza, który pozostał najdłużej. Gdy ona pisała wiersze, on wykopywał z ziemi ludzkie szczątki. Ona pozwoliła mu odejść, on nie zezwolił jej na odnalezienie z nim nici porozumienia. A jednak na zawsze pozostał jej. Ze swymi wszystkimi niedoskonałościami, do których bohaterka porównuje własne niedoskonałości. Dziś jest już przecież sumą doświadczeń, przeżyć, emocji, wątpliwości i rozterek. Dziś to tylko mroczne memento, bo coraz mniej przed nią świadomego życia. Czy jednak przeżyła je w pełni świadomie?

„Krótka wymiana ognia” to opowieść o odwadze konfrontacji ze sobą i o tym, jak ogromne znaczenie mają dla nas ludzie, którzy się przysiądą, zagadają, spojrzą w specyficzny sposób czy podzielą się czymś. Może miłością? To towar deficytowy. Nie miała go w nadmiarze matka, nie ma też Roma. Co z Zuzanną? Wiemy tylko tyle, ile możemy podejrzeć, podsłuchać. Bo z drugiej strony to dość zagadkowa historia o niespełnionych oczekiwaniach oraz o nieposłuszeństwie względem samego siebie. Rudzka fantazjuje o tym, co bezpowrotnie przemija i odbiera nam cząstkę nas, ale także o tym, z czym stale nie mamy kontaktu, i nawet śmierć nie wybawi nas od tego, że bywamy życiowymi dyletantami. To także polifoniczna opowieść o napięciach między płciami i o warunkowaniu bliskości płci. Wydobywa się z tego trochę moralitet, trochę autoironiczna historia zdobywania tego, na co jeszcze mamy czas i możliwości, by to zdobyć. To jednak przede wszystkim książka o pamięci i ludzkiej niedoskonałości. O tym, jak przeradzają się one w coś zaskakującego, dają siłę i odwagę samostanowienia. Zyta Rudzka opowiada o czasie, w którym kobieta głównie się boi. Jej kobieta będzie odważna. Wydobędzie się z „samoobcości”, pozna siebie naprawdę. Z podniesioną głową. Może świat okaże się czymś innym niż poetyckim kalamburem.

2018-03-19

„Bóg mi świadkiem” Makis Tsitas


Wydawca: Książkowe Klimaty

Data wydania: 5 marca 2018

Liczba stron: 262

Przekład: Michał Bzinkowski

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Greckie narzekanie

To duże ryzyko stworzyć powieść będącą monologiem antypatycznego bohatera, którego czytelnik nie polubi, ale musi mu na tyle zaufać, by dobrnąć do końca rozważań o życiu. W takim typie powieści ważne jest to, co przyciąga uwagę. To musi być zawsze kwestia stylu, ale także ten niemożliwy do zniesienia egocentryzm, od którego mimo wszystko nie można się oderwać. Na liście powieści z irytującymi bohaterami Makis Tsitas zapisuje się bardzo wyraźnie. Problem jednak polega na tym, że jest to książka mocno odpychająca. Przegadana. Pełna irytujących powtórzeń i powracająca wciąż do tego samego. Zamierzone? Jak najbardziej i jeszcze dające się uzasadnić w strukturze powieści. Interesujące? Już niekoniecznie. Tsitas nadużywa groteski i lawiruje między rodzajami komizmu, pokazując swego bohatera w wyjątkowo irytujący sposób. Wyolbrzymienia też niekoniecznie są oryginalne. Jak już ma być gruby, to jeszcze z cukrzycą. Koniecznie impotent albo przynajmniej musi mieć problemy z erekcją. Samotny, mieszkający z rodzicami, aspołeczny, skoncentrowany na sobie i dodatkowo religijny, co obwieszcza wszem wobec z wyjątkową czułostkowością, w związku z tym nie widzimy wyraźnie, czy Tsitas uderza w zabobon i śmieje się z transcendencji, czy też wpycha swego narratora w niemożliwy do zniesienia klincz między tym, co on sobie wyobraża, a tym, jak wygląda jego otoczenie.

Tak, „Bóg mi świadkiem” nie jest zachwycającą powieścią. Niewiele diagnozuje, a jeśli już podejmuje się tego, jest to mocno powierzchowne, nie wzbudza większych emocji, nie stanie się przyczynkiem do dyskusji. Chrysowalantis – żeby czytelnikowi uprzykrzyć życie już samym kształtem imienia – jest człowiekiem pozornie skrzywdzonym przez system. System ów, obraz Grecji w kryzysie, widziany jest tylko fragmentarycznie – jak cały świat, o którym opowiada mężczyzna nieznośnie skoncentrowany na sobie. I dopóki jest w tym zabawny, powieść jakoś się trzyma. Gdy staje się tragikomiczny i wchodzi w rejony hipokryzji – krytykując Greczynki za związki z obcokrajowcami, podczas gdy sam snuje fantazje o tym, by związać się z kobietą innej nacji niż grecka – Tsitas jakby tracił nad tym wszystkim kontrolę. Wchodzimy w niebezpieczny rewir chaosu, a przesycone groteską i nieznośnym patosem zakończenie udowadnia, że grecki prozaik niekoniecznie stawia na ironizowanie i kpinę. Ta książka ani nie jest śmiertelnie poważna, ani też nie napisano jej w konsekwentnie żartobliwej konwencji. Rozpada się gdzieś wewnątrz, choć wydaje się, że Chrysowalantis ma jednak dość spójną osobowość. Trudno jest określić, czy ma to być obraz zbędności w greckim społeczeństwie, czy dramatyczny zarys tego, w jaki sposób Grecja traktuje element społecznie jej zbędny. Bohater jest bowiem elementem, specyficznym symbolem, sam w sobie ogniskuje zbyt wiele problemów, a te analizowane prowadzą jednak do jałowych konkluzji. I jest ta nieustająca nuda, kiedy przeczytaliśmy już fragmenty zabawne i zmierzyliśmy się z tymi dramatycznymi. To przykład powieści nieudolnie zmierzającej do zakończenia i z trudnością, by zamknąć rozważania, tworzącej spójną całość. By nie zmęczyć czytającego, co się nie udaje. Mimo konwencji opowieści, która ma być w jakiś sposób opresyjna dla czytelnika.

Mężczyzna Tsitasa przeżył pół wieku w specyficznej bańce mydlanej, bez prawdziwego kontaktu z rzeczywistością. Ze światem, wobec którego jest bezlitosny, bo jego oceny budują w nas przekonanie, że bohater żyje w najgorszej rzeczywistości. Mógłby cytować Sartre’a, albowiem piekło tworzą mu inni ludzie – relacje z nimi wciąż podszyte są fałszem, a jego pokłady warunkuje wieczny materializm. Tsitas portretuje bohatera z jednej strony przywiązanego do tradycji – zwłaszcza rodzinnej, bo w jego mniemaniu rodzina winna mieć monarchiczną strukturę – dzięki której może uporządkować tę resztę stabilnego świata, w jakim chciałby stworzyć sobie dobre życie. Z drugiej jednak – niewolnika układów, które sam stworzył albo które zostały mu narzucone przez kontekst. Utyskiwania rozpoczynają się od szalonego pracodawcy, który po latach zwalnia bohatera ze stanowiska, a kończą na krytyce poczynań siostry wyłamującej się z utrwalonego w wyobraźni Chrysowalantisa wizerunku funkcjonowania rodziny.

Ale najistotniejsze wydają się relacje z kobietami. Mizoginizm połączony z pragnieniem posiadania dobrej żony, której nie tyle status, ile stan mentalny określony jest tak dokładnie, że brzmi to niczym diagnoza terapeuty. Tymczasem bohater od lat jest sam i usiłuje zagłuszyć samotność przypadkowymi kontaktami seksualnymi. Traktuje kobiety przedmiotowo, ale utyskuje na nie i ich potrzebę mentalnego dominowania w związku. Kobieta jest czymś strasznym i w relacji dość upokarzającym. Ta idealna powinna mieć cechy matki. Ma być opiekunką i przewodniczką, a większość zdolna jest jedynie do tego, by się łajdaczyć. Przypominać mu, jak wygląda i jaki jest stan jego intymnego narządu. Mężczyzna wciąż na nowo ustanawia w swoich rozważaniach tę dychotomię płci, dzięki której łatwiej jest mu o wnioski, a kategoryzacje są wygodniejsze. Kobiecość to wyklęta sfera, w której tkwi tylko niezrealizowana forma intymności, wszystko pozostałe to brud kopulacji. Męskość samego bohatera autor kwestionuje kilka razy, za każdym razem groteskowo, ale refleksje o istocie swojej płci w ustach Chrysowalantisa brzmią co najmniej dramatycznie. Wszystko tonie w pewnych kliszach, stylistycznie jest już trudne do udźwignięcia. Same rozważania o walce płci czy o płciowości determinującej wybory i mentalność to już granie na starej nucie i opowiadanie truizmów, w których czai się męcząca forma dydaktyzmu. Tsitas przedstawia uprzedmiotowionego bohatera, ale jest w tym dramacie mało przekonujący, bo odwołuje się do argumentów miałkich, pospolitych i niezbyt przykuwających uwagę.

Bardziej zajmować nas może fantazjowanie o tym, jakie naprawdę jest to greckie otoczenie bohatera, które jest dla niego tak potwornie opresyjne, a które mimo wszystko zaproponowało mu dość wygodny model życia, pomijając uporczywe monity związane z życiem na kredyt. Tsitas portretuje mężczyznę przekonanego o tym, że w Grecji czymś naprawdę ważnym i wartościowym jest przede wszystkim opieka świętych. Pełen kompulsywnej dygresyjności monolog bohatera składa się z biblijnych cytatów i ich niezbyt trafnych interpretacji. Bohater chciałby się symbolicznie schować pod sutanną księdza, oddać wolną wolę spowiednikowi, zrzucić z siebie odpowiedzialność za pełen kształt swojego życia i zaufać temu, co będzie nas czekać już po śmierci. Na ile groteskowa jest ta gra z religijnymi odniesieniami? Na ile dramatyczna dewocja i jak bardzo piętnowana? To też margines interpretacji, który wiedzie trochę na manowce. Wracam zatem do zasadniczego zarzutu wobec „Bóg mi świadkiem”. Powieść jest rozmyta, autor przemyca w niej za dużo, a ostatecznie pozostawia w niedosycie analiz, a także w przekonaniu, że obcowanie z jego bohaterem było wyjątkowo opresyjne.

2018-03-16

„Wyspa” Sigríður Hagalín Björnsdóttir


Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 14 lutego 2018

Liczba stron: 288

Przekład: Jacek Godek

Oprawa: twarda

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Oblicza izolacji

Autorka „Wyspy” stawia wiele trudnych pytań. Zmusza rodaków do refleksji nad tym, jaka jest tożsamość Islandii w świecie. Czy to rzeczywiście naród i wyspa, które potrafią być samowystarczalne w obliczu zagrożenia, a nawet bez niego, z wypracowanym trybem przetrwania w surowym klimacie z dala od innych siedlisk ludzkich? Björnsdóttir śmiało i bezkompromisowo fantazjuje o tym, co stanie się z rzekomo tolerancyjnym, nowoczesnym, otwartym i inteligentnym społeczeństwem, które nagle przestanie być częścią globalnej wioski, a nie tylko konstruktem myślowym Islandczyka uzależnionego od wpływów świata, do jakiego potrafi zachować dystans. Bazując na prostych wnioskach wynikających z piramidy ludzkich potrzeb, autorka książki zdziera maskę jakiejkolwiek poprawności z twarzy tych, którzy zmierzą się z największą od wieków dzikością – nie natury, lecz drugiego człowieka, zdeterminowanego, by zaspokoić najprostsze żądze. „Wyspa” jest groźna i niesamowicie działa na wyobraźnię nie tylko dlatego, że Islandia z budowanymi wokół niej mitami nabiera wyjątkowo mrocznego charakteru. „Wyspa” to ostrzeżenie przed tym, że bezradność Islandczyków może stać się bezradnością obywatela świata. Każdego, komu zbieg okoliczności uświadomi, jak łatwo mu być przyzwoitym człowiekiem, kiedy dobrze się żyje.



Całość tekstu na stronie "Czas Kultury"

2018-03-14

„Trudne światło” Tomás González


Wydawca: Znak

Data wydania: 28 lutego 2018

Liczba stron: 208

Przekład: Marta Szafrańska-Brandt

Oprawa: miękka

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Miłość i śmierć

Powieść Tomása Gonzáleza to ujmująca etiuda o tym, co w życiu najbardziej odczuwalne – ogromie spełnionej miłości, niemożliwości znoszenia bolesnej śmierci, oswajaniu samotności. To taka książka do przeczytania, przeżycia i być może przepłakania podczas jednego wieczoru. Kolumbijski pisarz ujmuje delikatnością, gdy rozprawia o rzeczach ostatecznych i okrutnych, a także niezwykłą wrażliwością, budując figurę bohatera malującego obrazy, a w nich świat we właściwym kształcie, kiedy jeszcze ten kształt posiadał. Czyta się „Trudne światło” z przekonaniem, że oto wkraczamy w intymne życie kogoś, kto nas łagodnie tam zaprosił. Ta skromna i pełna melancholii książka tworzy jednocześnie uniwersalny wizerunek człowieka oddanego miłości i porządkującego resztę życia, w której może już tylko tkwić wraz z jej odbitym blaskiem. Zawsze przychodzi ten czas, kiedy musimy się skonfrontować sami ze swoimi emocjami. Dla bohatera książki nadchodzi może zbyt wcześnie, ale na niektóre konfrontacje nigdy nie jesteśmy gotowi.

David w jesieni życia powrócił do rodzinnej Kolumbii. Opiekuje się nim specyficzna kobieta – istota wnosząca do jego domu powiew życia, z którym David być może już się pożegnał. Nieznająca zasad ortografii, ale doskonale rozumiejąca nastroje i stany emocjonalne mężczyzny. A przecież wydaje mu się, że już nikt taki nie pozostał. Żona, z którą spędził połowę wieku, odeszła niedawno i wciąż na nowo przypomina o sobie bezgraniczną pustką, w jakiej trzeba się odnaleźć. Dwaj synowie wyszli naprzeciw życiu dumnie i z nieokiełznanym apetytem na nie. Mają się dobrze. Jednemu nie było dane mierzyć się z wyzwaniami codzienności, albowiem to codzienność postawiła przed nim wyzwanie przypadku. A wraz z nim ból. Ból, którego nie sposób było znieść. David ma przed oczami kalekiego syna marzącego jedynie o tym, by niczego nie czuć. Ta silna relacja emocjonalna przeradza się w relację próby. David i jego żona muszą pogodzić się z decyzjami Jacobo. Zaakceptować jego wybór. Pożegnać go godnie.

Drugie odejście w życiu bohatera odbiera mu nie tyle tożsamość, ile przede wszystkim oddech i poczucie bycia komuś potrzebnym. Sara porządkowała dom i codzienne życie. Była zawsze. Pewna, skupiona na Davidzie, doskonale go rozumiejąca, wzmacniająca wzajemny szacunek w związku. Była może lepszym odbiciem tego, który w lustrze widzi dziś tylko siebie, samotnego blisko osiemdziesięciolatka. Sara odeszła inaczej niż Jacobo, ale to nie znaczy, że David był gotowy na pożegnanie. To właściwe – z synem i z żoną – przeprowadza na kartach tej przejmującej książki. Będzie to bowiem opowieść o pamiętaniu. O związku życia z różnego rodzaju bólami – w każdym ich znaczeniu. David przyjmie tezę, że świat bez smutku jest niepełny. Dopełnią się jego przeżycia i doznania, jeśli zacznie porządkować czas miniony, a w nim cudowne życie sfinalizowane wyobcowaniem.

Kilka przestrzeni czasowych pulsuje u Gonzáleza swoim rytmem. Sposób opowiadania o zdarzeniach zmienia się, fraza dynamizuje się w bardzo charakterystyczny sposób, a jednak ma w sobie coś poetyckiego, niespiesznego. Bo przecież wszystko, co miało się wydarzyć, już się wydarzyło. Dzisiaj pozostaje świat, którego kontury się zacierają dla Davida. Udręki tłumione są kolejnymi dawkami klonazepamu, ale pamięć wciąż filtruje zdarzenia w taki sposób, że rany się otwierają, gdy jest to niepotrzebne, gdy trzeba wszystko uporządkować. Trudne światło” to rzecz o zmieniającej się percepcji. Bohater z lupą odcyfrowuje znaki, które wcześniej były czytelnymi drogowskazami. Tracąc wzrok, staje się jakby czujniejszym, uważniejszym obserwatorem tego, co jest wokół niego. Nie widząc wyraźnie, stara się nadać wyrazistość czasowi minionemu. Zmierzyć z krańcowymi doświadczeniami, które bolą wciąż na nowo. Oswoić życie w smutku. To niewielki rachunek za to szczęśliwe, które wiódł u boku Sary. A jednak pora przykrego rozliczenia z własnym jestestwem i swoimi potrzebami nadchodzi bezkompromisowo. David czuje, że musi udźwignąć ciężar zamkniętego życia, w którym czuł się spełniony. Pożegnać martwych i nadać dalszemu życiu sens. Jakkolwiek byłoby to niemożliwe.

Ta kameralna opowieść pięknie obrazuje, w jaki sposób funkcjonowała dobra rodzina, i potem w równie ujmujący sposób prezentuje, co się z tą dobrocią działo, kiedy do relacji wdarły się niespodziewane okrucieństwa i zawirowania losu. González tworzy intymny pamiętnik. Jego bohater z jednej strony chce uciec od przeszłości, z drugiej jednak – nie ma niczego poza nią, stamtąd się wydobył, tam kochał, a potem żegnał ukochanych. Nie ma już żadnego „później”. W czasie przyszłym może zapaść tylko mrok. Odsłaniane jest za to wszystko, co nie zostało dostatecznie przeżyte lub zapamiętane. A za tym idzie nostalgia. Bardzo pięknie sportretowana.

„Trudne światło” to opowieść o różnych obliczach smutku. O tym, jak bardzo może być różnorodny, a także zmienny. W jaki sposób odmienia życie i kiedy je determinuje. Nie ma w tej narracji żadnego zbędnego słowa czy zdania. Kolumbijski pisarz doskonale wie, jakie proporcje zastosować i jak pisać o przygnębieniu, by uratować czytelnika przed jego przeżywaniem. Bo to jedna ze smutniejszych książek, jakie ostatnio czytałem (po „Człowieku tygrysie” Kurniawana), a jednocześnie opowieść, z którą nie chce się rozstawać, która bardzo mocno do siebie przywiązuje, nie epatuje cierpieniem, nie czyni z siebie przyczynku do łatwych wzruszeń. Tomás González wie, że smutek to jedno z oblicz ludzkiej egzystencji. Wie, jak go niuansować, w jaki sposób zbliżyć nas do udręczonego bohatera, ale jednocześnie od niego nie odstraszyć, bo każdorazowa próba zbliżania się do smutku i melancholii niesie ze sobą ryzyko szybkiej od nich ucieczki. Autor opowiada także o czułości pamięci i zestawia z nią okrucieństwo pustki wokół. To, co było, odbiera się w jednych rejestrach smutku, a to, co jest, w innych. To siła tej skromnej książki. Moc jej oddziaływania bez manipulacji i narzucania tego, co i jak się przeżywa.

Metafora definiowania świata przez obrazy, które maluje David, to też interesująca rozprawa o tym, na jakie szczegóły zwraca uwagę ktoś spragniony przestrzeni oraz światła. Jedno i drugie zaczyna zanikać. To dodatkowy dramat bohatera będącego artystą. Człowieka skupionego przede wszystkim na tych pierwszych i najważniejszych dla każdego relacjach. Okaleczonego przez ich brak i niezdolnego już do malowania. Tomás González pięknie opowiada o tych momentach naszego życia, w których musimy zaakceptować ostateczne koniec, zmianę i pozostający po tym ból próżni. Żadne ze słów tej powieści nie znajduje się jednak w próżni semantycznej. „Trudne światło” to książka wymagająca, ale jednocześnie bardzo łatwo przekonująca do swojego mrocznego przesłania. Może dlatego, że czyni je tak pięknie ludzkim.

2018-03-12

„Wszyscy jesteśmy dziwni. Opowieści z Coney Island” Karolina Sulej


Wydawca: Dowody na Istnienie

Data wydania: 28 lutego 2018

Liczba stron: 192

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 36 zł

Tytuł recenzji: Wygodni w podziałach

Rzadko zdarza się tak dobry reportaż proponujący anatomię konkretnego miejsca i jednocześnie tak wiele rozważań natury egzystencjalnej o wymiarze daleko odbiegającym od faktycznego podmiotu publikacji. Karolina Sulej przyjrzała się bliżej amerykańskiej Coney Island, ale ta książka w dużej mierze jest o nas samych i o świecie, w którym żyjemy. Metafora cyrku prowadząca przez kolejne rozdziały – jest ich dziesięć, tak jak dziesięć rozrywkowych odsłon proponuje niskobudżetowy cyrk sideshow – burzy i zniekształca opozycję między tym, co normalne, a tym, co uznawane za dziwactwo, wyrazistą aberrację do podglądania. Autorka chce w inteligentny sposób udowodnić tezę o tym, że przestrzeń naszego codziennego funkcjonowania jest swego rodzaju cyrkową areną. Gramy na niej i sami nie zdajemy sobie sprawy z tego, w jak efemerycznym pojęciu normalności próbujemy się osadzić. „Wszyscy jesteśmy dziwni” to naznaczona amerykańskim adresem uniwersalna opowieść o ludzkich odmiennościach, którym tak bardzo lubimy się przyglądać ze złudnym dystansem, nieświadomi tego, że uznajemy się za normalnych, kopiując narzucone nam modele. Sulej szuka wyraźnych rozmówców i chce z tych patchworkowych opowieści wydobyć jedno czytelne przesłanie. Opowiedzieć o tym, że to tak zwana normalność jest dziwna. Że wygodniej nam uznać, iż to, co odmienne, ma przez chwilę bawić i za chwilę być zapomniane. Podoba mi się różnorodność tematyczna i stylistyczna tej książki. Opowieści o dość specyficznym wizerunku Nowego Jorku. O miejscu, które kojarzy się z kiczem, tandetą, pospolitą rozrywką. Jak to się dzieje, że pisząc o tym wszystkim, Karolina Sulej tworzy nietuzinkowy reportaż?

Coney Island ma swoją oryginalną tożsamość, która wydobyła się ze specyficznych potrzeb oraz różnorodnych planów na wyspę będącą aktualnie półwyspem. Wkraczając w kolorowy i różnorodny dzisiejszy świat, Sulej umiejętnie sięga do historii, wydobywając z niej tylko te elementy, które są potrzebne do udowodnienia tez opowiadań. Dzięki temu zbliżamy się do Coney Island z jej przemianami oraz próbujemy dostrzec, jak minione wydarzenia odbiły się na obecnym kształcie tego miejsca. Miejsca, w którym Amerykanie celebrują niewyszukaną formę rozrywki. A autorka przygląda się temu, w jaki sposób Amerykanie się bawią, co z tego dla nich wynika i jak fascynujące biografie mogą się kryć za światem wiecznych zmyśleń, iluzji i budowania wyobrażeń o świecie, w którym należy się głównie śmiać i czuć beztrosko.

Jedna z rozmówczyń podkreśla to wyraźnie: „Coney to miejsce, które tylko pozornie wszystko odsłania od razu. Zobacz, jaka opowieść kryje się pod spodem, w szczelinach, w głębi”. Karolina Sulej idzie za tymi słowami. Nie opowiada o zwyczajnej plaży, o lunaparku czy zbudowanych w okolicach przestrzeni rozrywki miejscach, gdzie ludzie usiłują wieść codzienne życie. Nie. Wchodząc do kolorowych wnętrz, autorka portretuje powikłane życiorysy tych, którzy się w nich znaleźli. Są gotowi na to, by dawać radość innym, ale głównie przez to, że codzienność pozbawiła ich radości – że funkcjonowali w niej niedopasowani i dopiero przestrzeń cyrku dała im pełną wolność.

Poznamy anatomię urządzeń podnoszących adrenalinę, spotkamy się z różnego rodzaju dziwakami, dostrzeżemy ich zwyczajność, a także przejdziemy się po ulicach dzielnicy targanej niepokojami społecznymi, zajrzymy na w pełni demokratyczną plażę i poczytamy o losach ludzi, dla których Coney Island to nie tylko filozofia życia. To pełna pozornych dziwactw możliwość odskoczni od codziennego życia przynoszącego udręki i coraz liczniejsze, nad wyraz dziwaczne absurdy. Sulej opowiada o tym wszystkim, na co nas nie stać, i wolimy to oglądać z bezpiecznej odległości. Nie chodzi o gabinety osobliwości czy kolejki przewracające wnętrzności do góry nogami. Chodzi o unikatowość tych doświadczeń i ich ludyczny charakter. Na Coney Island nie mają wstępu krytycy. Zaglądają tam ci, którzy z jakichś powodów dają się uwieść niezwykłej burlesce, pokazom połykania mieczy czy świadectwom tego, że człowieka stać na niezwykłości, o jakich można myśleć ze zgrozą i dystansem.

Karolina Sulej spaceruje po tej „krainie nostalgicznej fantazji” z niebywałym wyczuleniem na drobiazgi. Coney Island opowie struktura lunaparku, ale także intensywne wspomnienie kogoś, kogo bawi zarabianie na turystach otwierających szeroko oczy ze zdziwienia. To trochę książka o tym, co Amerykę naprawdę cieszy i co buduje jej definicję rozrywki, ale przede wszystkim opowieść o zwyczajności zabawy. O tym, że warto przyjrzeć się miejscu, które nami manipuluje, proponując proste, lecz zaskakujące formy mierzenia się z tym, czego jeszcze nie doświadczaliśmy. Wszyscy jesteśmy dziwni” to pełna dynamiki i specyficznego uroku historia o nas – dzielących świat i innych ludzi na kategorie tego, co akceptowane, i tego, czemu można się przyglądać z dystansem. Reporterskie opowieści inkrustowane specyficznymi zawołaniami, które usłyszeć możemy tylko na Coney Island, mają wabić oryginalną formą. Podjęcie tematu opisu tego miejsca z takiej perspektywy na pewno było wyzwaniem, ale dla czytelników wyzwaniem jest odnalezienie się w tej portretowanej różnorodności. Jeśli się w niej zagubiliśmy, to tylko dlatego, że za dużo spraw wydało nam się normalne bądź nienormalne. Sulej opowiada o dziwności jako o wytworze wyobraźni, a także o kulturowych i społecznych sposobach postrzegania różnorodności ludzkiej.

Świetnie się bawiłem przy tym reportażu, bo stylistyka sugeruje tendencję do opowiadania historii z przymrużeniem oka. Nawet wówczas, gdy są one wyjątkowo dramatyczne czy smutne. To jedna z bardziej pozytywnych książek, jakim miałem okazję się przyjrzeć w ostatnim czasie, i jednocześnie śmiała rozprawa ze stereotypami, które budują poczucie bezpieczeństwa i stabilności wszystkich, którzy na Coney Island przybywają ze skrywaną ciekawością dziwactw. Życiorysy tych, którzy rozdają Amerykanom rozrywkę, sugerują także, że można odnaleźć pewną specyficzną drogę do wewnętrznej wolności, wystawiając się na ocenę innych, traktując siebie jak charakterystyczny eksponat. Przewrotność kilku opowieści udowadnia, że mamy do czynienia z autorką świadomą tego, jak przedstawia temat, ale przede wszystkim tego, jak zbudować na nim treści wykraczające daleko poza kolorową, dynamiczną i prostą przestrzeń masowej rozrywki. Sulej znajdzie wspólny język z outsiderami i posłuży się metaforą Coney Island, by pokazać, kim naprawdę jesteśmy, jakiej rozrywki szukamy, co chcemy nią zatuszować i jak wielka jest nasza ludzka różnorodność, do czego zwyczajnie z niezrozumiałych powodów wstydzimy się przyznać.


PATRONAT MEDIALNY

2018-03-09

„Frajda” Marta Dzido


Wydawca: Korporacja Ha!art

Data wydania: 14 marca 2018

Liczba stron: 144

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Miłość i pamięć

Bardzo lubię książki o pamięci. Tej fundamentalnej, która ma porządkować rozumienie spraw wielkich, ale też o tej prywatnej, bardzo kameralnej, igrającej sobie trochę z nami, zniekształcającej czas przeszły, gloryfikującej go, nadającej mu specyficzne znaczenia. „Frajda” to pełna pozytywnego przekazu powieść Marty Dzido. Czytając ją, trochę łapiemy oddech po trudnych wcześniejszych narracjach autorki. Zaskakuje, bo to jakby jej nowe oblicze. A może suma doświadczeń, o których można opowiedzieć dopiero po latach. Wtedy słowa i zdania stają się bardziej adekwatne, są wyraźne i pewne siebie. Wydaje się, że we „Frajdzie” dominują beztroska i nonszalancja, ale to tylko pozory. To bardzo uważne studium tego, jak intensywnie potrafimy żyć, i tego, czym się stajemy, gdy tę intensywność odpuszczamy, z różnych powodów decydujemy się na „wdepnięcie w życie bezpowrotnie”. Przede wszystkim jest to opowieść o czułości, różnych definicjach namiętności i o tym, w jaki sposób upływ czasu traktuje nasze emocje, marzenia oraz naszą wrażliwość. Chce się to czytać i odbiera się bardzo osobiście, bo to taka intymna narracja o niezwykle uniwersalnym charakterze. To historia pierwszej prawdziwej, bardzo silnej i powracającej po latach we wspomnieniach relacji. O związku na całe życie, którego początek pozwalał to życie definiować wyjątkowo dokładnie, w czujności i w poczuciu ważności każdego szczegółu. „Frajda” jest o pamiętaniu, porządkowaniu wspomnień, o silnej więzi erotycznej i mnogości oblicz ludzkiej namiętności.

Ona stara się uważnie go pamiętać. Chce, by nadal miał swoje dwadzieścia lat i nieokiełznaną miłość, którą można skonsumować dzięki szybkim stosunkom, wyrywaniu sobie ciał gdzieś w ukryciu i ukradkiem. Kiedy pisze do niej list pełen wyznań, ona czyta go setki razy. Za każdym razem inaczej. Tak jak patrzyła na niego przy każdym kolejnym spotkaniu, kiedy lato nie miało czasu i kształtu, a emocji się nie nazywało, nie określało charakteru związku, nie dążyło do deklaracji. Ona liczy ich akty miłosne, zapamiętując każdy z nich jako wyjątkową formę poświęcenia i witalizmu. Boi się, że zapragnie go zachłannie, i będzie chciała mieć dla siebie. Tymczasem zostanie dla niej takim, jakim go stworzyła w ich młodzieńczym związku. Ona chce być zależna od wspomnień. Od dotyku i od wszystkich słów, które kiedyś brzmiały naprawdę.

On jest zaborczy i zazdrosny. Najchętniej zabiłby wszystkich, aby pozostali tylko oni. Deklaruje, że bez problemu rozpozna ją za dwadzieścia lat, że jego namiętność nie zgaśnie, że nie podda się rutynie zdarzeń i nie zapomni o szczegółach świata stworzonych przez ich namiętność. Wciąż pamięta o swej niecierpliwej namiętności i zdaje sobie sprawę, że to ona definiowała go przed laty bardziej niż cokolwiek innego potem. On nawet po latach będzie szukał w jej twarzy, gestach i słowach wszystkiego tego, co stanowiło jego punkt odniesienia. Wie, że przeżył coś niezwykłego. Ona jest niezwykłością tego świata.

Nie ma u Marty Dzido ani odrobiny sentymentalizmu. Jej pisanie nie rozbije się o rafę tkliwości. Nie znajdziemy tu niczego, co infantylizuje emocje, ani też żadnej próby ich gloryfikowania. Jest prostota przekazu i pulsujące gdzieś w tle napięcie, jakie stwarzają wspomnienia pięknych chwil i poszukiwania w nich siebie po latach. Portretując związek młodych ludzi, opowiada jednocześnie o ludziach doświadczonych przez życie i konfrontuje ich fantazje z tym, co rzeczywiście miało miejsce. „Frajda” jest pasjonującym dwugłosem. Oboje przypominają sobie te same zdarzenia widziane zupełnie inaczej. Inaczej przeżyte. Wspólna przestrzeń skurczyła się do tych wspaniałych chwil przed laty. Ale trzeba pamiętać. By zrozumieć, czym jest szczęście, co daje drugi człowiek, jaka forma relacji jest najpełniejsza i nigdy nam się w życiu nie przydarzy ponownie. Dzido opowiada o tym, jak wraz z upływem czasu blokujemy swą wewnętrzną wolność i prawdziwy dostęp do własnych emocji. Nie sugeruje, dlaczego to robimy, ale koncentruje się na tym intensywnie przeżywanym życiu, którego fragment na zawsze w nas pozostanie i nigdy się nie powtórzy. A jednak zbuduje nasz życiowy azymut. Bo to książka nie tyle o tym, kim się stajemy, ile o tym, dlaczego stajemy się osobni, wydobywając się – także symbolicznie – z drżących ramion drugiego człowieka, któremu nie możemy poświęcić życia. Autorka podkreśla, że nie pozbywamy się swoich niedoskonałości emocjonalnych, tylko próbujemy je tuszować. Trzymać gardę przed światem, który pozwala nam ujrzeć i poczuć się naprawdę prawdopodobnie raz w życiu. Wtedy gdy obok jest spragnione czułości ciało, jakiemu nie można nie ulec. Wtedy gdy pamięta się tylko doznania ciała mające fundamentalne znaczenie. Rozumiane po latach, ale chodzi też o odczuwanie bez rozumienia.

„Frajda” powraca do czasu, w którym czekało się na przybycie listu, na odpowiednie słowo czy gest. Pisze o czasie cierpliwości. O intensywnym podnieceniu każdego oczekiwania. O tym, że niepewność wywoływała napięcie, ale takie do przyjęcia, ekscytujące i mobilizujące do działania. Marta Dzido opowie o tym, co jej bohaterowie pamiętają, ale także to, co projektują sobie w wyobraźni, kiedy zmuszeni są do konfrontacji z prywatną pamięcią najważniejszego związku życia. Powrót po latach to niekoniecznie odświeżanie wspomnień. To czas spojrzenia na przeszłość, w której zatrzymało się wszystko – tam była naga prawda o czułości, potrzebie zaopiekowania, o chęci istnienia w najbardziej oczywistym ludzkim wymiarze. Ale jest też całkiem sympatyczny i dodający uroku książce dystans do tych pełnych uniesień chwil wyznaczających początki życiowych dróg. Nie można się nie rozkochać w tej prostolinijnej, a jednocześnie tak bardzo wyczulonej na emocjonalne niuanse książce. Nie mogę przejść obok niej obojętnie także dlatego, że w czuły sposób wspomina jednego z najważniejszych dla mnie prozaików, Tadeusza Konwickiego. Ale jest tam dużo więcej niż pamięć oraz idące za nią poczucie strat i specyficznego zysku. Marta Dzido proponuje nam książkę odważnego i mądrego mierzenia się ze swoim bagażem życiowych doświadczeń. Z miłością, której nikt nie nazywa po imieniu. Z poczuciem spełnienia, melancholijną samotnością, z powrotami po latach i opowieściami, dla których czas przeszły stanowi wyjątkową strefę cienia. „Frajda” jest powieścią o emocjonalnych półcieniach, o byciu gdzieś pośrodku drogi i o tym, że znaczymy dla siebie najwięcej dopiero po latach – gdy naprawdę zrozumiemy, kim byliśmy i co sobie przekazaliśmy.