2018-11-29

„Nie ma” Mariusz Szczygieł


Wydawca: Dowody na Istnienie

Data wydania: 2 listopada 2018

Liczba stron: 334

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 46 zł

Tytuł recenzji: Wobec utrat

Pomysł pojawił się w efekcie ewolucji. „Po czterdziestce odkryłem, że nie jestem nieśmiertelny. I coś musiałem z tym zrobić”. Tę samoświadomość przekuwa się na różne działania. Radykalna zmiana trybu życia, nowa dieta, skakanie na spadochronie, podróże – i inne kompulsywne próby ruchu, gdy pojawia się ta świadomość, że koniec jednak nadejdzie. Ale to wszystko dla siebie i swojego lepszego samopoczucia. Mariusz Szczygieł postanowił dać coś innym. I zbierał przez dziewięć lat materiały do tej poruszającej książki o różnego rodzaju utratach i o pamięci, jej autonomiczności, ale i pewnej zwodniczości. Nie ma” łączy rozważania o końcu z tym, w jaki sposób usiłujemy mu zapobiec w swojej świadomości. O tym, że wszystko – jak twierdzi jedna z rozmówczyń – jest w zasadzie przeszłością, bo przemijanie i odbieranie nam rzeczy, ludzi, przeżyć i sytuacji następuje stale, bez przerwy, bez liczenia się z naszą zgodą lub niezgodą na to. Ale to, co najbardziej przykuwa uwagę, to różnorodność form w obrębie jednej książki. Czułość do początków historii o tym, czego nie ma, z czym nie możemy dać sobie rady. Kiedy na przykład tytułowy zwrot nie równa się smutkowi czy żałobie. Teksty są bardzo różne: jeden w formie tabeli w Excelu, inny z wykropkowanymi miejscami, którymi musi zająć się nasza wyobraźnia. Niektóre jednozdaniowe, inne rozbudowane niczym powieść wspomnieniowa, a zaczynające się od drobiazgu, który niewiele znaczy – np. od tego, że ktoś wypożycza książkę skazaną na usunięcie z biblioteki.

O prywatnym wymiarze utraty rozprawiali pięknie i godnie Marcin Wicha w „Rzeczach, których nie wyrzuciłem” czy Inga Iwasiów w „Umarł mi”. Ale opowieści Mariusza Szczygła nie będą aż tak osobiste, choć przecież rejestr narracyjny wszystkich tekstów utrzymuje się w tym tonie intymnego zwierzenia, wobec którego nie można przejść obojętnie, bo może przypominać o tym, co sami przeżywaliśmy, albo sygnalizować, co będziemy przeżywać. W „Nie ma” nie chodzi tylko o nieobecność drugiego człowieka, choć ten zbiór powraca do niemożliwości uniesienia zagadki samobójstwa czy odejścia kogoś bliskiego, po kim świat jest już zupełnie inny. W tej książce chodzi o zaskakująco różne nieobecności. Także rzeczy, sytuacji, stanów emocjonalnych. Szczygieł portretuje bohaterów, dla których życie po stracie stało się inne w takim znaczeniu, że sama utrata każe im w samotności przeżywać swoją traumę. Opowiadają, ale jednak są to słowa gdzieś w oddaleniu od tego, co myślą i czują. Podczas takich rozmów trzeba być niesamowicie delikatnym i empatycznym. Szczygieł taki jest, taki czuły cień przy rozmówcy – w jednym z tekstów nawet usuwa swoje pytania, a my mierzymy się z trudnymi odpowiedziami na nie. Podoba mi się to, że wszystkie reportaże łączy silne autorskie przywiązanie do opowiadanej historii. Są takie, które bardzo mocno wstrząsają, jak powracająca po latach opowieść o kobiecie, która skatowała dziecko i została nauczycielką. Są bardzo kameralne historie, jak ta o węgierskim sklepie z rzeczami osieroconymi przez zmarłych czy symboliczna opowieść o utracie kotki. Niektóre zaskakują – ta o rzeźbiarzu performerze, którego dzieła znikają, bo prowokują, albo ta o człowieku szykującym się na koniec świata w grudniu 2012 roku, z której to historii wynika dość czytelnie, że każdy koniec może być początkiem czegoś nowego.

Podoba mi się też dedykacja tej książki oraz ładna metafora wstępu, kiedy Szczygieł pisze o tym, że wszystkie zapomniane historie zamieszkują u niego. Ale także pomysły na teksty, podążanie za enigmatycznymi śladami i odkrywanie szerszego kontekstu, tworzenie wiarygodnych oraz sugestywnych opowieści. Co może wyniknąć z tego, że w praskim metrze przepisało się na kartkę czyjś wiersz? Co i kiedy uświadomi nam Nowy Jork, którego wszyscy są kronikarzami i fotografami? Jakie znaczenie będą mieć futurystyczne obrazy i spotkanie z człowiekiem opowiadającym o anatomii wojny? Mariusz Szczygieł jest nieoczywisty i podąża też nieoczywistymi tropami. Pokazuje, że choć pamięć zawodzi, zawsze pozostanie w nas ślad utraty i zmienia on bieg naszego życia, a na pewno modyfikuje myślenie.

„Nie ma” to też opowieść o dojrzewaniu i o tym, jakimi ludźmi stajemy się po utratach. O ich rekompensowaniu i czasami panicznym lęku przed tym, że nie da się już ułożyć świata w całość, skoro coś w tym świecie było punktem odniesienia – i odeszło. Dlatego tak pasjonujące jest czytanie tych różnorodnych historii, bo kryją w sobie zadumę oraz wzruszenie. A jednocześnie odsłaniają wrażliwość – czy to albańskiego artysty, czy też mężczyzny po tranzycji, czy na przykład kobiety, która miała zły start emocjonalny, jednak swoje życie, dobre i godne, uznała ostatecznie za największy sukces. Ale w „Nie ma” są też historie o miejscach, wokół których koncentrują się rozmaite historie utrat. Widać, że Szczygieł chce przedstawić temat wieloaspektowo i jego motywacje są czytelne. Tym bardziej że jest to też książka autotematyczna, w której autor rozważa, czym ma być dobry reportaż i jakie cele sobie postawić, gdy rozprawia o czymś tak niemożliwym jak wyobrażenie sobie świata po utracie, śmierci, odejściu, zagubieniu.

To rzecz, która pozwoli nam wszystkim oswoić bezwzględność przemijania, ale także będzie sugestią, by przyglądać się światu i ludziom wokół bardziej uważnie. Każdy z nas doświadcza utrat i każdego dnia rozumiemy, że będzie ich coraz więcej. Myślę, że „Nie ma” wprowadza w stan potrzebnej harmonii i emocjonalnej równowagi – opowiadając o sprawach trudnych do uniesienia, pokazuje jednocześnie zaskakujące możliwości, które wynikają z tego, że coś znikło, odeszło, pozbawiło nas radości albo sensu istnienia. Zniknięcia mogące wpłynąć na nas bardziej, niż moglibyśmy przeczuwać, ukryte są czasem tam, gdzie ich w ogóle nie oczekujemy. Mariusz Szczygieł opowie o tym, jak on sam latami mierzył się z bezwzględnością utrat. W spojrzeniu na innych, którzy coś stracili, dojrzał to, co zyskał. Nie jest zachłanny w zbieraniu melancholijnych opowieści. Bardziej uważny w portretowaniu deficytów. I opowiadaniu o tym, jak mimo ich obecności wciąż staramy się zaznaczyć światu, że to jeszcze nie koniec, nie nasz koniec, nie koniec naszych przeżyć i refleksji. „Nie ma” wzrusza, ale też może podbudować w trwodze. Zachęca do uważnego rozglądania się wokół. Wszędzie czegoś nie ma, ale nie chcemy dostrzegać, że ten brak może być wyjątkowy. I nas, obcych mu, może jednak czegoś nauczyć.

2018-11-26

„Nikt nie idzie” Jakub Małecki


Wydawca: Sine Qua Non

Data wydania: 31 października 2018

Liczba stron: 266

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 36,99 zł

Tytuł recenzji: Łatwe wzruszenia

„Nikt nie idzie” to taka przygoda czytelnicza na jeden wieczór. W zasadzie brakuje takich książek absorbujących uwagę na krótki czas i jednoznacznych w swej wymowie. Nowa powieść Jakuba Małeckiego zdecydowanie do siebie przyciąga, ale potem pojawia się pytanie o to, o czym w zasadzie jest ta książka. Autor wybiera nowe rejony penetracji. Skupia się na tu i teraz, porzuca historię, jej ingerencje w ludzkie losy, nie zajmuje się konfliktami pokoleniowymi, nie stawia na panoramiczność. Jest tu kilka historii, które dość zgrabnie się łączą, ale mimo wszystko nie jest to historia o czymś konkretnym. Na pewno klasyczny wyciskacz łez. Tak skonstruowany, że nawet najbardziej odporny na wzruszenia czytelnik będzie musiał skapitulować i poddać się klimatowi książki. Można o niej opowiadać z ogromną egzaltacją i koncentrować się na wywoływanych przez nią emocjach, ale mnie najbardziej intryguje jej formalna strona, bo to przecież nowy krok w pisarstwie autora.

Czy „Nikt nie idzie” jest dobrą powieścią? Nie może być złą, bo warsztatowo mamy do czynienia z twórcą, który wie, jak unikać mielizn narracyjnych i jak odpowiednio budować napięcie, niuansować emocje swoich bohaterów. Problem tej powieści polega na tym, że zbyt wiele podaje nam na tacy. Staje się dydaktyczna. Uzupełnia wszystko to, czym mogłaby się zająć wyobraźnia czytelnika. I – jak wspomniałem – nie daje się tu wyodrębnić jakiegoś zasadniczego wątku głównego, wokół którego koncentrowałyby się kolejne historie. Poznawanie perypetii bohaterów z traumami w sercu usypia nieco czujność. Trudno o prozie życia pisać w sposób efektowny. Tu jednak opowieść ma się koncentrować głównie na tym, by czytelnik był skłonny się rozpłakać. I zbyt wiele jest temu podporządkowane. Dlatego Jakub Małecki otrzymuje ode mnie drugą – po „Odwrotniaku” – żółtą kartkę, ale myślę, że to po prostu wypadek przy pracy, bo każda jego powieść dotychczas była o czymś. Ta – rozmyta, a jednocześnie pozbawiona ciekawych i niejednoznacznych rozwiązań – zupełnie do mnie nie przemówiła.

Kiedy Małecki usiłuje kreślić biografie swoich bohaterów, jest w tym wszystkim bardzo statyczny i choć dowiadujemy się smutnych rzeczy, właściwie jest to mało intrygujące. Najciekawsza jest postać, która się nie odezwie i z której emocjami nie mamy żadnego kontaktu. To Klemens, odmieniec. Tak, musi być ktoś taki, bo nie można byłoby wtedy podpisać książki nazwiskiem Małeckiego. Klemens to dorosły mężczyzna, który nie dorósł. Niekompatybilny ze światem, odnajdujący się tylko w swoim własnym. A może właśnie on przyjął na siebie najwięcej trosk i niepokojów, choć przecież nie potrafi ich wyrazić. Mężczyzna będący chłopcem. Z balonami w plecaku. Przykuwa uwagę i intryguje. Także w relacji z matką, wywołującą tu najwięcej wzruszeń – są takie sceny, które naprawdę trudno jest unieść. Nic więcej nie potrzeba, by ująć czytelnika. I Klemens to robi, choć wydaje się przecież bardzo mroczny, a jego świat wewnętrzny niekoniecznie da się określić jednoznacznie. Klemens to pewien margines interpretacyjny tej narracji, który przy innych bohaterach zostaje nam odebrany. Dzięki Klemensowi ta historia może pozostać na dłużej w pamięci. Chyba tylko dzięki niemu.

Na bazie wzruszeń związanych z tym bohaterem autor dokłada nam kilka prostych historii, które same w sobie nie budują ciekawej powieści, ale w połączeniu tworzą coś na kształt historii o porzuceniach oraz utratach, bo to one będą tu chyba najważniejsze. Mamy więc młodych ludzi, którzy uciekli z prowincji do wielkiego miasta, osiągnęli wiele, a ich status majątkowy może wzbudzać tylko zazdrość. Olga kompulsywnie łaknęła towarzystwa innych, chciała zdobywać świat i osiągać to, co dawało jej poczucie bezpieczeństwa. A jednak mimo wszystkich osiągnięć czuje się osobna i samotna. Do tych egzaltowanych trochę dylematów kobiety sukcesu niedoceniającej niczego i celebrującej pustkę pośród różnorodnych perspektyw dołącza jeszcze ktoś, kto tak jak Olga chciał w życiu postawić na jedną kartę i przegrał. Można się zastanawiać, dlaczego kobieta tak światła, wykształcona i doświadczona tak różnymi zbiegami okoliczności jest w stanie wycofać się ze swojej fantazji i pewnie też możliwości spełnionego związku tylko dlatego, że nie potrafi rozmawiać o istotnym intymnym problemie. Odnieść można wrażenie, że w relacjach tej dwójki sporo poczynań i słów jest po prostu niewiarygodnych, ale tak ze sobą zestawionych, by trzymać czytelnika w emocjonalnym klinczu. I trochę też go szantażować, czego osobiście bardzo nie lubię.

Poza tym są tu ładna metafora latania i motyw zniknięcia. Dodany jakby na marginesie, a potem budujący całą tożsamość tego, który czuje się za to zniknięcie odpowiedzialny. Jest ukłon w stronę Japonii, a w zasadzie jej kultury i specyficznej formy wyrażania emocji. Japońska surowość i minimalizm haiku kontrastują z tym, jak Małecki analizuje zachowania i przeżywanie świata przez swych polskich bohaterów. Ostatecznie trudno jest orzec, czyj dramat ma być najważniejszy, a jeśli celem było połączenie ich w specyficzną całość, ta całość już jednak nie oddziałuje z dużą mocą, bo wszystko staje się nieczytelne. Potrzeba bliskości skonfrontowana z wyobcowaniem. Poszukiwanie swojego miejsca bez przyglądania się temu, gdzie się w danym momencie jest i co się osiągnęło. Nikt nie idzie” jest literacką miniaturą o ludzkiej samotności, ale też książką, przy której zbyt łatwo można się wzruszyć, a już większym problemem jest odnalezienie w niej jakiegoś porządku, zauważenie dyscypliny pisarskiej. Kompozycja tej powieści – włącznie z czytelnymi sugestiami, co mamy myśleć i jak odbierać sytuacje bohaterów – jest odrobinę szkolna. Z takim ładnie wyodrębnionym wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. Na szczęście otwartym, by uniknąć wrażenia, że dydaktyzm wdziera nam się tutaj od pierwszej do ostatniej strony. Jakub Małecki opowiada o braku odwagi i niegotowości do zmierzenia się samemu ze sobą. Nadzwyczaj jednak odważnie narzuca pewne emocje i gotów jest zrobić bardzo wiele, by ta mocno rozmyta fabularnie książka wywołała wrażenie. Odkłada się ją z przeświadczeniem, że bardzo wzrusza. Obawiam się, że jakiś miesiąc po lekturze trudno będzie określić, przez co dokładnie to wzruszenie zostało wywołane.

2018-11-23

„Dzieci księży. Nasza wspólna tajemnica” Marta Abramowicz


Wydawca: Wydawnictwo "Krytyki Politycznej"

Data wydania: 25 października 2018

Liczba stron: 220

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Chaos wokół tabu

Czytanie reportażu Marty Abramowicz wywołało u mnie rozczarowanie równe temu, które przeżywałem, czytając „Celibat” Marcina Wójcika. W obu książkach zawodzi forma i dyscyplina myślowa autorów. Chcą opowiedzieć o czymś, o czym pozornie każdy wie bardzo dużo, i w zasadzie nie wychodzą poza wnioski, do jakich można dojść bez lektury ich książek. Problem „Dzieci księży” to nie tylko kwestia konstrukcji i zaburzenia proporcji. Nie tylko to, że rasowy reportaż dający czytelnikowi duży margines interpretacyjny zamienia się w dydaktyczną narrację połączoną z niekoniecznie potrzebnymi i tematycznie trafionymi dygresjami zamykającymi książkę. Mam wrażenie, że autorka zamiast koncentrować się na kwestii zaznaczonej w tytule, snuje opowieść o uprzedmiotowieniu kobiety w polskiej mentalności i społeczeństwie. Jej pokrzywdzone przez mężczyzn bohaterki opowiadają o żalu oraz różnego rodzaju frustracjach, ale także o stygmatyzowaniu – o nim dużo opowiedzą też bliscy portretowanych kobiet. Mało w tym wszystkim rzetelnego pochylenia się nad wyznaczonym przez tytuł problemem. Abramowicz mocno koncentruje się na tym, by pokazać, jak w Polsce sankcjonuje się unikanie odpowiedzialności przez księży będących ojcami. Stara się także nakreślić, jak formuje i umacnia się społeczna zgoda na to, by polski ksiądz nie brał odpowiedzialności za swego potomka. Niewiele jest o samych emocjach porzucanych dzieci i o ich matkach, dla których trudna sytuacja składa się z różnych kontekstów – nie tylko z tego, że uległy księdzu. Nie ma tu w końcu żadnej możliwości alternatywnego spojrzenia na problem. Nie wypowiada się – choćby anonimowo – żaden ksiądz, który stał się ojcem. Dla równowagi przytoczona jest historia… będącego ojcem księdza ewangelickiego. Zaskakujące, że przez dwa lata zbierania materiałów nie odnalazł się żaden katolicki rozmówca w koloratce, któremu – dla reporterskiego obiektywizmu – można byłoby w tej książce oddać głos.

Jedna z rozmówczyń zaznacza, że temat, którego podejmuje się Marta Abramowicz, może być bardzo trudny. Dlaczego? „Wszyscy wiedzą, że księża mają dzieci. Ale po co o tym pisać?”. Autorka opowiada o tym, skąd się to wzięło, że wszyscy wiedzą, ale mimo to nikt nie chce mówić. Przytacza historie smutnych dzieci księży. W jednym z listów widzimy, jak wielką wewnętrzną walkę toczy jego autorka, miotając się między pogardą a miłością do swego ojca księdza. Opowieści tytułowych dzieci dają nadzieję na naprawdę świetną książkę. Bo to przecież wielogłosowa opowieść i o odrzuconej miłości, i o tym, jak niszczy się ufność wobec najbliższej osoby, i ostatecznie o tym, w jaki sposób wstyd naznacza na zawsze, choć to nie wstydząca się osoba powinna odczuwać dyskomfort. Jest też nieco na temat hipokryzji Kościoła katolickiego, ale główny zarzut to beztroska i brak emocjonalnego zaangażowania w problem samych księży. Usprawiedliwianych i uwalnianych od wyrzutów sumienia przez toksycznie działającą instytucję. Taką w dodatku, którą się popiera. Której się nadal ufa. Bo stygmat złych mają dzieci i matki, nie księża będący ojcami. Tylko czy w całym problemie najistotniejsze jest kategoryzowanie, co jest złym, a co dobrym postępowaniem? Czy nie chodzi tutaj o coś bardziej złożonego niż relacja podległości, męskie wykorzystanie kobiety i wynikające z uwarunkowań kulturowych sytuacje, w których mężczyzna po prostu czuje się dobrze, choć powinno go uwierać sumienie?

Chciałoby się, aby Abramowicz szła dalej. Słuchała, notowała, opowiadała za swych zawstydzonych albo wściekłych rozmówców. Chciałoby się, by opowieści tytułowych ludzi zdominowały tę książkę. By reportaż dał nam naprawdę wiele do myślenia, nie zawężał horyzontów myślowych, nie wskazywał jednoznacznie katów i ofiar. Dzieci księży” to książka napisana w słusznej sprawie i z dużym zaangażowaniem, ale też trochę tendencyjna. Atakując instytucję Kościoła katolickiego, nie wnika mocniej w niuanse usłyszanych historii. I nieumiejętnie moim zdaniem rozwija jedną z ważniejszych tez tej opowieści, którą ujawnia jeden z cytowanych listów. „Księża nakładają na ludzi ciężar, krzyż, którego sami nie są w stanie unieść”. Abramowicz sugeruje, że przede wszystkim nie chcą go unosić. Łatwo określa, co jest słuszne, co wymaga potępienia. A później proponuje nam – w trzech wywiadach – czytelną wykładnię nakreślonego stanu, aby nie pozostawiać w niepewności, a może nie pozwolić na samodzielne wyciąganie wniosków.

Rozmowy z antropolożką Joanną Tokarską-Bakir, historykiem Tomaszem Stryjkiem czy byłym duchownym Tomaszem Polakiem nakreślają nam obojętność i lekkomyślność w podejściu do ojcostwa księży, które wypracowała instytucja, ale także polska „społeczna zmowa milczenia”, o jakiej czyta się z ciekawością, lecz nie zawsze można odnieść przemyślenia rozmówców Abramowicz do tych wcześniejszych, w których czai się tyle niejednoznacznej goryczy. W momencie, w którym czyta się już ogólnie o polskich uprzedzeniach i kompleksach, odnieść można wrażenie, że spójność tego reportażu się rozpada. Że nakreślanie szerszego kontekstu nie wychodzi choćby przez to, iż nie został wyraźnie określony ten węższy. „Dzieci księży” to książka o konformizmie i złości. O tym, że skrzywdzona kobieta jest w stanie tłumaczyć swego oprawcę, i o tym, w jaki sposób tabu funkcjonuje w umysłach, zwłaszcza członków mniejszych społeczności. Są też przytoczone terenowe badania naukowe i zdanie wybranej grupy studentów na określone tematy, ale nie ma takiego pełnego empatii zaangażowania w opisywany problem. Autorka sugeruje, że należy zrobić wszystko, by nie stygmatyzować dzieci ze związków, na które nie ma powszechnej zgody. Także to, że owa zgoda jest pewnym sztucznym tworem, wokół którego okopuje się konserwatyzm wraz z uprzedzeniami. Nie widzę tutaj jednak ujęcia wychodzącego poza ostracyzm i portretowanie skonfliktowanych ze sobą stron. Nie ma zajmującej opowieści o codziennym życiu ludzi, którzy tęsknili do nieobecnych ojców, mając wpajane, że ojcowie na pewno nigdy nie zatęsknili za nimi.

Mocne słowa jednego bohatera, syna księdza, ukazują, że Marta Abramowicz nieco zbyt wygodnie bazuje na kontrastach wywołujących niezgodę: „Jestem produktem waszej religii i jej zakłamania”. Dużo tu fantazji na temat tego zakłamania i sporo także publicystyki, mniej samego reportażu. Mało – co przyznaje sama autorka – konkretnych historii, wokół których pojawić by się mogło dużo więcej pytań niż te oczywiste, wymuszone niejako na czytającym. W dodatku to opowieść o oczywistych problemach Kościoła katolickiego, z którymi już on sam nie jest w stanie sobie radzić. Spory potencjał, który – w moim odczuciu – został zmarnowany. Za dużo stanowczości tez, za mało zdziwienia i zwyczajnych troskliwych pytań. Mało skupienia na pojedynczej opowieści. Nie można łączyć wielu ludzkich dramatów w jeden o czytelnej wykładni. Zabrakło niuansowania, bo pewnie nie empatii. Zabrakło też w zasadzie pomysłu na spójny reportaż.

2018-11-19

„Zraniony pianista” Maria Ernestam


Wydawca: Wydawnictwo Kobiece

Data wydania: 30 listopada 2018

Liczba stron: 360

Przekład: Inga Sawicka

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Ludzie w podróży

Szwedzka pisarka Maria Ernestam znana jest już polskiemu czytelnikowi ze świetnej powieści „Córki marionetek”, w której sportretowała traumy i okrucieństwa skryte w pamięci mieszkańców pewnej prowincji. W „Zranionym pianiście” Ernestam wyprawia swoje bohaterki w świat, tworząc w kosmopolitycznym tyglu opowieść o miłości i przyjaźni, ale także o tym, że czasem nieobecność drugiego człowieka czyni z niego większą zagadkę niż zachowania i poglądy żywej osoby. Tym razem historia zmierza w może mniej mrocznym kierunku niż w „Córkach marionetek”, ale ta powieść jest też inna konstrukcyjnie. Różnice widać również w sferze składni, styl „Zranionego pianisty” jest bardziej sentencjonalny, co nie jest tu irytujące, albowiem nakłada się na sferę przypuszczeń i podejrzeń wplecioną w umiejętnie zbudowane retrospekcje, którymi Ernestam posługuje się bardzo dobrze, co udowadnia już po raz drugi.

Veronica i Marieke były przyjaciółkami. Czas przeszły zaznacza się tu wyraźnie, bowiem punktem wyjścia jest niewysłany mail, w którym jedna z kobiet chce zaznaczyć, że nigdy nie chciała skrzywdzić tej drugiej. W tej wiadomości skrywane są obawy i nadzieje. Ona otwiera nam całą historię, w której zmuszeni będziemy odpowiadać na pytania dręczące bohaterów. Dziś Marieke prowadzi swoją księgarnię i rozmyśla o nieobecności Veroniki. Przed laty wybrały się w ważną podróż. Podróż ukazującą im, kim były dla siebie. Pozwalającą ujrzeć bliską relację z innej perspektywy, zajrzeć głębiej, przerazić i rozczarować. Motyw podróży w „Zranionym pianiście” odniesie się w szerszym aspekcie do ludzkiego życia, ale da także możliwość przyjrzenia się bohaterom usytuowanym w roli wędrowców. Veronica i Marieke bowiem podążą śladami ciotki tej pierwszej, która przez lata regularnie wyprawiała się do Malezji i Stanów Zjednoczonych, gdzie była być może kimś innym, niż zapamiętały ją bliskie osoby. Dzisiaj Klara nie żyje, pozostało po niej mieszkanie w Uppsali, sporo pamiątek i jeszcze więcej wspomnień. Ale także niepewności, z którymi bohaterki muszą się zmierzyć. Nie zdają sobie sprawy z tego, że ich podróż śladami Klary przyniesie odpowiedzi na pytania, które pojawią się dopiero później i niekoniecznie będą dotyczyły życia zmarłej.

Ernestam ustami swojej bohaterki wyznaje, że: „Wspominać to wierzyć, że się wie, a jednak poruszać się po omacku”. W tym znaczeniu ważna będzie współczesna część narracji, w której Marieke – drżąc o los swego syna – mierzy się z innego rodzaju niepewnością. Nie wie, czy zerwane relacje można byłoby naprawić, ale wspominając podróż, analizuje także swoją postawę życiową, sięga dużo dalej wstecz, próbuje nakreślić obraz obecności przy popularnej i ekstrawertycznej przyjaciółce. Rozmyśla o tym, czy przypadkiem nie była tylko jej cieniem. Wyrosła z domu, w którym zawsze należało być uporządkowanym, potulnym, niewyróżniającym się. Co imponowało Marieke w Veronice? Kim się przy niej, dzięki niej i przez nią stała? Wydaje mi się, że śledzenie podróży w czasie oraz analiza wspomnień opuszczonej przez przyjaciółkę bohaterki jest dużo ciekawsze niż przyglądanie się wyprawie, jaką odbyły dekadę wcześniej. A może to tylko złudzenie, bo zrozumieć tę opowieść można dopiero wówczas, gdy nałoży się na siebie dwie płaszczyzny czasowe?

Tytułowy pianista pojawia się na drodze bohaterek w Malezji. Czy przypadkowo? Kim jest, ale przede wszystkim kim się stał? James mówi o sobie, że jest „sam ze swoimi kryzysami”. Jego wyobcowanie idzie w parze z miłością do muzyki. Przez jej pryzmat poznamy całą gamę emocji i skrywanych uczuć, które na zawsze zmieniają wszystkich bohaterów książki. Ale ważny jest sam James w swojej symbolicznej roli mizantropa. Jego historia nałoży się na historię Klary. Coś ich połączy. Pewne wspólne pragnienie. Oczywista, choć niekomunikowana nikomu potrzeba. Tajemnica, za którą kryje się jednocześnie melancholia i radość z bycia tym, kim chce się być.

„Zraniony pianista” to bardzo dobra powieść obyczajowa, w której szwedzka codzienność jest pewnym punktem odniesienia do analizy tego, kto i w jaki sposób wyprawił się w świat stąd, skąd wyrósł. Ernestam opowiada także o ludzkiej tożsamości, którą kształtują zmiany. I – jak wspomniałem – proponuje nam nietuzinkową narrację o związkach miłości i przyjaźni. Zdając sobie sprawę z wtórności tych kwestii omawianych w literaturze, szwedzka prozaiczka chce umieścić swoje rozważania w kontekście upływu czasu i momentów prób – dla przyjaźni, ale także stanu zakochania, w którym można realizować niespełnione dotąd pragnienia. Dlatego ważna jest tutaj ta szersza perspektywa opisu. Portretowanie malezyjskich i amerykańskich doświadczeń, które ustawicznie będą wracać do tego, kim się było w Szwecji, co się stamtąd wydobyło i jak można pytać o przynależność do drugiego człowieka, pokazując go w ruchu, działaniu, w ewolucji poglądów.

To interesująca powieść o tym, kim jesteśmy w relacjach z najbliższymi, kiedy tak naprawdę nie możemy być blisko. Maria Ernestam sugeruje ogrom niewiedzy, którą odkrywamy dopiero wówczas, gdy skonfrontujemy się z bliską osobą na innym gruncie niż ten codzienny, oswojony. Veronica i Marieke to przyjaciółki, które zmuszone były udać się w długą podróż, by zrozumieć coś, co było nie do zrozumienia w codziennym życiu w Szwecji. Zraniony pianista” opowiada o tym, że dystansu do siebie potrzebujemy tak bardzo jak przemierzania świata. Że w tym dystansie widzimy rzeczy wyraźniej – swoją tożsamość, potrzebę przynależności, umiejętność ulegania i chodzenia na kompromisy w ważnej relacji. Nade wszystko jednak Ernestam pisze o poszukiwaniu życiowego szczęścia oraz spełnienia. Niuansuje kobiece pragnienia, nadając im nowe znaczenia i sytuując bohaterki w miejscach, w których będą musiały zdefiniować, czego oczekują ich serca. Łagodny ton narracji skrywa w sobie sporo egzystencjalnego smutku, ale i nadzieję. Maria Ernestam po raz drugi udowadnia, że potrafi opowiedzieć niebanalną historię, umieszczając ją w specyficznym świecie przedstawionym. Ponownie zatem warto sięgnąć po powieść tej pisarki.

2018-11-16

„Flu Game” Wojciech Klęczar


Wydawca: FORMA

Data wydania: 25 października 2018

Liczba stron: 130

Oprawa: miękka lakierowana

Cena det.: 29 zł

Tytuł recenzji: Prozaiczne wyobcowanie

Jarosław Maślanek i Wojciech Klęczar to moi dwaj współcześni polscy pisarze od smutku, wyobcowania i melancholii. O ile Maślanek wokół tych motywów tworzy bardzo dobre powieści, o tyle Klęczarowi jego powieść nie wyszła. Trzonem konstrukcyjnym „Flu Game” są powracające z opowiadań „Wielopole” struktury składniowe obrazujące bohatera wędrującego po krakowskich knajpach i wysłuchującego ich bywalców. To, co dawało dobry fundament krótkim formom narracyjnym, nie jest już zaletą powieści, nawet jeśli uznamy, że Klęczar się nie powtarza i ma nam do zaoferowania nową historię. „Flu Game” ma bardzo niespójną kompozycję. Stworzona jest z epizodów, które po pierwsze – nie wiążą się w całość, a po drugie – sprawiają wrażenie zlepionych bez głębszego zamysłu. Zmęczyłem się i bohaterem tej książki, i przeżywanymi przez niego wydarzeniami, i przesłaniem tej historii. Autor źle wyważył proporcje – odnieść można wrażenie, że pod koniec próbuje stworzyć coś interesującego dla równowagi. Najpierw grzęźniemy mocno w dość trywialnych i sztampowych rozważaniach o życiu, a potem interesujący kierunek, w jakim zmierza ta powieść na ostatnich stronach, staje się jakby rozpaczliwym ratunkiem dla całości. Nieudanym, gdyż „Flu Game” jest powieścią przypadkowości i wywołuje znużenie. Szkoda, bo może to kwestia sięgania po coś, co zostało wyeksploatowane w „Wielopolu”. A może cała ta historia nie została dokładnie przemyślana.

Kamil jest sędzią, który w wolnym czasie kręci się w okolicach krakowskiego Rynku i w gwarze miejsc publicznych stara się zapominać o wszystkim, co go ukształtowało, uczyniło z niego smutnego mizantropa. Pojmowanie pojęcia sprawiedliwości w pracy a rozumienie go w życiu prywatnym to dla bohatera jakby dwie osobne kwestie. Kamil uznawany jest za zbyt łagodnego sędziego. Uważniej niż inni przysłuchuje się sądzonym, obserwuje ich, jest w stanie wykazać się dużą dozą empatii w rozumieniu motywów ich postępowania. Mniej tej empatii ma w stosunku do siebie. Unika prawdziwej konfrontacji ze zdarzeniami, które naznaczyły go na zawsze. Enigmatycznie wspomina trudne relacje z kobietami, bliskich ludzi oddalających się od niego i wydarzenia, w których uczestniczył kiedyś aktywnie, dzisiaj zaś czuje się cieniem samego siebie sprzed lat. Tytuł powieści nawiązujący do sławnego meczu Michaela Jordana obrazuje pewną tęsknotę Kamila. Być może za tym, by znowu poczuć się częścią jakiejś całości. Być może chodzi o zwycięstwo nad słabościami. Te dopadają bohatera bardzo łatwo. Kamil traci pewność siebie. Udając zdecydowanego kreatora sprawiedliwych wyroków, wciąż niesprawiedliwie i stronniczo zarzuca sobie może zbyt wiele.

Tu zamykałby się pomysł na naprawdę interesującą powieść. Tymczasem Wojciech Klęczar idzie w złym kierunku. Kamil Wojas jest konsekwentnie antybohaterem i tak też autor go przedstawia, świadom każdego zagrożenia, łącznie ze znudzeniem czytelnika. Tyle że bohater nie tworzy tutaj opowieści. Nie ma jej tak naprawdę, jest zbiór dość przypadkowych scen i nieprzystające do całości zakończenie, w którym Klęczar chce pokazać czytelnikowi, że być może stępił jego uwagę, by mocniej zaskoczyć, i że to wszystko było celowe. Niestety, w tę narrację wkrada się nuda, która nie pozwoli o sobie zapomnieć. Także przeświadczenie, że „Flu Game” jako egzystencjalna powieść o pewnego rodzaju melancholii i wycofaniu jest historią zbudowaną na sugestiach, nie śmiałych rozwiązaniach autorskich.

Kamil słucha tych, którzy narzucają mu swoje opowieści. Jednocześnie uważnie obserwuje i wyciąga wnioski. Ta czujność czasami zanika, gdy na przykład uznaje, że Finowie to Skandynawowie. Ale problem polega na tym, że to, co przyciągało uwagę do „Wielopola”, tutaj staje się już swoistą watą słowną. Odwiedzanie knajp, udawanie zainteresowania historiami innych. Zupełnie zatomizowanymi, a w dodatku bardzo prozaicznymi. Wędrowanie, snucie się po znajomych zakątkach w celu zapomnienia, kim się w nich jest lub kim się było. To chyba nie jest wystarczająco dobry pomysł na powieść. Historię, w której pojawia się sporo chaosu. Także humoru, choć wcale pewnie nie miało być humorystycznie, gdy bohater infantylnie tupie nogą i decyduje, że od dziś nie będzie pojawiał się w pracy. Klęczar stara się pokazać metaforyczne znikanie swojego bohatera, by potem umieścić go w intrygującej przestrzeni, ale wrażenie robi właśnie tylko ona. Sam Kamil jest po prostu smutny i samotny. Nie ma portretowania tego smutku ani niuansowania samotności. Są wspomnienia, z których można niczym z puzzli złożyć pewien spójny obraz osobowości mężczyzny i zajrzeć dużo głębiej niż on sam. Jednakże „Flu Game” to także powieść chybionych pomysłów. Niepotrzebnych scen, za długich i niewiele wnoszących monologów. Książka o wyobcowaniu w słowach i o słowach potęgujących potrzebę oddalania się od tych, którzy je wypowiadają.

Przykro mi, że ta powieść – w pewnym stopniu dwutorowa, bo złożona także z istotnych, choć pretensjonalnych zapisków z młodości – jest świadectwem tego, że Wojciech Klęczar nie ma nam formalnie i literacko do zaproponowania niczego więcej niż to, co zostało już przez niego zaproponowane. Pojawiające się w powieści miejsce będące zagadką – czy chodzi o ekspiację Kamila, czy też o pogrążenie się w piekle wyobcowania – tworzy złudne przeczucie, że w świecie przedstawionym „Flu Game” wszystko zaczyna się dopiero po zamknięciu książki. Klęczar pisze naprawdę piękną polszczyzną o czymś, co prozaiczne, niewywołujące większego zainteresowania lub zwyczajnie przepełnione truizmami. Nie przyciąga uwagi do tej powieści, choć jest ona na pewno ciekawą próbą ukazania światu problemów ludzi, dla których rzeczywistość z kilku powodów jest opresyjna i boją się wyjść jej naprzeciw. Nie pomaga zagadka ginących w tajemniczych okolicznościach krakowian. Nie pomaga wolta narracyjna, w której bohater staje się nagle bogaczem z nowymi możliwościami. „Flu Game” jest o słabościach i niemożności wydobycia się z toksycznego czasu przeszłego, ale także o specyficznym zatrzymaniu się w tym czasie, czynieniu ze swego życia czegoś stale tymczasowego. Ujmuje ta melancholia, odrobina dekadencji i chęć zbliżenia się do stanów emocjonalnych nieatrakcyjnych dla innych ludzi. Nie stoi za tym jednak literacka jakość. Wyjątkowo boli rozczarowanie pisarzem, z którym kiedyś było czytelnikowi po drodze i który zajmował myśli, kazał intensywnie rozmyślać i sporo czuć przy czytaniu. Tutaj mamy pewien schematyzm, powtarzalność i chęć opowiedzenia raz jeszcze tego, co zostało już opowiedziane. Szkoda, bo „Flu Game” mogłaby być odważną i ciekawą powieścią o braku odwagi i o obojętności wobec siebie oraz życia.

2018-11-14

„Jej ciało i inne strony” Carmen Maria Machado


Wydawca: Agora

Data wydania: 31 października 2018

Liczba stron: 272

Przekład: Dobromiła Jankowska

Oprawa: twarda lakierowana

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Kobiece (nie)możliwości

Kiedy wydano „Anatomię. Monotonię” Edy Poppy, pomyślałem, że mam do czynienia z naprawdę niepowtarzalną książką o kobiecej emocjonalności i pożądaniu. Taką wyjątkowo trzymającą w napięciu i zdecydowanie ekscentryczną w dobrym znaczeniu tego słowa. Przez siedem lat nie odnalazłem niczego, co mogłoby się równać z niezwykłością narracji Poppy. Także tą formalną, która zaskakiwała i zmuszała do tego, by z każdym krótkim fragmentem pozostać nieco dłużej. Nie sądziłem, że dane mi będzie przeczytać kolejną tak nietuzinkową opowieść. Aż do teraz. Do momentu, w którym zetknąłem się z odważnymi, prowokacyjnymi i bardzo sugestywnymi opowiadaniami Carmen Marii Machado.

Poppy stawiała na niekonwencjonalność opisów scen. U Machado mamy zróżnicowanie zarówno w portretowaniu świata przedstawionego, jak i w opisach przeżyć bohaterek. Różnych od siebie, ale czujących pewien dyskomfort wynikający z tego, że poddają się temu, co mają zrobić, a nie sobie samym, swym własnym pragnieniom i emocjom. Są różne, niektóre przegrane, inne buntownicze, jeszcze inne decydujące się na śmiałą konfrontację ze swoimi potrzebami. Pejzaż ich emocji odzwierciedla zwykle ciało. Machado nie portretuje jedynie erotycznych uniesień, choć sfera seksualności jest tu bardzo istotna. Prezentuje też specyficzne objawy psychosomatyczne. Ciało staje się dodatkowym bohaterem, a może właśnie bohaterem pierwszego planu. Nie wszędzie i nie zawsze, jednak jego obecność, egzystencjalna ważność są stale podkreślane. Autorka chce opowiedzieć kobiety przez pryzmat ich osobistych doświadczeń. Uczynić ciało podmiotem, a jego mowę – symboliczną narracją o tożsamości. Udaje się to znakomicie przede wszystkim dzięki niejednoznaczności tych tekstów. Wkrada się w nie fatalizm na równi z fascynującym surrealizmem. Opowieści składają się z jeszcze kolejnych. Jest groźnie, dwuznacznie, ale przede wszystkim zaskakująco. Nie sądziłem, że jeden akapit opowiadania może tak wyprowadzić w pole i tak uwieść jak pisanie Machado – prowokacyjne, lecz konsekwentnie spójne w obrębie jednego tekstu.

Bohaterka opowiadania „Matki” mówi: „Wierzę w świat, w którym dzieje się niemożliwe”. I choć ma na myśli miejsce, gdzie miłość stanie się najważniejsza, jest to pewnego rodzaju motto wszystkich tekstów w zbiorze. Niemożliwe wydaje się dotarcie do tego, kim naprawdę są bohaterki, czego oczekują i co przed światem skrywają. Ale niemożliwość jest tu kategorią poznania. Machado uwalnia nas z ograniczeń wyobraźni, sytuując problemy w kontekstach co najmniej wieloznacznych. Wydobywają się z pewnej oczywistości i naturalnego stanu, w jakim kobieta może czuć się osaczona i zagubiona, ale ich rozwinięcie to już kwestia umiejętności wyeksponowania niezwykłości tego, co na co dzień stygmatyzuje kobiety, odbiera im pewność siebie, zawłaszcza i trywializuje – także to, co przeżywają i czego doznają.

Punkty wyjścia są bardzo różne. Opowieść o niespełnionej pisarce, która w miejscu pracy twórczej wchodzi w prawdziwy kontakt z samą sobą. Sfrustrowanej córce, która zapamiętała matczyny terror żywieniowy i wraz z siostrami boryka się z niemożnością osiągnięcia opresyjnego przecież wzoru szczęśliwego życia. Historia czułości w czasach zarazy, wyliczanka bliskich ciał w pamięci tej, która doświadcza seksualnych rozczarowań, ale i zagadek. Najciekawsze i najbardziej przykuwające uwagę jest jednak opowiadanie otwierające książkę. „Mężowski szew” to kipiąca nieposkromioną wyobraźnią autorska opowieść o autonomii i zawłaszczeniu. O tym, że o samostanowieniu i sile decydować będzie pewien enigmatyczny element w kolorze okładki. Carmen Maria Machado stawia tu na zaskakującą pointę i okazuje się, że w większości opowiadań najciekawsze są właśnie zakończenia, czeka się na nie, trudno je przewidzieć.

Widać, że autorka zbioru świetnie bawi się różnymi konwencjami. Otrzymamy opowiadanie w konwencji streszczeń odcinków serialu kryminalnego, ale także zaskakująco silnie przykuwającą uwagę historię o znikających kobietach, o których symbolicznym znikaniu można opowiedzieć… za pomocą historii ich garderoby. Machado jest zupełnie nieprzewidywalna w tym, co nam oferuje, ale nie jest to czysta gra autotematyczna. Każde z tych opowiadań kryje w sobie przesłanie o tym, że codzienne życie kobiet można przedstawić w bardzo niecodzienny sposób – za pomocą zagadkowego opowiadania i przesyconej mrokiem symboliki. Dzięki temu opowiadane historie wydobywają się gdzieś poza ramy zdań zaznaczone kropkami. A Machado chce tym samym zasugerować pewien rodzaj uwięzienia. Jej fraza zamyka się w krótkim tekście, świat doznań bohaterek zaś obwarowany jest licznymi zakazami. Kobieta ma być definicją i definiować. A tymczasem chce wyjść poza to, co ustalone i oczywiste. Jej ciało stanie się tajemniczym mikrokosmosem. Jej życie - trudną do zinterpretowania metaforą egzystencji.

Podoba mi się to, że „Jej ciało i inne strony” to osiem zadziwiająco sugestywnych narracji. Zapadają w pamięć nie tylko poszczególne sceny, ale także zdania – myśli lub wypowiadane deklaracje. U Machado sfera seksualności odgrywa znaczącą rolę choćby przez to, że pozwala na intymne zbliżenie z tożsamością bohaterek. Każda z nich ma inne oczekiwania i potrzeby, ale łączy je zwykle jakaś niebezpieczna bliskość, w której mogą być dla siebie destrukcyjne, kiedy nie są w stanie odnaleźć się w potrzebach własnego ciała. To bardziej kobiety tajemnicy niż cierpienia. Nieprzypadkowo jedna z nich wspomina o „sercu bijącym między nogami”. Autorka daje swym kobietom prawo do każdej formy erotycznego spełnienia. Ukazuje ich opresyjne życie także w kontekście tego, co wolno ich partnerom. Na ile świadome są wybory seksualne, a jak często to niefrasobliwe formy ucieczki od siebie? Machado nie definiuje kobiecości jako walki, raczej jako bojownicze poszukiwanie. To jedna z bardziej oryginalnych książek o tym, czym jest kobieca siła, jakie udało mi się przeczytać. Osiem zaskakujących fantazji na temat pożądania, sensu życia i oczekiwań względem najbliższych osób oraz świata. Zaskakująca i niepokojąca lektura.

2018-11-12

„Patrioci” Pascal Engman


Wydawca: Sonia Draga

Data wydania: 17 października 2018

Liczba stron: 376

Przekład: Magdalena Greczichen

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Szwedzka przemoc

Dużo niepokoju przetoczyło się ostatnio przez Szwecję w związku z wyborami parlamentarnymi i wzrostem popularności antyimigrancyjnej partii Szwedzkich Demokratów. Szwecja staje dzisiaj w obliczu dylematów, z którymi nigdy w historii się nie mierzyła i które zaważą na dalszym funkcjonowaniu społeczeństwa oraz państwa. Trudności w publicznej debacie o liberalizmie, socjaldemokratycznych wartościach oraz spojrzeniu na multikulturowość dzisiejszej Szwecji znajdują odbicie w literaturze, której fantazje są coraz śmielsze, coraz bardziej mroczne i jednocześnie coraz silniej absorbujące uwagę szwedzkich czytelników. Po świetnej powieści Johannesa Anyuru „Utoną we łzach swoich matek” polski odbiorca może zapoznać się z „Patriotami” Pascala Engmana – książką stanowiącą interesujące uzupełnienie prozy Anyuru, ale jednocześnie powieścią bazującą na dużo większych przejaskrawieniach, napisaną też w zupełnie innej konwencji. Obie książki odnoszą się do narastającej w społeczeństwie furii, pokazują oblicza gniewu wywołanego strachem, wieszczą mroczne scenariusze zdarzeń w niedalekiej przyszłości i ostrzegają przed ujawnianym w różnych sytuacjach oraz kontekstach nacjonalizmem – przekleństwem egalitarnego świata demokracji, tkwiącym w nim niczym złośliwy nowotwór i toczącym zdrowe tkanki, rozsadzającym dotychczasowe myślenie o dobru społecznym i przyszłości kraju.

Anyuru formalnie postawił na liczne niedopowiedzenia i interesującą symbolikę. Engman rozgrywa temat zupełnie inaczej. Patrioci” to rasowy thriller z wieloma cechami powieści sensacyjnej. Operujący kontrastami, ale także hiperbolami. Upraszczający w pewien sposób ciąg przyczynowo-skutkowy zdarzeń, by mocno je dynamizować, na trzech polach, w trzech różnych historiach połączonych ze sobą w przerażającą wizję. Tak jak Anyuru Engman portretuje Szwedów, dla których imigranci to zło i przemoc. Ludzi ulegających łatwym uproszczeniom. Obaj pisarze sygnalizują niebezpieczeństwo prostego wyodrębniania dobra i zła w sytuacji, w której narasta społeczne przyzwolenie na bunt podsycany przemocą. O ile Anyuru kreśli wizję świata, w którym destrukcji dokonuje przede wszystkim strach, o tyle Engman rozprawi się z tytułowym pojęciem patriotyzmu. Pokaże mechanizmy wywołujące społeczny niepokój, uprości kilka schematów myślenia i działania, pokaże przerażający finał nacjonalistycznego określenia, uznania i atakowania wroga. Szwecja u Engmana spłynie krwią i pogrąży się w różnych formach terroryzmu. Anyuru wybrał mroczne niedopowiedzenia. Pascal Engman uderza czytelnika dosadnością i śmiałością swoich wizji. Może jest trochę dydaktyczny w tym, co komunikują sobie bohaterowie, ale przejmuje równie silnie. Dotyka skomplikowanych zależności między faktami a ich interpretacjami. Opowiada o bezpardonowej walce z mediami oraz o tym, czego dzisiejszy Szwed może się bać najbardziej. Okaże się, że samego siebie. „Patrioci” to jedna z tych niepokojących książek, które pozostawiają ślad na zawsze. Opowiadając o fantazji, do której spełnienia wystarczy tak niewiele.

W świecie przedstawionym „Patriotów” Szwedzcy Demokraci nie są trzecią – jak po realnych wyborach parlamentarnych – lecz drugą partią w Riksdagu. Socjaldemokraci są w całkowitej ofensywie, na horyzoncie widać zmiany, Szwecja zaczyna być innym państwem, niż była, chce głosem obywateli określić swoją tożsamość i rozprawić się z tymi, którzy nie widzą jej jako jednoznacznie zagrożonej. Trzech mieszkańców Sztokholmu podejmie się bezpardonowej walki z dotychczasowym systemem. Trzech straumatyzowanych mężczyzn przeniesie swoje frustracje na aktywne działanie w krwawej partyzantce miejskiej, dzięki której odzyskają poczucie sensu i własnej wartości. Zaczną zabijać. Z lekkością i bezkompromisowością. Celem ataków padną dziennikarze. Ale od dziennikarskiego pogromu zacznie się coś dużo bardziej mrocznego. Engman tak połączy losy swoich bohaterów, że stworzą one spójną i koszmarną rzeczywistość, w której siłą okaże się broń, a strach wraz z uprzedzeniami zmieni nastawienie Szwedów do tego, co dotychczas uznawali za trwałe i prawe.

Engman połączy wątek tytułowych patriotów z historią wracającego do rodzinnej Szwecji komandosa i wyrachowanej w swych działaniach dziennikarki pragnącej zdobyć władzę w świecie mediów, na których skupia się nienawiść oprawców ze Sztokholmu. W całej tej gonitwie zdarzeń – mniej lub bardziej nieprawdopodobnych – Engman zdaje się pytać o to, kim jest współczesny terrorysta. Skąd się wydobywa, co nim kieruje i czy należy go wiązać z osobowością psychopatyczną. W „Patriotach” terror sieje jeden z wielu, a skala tego terroru zaczyna być niewyobrażalna, kiedy w grę wchodzi emocjonalny szantaż. Co bowiem sprawi, że taksówkarz syryjskiego pochodzenia, który czuje się obywatelem Szwecji, zwróci się przeciwko ukochanemu państwu? Temu, które dało mu dużo więcej niż możliwość opieki socjalnej? Niełatwo się domyślić, że autor postawi na spektakularne rozwiązania, aby udramatyzować fabułę i wydobyć z bohaterów coś, czego dowiadujemy się o drugim człowieku dopiero w sytuacji przeżycia granicznego. W „Patriotach” będzie mowa o nienawiści, uprzedzeniach, ale także o dumie, egocentryzmie, uproszczonym podziale na dobro i zło, jak również o miłości oraz poświęceniu.

W tej książce wiele zła wydobywa się z gorzkich zbiegów okoliczności. Ktoś doświadcza czegoś trudnego, znajduje się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu, przekształca fakty i interpretuje je, patrząc przez pryzmat emocji. Walczący o dobro swej ojczyzny staną się fanatykami wykreowanych na własne potrzeby idei. Każdy w tej powieści błądzi i poszukuje, ale niewielu dane jest spojrzeć na swoją sytuację i ujrzeć własny punkt widzenia z nieco innej perspektywy. Dlatego będziemy mieli zabójcę, który lubi, gdy ludzie są dla siebie mili, jest szarmancki i kulturalnie rozładowuje napięcie w sklepowej kolejce. Będziemy mieli zasymilowanego w Szwecji przybysza z kraju arabskiego, który mimo całej miłości do kraju, gdzie odnalazł dobre życie, będzie musiał podjąć zaskakujące czytelnika decyzje. Engman zaprezentuje nam także sylwetkę bohatera najbardziej dynamicznego. To August, którego poznajemy w dalekim Chile, który zmuszony jest do przemocy, by spojrzeć na tę przemoc w swej ojczyźnie z zupełnie innej perspektywy, gdy dostrzega jej zło...

Engman nie pozwala złapać oddechu i stawia na spektakularność scen oraz jednoznaczne motywacje bohaterów. A jednak mimo wszystko pokazuje grozę działań zmierzających do szwedzkiego chaosu. Chce zasugerować, że impulsy wywołujące zawirowania i niepokoje społeczne są od wieków takie same. Chce również pokazać, że wiele zła rodzi się z ludzkiego egocentryzmu. I braku umiejętności ujrzenia kontekstów. Mocna i elektryzująca proza sensacyjna o tym, co prawie Szwecję dotknęło. I przestroga przed tym, by nie dopuścić do spełnienia choćby części mrocznego proroctwa „Patriotów”.

2018-11-09

„Powrót z Północy” Maja Wolny


Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 31 października 2018

Liczba stron: 334

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Podróże egzystencjalne

Maja Wolny to pisarka poszukująca i dzięki temu niezwykle intrygująca, wyróżniająca się pośród innych zarówno stylem, jak i tematyką swoich powieści. Ale przede wszystkim specyficzną formą elegancji frazy. Nawet gdy opowiada o największych okrucieństwach czy traumach ludzkich, czyni to w wysublimowany sposób. I igra z czytelnikiem. W najnowszej powieści chyba najsilniej w dotychczasowej twórczości, bo „Powrót z Północy” to książka wyjątkowo niejednoznaczna. Zupełnie inaczej niż „Czarne liście” poruszające zasadniczo problem relacji polsko-żydowskich w obliczu pogromu kieleckiego, a tak naprawdę bardzo delikatne i prywatne kwestie związane z tożsamością i przynależnością. Tutaj Maja Wolny uwodzi przede wszystkim tajemniczym klimatem niedostępnego zakątka Ziemi, gdzie surowe warunki atmosferyczne uzmysławiają człowiekowi jego kruchość oraz tymczasowość. Zimna Północ będzie areną zaskakujących wydarzeń. Będziemy obserwować podróżników i analizować ich enigmatyczne motywy podróży. Przyjrzymy się specyfice upływu czasu w tych odmiennych warunkach, Wolny będzie fantazjować o jego związkach z decyzjami i ich konsekwencjami. Będzie też sporo niedomówień zamkniętych w zgrabnie portretowanych biografiach postaci drugiego planu, a także epizodycznych. Wszystko po to, by enigmatycznie opowiedzieć o znaczeniu przeszłości w życiu każdego z nas, o naszym przeznaczeniu, ale też o wspomnianej już tożsamości. I o znikaniu. W kilku niepokojących wymiarach.

Czasy współczesne. Olga wybiera się w podróż Koleją Transsyberyjską. Dokąd i w jakim celu? Przyglądamy się pewnemu nieprzystosowaniu do planowanej podróży. Olga wybiera pierwszą klasę. Dystansuje się od ludzi, a jednocześnie jest ich ciekawa. Jej wyobcowanie autorka portretuje już w hali dworcowej. Olga zabiera w podróż przede wszystkim własne wspomnienia. Te, od których nie może się uwolnić, które uwierają, czynią tę podróż dyskomfortową. Potem zaczniemy się od bohaterki oddalać. Będzie się stawać coraz bardziej niejednoznaczna. Zagubiona, ale naznaczona pewną formą fatalizmu. Ale to nie Olga będzie się do niego odnosić, lecz jeden z towarzyszy jej podróży. Mężczyzna przekonany o tym, że zmierza ku zatraceniu. Piszący egzaltowany pamiętnik, w którym egocentryzm łączy się z umiejętnie budowaną atmosferą egzystencjalnego zagrożenia. Ale to nie do Adama zbliży się w swej podróży Olga. Zwłaszcza gdy trasa pociągu ulegnie zmianie, a pasażerowie w pewnym momencie doświadczą czegoś, czego nigdy by się nie spodziewali.

Chwila przed pierwszą wojną światową. Podobną trasę przez zimną Północ przemierza inżynier Michał. Zabiera ze sobą małżonkę i syna, ale w ślad za nimi podąża jeszcze ktoś. Osoba o biografii naznaczonej cierpieniem i ktoś przepełniony bezwarunkową miłością. Dzięki tej miłości gotowy na wszystko. Michał ucieka przed wojennymi pomrukami, ale także przed bardziej prozaicznymi problemami. Daleko od Europy chce zasłynąć jako kreatywny budowniczy. Nie spodziewa się przewrotności losu w dalekim Chabarowsku. Nie ma świadomości tego, że przyjdzie mu pokonać długą trasę z powrotem. I że utraci wówczas cząstkę siebie.

W te dwie opowieści wplecione są także fantazje o Józefie Stalinie i jego czułych pragnieniach, ale także o Niceforze Czernichowskim, który w oddaleniu od ojczyzny stworzył w XVII wieku swoje państwo. Bezpieczną przystań dla ludzi być może tak samo jak on naznaczonych traumami życiowymi. Maja Wolny fantazjuje bardzo pomysłowo i żaden z tropów w jej powieści nie wydaje się tylko efektownym dodatkiem. Wszystkie te historie znajdują pewien wspólny mianownik. Wszystkie w mniejszym lub większym stopniu odwołują się do mrocznej sfery przeżyć człowieka. I do jego znikania. Żegnania się ze światem, ale głównie ze swoimi potrzebami, których nie da się spełnić.

„Powrót z Północy” to przejmująca opowieść o utratach, która portretuje świat swoich bohaterów w zaskakujący sposób. Trudno bowiem odnieść czytelne wrażenie, co rzeczywiście im się przydarza i w jakim wymiarze funkcjonują. Kim są tak naprawdę, co przeżywają. To ludzie, których życie doświadczyło pewnym odium wobec najbliższych osób. Zwłaszcza postacie próbujące wypierać z pamięci swoich ojców są tu wyjątkowo sugestywne. Wolny obrazuje ludzi w drodze wywołanej deficytami i tym, że wędrowcy w pewnym momencie swojego życia nie mogli czegoś zaakceptować. Przez to też zrozumieć siebie. Ta skryta w niedopowiedzeniach powieść zgrabnie łączy surową naturę z rozważaniami o równie surowym ludzkim wyobcowaniu. O świadomości, do której wdziera się lęk wywołany samotnością. Ale to też historia o niespełnionych miłościach i o tym, że podróżujemy bez wyraźnie sprecyzowanego celu dużo częściej, niż może nam się to wydawać. „Powrót z Północy” to także poetycka opowieść o wyludnionym obszarze, w którym inaczej patrzy się na swoją egzystencję, zaskakująco inaczej widzi własną tożsamość.

Czy Maja Wolny pozwala nam tylko odczytywać różne symbole podróży, samotności, wyobcowania i niespełnienia ludzkich pragnień? Niekoniecznie. To powieść nieco w konwencji sensacyjnej, jest odrobinę thrillerem psychologicznym, trochę przypomina staroświecki romans, ale też jest kameralną historią tego, jak pamiętamy innych ludzi i w jaki sposób żyją oni w naszej pamięci. Wszystko w czytelnej metaforze oddalania się, przemierzania dzikiej przestrzeni, toczenia specyficznej walki z czasem i jego upływem. „Powrót z Północy” to też powieść dla tych odważnych czytelników, którzy chcą poznać kilka mrocznych znaczeń pustki oraz wyobcowania. Książka mocno przykuwająca uwagę tym, że tkwi gdzieś na granicy dramatycznie przeżywanego życia i nieistnienia. Ale także przez to, iż jest przede wszystkim bardzo oryginalna. Nie dopasowuje się do czytelniczych oczekiwań, kreuje je. Pozostawia w niedosycie, ale i w poczuciu, że obcujemy z narracją wyjątkowo smutną i melancholijną, lecz jednocześnie krzepiącą, bo pozostawiającą margines interpretacji. I jest wielka, wspaniała miłość. Ona rozświetla mroki i chłód Północy. Warto przyjrzeć się temu, jaką opowieść tym razem przygotowała dla nas jedna z najciekawszych i najoryginalniejszych polskich pisarek współczesnych.


PATRONAT MEDIALNY

2018-11-06

„Wściekłe” Ewa Podsiadły-Natorska


Wydawca: Editio

Data wydania: 13 listopada 2018

Liczba stron: 344

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Bój o wolność

To wściekle dobra książka! Bardzo solidnie przemyślana i niezwykle spójna. Pokazująca, w jaki sposób odbywa się w kraju marazmu niekonwencjonalna walka o wolność. Taka w dużej mierze definiowana przez płeć, ale nie tylko. Ewa Podsiadły-Natorska odważyła się opisać, do czego może doprowadzić konsekwentne, lecz niejednoznaczne w swej wymowie odbieranie wolności osobistej. We „Wściekłych” chodzi naturalnie o kobiety, ale mam wrażenie, że to książka nie tylko o nich. Ta sugestywna futureska usiłuje obnażyć służące manipulacji obywatelami mechanizmy, dzięki którym państwo osiąga swoje cele, niszcząc nie tylko tkankę społeczną i relacje między ludźmi, ale również rujnując budżet. To wszystko jest takie bliskie. Tak absurdalne, a jednak tak doskonale oswojone. Wściekać się można nie tylko z powodu literackiej fantazji, ale przede wszystkim także dlatego, że konkretne okoliczności zmusiły Podsiadły-Natorską do napisania właśnie takiej książki. Opowiadającej o buncie, konsekwencji w działaniu i kobiecej solidarności. Wychodzącej w swej krytyce ostracyzmu społecznego oraz zachowawczości daleko poza płeć. „Wściekłe” to powieść wyrazista, ale i dowód gorzkiego rozczarowania rzeczywistością. Ta doświadczana przez bohaterki boli jeszcze bardziej. Marginalizuje je, zmusza do przyjęcia ustalonych ról. Uprzedmiotawia w bardzo opresyjny sposób.

Całkiem niedawno ukazała się „Siła” Naomi Alderman – powieść o globalnym buncie kobiet zdecydowanych odrzucić role i oczekiwania społeczne. Wyszła z tego dość komiksowa opowieść, która mimo wszystko mnie rozczarowała. „Wściekłe” to poniekąd rewers Alderman. Nie tylko dlatego, że powieść osadzona jest w lokalnej problematyce. To także bardzo żywa proza scen pełnych ekspresji i dynamizmu. Zaletą tego, co stworzyła Podsiadły-Natorska, jest wspomniana już spójność. Autorka obrazuje skomplikowaną sytuację kobiet, koncentrując się wokół biografii jednej, wyjątkowo buntowniczej bohaterki. Także dokonuje przerysowań jak Alderman, ale umie je utrzymać we właściwych proporcjach. Źli lub wzbudzający negatywne odczucia bohaterowie będą mieli coś na swoją obronę. Autorka stawia na szerokie konteksty i mimo czytelnych tez swojej powieści wprowadza dość niejednoznaczne elementy zmuszające do przyjrzenia się temu światu przedstawionemu z większą uwagą. I dużą empatią, bo odnieść można wrażenie, że Podsiadły-Natorska ma szacunek dla każdej bez wyjątku nakreślonej postaci.

Tymczasem na pierwszym planie jest Tamara. Ponad dwie dekady w buntowniczym biegu. Rozpoczął się wówczas, gdy jako dziesięciolatka uciekała przed ojcem w zakrwawionych tenisówkach. Potem wrósł już w nią, jej temperament, światopogląd, bezkompromisowość i wypracowaną życiową siłę. Tamara stoi na czele tajnej grupy kobiet, które nie zgadzają się z polską polityką prorodzinną stygmatyzującą ze względu na płeć, usiłującą zaplanować i opanować całe życie osobiste każdej kobiety w kraju. Obietnicami i prorządowymi programami, dzięki którym kobiety stają się gospodyniami domowymi, realizować się mają tylko jako wzorowe matki oraz żony. Tamara i jej koleżanki mają dosyć. Zwłaszcza że niebawem ma zostać przegłosowana ustawa nakazująca samotnie żyjącym kobietom rejestrację w celu dokładniejszej inwigilacji ich poczynań. Tamara mniej myśli, więcej działa. Nie próbuje zrozumieć, dlaczego coraz więcej kobiet dobrowolnie wypisuje się z systemu kariery, samostanowienia, usuwa w przestrzeń domowego zniewolenia. Ale autorka pomaga nam ujrzeć wszystko szerzej. W buntowniczej organizacji nie znajdą się tylko feministki czy singielki. Okazuje się, że świat zbudowany na fundamentach niebezpiecznej polityki rządowej doprowadza do maksymalnych uproszczeń, a wśród nich – do różnych form zniewolenia. Fantazja autorki sięga dalej. Portretuje nam kraj, w którym w nocy harcują faszystowskie bojówki mizoginistyczne, donosicielstwo kwitnie z racji zyskiwanych dzięki niemu profitów, a nad głowami latają kontrolujące rzeczywistość drony.

W tym wszystkim Tamara ze swoim buntem oraz złością. Zrodziły się ze skomplikowanej sytuacji rodzinnej bohaterki, gdy Tamara musiała patrzeć bezradnie na słabość matki rezygnującej z uzdolnień na rzecz miru rodzinnego narzucanego twardą ręką szowinistycznego ojca. Tamara chce być blisko z siostrą, skoro z ojcem nigdy blisko być nie mogła. Relacje siostrzane – zmienne, zaskakujące, portretujące specyficzną formę bliskości – są mocnym atutem tej fabuły. Powieści wydobywającej niezgodę i wściekłość z kameralnych dekoracji, by posłać je w świat, w którym jest już źle inaczej. A może tak samo, lecz w dużo szerszym znaczeniu.

Ewa Podsiadły-Natorska nie proponuje prostych rozwiązań ani nie decyduje się na uproszczenia. Znamy motywacje i działania Tamary, ale przyglądamy się im też oczyma bohaterów widzących determinację bohaterki w nieco innym świetle, niż postrzega ją Tamara. Nie ma też tak, że na kartach „Wściekłych” – powieści o sile kobiet chcących walczyć o wolność – pojawiają się sami mężczyźni wrogowie. Nie ma jednoznacznej opozycji płci, choć chwilami jest ona czytelna. Ale w działaniach bohaterek i przede wszystkim konsekwencjach tych działań autorka kryje wiele błyskotliwych i niełatwych chwilami do wychwycenia tez na temat tego, jak funkcjonujemy jako społeczeństwo bez względu na płeć, skoro z taką nierozwagą doprowadziliśmy państwo do stanu, w którym naturalną reakcją kobiet takich jak Tamara jest konsekwentne wędrowanie pod prąd. Bo Tamara i podobne jej kobiety wiedzą, czego chcą. Równie dobrze zdają sobie sprawę z tego, czego sobie nie życzą. I widzą państwo opiekuńcze w jego karykaturalnym kształcie. Widzą fałsz i obłudę. Walczą o inną rzeczywistość nie tylko dla siebie.

We „Wściekłych” obok mrocznych śladów po Prusie i Weiningerze pojawią się także wspomnienia tych bojowniczek i bojowników, którzy zdecydowali się na bycie otwartymi opozycjonistami, bo tak musieli żyć, tak funkcjonować. Autorka książki zadaje też pytanie o to, na ile autonomiczny może być ludzki bunt, ile jesteśmy w stanie dla niego poświęcić, oraz sugeruje również, jak wiele determinacji musi stać za świadomą formą buntu. Zwłaszcza w państwie, w którym coraz więcej ludzi układa się z bezpiecznym status quo, które wyjątkowo perfidnie odbiera im prawdziwe poczucie bezpieczeństwa. „Wściekłe” to historia o odważnych kobietach i powieść nie tylko dla kobiet. Śmiała i bezkompromisowa fantazja o tym, do czego może doprowadzić zachowawczość i bierność. Ale także o tym, że kobieca siła to odwaga wiecznego sprzeciwu wobec szowinizmu, patriarchatu i zwyczajnego poczucia wyższości, które ktoś uzasadnia wyższością płci. Świetna, dynamiczna rzecz. Zapada w pamięć i zmusza do przemyśleń.


PATRONAT MEDIALNY