2024-09-19

„Kos kos jeżyna” Tamta Melaszwili

 

Wydawca: Wydawnictwo Filtry

Data wydania: 11 września 2024

Przekład: Magdalena Nowakowska

Liczba stron: 240

Oprawa: miękka

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Osobna i świadoma

Dotychczas czytałem tylko męskie narracje pochodzące z Gruzji. Obie w zasadzie panoramiczne, choć w swej intymnej opowieści Tamta Melaszwili także sugeruje nam kilka panoram, bo celowo zawęża i z rozdziału na rozdział oddala perspektywę. Dato Turaszwili w „Pokoleniu dżinsów” czy Zaza Burczuladze w „Adibasie” starali się zobrazować pewną grupę ludzi dzięki figurom obserwatorów zdefiniowanych przed doświadczenia egzystencjalne. W „Kos kos jeżyna” jest kameralnie przede wszystkim z tego względu na to, że konkretne doświadczenia warunkuje tutaj płeć. Melaszwili opowie o kobiecie, która miała odwagę żyć po swojemu i nie wpisać się w tradycyjne role jej płci, którą patriarchat uprzedmiotawia tak bardzo, że – jak twierdzą koleżanki głównej bohaterki uznające, że ze swoimi biodrami powinna już urodzić wiele dzieci – „kobieta nie potrafi mówić, że czegoś nie chce”.

Etero wie, co powiedzieć i jak zaakcentować swoją autonomię. Kiedy przegania z wiatrówką natrętnego mężczyznę, a wcześniej jako dziewczynka obiecuje sobie, że nigdy nie da się upodlić przez płeć przeciwną, gdy widzi, jak upodlona jest pozornie charyzmatyczna kobieta, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że żyć osobno będzie bardzo trudno. Przede wszystkim dlatego, że jest kobietą na gruzińskiej prowincji. Pośród sennych albo pijanych mężczyzn, których zna na wylot. Stała zawsze w opozycji do nich. A jednocześnie wychowała się z nimi. Z agresywnym bratem narkomanem i biernym ojcem, którego życie odstawiło na boczny tor jak komunistyczny relikt, bez możliwości powrotu. Etero wie, że musi żyć na przekór, wbrew, w ciągłej opozycji. Mężczyzna potrafi tylko zawłaszczyć. Narzucić przewidywalny rytm istnienia, w którym model prokreacji i wykonywania ściśle określonych obowiązków definiuje to, co znaczy być kobietą spełnioną. Melaszwili portretuje także kobietę w sidłach lęków, która z jednej strony czuje się wolna dzięki odwadze osobistej, z drugiej jednak – wciąż toczy nierówną walkę z samą sobą pomiędzy tym, co ją przeraża, a tym, co daje jej poczucie życia na własnych zasadach. Narracja jest więc niespokojna od początku do końca. W dużym stopniu – co bardzo atrakcyjnie w czytaniu – nieprzewidywalna. A przecież opowiadająca o czymś, co z odrobiną wyobraźni można antycypować.

Na przemian buntując się i skrywając przed światem swoją bezradność wobec tak buntowniczej siebie, bohaterka tej książki zadaje sobie fundamentalne pytania: „(…) jaka ja jestem? Dojrzała? A może przejrzała, nadpsuta?”. Etero ma już sporo lat, a także nadwagę i przez całe swoje życie zaspokajała samodzielnie potrzeby seksualne. Do momentu, w którym pojawia się w jej życiu kochanek. Też zawłaszczający. Przede wszystkim w seksie. Melaszwili portretuje bohaterkę, która o narządach płciowych i samym akcie zbliżenia opowiada, używając wulgaryzmów. Jakby świat, w którym przyszło jej żyć, tę sferę ludzkiej aktywności jednoznacznie zwulgaryzował, by uprościć. Potrzeby, oczekiwania, pragnienia, fascynacje. Na gruzińskiej prowincji kobiety mają zająć się dziećmi, a nie myśleniem o satysfakcji z pożycia seksualnego. Mężczyźni wspomagają się viagrą, bo i oni w tej sferze widzą jedynie to, co konieczne: płodzenie. Tymczasem starzejąca się Etero wraz z całym swoim nadmiarem – ciała oraz niespokojnych myśli – odnajduje spełnienie w relacji, której nie ma zamiaru pogłębiać. Chce skupić się na przeżywaniu tego rodzaju rozkoszy, który nigdy nie był jej dany. Chce poza seksem spróbować wszystkiego po raz pierwszy i nasycić się – nie tylko seksualnie – życiem, w którym może dokonywać wyborów, jest wolna.

A jednak nie do końca. Bo to przecież historia bardzo przewrotna, z niezwykle ciekawą kompozycją klamrową. Między Etero, która na wstępie przekornie mówi: „(…) postępuję zgodnie ze zwyczajem”, a w finale coraz bardziej osuwa się w bezradność, Tamta Melaszwili opowiada o świecie wystawiającym bardzo wysoki rachunek kobiecie, która chce być sobą. O świecie, w którym wciąż ważne jest poszukiwanie, kiedy rzeczywistość ma bardzo sztywne ramy i niczego w nich dla siebie nie można znaleźć. Bohaterka tej powieści nie chce być żoną ani matką, a kochanką godzi się być na swoich warunkach. W tym znaczeniu wybiera świadomie, jednakże nie ma wielu możliwości. Zamknięta na prowincji między górami i winoroślami tęskni za prawdziwym śniegiem, który dawno przestał padać w zimie. Tęskni w życiu za czymś, czego kiedyś posmakowała, ale nie umiała tego zdefiniować ani ustalić, co dokładnie miało smak spełnienia. I teraz znajduje się w trakcie swojej egzystencjalnej odysei, którą Melaszwili ukazuje z niezwykłą empatią, choć Etero bywa szorstka, obcesowa, czasem wpisuje się w krzywdzący schemat tak zwanej baby ze wsi. Ale to opowieść drogi. „Kos kos jeżyna” opowiada o tym, że najtrudniejsza jest droga wewnętrzna do ukształtowania swego życia tak, by satysfakcjonowało, co przecież wydaje się niemożliwe w pojedynkę. Nie gdy jest się gruzińską kobietą z prowincji. Nie wtedy, kiedy wyrasta się w domu bez kreatywnego wzorca kobiecości, pośród męskiej opresji, gdy bunt może zrodzić się jedynie z niezgody, stanowczej opozycji, a w związku z tym nie jest pogłębiony. Etero jest samowystarczalna i sama o sobie stanowi, jednak wpada w sidła, które zastawia na nią jej umysł – niezależny, a jednocześnie tworzący jakąś pułapkę.

To także przejmująca opowieść o tym, jak bardzo się boimy, że nic po nas nie pozostanie, i o tym, że ten lęk towarzyszy nam bez względu na płeć. Pozorne spełnienie życiowe bohaterki to samotność, która niekoniecznie jest tym komfortowym stanem bycia z samą sobą. Kobieta u Melaszwili jest nieszczęśliwa, tkwiąc w określonych rolach społecznych, ale również nieszczęśliwie pogubiona, kiedy z tych ról się wydostaje, stając się autonomicznym reżyserem swojego życia. Charakterystyczne jest też to, w jaki sposób na niepokoje bohaterki odpowiada jej ciało. Dlatego „Kos kos jeżyna” to intymna powieść o każdym aspekcie bycia kobietą, która wie, że będzie o sobie stanowiła. To także piękny i chwilami poetycki obraz kobiecego wzruszenia tymi przejawami życia, które być może nie mogą zostać dostrzeżone, kiedy pozostanie się w narzuconej roli. Lecz także książka o tym, że kobieca solidarność to coś niezwykle trudnego do osiągnięcia. Dlatego Melaszwili zadaje dużo pytań, a robi to w obrębie krótkiej powieści z intrygującym zakończeniem otwartym. Mam wrażenie, że to bardzo ważny głos w gruzińskiej literaturze współczesnej, którą znam na razie jedynie z trzech tytułów. Ten zrobił na mnie największe wrażenie.

2024-08-20

„Przewina” Agnieszka Jeż

 

Wydawca: Wydawnictwo Luna

Data wydania: 28 sierpnia 2024

Liczba stron: 328

Oprawa: miękka

Cena det.: 46,90 zł

Tytuł recenzji: W labiryncie

Teza, że Agnieszka Jeż wielką pisarką kryminałów jest, została w moich recenzjach udowodniona już wiele razy, w związku z tym przez chwilę zastanawiałem się nad tym, jak o nowej książce napisać, żeby uniknąć powtórzeń i wydobyć z niej to, co unikatowe. Niecierpliwie czekałem na kolejną odsłonę losów Soni Kranz. Nie tylko dlatego, że Jeż znakomicie portretuje policjantkę z prowincji walczącą z własnymi demonami. Przede wszystkim z powodu nieoczywistości tematów, które porusza ta pisarka. A tym razem będzie o gniewie oraz bezradności. O jednym i drugim w odniesieniu do matek i córek. Agnieszka Jeż wie to, co twierdzę i ja jako pisarz: kobieta to zdecydowanie ciekawsza postać literacka niż mężczyzna, ale w „Przewinie” to wokół mężczyzny koncentrować się będzie intryga kryminalna, która jak zawsze zmierza w kierunku świetnej powieści obyczajowej.

Denat w dość teatralnej pozycji. Przybyły niedawno do ośrodka leczenia uzależnień jest jednym z tych, którzy w pewnym momencie zdają sobie sprawę, że nie są w stanie wygrać z nałogiem mimo bogactwa i idących za nim możliwości. Nieżywy mężczyzna z „Przewiny” czuł się królem życia, ale umiera jak marionetka. Co popchnęło go do desperackiego kroku? Albo kto w niezwykle dyletancki sposób usiłował go zabić? Ile razy ginie ten człowiek? Z własnej ręki czy z pomocą kogoś innego? I kto bardziej cierpi: samobójca, który przestaje być królem życia, czy ktoś, kto chce go zamordować z powodów, które stworzą tutaj świetne społeczne tło skomplikowane głównie przez to, że denat najbardziej na świecie kochał swoją córkę? Agnieszka Jeż opowie wielowątkową historię o tym, że córkę można wielbić ponad życie, ale jest też tak, że córka to balast, postać sama w sobie tragiczna w konfrontacji z toksycznym rodzicem. Taka będzie „Przewina” – kolejna powieść obyczajowa z mocnym wątkiem detektywistycznym, w którym Jeż sama udowodni (bez moich wywodów), że naprawdę wielką pisarką kryminałów jest.

Wspominałem o konsekwencji stosowania przez autorkę jednowyrazowych tytułów, jak również o tym, że potrafi przykuć uwagę czytelnika do detali, które będą mieć kluczowe znaczenie dla rozwiązania zagadki proponowanej za każdym razem w nieoczywisty sposób. Wspomniałem również o tym, że Jeż znakomicie czuje się w tematyce rodzinnej i bardzo wyraziście, choć jednocześnie doskonale dwuznacznie, pokazuje dom rodzinny jako nieprzepracowany problem. Tym razem skoncentruje się głównie na motywie pokrewieństwa jako traumy. Albo na konsekwencjach bycia z kimś spokrewnionym, kiedy trzeba na swoje barki wziąć trudną relację, na którą się nie zasłużyło, bo rodziny się nie wybiera. A bohaterowie Jeż, wybierając właściwie, nie wikłaliby się w tak skomplikowane zależności, które Sonia Kranz odkrywa nie z czujnością policjantki, lecz przede wszystkim empatią kobiety po przejściach.

Ten związek frazeologiczny daje tutaj bardzo ciekawe efekty. Wszyscy bohaterowie, bez względu na płeć, są po przejściach, które w pewnym momencie ich wykoleiły. Poza tym śmierć w „Przewinie” nie pojawia się tylko w postaci wspomnianego już denata. Autorka skrupulatnie i ze świetnym reporterskim sznytem odtwarza po raz kolejny regionalną historię, by opowiadać o uniwersalnym doświadczeniu ludzkiej krzywdy. A najciekawiej wygląda to w odniesieniu do głównej bohaterki, bo w przeciwieństwie do wielu twórców powieści cyklicznych, którzy już w drugiej albo trzeciej książce opowiedzą wszystko o swojej postaci prowadzącej, Agnieszka Jeż udowadnia, że można stopniowo, ale jednocześnie wstrząsająco przedstawiać losy kogoś, kto musi zrekonstruować losy innych, by rozwiązać kryminalną intrygę.

Tymczasem Sonia Kranz jest intrygująca przede wszystkim w swej relacji z matką. Bardzo intensywnej i niezwykle skomplikowanej. Dyskretnie nakreślonej w poprzedniej powieści „Pastwa”, gdzie pojawiła się tylko jedna rozmowa telefoniczna. Jeż idzie tym torem i bardzo mi się podoba to, w jaki sposób autorka opowiada o ludzkich konfrontacjach, które następują bez bezpośredniego kontaktu. W scenach przesłuchań twarzą w twarz również jest bardzo dobrze. Mam wrażenie, że to jedna z niewielu twórczyń kryminałów, która uznaje za ważne, by zindywidualizować postacie epizodyczne. W związku z tym ludzie, z którymi Kranz musi rozmawiać, portretowani są zarówno w sferze zachowań, jak i języka, a właściwie przede wszystkim dzięki językowi. „Przewina” to kolejna powieść kryminalna, w której lingwistycznie z racji gatunku musi być jak najbardziej prosto i przejrzyście, a jednocześnie język – zarówno narracji, jak i dialogów – jest dla autorki tym, czym najprecyzyjniej wyraża wszelkie wątpliwości moralne, etyczne czy egzystencjalne swoich bohaterów. Dlatego bardzo ciekawe są tu postacie pojawiające się na chwilę i tworzące dzięki swoim punktom widzenia oraz wrażliwości możliwość sprawnego ułożenia przedstawionych „puzzli”. W „Pastwie” Agnieszka Jeż zdecydowała się na ujawnienie rozwiązania zagadki już w połowie książki, co w żaden sposób nie odebrało przyjemności dalszego czytania. Tu będzie miało miejsce coś innego: zamykanie opowiadania o tajemnicy zmarłego bogacza w taki sposób, że będzie to przychodzić jakby ewolucyjnie, bez fajerwerków. Z jednoczesnym przytupem, bo „Przewina” to nie tylko powieść ze znakomitym zakończeniem mówiącym o tym, jak wiele kwestii może być wieloznacznych.

Jest to też książka nawiązująca do klasyki gatunku: z miejscem pełnym podejrzanych – i Agnieszka Jeż nie musi zdradzać czytelnikowi, że mamy klimat trochę jak u Agathy Christie, ale przynajmniej ten maleńki dydaktyzm to coś, do czego można się przyczepić. Bo „Przewina” jest kolejnym literackim dowodem na to, że mamy do czynienia z pisarką absolutnie świadomą tego, jak precyzyjnie odtworzyć świat przedstawiony, w którym istotniejsze będzie zadawanie pytań niż uzyskiwanie odpowiedzi. I gdyby zapytać o to, czym jest zło, nowa powieść Jeż przyniesie kilkanaście odpowiedzi, a być może dużo więcej wątpliwości, kiedy na pytanie o istotę zła po prostu nie da się odpowiedzieć.

Sonia Kranz to jednak postać najciekawsza. Niesie na swoich barkach ciężar całej powieści. Jeż świetnie to rozpisuje. Na przykład w jednej z pierwszych scen, kiedy policjantka spaceruje z psem i instynktownie czuje, że coś jest nie w porządku, coś nie na swoim miejscu. Potem już inteligencja, umiejętności dedukcyjne i wyjątkowa wrażliwość tworzą z Kranz filar opowieści o tym, jak trudno w relacjach pokrewieństwa odnaleźć samych siebie, kiedy sama definicja pokrewieństwa narzuca bliskość. A jej brak staje się dylematem, dramatem lub zaskoczeniem. „Przewina” nie zaskoczy zwolenników pisarstwa Agnieszki Jeż, ale jest też książką, która nie ma ambicji rozgniatania wyobraźni i umysłu czytelnika. Chodzi bardziej o pokazanie świata najbliższych ludzkich relacji jako wyjątkowo skomplikowanego labiryntu, który może jednocześnie traumatyzować i dawać siłę. Tytuł nawiązuje także do najbardziej bolesnego rodzaju poczucia winy: kiedy dziecko czuje się winne temu, że pojawiło się na świecie. Jednakże na kartach tej powieści pojawia się dużo więcej złożonych problemów. I wiele z nich problemami pozostanie, bo nie tylko otwarte zakończenie świadczy o tym, że Jeż już niebawem zaproponuje nam kolejną narrację obrazującą to, jak skomplikowany i w tym skomplikowaniu nieszczęśliwy może być człowiek. Bez względu na płeć.

2024-08-16

„Islandia. Historie pisane wiatrem” Katarzyna Bobola, Piotr Kercz

 

Wydawca: Wydawnictwo Pascal

Data wydania: 14 sierpnia 2024

Liczba stron: 304

Oprawa: miękka

Cena det.: 69,99 zł

Tytuł recenzji: Zobaczyć wyspę

Wiatr w odniesieniu do tożsamości Islandii to bardzo trafna metafora, więc tytuł książki brzmi całkiem zacnie, ale byłem ciekaw, jak to wyszło w opowieści. Bo narracji o tym kraju stworzono już sporo, a poza tym Katarzyna Bobola i Piotr Kercz to kolejna para Polaków opowiadających o Islandii. Wcześniej wychodziło to skrajnie różnie: od fatalnego, niewartego wzmianki „Rekina i barana” Marty i Adama Biernatów po znakomite „Szepty kamieni” Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka, według mnie najlepszą jak dotąd książkę o zimnej wyspie. „Historie pisane wiatrem” znajdą się na drugim miejscu. Bardzo mi się podoba subiektywizm tej opowieści. Zaczynając od języka i specyficznego poczucia humoru, a także uroczej ironii, kończąc na przemyślanej strukturze. Ta książka jest intensywna jak islandzki wiatr, a przy tym narracyjnie zwięzła. To dzięki krótkim rozdziałom świetnie połączonym z nietuzinkowymi fotografiami. Tak samo jak niecodzienny jest stosunek autorów do Islandii – kraju, który pokazują z perspektywy bardzo ciekawej przede wszystkim dla piechurów, ale również grotołazów czy ludzi interesujących się glacjologią.

Warto zacząć od poczucia humoru. Co na siebie włożyć, gdy jesteśmy w Islandii? „W zimie ubieramy się ciepło, warstwowo, przeciwwietrznie i przeciwdeszczowo. Latem zakładamy to samo, tylko nie zapinamy się bez potrzeby”. To jeden z fragmentów charakterystycznych dla tego, w jaki sposób opisują wyspę oraz swoje doświadczenia z nią ludzie, którzy zupełnym przypadkiem kilkanaście dni przed premierą swojej książki pojawili się u mnie w domu, a ja nie miałem pojęcia, kogo goszczę. Ta dziwna koincydencja skierowała moją uwagę na „Historie pisane wiatrem” i bardzo podoba mi się pokazany w niej dystans autorów zarówno do siebie, jak i do rzeczywistości – która w islandzkim wydaniu jest pod wieloma względami jednak trudna – ale także do tubylców. Na przykład rzucona mimochodem uwaga, że islandzcy znajomi Boboli i Kercza umówieni z nimi na dziewiątą byli gotowi już o jedenastej. Albo ktoś wyłapie te autoironiczne smaczki, albo uzna tę opowieść za kolejny reportaż pełniący funkcję przewodnika, ponieważ kolejne osoby zdecydowały, że muszą opowiedzieć o Islandii na nowo.

Wcale nie jest na nowo, ale jest niezwykle twórczo. Bobola i Kercz nie unikają klasycznych kwestii takich jak trzynastu islandzkich Mikołajów, zaczytywanie się przez Islandczyków książkami podczas świąt czy wszechobecne baseny, których kultura ich przyciągnęła i przekonali się, w przeciwieństwie do mnie, że znaleźć się od czasu do czasu w basenie to naprawdę znaleźć się na Islandii. Poza tym jednak jest i intrygująca forma, i równie fascynujący dobór tematów. Autorzy są twórczo wybiórczy: znajdują tę cenną dla czytelnika równowagę między opowiadaniem o sobie, prezentowaniem historii wyspy i wspominaniem lokalnych podań i legend, między stylem anegdotycznym a sprawozdawczym, bo głębiej wchodzą tylko w tematy szczególnie im bliskie i wtedy widać, że zajmuje to więcej miejsca w książce. Poza tym chyba jako pierwsi w publikacji o Islandii cytują nieco obszerniej język islandzki, aby pokazać jego piękno – przynajmniej na piśmie.

Wartością nadrzędną tej książki niech będzie to, że mnie, przebywającego od blisko dwóch lat na emigracji w Islandii, wcześniej zaś czterokrotnie goszczącego tu turystycznie, trochę w tej opowieści zaskoczyło, nieco zastanowiło, a o niektórych sprawach po prostu nie wiedziałem. Nie chodzi tylko o to, że jako kasjer w sklepie nie mam pojęcia, że Islandczycy mieli kiedyś banknot o nominale dwóch tysięcy koron, a w Selfoss – które uznawałem za miejscowość, gdzie nic ciekawego nie ma – znajduje się zaskakujące muzeum. Mam wrażenie, że Bobola i Kercz napisali tę książkę z pełną świadomością, iż dobrze opowiedzieć o Islandii to opowiedzieć o jej zmienności w połączeniu z tym, co stałe i wieczne. Zmienna jest aura, wieczne jej zasady. Autorzy wędrują po Islandii w taki sposób, by respektować to, czego nie zauważają albo nie rozumieją inni. I docierają do miejsc, które pozostają w ich sercach, warte są interesujących narracji. To nie tylko książka z ciekawostkami, których nie oferują przewodniki – jak ta, że do jednego wulkanu można sobie zjechać windą, albo ta, że opinia prezydenta o pizzy hawajskiej stała się początkiem narodowego sporu. Jest tu bardzo dużo czułości wobec detali i takie opowiadanie o wyspie, w którym widać i pasję jej odkrywania, i umiejętność porządkowania wniosków po tym, jak opadną fale euforii.

Najważniejsza jest jednak perspektywa, a autorzy nieprzypadkowo prowadzą stronę o wymownym tytule „Wapniaki w drodze”. Chodzi zarówno o egzystencjalne doświadczenie, dzięki któremu można zyskać jakiś dystans do zauroczenia, jak i o przemierzanie Islandii na innych zasadach niż reszta. Bo taki Kuba Witek objechał ją sobie na rowerze, także pisząc o tym książkę, a inni autorzy publikacji o Islandii poruszali się pojazdami mechanicznymi. Tu jest głównie piesza wędrówka, a także słuszne skupienie na jej szczegółach. Poza tym świetna umiejętność podsumowania. Nawet wtedy, kiedy ta książka przypomina odrobinę bedeker, autorzy pokazują, że są nietuzinkowymi przewodnikami. Doskonale wiedzą, co ich w Islandii kręci najbardziej. I bardzo się cieszę, że dzielą się tym publicznie – na wspomnianym blogu oraz w tym wydawnictwie.

Znajdujące się pod koniec islandzkie hity Boboli i Kercza to źródło wielu inspiracji dla kogoś, kto Islandię już przynajmniej raz widział i chciałby zobaczyć z innej perspektywy. Tu przyglądamy się wyspie oczyma ludzi, którzy doskonale rozumieją, jak ma wyglądać książka podróżnicza, oraz dobierają jej elementy w taki sposób, by wybrzmieć niesztampowo. To autorzy decydują świadomie, że na przykład islandzkiej Polonii poświęcą tylko kilka zdań, a zachwytowi towarzyszącemu eksplorowaniu jaskiń kilka rozdziałów. Nie decydują jednak za czytelnika. To opowieść o dwóch rodzajach wrażliwości połączonych w jedną historię i zaimek „my” jest tu używany bardzo świadomie. To jest książka także o tym, co autorów zbliżyło do siebie w sensie egzystencjalnym, albowiem opowiadają o miejscu, które w dużej mierze ukształtowało bliską relację.

„Historie pisane wiatrem” są przede wszystkim prawdziwe, odczarowują każdy rodzaj komercji stosowany w przedstawianiu Islandii. Autorzy zaznaczają, że wiedzą, iż Islandia ma napęczniały od instagramowych filtrów międzynarodowy PR. Piotr Kercz zabiera głos również w sprawie fotografowania zorzy polarnej. Podróżnicy nie mają zamiaru niczego ubarwiać, lecz przede wszystkim chcą pokazać Islandię przez pryzmat zdroworozsądkowego myślenia o tym kraju ludzi, którzy odliczają czas do dnia, gdy uzyskają jego obywatelstwo, a także punktowania atrakcyjności Islandii jako wyspy przez parę, dla której liczy się bardziej podróż niż jej plan. Piszą o tym, co ich w Islandii zainspirowało, sugerując kwestie mogące być źródłem inspiracji dla innych. Uważam, że to naprawdę spore dokonanie: z humorem i kreatywną wybiórczością opowiedzieć o miejscu, którego nie chce się lukrować, a jednocześnie pokazuje się swoją ogromną miłość połączoną z szacunkiem. Z takimi wędrowcami jak Bobola i Kercz naprawdę warto obejrzeć Islandię. Ta książka pokazuje, że zawsze istotna jest oryginalna perspektywa – nawet wówczas, gdy pisze się o miejscu, o którym przecież wszyscy napisali już wszystko. Nie wszystko. Czytelnik nie pogubi się w detalach, a jednocześnie będzie widział wszystko bardzo wyraźnie. Bo to książka o tym, jak Islandia wygląda, brzmi, smakuje, lecz przede wszystkim jak hipnotyzuje, ściągając do siebie na emigrację ludzi rozkochanych w pięknym pejzażu i trudnej aurze.

2024-08-08

„Zaproszona” Emma Cline

 

Wydawca: Wydawnictwo Pauza

Data wydania: 14 czerwca 2024

Przekład: Agnieszka Walulik

Liczba stron: 320

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Manipulacje

Intrygantki, kobiety manipulujące mężczyznami w związkach, wyobcowane outsiderki z niewyraźnie nakreślonymi biografiami – to wdzięczne bohaterki amerykańskiej prozy współczesnej. Zwłaszcza gdy jeszcze biorą jakieś leki albo narracja jest lekko feminizująca. Wtedy powstaje tak zwany ideał warsztatów kreatywnego pisania, a po publikacji wpada kilka literackich nagród lub wyróżnień. Emma Cline zaproponowała nam powieść właśnie z tak stereotypowym rozwiązaniem: śledzimy losy kobiety, która od początku jawi się jako antybohaterka, trudno ją polubić, jeszcze trudniej rozgryźć, tyle że sam pomysł takiej konstrukcji postaci wpleciony zostaje w fabułę, która po prostu nie jest atrakcyjna. Można by powiedzieć, że „Zaproszona” to taka współczesna Odyseja z bohaterem w spódnicy, na którego nie czeka po powrocie stęskniona Penelopa, a tym bardziej wdzięczna Itaka. Ma to być wszystko dość poruszające i jest w istocie, kiedy spojrzy się na detale, jednakże historia samotności, która ma być zasadniczo dramatyczna, staje się momentami literacko wtórna, a przy tym niewzbudzająca emocji. Wiem, pewnie zamysłem było stworzenie powieści wyzutej z emocji i pozbawiającej ich czytelnika, pozostawiającej więcej zagadek i znaków zapytania. Ale wyszło to dość przeciętnie.

Alex jest z jednej strony enigmatyczna, z drugiej jednak – odsłonięta w całości ze swoimi motywami postępowania, choć oczywiście brakuje nam wiedzy o tym, dlaczego zachowuje się tak, a nie inaczej. Cline rozprawia się z tym, co znaczy zderzenie klasy posiadającej z kimś, kto wydostał się z traumatyzującej go prowincji i usiłuje za wszelką cenę być tym lepszym, mającym dużo więcej, przede wszystkim na koncie. Alex też chciała dużo mieć, jednak wszystko przegrała. A teraz jest uciekinierką i poszukuje nowego bezpiecznego domu. Najlepiej takiego, w którym będzie czekał na nią majętny i dużo starszy od niej mężczyzna niemogący żyć bez młodziutkiej Alex bez biografii i właściwie niemającej oprócz wdzięku niczego innego do zaoferowania. Rozgrywa się tu jednocześnie opowieść o tym, jak kompulsywnie walczy się o przetrwanie, nie przebierając w środkach (i mężczyznach), a także ta ciekawsza – o przekraczaniu granic społecznych, wydostawaniu się z klatki uwarunkowań wytyczonych przez określone środowisko, z którego się pochodzi, lecz przede wszystkim o rozpaczliwym poszukiwaniu uwagi. Dwudziestodwuletnia dziewczyna chce być dostrzegana i doceniana. W związku z tym gotowa jest prawie na wszystko.

„Zaproszona” konstrukcyjnie przypomina trochę powieść drogi, lecz jest przede wszystkim powieścią tułania się, w której najważniejsze wydaje się to, gdzie Alex będzie mogła tym razem przenocować. „Dlaczego taka jesteś?” – pada ważne pytanie od niedoszłego kochanka, bo nie każdy mężczyzna da się uwieść Alex, choć ona jest przekonana, że powinien. I to pytanie mogłoby stanowić bazę tej złożonej tematycznie powieści obyczajowej, w której ważny jest jedynie ogólny zarys i uzyskiwana dzięki niemu panoramiczność. Główna bohaterka spotyka się z różnymi ludźmi, te spotkania niczego nie wnoszą do jej życia, jednakże oddziałują na jej emocje. Zmuszają ją do czujności – albo po to, by nie zdradzić swojej przeszłości, albo w celu zapewnienia sobie pozorów bezpiecznej przyszłości.

Tak, Cline pisze o pozorantce, jednakże stara się też pokazać w szerszym kontekście, jak wiele pozorów kryje się w relacjach damsko-męskich, w których istotne jest to, dlaczego dwójka ludzi wiąże się ze sobą. Wracam tu do enigmatyczności Alex, bo w zasadzie i wiemy, i nie wiemy, dlaczego dziewczyna decyduje się na przykład na prostytuowanie się. Myślę, że ten element dużo ciekawiej pokazują dwie sceny z oceanem. Na początku młoda kobieta nurkuje w ciepłym akwenie, jest z nim zharmonizowana, Cline zaczyna od sielanki. Pod koniec powieści oceaniczna fala ścina bohaterkę z nóg. Między tymi dwoma obrazkami ukryta jest zagadka Alex: kim była, kim się stała i przede wszystkim – kim zamierza być. W tym znaczeniu otwarte zakończenie książki jest atutem, jednak jednym z niewielu. Zasadniczo lektura „Zaproszonej” jest momentami bardzo nużąca.

„Ty tak po prostu robisz, co chcesz?” – to pytanie pada z ust chłopaka, który daje się uwieść. Nawet więcej – bohaterka rozkochuje go w sobie. Czy Alex rzeczywiście robi, co chce? Czy Cline opowiedziała o młodej kobiecie, która jest świadoma, jaki rodzaj wolności wybrała? Czy też wręcz przeciwnie – tkwi w toksycznej klatce, w której zamknęła ją przeszłość, i rozpaczliwie próbuje się z niej wydostać, tak jak walczy z nieprzyjaznymi falami oceanu? Problem „Zaproszonej” polega na tym, że konstrukcyjnie rozpisana jest wokół tych dwóch przeciwieństw. Zasadniczych pytań, na które nie daje odpowiedzi. Cline chce, by jej książka była pozbawioną wglądu w prawdziwe emocje bohaterów wiwisekcją tego, jak bardzo możemy być samotni we współczesnym świecie. A precyzyjniej – we współczesnych Stanach Zjednoczonych, w kraju opartym na wstydzie. To Alex słyszy od jednego z rozmówców na przyjęciu, na którym czuje się kimś ważnym, ale równie dobrze mogłoby jej tam nie być. Czego ona sama się wstydzi? Czym jest wstyd w sensie egzystencjalnym? Co znaczy niedosyt materialny? Jak wiele można poświęcić dla poczucia bezpieczeństwa, które otrzymuje się, posiadając pieniądze?

Z „Zaproszoną” jest trochę tak jak z jej konstrukcją: poszczególne sceny rzeczywiście intrygują i niektóre spotkania są świetnie napisane, Cline jest też dobra w dialogach. Tylko że tak naprawdę w momencie przejścia do kolejnego spotkania (a może są to konfrontacje?) generalnie zapomina się o poprzednim. A finalnie cała powieść idzie w niepamięć. Dlatego pospiesznie postanowiłem o niej napisać zaraz po przeczytaniu, gdyż po kilku tygodniach ani problemy Alex, ani jej sposoby radzenia sobie z tymi problemami i własnym wyobcowaniem raczej nie pozostaną mi w głowie. Może to też kwestia tego, jakim językiem operuje autorka albo jak to zostało przetłumaczone. Bo to naprawdę świetny materiał, który pochwaliłby niejeden nauczyciel szkoły pisania, instytucji tak popularnej w USA. Problem polega na tym, że jest tu za dużo koncentrowania się na szlifowaniu formy opowieści. Sama historia – jak na amerykańskie standardy ich budowania i kreowania na tym fundamencie wielkich powieści – zwyczajnie nie porywa.

2024-07-25

„Korzenie” Miika Nousiainen

 

Wydawca: Książkowe Klimaty

Data wydania: 25 maja 2024

Przekład: Sebastian Musielak

Liczba stron: 420

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Rodzina i tożsamość

Gdyby potraktować tę powieść śmiertelnie serio, a przecież opowiada o bardzo poważnych sprawach i istotnych problemach, jak choćby ten związany z niepewnością własnej tożsamości, można byłoby nie znieść tego fabularnego rollercoastera. Fiński pisarz miesza tu właściwie wszystko – mniej lub bardziej prawdopodobne – choć na pewno wie to, o czym myśli jeden z jego bohaterów: że dobrą książkę można stworzyć z dużo mniejszej liczby składników. Ale „Korzenie” nie są śmiertelnie poważną powieścią, choć będą opowiadać także o śmierci czy utracie, jednakże cały czas specyficznym ironicznym, autoironicznym i sarkastycznym językiem ze wspaniale wplecionymi wulgaryzmami, co jest już zapewne zasługą tłumacza książki. Mam wrażenie, że Miika Nousiainen trochę pozazdrościł Jonasowi Jonassonowi „Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął”, po czym postanowił napisać coś podobnego. W prześmiewczym stylu opowiedzieć o sprawach, przy których nie jest do śmiechu: egzystencjalnej pustce, dramacie rozbitej rodziny, rozpaczliwych próbach zachowania spokoju za cenę braku realnego kontaktu ze światem. „Korzenie” to także powieść o wolności, tolerancji i o tym, jak bardzo skomplikowani jesteśmy – dla samych siebie oraz w relacjach z innymi. Tyle tylko że akurat o tych kwestiach Nousiainen pisze bardzo dydaktycznie, co przy hiperbolach fabularnych zmuszających nas do wędrówki po trzech kontynentach budzi w czytelniku nieco niepokoju o to, czy czyta się książkę naprawdę dobrą.

Bo przerysowania i nadmiar zwrotów akcji, a także tworzenie jakby naprędce kolejnych istotnych dla szaleńczej fabuły bohaterów w pewnym momencie zaczynają być męczące, choć na początku to najbardziej atrakcyjny element „Korzeni”. Książki, która w swej nad wyraz rozbudowanej strukturze sprowadza się do sugerowania kilku odpowiedzi na oczywiste pytanie sformułowane przez jednego z głównych bohaterów: „Co my możemy wiedzieć o sobie nawzajem?”. Nousiainen łączy elementy powieści drogi i sagi rodzinnej, odpowiadając na to pytanie kilka razy. Zawsze jednak podkreślając, że widzimy najwyraźniej tyle, ile jest nam w stanie pokazać relacja z drugim człowiekiem. A tu pojawią się relacje bardzo intensywne i w moim przekonaniu ta intensywność pojawia się nazbyt szybko.

Esko żyje prawie pół wieku i nie stworzył żadnej relacji. Poza zawodową – uwielbia dłubać ludziom w ustach, naprawiać ich zęby, usuwać niepotrzebne, leczyć stany zapalne dziąseł. Metafora zęba i zabiegu stomatologicznego jest nadmiernie zaznaczana, rozprzestrzenia się za bardzo, nie tylko podkreślając neurozy tego bohatera, ale również biorąc we władanie całą opowiadaną historię, właściwie każdy jej element, każdą zaprezentowaną znajomość. Na fotelu w prywatnym gabinecie stomatologicznym Esko poznaje swojego brata. Tak to się zaskakująco rozpoczyna, ale dalej będzie jeszcze bardziej szaleńczo. Pekka przez całe życie tkwił w cieniu traumy odejścia swojego ojca. Człowieka, który porzucił nie tylko jego. Jego brata dentystę również. Jednak to dopiero początek. Miika Nousiainen nie decyduje się tylko na dwie pierwszoosobowe narracje o kompletnie różnych od siebie charakterach, które pod wpływem wspólnych przeżyć bohaterów będą na siebie wpływać w taki sposób, że powstanie z tego ciekawa powieść psychologiczna o tożsamości i bliskości. Niestety, co podkreślam ze smutkiem, ta historia rodzinna, w której najciekawszy paradoksalnie staje się ten nieobecny, przerodzi się w komediodramat, do którego fiński prozaik wrzuci wszystkie przewodnie tematy obowiązujące w zaangażowanej społecznie literaturze tak zwanego pierwszego świata. Będzie więc zatem o rozluźniających się relacjach i o tym, jak uczynić je silnymi. O niepełnych rodzinach lub rodzinach, w których cierpienia łączą się z miłością. O emigracji, postrzeganiu inności. O nowoczesności, która pozwala nam być wszędzie intensywnie, a nigdzie tak naprawdę. I tego wszystkiego jest serio za dużo, choć to powieść autora cechującego się nie tylko świetnym poczuciem humoru, lecz również sporą spostrzegawczością w świecie, w którym z racji ciągłych zmian trudno skupić uwagę na detalu. Dlatego „Korzenie” to lektura z jednej strony pasjonująca, z drugiej irytująca, a w kilku momentach po prostu szorująca po dnie banału literatury obyczajowej. Tym niemniej czyta się tę książkę naprawdę świetnie i jest ona po prostu tak skonstruowana, że bez względu na wszelkie wahania i wątpliwości chce się poznać zakończenie całej tej szalonej historii.

Podoba mi się rozprawa autora z absurdalnością tak zwanej poprawności politycznej i to jest mocna strona tej książki. Jak twierdzi Esko: świat wreszcie powinien nazywać idiotę idiotą nie dlatego, że jest imigrantem, lecz dlatego, że jest idiotą – i nie ma to związku z jego pochodzeniem. Najciekawsza literacko jest postać kobieca, bo szybko zorientujemy się, że dwaj bracia mają również siostrę, która zdążyła związać się w życiu z fatalnymi mężczyznami kilku narodowości. Dynamiczna i prawdziwa w swym dynamizmie postać szwedzkiej demokratki z czwórką synów żyjących w warunkach zagrożenia demoralizacją to bardzo dobry literacki chwyt, by przykuć uwagę także do innych kwestii społecznych związanych z definiowaniem tego, co rodzinne, oswojone, bliskie, nieobce. Jednakże „Korzenie” to przede wszystkim opowieść o tożsamości określanej przez pokrewieństwo. O losach ludzi, których zbliża to, że kiedyś opuścił ich ktoś prawdopodobnie samotny i zagubiony. Wszyscy usiłują walczyć z samotnością i zagubieniem. Ale nie każdy jest w stanie stawić czoła przeszłości, jeśli jej naprawdę nie zrozumie.

Nousiainen napisał pogodną książkę o tym, co wspólnie utracone, a potem wspólnie odzyskane. Napisał o wspólnocie, która poszukuje tego samego: egzystencjalnego spokoju i poczucia przynależności do kogoś. Sporo w niej celnych poglądów na temat współczesnego społeczeństwa konsumpcyjnego, ale też dużo czułości w opowiadaniu tego, jak intymne mogą być odkryte po latach więzi rodzinne. Wszystko w tej dość zgrabnej stomatologicznej metaforze, bo przecież kiedy stomatolog otwiera chory ząb, nie może go pozostawić bez wyczyszczenia i bez wyleczenia. Zgrabność jest też trochę niezgrabnością, gdyż trzymając się jej logiki, otrzymujemy zbyt cukierkową narrację o problemach, których po prostu nie rozwiązuje się tak sprawnie i w tak oczywisty sposób, jak proponują to „Korzenie”. Tę książkę niesie również kontrastowość. Wszelkie zderzenia tego, co odmienne. Nie tylko światopoglądów i sposobów życia braci, którzy zaczną odkrywać, że są członkami większej rodziny. Ze wszystkim, co przesadzone, zbędne albo mimo poczucia humoru mało śmieszne, jest to na pewno książka pozostająca w pamięci na długo. Nieważne, ile literackich motywów autor skopiował ani jak banalny bywa w sugerowanych tezach. A może te motywy i te tezy powinny wybrzmieć ponownie, bo są – nie tylko literacko – ważne? Zachęcam do zmierzenia się z tą irytującą, intrygującą i jednak całkiem dobrze napisaną (a przede wszystkim przetłumaczoną!) powieścią.

2024-07-08

„Uśpione” Anthony Passeron

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarne

Data wydania: 29 maja 2024

Przekład: Jacek Giszczak

Liczba stron: 200

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Wymiary apokalipsy

Dwie równolegle prowadzone narracje. Niezwykły sposób konstruowania książki. Nie jest niezwykłe to, że otrzymujemy dwie narracje, bo mnóstwo ciekawych powieści zostało napisanych za pomocą symultanicznie rozgrywających się historii. Anthony Passeron proponuje jednak coś innego: raport z rozwoju pandemii oraz kameralną opowieść rodzinną. Obie historie spaja motyw nadchodzącej apokalipsy. Obie opowiadają o czymś, co jest nieuchronne, przed czym nie ma ratunku. A o ten ratunek się walczy – w znaczeniu globalnym i rodzinnym. „Uśpione” to z jednej strony reporterska relacja z frontu walki z wirusem HIV oraz z AIDS. Właściwie wszystko o tej historii można przeczytać w tekstach źródłowych, a jednak czyta się to jak rasowy thriller. Tyle tylko że dominuje rzeczowy, sprawozdawczy styl. Ma on swoje specyficzne zastosowanie także wówczas, gdy Passeron opowiada historię rodziny. A raczej jej rozpadu i upadku. Pełnej cierpienia bezradności. Ale przede wszystkim o tym, o czym latami milczano. Co przez lata było uśpione.

Ciekawa jest konstrukcja narratora. Człowiek w gruncie rzeczy najważniejszy ze względu na to, w jaki sposób opowiada, a jednocześnie całkowicie schowany w cieniu. Jego tożsamość nie jest istotna w porównaniu z tym, w jaki sposób próbuje przedstawić tożsamość własnej rodziny. Żyjącej na prowincji grupy ludzi, w których życie bezkompromisowo wdziera się umieranie. Stryj narratora był człowiekiem, który z prowincji zrezygnował. Ruszył w świat. W swoją drogę ku szczęściu i wolności. Został zniewolony, przegrał. Odszedł ze świata na oczach najbliższych i wbrew ich pragnieniom. Ta śmierć stała się bolesnym stygmatem naznaczającym wszystkich. Być może najbardziej tego, który jest tu najciekawszą postacią, bo zdecydowanie nieodsłoniętą, nakreśloną z jednej strony wyraźną kreską, z drugiej jednak – ukazaną przede wszystkim z perspektywy swojej nieobecności.

Ojciec narratora znał tylko uporządkowane i przewidywalne życie, którego rytm wyznaczała codzienna praca w masarni. Krew zabijanych zwierząt na twarzy narrator nazywa „rodzinnym złotem”. Ów ojciec wyjechał ze swojej wioski tylko raz, bardzo daleko. Po to, by sprowadzić do domu brata. A sprowadził niewyobrażalną tragedię. Jednocześnie odsuwając ją i izolując się od niej. A potem – co najbardziej przejmujące i czego nie powinienem pisać, bo to tak zwane spojlerowanie – odchodząc na zawsze. Najcenniejsze w retrospekcjach jest to, w jaki sposób nie wprost, ale bardzo sugestywnie nakreślane są rodzinne relacje. Pustoszenie tego, co kiedyś miało wartość. Coraz bardziej bolesna obecność śmiertelnej choroby, ale wcześniej – opowiadanie o tym, w jaki sposób można umrzeć za życia. Metafora rodzinnego uporządkowania zamienia się w metaforę chaosu. Wszystko jest tu jednocześnie boleśnie dosłowne i bardzo symbolicznie smutne. Passeron pisze o smutku w wielu kontekstach. Przede wszystkim przez pryzmat rozczarowania. Ale również wielkiego zaskoczenia. Bo choroba atakuje w taki sposób, że jest oczywistą konsekwencją stylu życia, jednak druga narracja uzupełnia tę pierwszą i daje do zrozumienia, że nic w rozwoju AIDS nie było oczywiste.

Dwie dekady walki i konsekwentnego poszukiwania medycznych rozwiązań. Dwa kontynenty, lekarze amerykańscy oraz francuscy odkrywający zagrożenie, tworzący jego definicje, usiłujący walczyć z tym, co już odkryte. To jak w rodzinie narratora. Odsłaniają się kolejne mroczne karty historii, a całość zmierza ku nieuchronnemu końcowi. Jest również niezawinione cierpienie. Druga część tej krótkiej powieści, która porusza najmocniej. „Uśpione” to historia o tym, w jaki sposób tradycyjny porządek ról w rodzinie rozbija się, rozpada i z wielkim bólem pozostają jedynie ci, którzy są w stanie sobie z nim poradzić. Inni stosują tendencje ucieczkowe. Milczą. Wypierają. Nie chcą opowiadać. Nie chcą werbalizować przeżyć. Dlatego ta książka jest fantazją nie o tym, co pamiętamy, ale o tym, co ukryte w zbiorowej pamięci. O ludziach, którzy z różnych powodów milczeli, cierpiąc. Czy całe to cierpienie miało być jedynie destrukcyjne, czy też pełni jakąś funkcję ekspiacyjną? Wtedy, kiedy jest odtwarzane i analizowane. Językiem – jak wspomniałem – pozornie kompletnie niedostosowanym do opowiadanej historii. A jednak robiącym ogromne wrażenie, kiedy sprawozdawczość oraz podawczość łączą się z niesamowitą wrażliwością na niuanse. Na to, jak bardzo cierpienie innych przenosi się na najbliższych i jakie mogą być konsekwencje tych przeniesień. Passeron trzyma czytelnika w szachu i napięciu do ostatniej strony, chociaż przecież można uznać, że opowiada historię z dość oczywistym finałem, zawierającą nadzwyczaj czytelne wnioski i sugestie. Nic bardziej mylnego.

„Uśpione” to bardzo skondensowana, a przez to niemożliwa do odłożenia powieść o tym, czym są złudzenia, jak trudne bywają kompromisy, lecz również o przejmującej bezradności. Okazuje się, że świat nie ma wpływu na rozwój pandemii, która przed dwie dekady dziesiątkuje chorych, ale i rodzina sama w sobie silna i stabilna nie może unieść bezradności przyglądania się temu, że ktoś umiera. Na własne życzenie? Z powodu swoich błędów? Czy charyzmatyczny Désiré zasłużył sobie na swój los? Otrzymał to, ku czemu konsekwentnie dążył? Odsłanianie tajemnic choroby początkowo zaskakującej świat idzie w parze z opowieścią o tym, jak stawiano jej czoła. Stryj narratora mierzy się z nieuchronnym, ale nikt nie jest w stanie naprawdę go w tym wesprzeć. Tragedia puka do drzwi domu, w którym nigdy żadna tragedia się nie wydarzyła. A Passeron pisze o ludziach, którzy albo podejmują inicjatywę i walczą, albo poddają się bez tej walki, na co daje im całkowite przyzwolenie.

Mimo surowego i oszczędnego stylu są w tej powieści sceny, które zapadają w pamięć na zawsze, choć zapisane jakby na marginesie, zapełniając nonszalancko kolejne strony. Opis zwierzęcia uspokajanego przed tym, jak za chwilę zostanie zamordowane. Obraz gasnącego życia dziecka, które otrzymało w spadku od rodziców to, co najgorsze i co najbardziej niesprawiedliwe. Te dwie sceny uświadamiają, że najboleśniejsze przychodzi wtedy, kiedy nie chcemy być na to gotowi albo inni decydują o tym, że powinniśmy być gotowi. Przerażone zwierzę to po uboju niedobre mięso do spożycia. Dziewczynka, która ma być świadoma, że zaraz umrze, to młody człowiek niemogący liczyć na humanitaryzm ze strony otoczenia. „Uśpione” to zatem przypowieść o tym, co konieczne, by z godnością dotrzeć do momentu katastrofy. Ale również historia o tym, że śmierć ma bardzo różne oblicza i jej przyjście, zwłaszcza nagłe, zawsze jest czymś niesprawiedliwym.

Anthony Passeron wpisuje się w nurt wspomnieniowych powieści o tym, jak wydobyć z ciszy opowieści, które w zasadzie nigdy nie powstały, jednak historia zapisała swoje karty w taki sposób, że potrzebny jest ich interpretator. I to staje się naczelnym zadaniem literata. „Uśpione” są pamiętnikiem tragedii, lecz również zbiorem opowieści, które ocalają zatopiony w milczeniu miniony świat. We wstydzie matki po śmierci syna. W niewyrażonej nigdy rozpaczy rodziny, która musi pogodzić się ze śmiercią dziecka. A jest tu jednak żywotność – chodzi o sposób, w jaki Passeron odtwarza fakty, dokładając swoje interpretacje. Jest też ta druga narracja rozwijana równolegle: raport z pola walki medycznej. Bo toczy się tu wojna ze śmiercią. Na wielu frontach. Egzystencjalna w swym wymiarze opowieść o tym, przed czym ludzie uciekają, nie chcąc nawet werbalizować swoich przeżyć. O emocjach, które nazywa literatura, a które były bardzo mocno przeżywane, tylko nikt nie miał do nich wglądu. Czy taki rodzaj wiwisekcji jest słuszny i moralnie uzasadniony? Z wielu powodów tak. Przecież Passeron – jak wielu innych pisarzy – udowadnia, że literatura to sposób na ocalenie. Nawet wówczas, gdy śmierć odbiera wszystko.

2024-06-26

„Wieloryb i koniec świata” John Ironmonger

 

Wydawca: Wydawnictwo Relacja

Data wydania: 17 lipca 2024

Przekład: Jowita Maksymowicz-Hamann

Liczba stron: 432

Oprawa: twarda

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Między życiem i śmiercią

Gdy czytałem tę intrygującą powieść o tym, jak zwyczajne może być coś określane jako niezwykłe, stale był ze mną znany wiersz Czesława Miłosza. John Ironmonger fantazjuje o tym, czym ma być dla ludzkości moment końca ostatecznego, co na jego temat się antycypuje, czego się spodziewa, a co naprawdę następuje. Bo „Wieloryb i koniec świata” to historia, której konstrukcja jest bardzo inteligentnie oparta na kontrastach i opozycjach. Życie łączy się ze śmiercią, początek z końcem. W bardzo wielu znaczeniach. I w przepięknych przyrodniczych dekoracjach, kiedy tłem zdarzeń staje się urokliwa kornwalijska wieś. Miejsce, do którego – co częste w literaturze – przybywa ktoś z zewnątrz i to przybycie ma oczywiście swoje konsekwencje. Ironmonger opowiada o tym, jak skomplikowana i jednocześnie prosta jest struktura świata, w którym schyłek nadchodzi każdego dnia, ma banalny wygląd i przebieg. To zawsze nasza śmierć wyznacza tę ostateczną granicę. Jednakże świat to przede wszystkim życie w wielu przejawach. Życie, któremu nie zagroziła dotąd żadna katastrofa.

Morze wyrzuca na brzeg mężczyznę i wieloryba. Społeczność wioski ratuje obu. Zupełnie inaczej jednak wygląda to, jak są ratowani, jak również to, z czym ten ratunek będzie się później wiązał. Nie wiem, co jest ciekawsze w symbolicznej sferze tej powieści: człowiek czy zwierzę. Outsider, którego tendencje ucieczkowe będą zdradzane w retrospekcjach, czy też potężne cielsko płetwala, które w zaistniałych okolicznościach jest bezradne i tym samym staje się swego rodzaju symbolem człowieczeństwa. Mężczyzna, którego wyrzuca morze, jest nagi. Wieloryb też odsłania wszystko, rozpaczliwie walcząc o powrót do naturalnego środowiska. Mężczyzna stanie na nogi i zacznie nowe życie. Wieloryb pojawi się w książce ponownie i warto będzie się wówczas zastanowić nad tym, jakie znaczenie ma ratowanie zwierzęcia przed śmiercią (to zresztą jedna z najciekawszych i najbardziej sugestywnych scen tej narracji). I co dzieje się ze społecznością skonfrontowaną z dwukrotnym ratowaniem życia – a może dwukrotnym zmienianiem wyroku losu.

Następuje za to wiele interesujących zdarzeń, w których centrum znajduje się Joe. Człowiek, o którego charyzmie Ironmonger opowiada za pomocą ciekawej techniki. Każdy mieszkaniec kornwalijskiej wioski widzi niezwykłość głównego bohatera na swój własny sposób. Joe wchodzi w skomplikowane relacje, czasem bardzo trudne. „Wieloryb i koniec świata” to także po prostu powieść o miłości, choć bliska relacja rozwija się tutaj pośród grobów. Bo doświadczenie odchodzenia będzie zarówno metaforyczne, jak i niezwykle konkretne. Główny bohater i zwierzę, które oddano morskim falom, są postaciami odchodzącymi i powracającymi jednocześnie. Ponadto jest to książka o tym, jak wspólnota oparta na trwałych, od zawsze niezmiennych zasadach przyjmuje kogoś, kto wprowadza niepokój i nienaturalny rytm życia. Ale także ciekawość. Bo wraz z przybyciem obcego mężczyzny odchodzi coś, co od zawsze nadawało wiosce stałą tożsamość.

Warto zaznaczyć, że powieść Johna Ironmongera opublikowana została blisko dekadę temu. Można bowiem odnieść wrażenie, iż jest to jedna z tych książek, w których pojawiają się ślady pandemii z 2020 roku. Nic bardziej mylnego. Miejscowość, która doświadcza zaskakujących zdarzeń, zderzy się z katastrofą rzeczywistą. Odcięciem od świata w wyniku epidemii grypy. Wszystko przebiega w fantazji autora tak, jak mniej więcej przebiegało wtedy, gdy świat walczył z covidem. Nietrudno jest oczywiście wszystko to sobie wyobrazić i ciekawie przedstawić literacko, natomiast cenniejsze jest zderzenie rozmyślań o katastrofie z tym, jak realnie może ona wyglądać. Tutaj przyjmuje postać grypy, która zabija. Ale oczywiście chodzi jedynie o podkreślenie współistnienia fantazji z rzeczywistością. Czasami boimy się bardziej wyobrażenia o czymś niż tego, czym to coś jest rzeczywiście. Autor stawia swoich bohaterów w sytuacji kryzysowej po tym, gdy poznamy kilka mrocznych fantazji na temat kryzysu oraz idącej za nim apokalipsy.

Jeśli przyjrzeć się tej książce przez pryzmat oczywistej paraleli z Jonaszem w brzuchu wieloryba, jest to ciekawe odczytanie biblijnej opowieści o ekspiacji. W gruncie rzeczy jest to przecież historia o tym, co można zbudować i odbudować, a dopiero potem o tym, co można stracić. Podoba mi się przede wszystkim to, że „Wieloryb i koniec świata” opowiada uniwersalne prawdy o istocie ludzkości, koncentrując się na małej społeczności, która odsłania swój wizerunek dopiero przez konfrontację z czymś lub kimś, co przybywa z zewnątrz. Ironmonger pokazuje, jak bardzo subiektywnie rozpoznajemy otaczający nas świat i jak mocno skoncentrowani możemy być na lękach i neurozach, choć jako wspólnota (na przykład ta ratująca wieloryba) funkcjonujemy znakomicie jak jeden organizm. Wspominając wcześniej o opozycjach, miałem na myśli również zestawienie uporządkowania oraz chaosu. Zderzenia jednego z drugim. Zasad i ustaleń z tym, co nieokreślone, dynamiczne i nieprzewidywalne. Dlatego ta książka tak bardzo przyciąga uwagę przez cały czas – trudno jednoznacznie określić, który problem zasygnalizowany w tej historii jest najważniejszy. Na pewno to intrygująca historia tego, jakie możliwości mamy jako ludzkość, by ocalić świat przed jego końcem, który przecież jeszcze nie nastał.

Można się zastanawiać nad tym, czy jest to powieść filozoficzna (z czytelnymi nawiązaniami nie tylko do Leibnitza), czy może coś z pogranicza katastroficznego thrillera, choć autor nie nosi się z zamiarem podnoszenia poziomu adrenaliny u czytającego, bo mimo niepokojącej i niejednoznacznej atmosfery jest to jednak powieść obyczajowa napisana w taki sposób, że czujemy się jednak w tym świecie przedstawionym bezpieczni. Ale czym jest poczucie bezpieczeństwa dla ludzi, którzy będą musieli zmagać się z przerażającymi skutkami epidemii? Czy główny bohater kiedykolwiek zdefiniował, co daje mu poczucie bezpieczeństwa? Czy przed nim ucieka, czy też go szuka? Jedno z ciekawszych pytań tej książki dotyczy także tego, w jaki sposób reagujemy na sytuację zagrożenia. I co dzieje się wówczas, gdy zagrażamy samym sobie.

John Ironmonger rozpoczyna nieco prowokacyjnie cytatem z „Lewiatana” Hobbesa, do którego to dzieła zresztą potem wraca. Proponuje ideową rozprawę z tym, co znajduje się pomiędzy byciem dla siebie bliskim a byciem wrogiem. Jak wygląda człowiek gdzieś pośrodku, między byciem jednym i drugim. Joe przyjęty zostaje serdecznie, jednakże wciąż wyczuwalny jest dystans, jaki zachowuje wobec społeczności. Kto lub co będzie wrogiem ludzi, którzy od lat żyją w odciętym od cywilizacji miejscu, gdzie nie ma zasięgu telefonii komórkowej i nigdy nie było potrzeby podążania za tym, co nowoczesne? Warto zwrócić również uwagę na perspektywę czasową, którą autor operuje, opowiadając swoją historię. Bo to nie tylko rzecz o początku i końcu, życiu i śmierci, bliskości i wrogości, porządku i chaosie. To także literacka fantazja o tym, czym jest ludzka pamięć i co zapada w nią szczególnie. Bo przecież końcem świata może stać się koniec pamięci. Ale propozycji odczytania tej książki znajdzie się dużo więcej. Jednoznaczna oraz oczywista jest tu dzika i piękna natura jako tło tej historii. Potęgująca jej grozę. „Wieloryb i koniec świata” to z jednej strony mroczna książka o słabościach świata, z drugiej jednak – niebywale piękna egzystencjalna historia o przejawach życia i o tym, jak potrafi być ono różnorodne.

2024-06-17

„Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu” Jacek Hołub

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarne

Data wydania: 12 czerwca 2024

Liczba stron: 248

Oprawa: twarda

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Piękno odmienności

Ponieważ być może będzie to jedna z bardziej osobistych recenzji, jakie stworzyłem, pozwolę sobie zacząć od naprawdę osobistych refleksji. Jacek Hołub opowiada o autyzmie, którego nie znałem. To znaczy o tylu jego obliczach, że po lekturze zrozumiałem, iż jako pedagog z wieloletnim doświadczeniem wiedziałem o byciu Autystą (autor pięknie i konsekwentnie zapisuje to wielką literą) naprawdę niewiele. A teraz wiem bardzo dużo. W jednej z facebookowych grup wrzuciłem zdjęcie pięknego psa w islandzkim pejzażu z podpisem, że na Islandii można spotkać śliczne owieczki. Dodałem do tego wpisu stosowny emotikon. Jedna z osób skomentowała go krótko, zasadniczo i bez żadnego emotikonu, pisząc, że to pies, nie owca. Do czasu zapoznania się z reportażem Jacka Hołuba z pewnością śmiałbym się lub ironizował z takiej reakcji. Tymczasem „Wszystko mam bardziej” to książka, która uświadomiła mi, że powinienem tej osobie odpisać, iż rzeczywiście jest to pies, a ja żartowałem. Bo być może dopiero wówczas poczułaby się zrozumiana i zyskałaby komfort psychiczny. Autyści czasami nie rozumieją żartów, nie wspominając o ironii, sarkazmie, wypowiedziach metaforycznych. A Jacek Hołub pokazuje, że mają prawo nie rozumieć. A my, ludzie z neurotypowego świata, nie mamy prawa się z tego śmiać, kpić czy to podważać.

Druga prywatna refleksja jest taka, że po przeczytaniu „Beze mnie jesteś nikim”„Beze mnie jesteś nikim”, gdzie szczególnie zainteresował mnie wątek przemocy, w której katem jest kobieta, a ofiarą mężczyzna, jeszcze w roku wydania tego reportażu napisałem thriller „Ciosy” – dziejącą się w północnej Norwegii mroczną opowieść, w której główną postacią jest przemocowa kobieta. Hołub zapewne dopiero teraz – kiedy przeczyta to mówienie – dowie się o istnieniu mojej powieści. A wspominam o tym nie po, by na fali promocji nowej książki Jacka Hołuba przypomnieć też swoją, lecz przede wszystkim dlatego, że bardzo mi zależy, aby pokazać, jak niezwykle inspirujący jest ten reportażysta. Człowiek, który sam mierzy się z wieloma trudnościami życiowymi, znakomicie od lat opowiada o trudnościach życia innych. Jest to bowiem ktoś, kto postawił sobie za zadanie opowiadanie o najtrudniejszych i najbardziej istotnych życiowych problemach. Niepotrzebnie w zakończeniu sam podkreśla, że poruszając nowe tematy, usuwa się w cień i jest przede wszystkim słuchaczem, dzięki czemu powstają ważne społecznie reportaże z dosadną i sugestywną polifonią. „Wszystko mam bardziej” to mający postać literatury faktu znakomity dowód, że bardzo często mogą nas zdziwić i zaskoczyć rzeczy oczywiste. A przede wszystkim sami możemy sobie uświadomić, ile zdziwienia oraz zaskoczenia łączy się z poznawaniem pozornie znanej rzeczywistości. Bo przecież wszyscy czytający na przykład „Beze mnie jesteś nikim” wiedzieli, że przemoc domowa jest częsta i ma jakieś określone ramy rozumienia. A jednak w tamtej książce została w brutalny i dosadny sposób zniuansowana. Tak by zobaczyć więcej. Zrozumieć naprawdę. A nowy reportaż Hołuba to przede wszystkim znakomita lekcja empatii, bo może bohaterowie tej książki zgodnie ze świetnie dobranym tytułem wszystko mają bardziej, ale czytelnicy będą mogli ujrzeć, czym naprawdę jest to „wszystko”.

Zasadniczy punkt widzenia autora można określić jako umiłowanie demokracji różnorodności. Jako słuchacz obcuje z ludźmi, których różnorodny przecież świat zdecydowanie chce dopasować do jakichś ram i schematów. Do porządku świata. Świata, który jest uporządkowany być może w dużej mierze dzięki temu, jak i gdzie pracują Autyści, co mogą zaoferować innym, w jaki sposób budują struktury, w których funkcjonują tak zwani normalni ludzie, zbyt często i zbyt nonszalancko kontestujący odmienności charakteryzujące życie w spektrum autyzmu. Dlatego ten reportaż po raz kolejny jest stworzony przede wszystkim z historii ludzi, którym Jacek Hołub nie stawia tez ani nie sugeruje, że w jakikolwiek sposób narzucił pewien porządek, że należy czytać jego reportaż w jakiś konkretny sposób. „Beze mnie jesteś nikim” to była wstrząsająca książka złożona z ludzkich opowieści. Najnowszy reportaż wstrząsa nieco inaczej, choć Hołub powraca do tematu przemocy domowej, która na przykład ukształtowała wrażliwość jednej z jego rozmówczyń.

„Każde z nich jest inną planetą”. Bardzo podoba mi się szczególnie to zdanie. W ciekawy sposób wydobywa to, co najcenniejsze, z tych wszystkich opowieści. To, jak niesamowicie wrażliwe są osoby ze spektrum autyzmu, i to, jak żadna z nich nie przystaje ani nie przynależy do niczego, albowiem Autyści są niewpisywalni w żaden schemat, choć bardzo chce się im schematy narzucić, a niektórzy z nich z chęcią się im poddają, bo na przykład rutyna, powtarzalność pozwalają niektórym z nich po prostu funkcjonować na co dzień. Jeśli zaś mowa o słowach, to jedna z bohaterek reportażu mówi, co następuje: „Na świecie jest zbyt wiele słów, które nic nie znaczą”. W tej książce chyba każde ma szczególne znaczenie. Bo są to szczególne świadectwa istnienia. Istnienia mimo trudności, często pośród bólu, w kręgu frustracji czy mniej lub bardziej doskwierających fobii, w tym przede wszystkim lęku przed innymi ludźmi. Otwarcie na słuchanie owocuje zbiorem niesamowitych opowieści. Bo ci ludzie są niesamowici. Kim są? Niektórzy nie mogą spać z gołymi stopami. Inni zapominają jeść i pić, gdy pochłania ich jakieś zadanie, najczęściej zawodowe. Z twarzy niektórych nie można odczytać żadnych emocji. Są chodzącym chaosem albo sprawiającym różnego rodzaju ból uporządkowaniem do granic możliwości. Wszyscy są jednak tacy sami: wrażliwi i piękni w swych opowieściach. Zwłaszcza że perspektyw oglądania autyzmu jest tu bardzo wiele. Jacek Hołub napisał wcześniej reportaż o matkach dzieci niepełnosprawnych. Tu głos zabierają matki dzieci ze spektrum autyzmu. Świetne jest przechodzenie z jednego punktu widzenia do drugiego. Wchodzenie w niezwykle złożony świat Autystów i wydobywanie się z niego, kiedy autor chce pokazać konkretny kontekst jakiegoś problemu.

„Wszystko mam bardziej” to książka o tym, że jako ludzie jesteśmy istotami niesamowicie skomplikowanymi wewnętrznie (przykładem może być choćby tożsamość seksualna), a jednocześnie potrafimy to skomplikowanie bardzo boleśnie kwestionować. Kiedy trzeba się dopasować. Gdy należy być jak tak zwana reszta. Gdy oceniając i krzywdząc, nie zdajemy sobie sprawy z tego, że Autyści to bardzo często najbardziej wydajni i najbardziej efektywni pracownicy. To również reportaż o trudnej drodze dochodzenia do samoświadomości, że jest się człowiekiem ze spektrum autyzmu. Bo taką diagnozę można usłyszeć nawet po pięćdziesiątym roku życia. Ale zwiększająca się liczba takich diagnoz to nie moda, lecz otwierające się przed nami możliwości poznawania głębi ludzkiej psychiki, które oferuje współczesny świat. Tak bardzo wieloaspektowy w kwestii narzędzi określania tego, jak pięknie się potrafimy od siebie różnić, i tak samo bezkompromisowy, gdy każe nam być częścią większego stada, a może tak zwanej normy – wobec której wielu jest pokornych, ale równie wielu bezradnych – opisanej niewłaściwie i w zupełnej sprzeczności do mnogości narzędzi określania spektrum autyzmu.

Znakomita reporterska robota, w którą autor włożył blisko dwa lata pracy i na pewno całe swoje serce. Nie wiem, czy najbardziej podobało mi się to, że Hołub w zasadzie sam nie zabiera głosu, czy to, w jaki sposób umożliwia wypowiadanie się innym. Tym, którzy na przykład czasem nie mogą się odezwać do obcej osoby. A autor „Wszystko mam bardziej” znajduje niezwykłe sposoby, by wydobyć z rozmówców niesamowite historie. I to, w jaki sposób to robi, jest największą tajemnicą książki o tajemniczości ludzkiego umysłu oraz ludzkiej wrażliwości. Powtórzę to, co napisałem, gdy na rynku wydawniczym pojawił się reportaż „Beze mnie jesteś nikim” – to znowu książka, którą powinien przeczytać każdy. Po to, by się zdziwić, pozwolić zaskoczyć, ale przede wszystkim próbować zrozumieć. Bo istotne w tej narracji jest to, jak duży wgląd w samych siebie będą mieli ludzie spoza nietypowego świata doznań i przeżyć osób, z którymi rozmawia Jacek Hołub. Jeśli już cokolwiek sugerujący, to przede wszystkim jedno – uświadomienie sobie bycia człowiekiem w spektrum autyzmu może stać się atutem i czasami egzystencjalną wygraną.

2024-05-21

„Tajni dyrygenci chmur” Wioletta Grzegorzewska

 

Wydawca: Wydawnictwo W.A.B.

Data wydania: 15 maja 2024

Liczba stron: 272

Oprawa: twarda

Cena det.: 46,99 zł

Tytuł recenzji: Melancholia minionego

Wioletta Grzegorzewska swoją nową powieścią powraca do tematu, który podjęła przed dekadą. W zasadzie go uzupełnia. Nie pisze na nowo, lecz z innej perspektywy. „Tajni dyrygenci chmur” to rzecz udowadniająca, że w twórczości pisarzy czasem jeden okres jest najważniejszy i domaga się powrotu z kolejną książką. Tylko że Grzegorzewska wszystko robi subtelnie, pięknie literacko i bez żadnej nachalności ani niczego, co mogłoby być monotematyczne, a co jest takie w przypadku wielu polskich twórców piszących wciąż na nowo tę samą powieść. Czy można czytać nową narrację autorki bez znajomości „Guguł”? Jak najbardziej. Bo to, co pisarka opowiedziała o własnym dorastaniu, dojrzewaniu do samoświadomości i na temat określania swojej przynależności, jest tu powtórzone o tyle, o ile konieczne jest nakreślenie fundamentów, od których Grzegorzewska wychodzi. Jako emigrantka, kobieta w wiecznej podróży, chce po raz kolejny pochylić się nad momentem, w którym w swą życiową drogę wyruszyła. Czyli wracamy do wsi Hektary i do ludzi zaprezentowanych już w „Gugułach”. Nawiązując do tego tytułu, można by powiedzieć, że formalnie i literacko guguły Grzegorzewskiej dojrzały. Przed dziesięcioma laty był to skromny zbiór opowiadań, w którym jeszcze melancholia nie była tak widoczna jak w „Tajnych dyrygentach chmur”, jak również więcej było o samych ludziach, mniej o ich nieoczywistych powiązaniach ze światem natury, wierzeń, ale również z takim, a nie innym systemem polityczno-społecznym. Teraz otrzymujemy powieść i uzupełnienia w tych miejscach, które kiedyś były enigmatyczne. Albo domagały się dopowiedzeń. Bo widać, że to nie jest obsesja tematu, lecz dowód na jego kreatywne wykorzystanie po raz kolejny.

Zatem tym razem nie mała Loletka, lecz dorastająca Lola oprowadza nas po świecie, w którym wszystko wydaje się jednocześnie boleśnie prozaiczne i magicznie nierealistyczne. To znakomite połączenie elementów sprawozdawczych, sentymentalnego stylu wspomnieniowego oraz elastyczności w asocjacjach – to, co wydaje się oczywiste, na kartach tej powieści staje się co najmniej dwuznaczne. Albo ucieka definicjom, bo ta opowieść jest przecież historią tego, na ile sposobów i jak intensywnie młoda dziewczyna chce uciec przed czymś, co przecież też kocha, bo jest częścią jej tożsamości. Zatem nastoletnia Lola wstydzi się po pewnym czasie rodzinnej biedy, braku wykształcenia, dobrych manier, niemożności zdobycia pewnych umiejętności prospołecznych. A przecież dom rodzinny Loli to galeria charyzmatycznych postaci, pośród których wyróżniają się ojciec i dziadek. Ludzie sportretowani już w „Gugułach” tutaj wracają, autorka zaś opowiada o nich na nowo, inaczej i być może jeszcze wyraźniej.

O ile metaforą zbioru opowiadań sprzed dekady była niedojrzałość owoców, o tyle – szukając paraleli w podobnej sferze – tym razem znaczenia symbolicznego nabiera brukiew. Określana w powieści oczywiście innym słowem, bo Grzegorzewska dba o regionalizmy i ukazywanie niezwykłości konkretnego świata, z bardzo wyraźnym adresem. Zatem brukiew, która jest warzywem pełnym witamin, ale oddawana jest zwierzętom, bo wygląda nieestetycznie i nie kojarzy się z niczym dobrym jako składnik posiłku dla ludzi. Tutaj sama Lola może być jak brukiew: pełna tego, co cenne dla innych, lecz niezauważalne. Nieprzystawalna. Oddalana. Określana jako inna, choć właściwie nikt nie wytyka wprost dziewczynce tego, że świat bardzo różni się od niej samej i nie przystaje do pragnień i oczekiwań. Dlatego jest to ciekawa powieść o wartościach ukrytych. Także o tym, jak niewiele może wiedzieć otoczenie o nas samych, jeśli my nie jesteśmy w stanie poznać siebie. Lola poznaje się głównie poprzez smutek rozpisany tu na kilka ciekawych symboli. Wspomniałem wcześniej o melancholii. Bohaterka książki nie osuwa się w melancholijny mrok, ona stara się nim otoczyć wszystko, czemu się przygląda i co próbuje zrozumieć.

Bo podstawowym doświadczeniem egzystencjalnym Loli jest niepokój. W domu rodzinnym wszystko ma swoje miejsce, wszystko do czegoś przynależy, ta okrutna dla Loli utylitarność ukształtowała się nie tylko przez związki z komunizmem, lecz również przynależność do określonej struktury społecznej, klasowej, jak również do miejsca. Miejsce oglądamy nie z tej perspektywy, z której widzą je zapracowani członkowie rodziny Loli tak mocno skupieni na codziennych czynnościach związanych z przetrwaniem. Dziewczynka spogląda w niebo. I nieprzypadkowo opis nieba rozpoczyna tę cudownie delikatną powieść o okrutnych doświadczeniach: śmierci, przemocy seksualnej czy wyobcowania rówieśniczego.

„Tajni dyrygenci chmur” to opowieść o wrażliwym dziecku, które musi wziąć na siebie największe egzystencjalne ciężary tylko ze względu na swą wyjątkowość. Dlatego Grzegorzewska wychodzi od opisu konkretu, a przechodzi w rejestr przekształcania realizmu w opowieści nasycone ponurymi barwami i jednoczesną ekscytacją wszystkim, co jest opisywane. Zwyczaje i tradycje, o których wspomina Lola, to oczywista baza – z nich wyrosło dziecko, które chce przestać nim być. I nie idzie za tym tylko potrzeba ruszenia w świat. Po „Gugułach” Grzegorzewska udowadnia, że przed wyruszeniem w życiową drogę trzeba czasami po raz kolejny nazwać miejsce rozpoczęcia wędrówki. Być może wszystko, co zdarzyło lub zdarzy się potem, jest jedynie mniej lub bardziej czytelnym odbiciem tych doświadczeń pierwszych. Izolująca się na strychu z książkami dziewczynka nieustannie żyje pośród różnego rodzaju lęków. A niepokoje przekształcają się w poetyckie opowieści o prozaicznym życiu, z którego ucieczka to czasami po prostu nazwanie tego, co wokół, za pomocą nietuzinkowej wyobraźni.

Czas, w którym rozgrywają się wydarzenia, określony jest jako ten, w którym „wszyscy wszystko kradli”. Komunizm czarujący rzeczywistość do tego stopnia, że jest w stanie odsunąć z nieba radioaktywną chmurę z Czarnobyla, to świat, w którym rzeczywiście sporo głównej bohaterce ukradziono, ale idąc tym tropem, warto zadać sobie pytanie, co i na jakich warunkach ona sama skradła. Bez jakichkolwiek złych intencji. Po to, by zrozumieć siebie. „Tajni dyrygenci chmur” to przede wszystkim powieść o tożsamości, ale ogranicza się do krótkiego okresu zdarzeń, gdy bohaterka jest młodziutka. Co zatem można z tego wydobyć? Podziwiam subtelność, z jaką Wioletta Grzegorzewska opowiada o skomplikowanej sferze emocji dziecka, które z różnych powodów bardzo szybko musi przestać nim być. Jednocześnie istoty wciąż wpatrzonej w dorosłych, w których widzi antywzory, ale z drugiej strony każdy z tych dorosłych jest fascynujący i każdy stanie się jakimś punktem odniesienia. Pisarka akcentuje, że właśnie w świecie deficytów można było sporo zyskać. Wystarczyło zmienić perspektywę. Dlatego też Grzegorzewska po dekadzie zmienia sposób konstruowania opowieści, lecz opowiedzieć chce o tym, co przed laty: o sobie z każdą swoją niezwykłością i o sobie jako wrażliwej kobiecie i artystce. Bardzo wartościowa oraz piękna powieść.

2024-05-17

„Nie ma co” Mahsa Mohebali

 

Wydawca: Wydawnictwo GlowBook

Data wydania: 1 maja 2024

Liczba stron: 184

Przekład: Aleksandra Szymczyk

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 40 zł

Tytuł recenzji: Szukając spokoju

Nie znam zbyt wiele irańskich książek, choć dzięki takim pisarkom jak Szarnusz Parsipur czy Goli Taraghi miałem przyjemność zaobserwowania, jak daleko w głąb ludzkiej psychiki sięgają irańskie prozaiczki, dzieląc świat przedstawiony swoich książek na doświadczenia płci. Parsipur feminizowała, Taraghi koncentrowała się bardziej na zobrazowaniu egzystencji wspólnotowej widzianej z perspektywy mężczyzn. Tymczasem Mahsa Mohebali nie koncentruje się na podziale na płcie, choć oczywiście kobiecość jej głównej bohaterki będzie tu miała znaczenie, wiążąc się przede wszystkim z doświadczaniem opresji. „Nie ma co” to narracja zupełnie inna niż te książki z Iranu, które do tej pory przeczytałem. Powieść niebywale dynamiczna, skondensowana i napisana w taki sposób, że należy do kategorii nieodkładalnych. Zwłaszcza że doświadczanie tej lektury będzie tym bardziej intensywne, im swobodniej podąży się za konstrukcją książki: kalejdoskopowym przebiegiem zdarzeń jednej doby, które tak przykuwają uwagę, że – jak wspomniałem przed chwilą – w zasadzie nie da się tej powieści odłożyć. Szczególnie że to jedna z tych interesujących narracji, których punkt ciężkości znajduje się w ostatnim, a nie pierwszym zdaniu. Jest to gorzka historia wyobcowania w wielkim mieście połączona z opisem fascynującej topografii Teheranu – miasta różnorodności, okrucieństwa i deficytów.

Tym podstawowym dla Szadi jest głód narkotykowy. Być na głodzie to być w stanie trudnej do zdefiniowania, lecz o wiele trudniejszej do zniesienia egzystencjalnej pustki, którą niekoniecznie ma wypełnić zdobycie upragnionej używki. Bo wydaje mi się, że Mahsa Mohebali opowiada przede wszystkim o ludziach, którzy przekonani są, że sens i porządek ich życia ma zostać zapewniony przez zdobycie czegoś, zaspokojenie jakiejś wewnętrznej bolesnej potrzeby. Skąd się ona bierze? Z braku oczywiście. Szadi brakuje tego, co pozwala jej osiągnąć namiastkę spokoju, jednak w jej otoczeniu życie innych ludzi pośród deficytów emocji, rzeczy, doświadczeń, tęsknot czy spełnień jest w zasadzie tak samo intensywnie gorzkie. Mohebali wychodzi od akcentowanej mocno perspektywy jednostkowego doświadczania rzeczywistości, w której punktem wyjścia jest bycie członkiem rodziny, gdyż portretowane wielkomiejskie oblicze Iranu to przede wszystkim silne, choć często toksyczne więzi między bohaterami, a te najsilniejsze (i najbardziej toksyczne) mogą się zrodzić pośród najbliższych sobie ludzi, przywiązanych do siebie często tradycją lub społeczną normą.

Zatem Szadi jest częścią swojej rodziny i niezaprzeczalnie nigdy nie przestanie nią być, ale to właśnie wychodząc z rodzinnego domu i ruszając w spektakularną miejską odyseję rozpoczynającą się kroczeniem po dachach samochodów stojących w korku, zaczyna być bardziej wyraźna dla czytelnika, bo odrywa się od kontekstu, oczywistych powiązań, naturalnych skojarzeń. Szadi rusza w kierunku piekła Teheranu, by uwolnić się od piekła rodzinnego. Od przemocowej atmosfery, w której marzy tylko o jednym: by nie słyszeć już nigdy krzyku. Nie jest w stanie zagłuszać go, uciekając w modlitwę jak matka. Nie jest w stanie określić swojej silnej pozycji między jednym bratem, który jest śliczny, a drugim, którego ohyda rozpisana jest tu w zupełnie nieoczywisty sposób w porównaniu z podkreślaniem fizycznego piękna. Szadi staje się nomadką, wychodząc z domu w bardzo symboliczny sposób i w niezwykle szerokim znaczeniu słowa „wychodzenie”. Jej domem stanie się ulica, a celem – podróż sama w sobie, gdyż zorientujemy się bardzo szybko, że Mohebali nie chce nam zaprezentować jakiejś przewidywalnej i zawikłanej dla samej formy opowieści à la „Trainspotting”. W tej powieści ważna będzie bohaterka, za którą podążamy, ale również, a może przede wszystkim relacje, jakie nawiązuje lub próbuje nawiązać z innymi ludźmi.

Bo Szadi to uciekinierka, poszukiwaczka, przepełniona tęsknotą i goryczą samotniczka kompulsywnie pragnąca jakiejś przynależności, która zdejmie z niej część odpowiedzialności za samą siebie. Jak narkotyk ma rozluźnić i spowodować, że nie będzie się czuło na barkach największego ciężaru – własnej egzystencji. „Nie ma co” świetnie wychodzi od kameralnej historii do fascynującej panoramy tętniącego życiem miasta. Ta książka charakteryzuje się wspaniałą dynamiką, która powstaje dzięki temu, że jedno zdarzenie wyłania się z kolejnego, a wszystkie związane są z jakąś ludzką aktywnością. Albo nadaktywnością wywołaną przez krzywdę i niesprawiedliwość.

Perspektywa opisu jest zmienna, lecz zasadniczo widzimy, że główna bohaterka to bardziej obserwatorka, nie możemy zbyt głęboko sięgnąć do jej wnętrza. Mahsa Mohebali pisze jednak w taki sposób, że dostrzec można bardzo wiele, kiedy widzi się jakąś postać jedynie w zarysie. To nie jest powieść o opisywaniu doświadczenia, lecz przede wszystkim o samym doświadczaniu mnogości bodźców, pośród których te związane z kilkoma rodzajami przemocy są punktowane najmocniej. Jest to również przewrotna historia tego, jak bardzo silnym i jednocześnie bezradnym można być wobec zbyt wielu bodźców i doświadczeń. Szadi chciałaby spokoju i zrozumienia. Nie ma pojęcia, co otrzyma w zamian, ruszając w drogę ku upragnionemu spokojowi, który ma zostać zapewniony przez narkotyk.

Bardzo cenne jest to, że tłumaczka, Aleksandra Szymczyk, w każdym istotnym momencie stara się nam przybliżyć irańskie tło danego zdarzenia, opowieści albo rozmowy. Bo z jednej strony to przecież uniwersalna opowieść o tym, jak uciekamy przed tęsknotami i jak tęsknimy za tym, by przestać uciekać, jednakże „Nie ma co” to współczesny Iran, którego opis skoncentrowany jest na tkance miejskiej, w której nieustannie odbywają się jakieś rewolucje, przewroty, pełne gniewu lub bezradności zwroty akcji – niektóre kameralne jak próba samobójcza, inne spektakularne jak zachowania tak zwanych stróżów prawa na ulicach Teheranu. Jest w tym wszystkim pewien chaos kompozycyjny, gdy przypisy stają się w niektórych momentach zbyt liczne, jednakże oderwanie od rytmu prozy Mohebali chwilami ułatwia zrozumienia tej opowieści. Stąd uzupełnienia tłumaczki osadzone w taki sposób, jakby chciały wyciszyć czytelnika podążającego za wciąż niespokojną bohaterką w pełnym niepokoju świecie, w którym nieustannie coś się niebezpiecznie zmienia, przekształca.

„Dlaczego dziś wszystko idzie nie tak?” – pada pełne rozpaczy i rezygnacji pytanie, ustalając jednocześnie symboliczną przestrzeń do interpretacji tej niewielkiej powieści. Bo przecież wszystko rozgrywa się w krótkim czasie, wszystko jest pulsującym „teraz” i wszystko sprawia wrażenie, jakby pojawiało się i po chwili (choć po części tak się dzieje). Jednakże Mahsa Mohebali tą swoją fatalistyczną teraźniejszością pokazuje także, że jest to pokłosie tego, co już się w społeczeństwie irańskim wydarzyło, i tego, co może się wydarzyć, a czego nie chce antycypować Szadi, gdyż dla niej z kilku powodów bezpieczniej jest skupić się na odbieraniu „tu i teraz”. Myślę, że odczytania tej książki mogą być równie liczne jak liczba kieszeni w spodniach głównej bohaterki. Jednak trzeba przyznać, iż bez względu na sposób oddziaływania na wyobraźnię czytających, a potem kształtowania jej i wzbudzania ciekawości, widać tutaj stylistyczną, formalną i strukturalną spójność. Dynamika jest jednocześnie i przejaskrawieniem, i dość konkretnie widocznym egzystencjalnym cieniem opowieści o ludzkiej samotności. Ale także o rozedrganiu i niepokoju, które egzemplifikowane są opisami stanu organizmu głównej bohaterki. Można też stawiać sobie pytanie: co w tej książce jest w ruchu, a co przeraźliwie zatrzymane? Mocno przykuwająca narracja o trzęsieniu ziemi, które z tego rzeczywistego zamienia się w roztrzęsienie wewnętrzne. Mohebali to mistrzyni psychologii detalu. Umiejętnie odbiera oddech i wie, że nie można zwolnić, bo nie da się opowiedzieć wszystkiego bez zintensyfikowania zdarzeń. Świetna lektura na jeden pełen emocji wieczór.