2025-07-07

„Tłusty róż” Fernanda Trías

 

Wydawca: Wydawnictwo Pauza

Data wydania: 9 lipca 2025

Przekład: Barbara Jaroszuk

Liczba stron: 288

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Zapomniani, wskrzeszani

Wydawnictwo Pauza proponuje nam w ostatnim czasie trochę prozy dystopijnej. Bardzo się cieszę, że na tak zróżnicowanym poziomie. Z mrocznego labiryntu Florydy w „Stanie raju” przenosimy się do Urugwaju. Kraju owładniętego epidemią, ale przede wszystkim miejsca, w którym najdotkliwiej krzywdzi natura. Takie może być pierwsze wrażenie, bo Fernanda Trías proponuje nam niezwykle plastyczną wizję tego, w jaki sposób dochodzi do nieodwracalnych zmian w świecie natury, co ma kolosalne znaczenie dla życia ludzi, jakby byli od niej odrębni i stanowili element najbardziej zbędny. Interesujące w tej krótkiej powieści jest to, jak znakomicie balansuje ona między poetycką przypowieścią a pełną realizmu historią o szarym świadku wielkiej historii. A raczej świadkini, gdyż główna bohaterka musi unieść cały ciężar rozpadającego się wokół niej świata. Ten symboliczny imperatyw zaś, połączony z melancholijną wizją finału powieści, mówi nam, że mamy do czynienia nie tylko z twardą i niezłomną kobietą, lecz także z takim rodzajem człowieka, który widzi wszystko na swój specyficzny sposób i tylko próbuje to wyrazić.

Ciekawa jest konstrukcja opowieści. Realistyczna konwencja oczywiście dominuje, ale uwagę przykuwają też fragmenty, które stanowią intermedia przerywające na chwilę sceny dramatu, który obejmuje coraz więcej i staje się coraz trudniejszy do zniesienia. Tam dzieje się coś, co mogłoby zdarzyć się w innym miejscu i czasie. Być może tak było. Bo przecież istnieje wyraźne „przedtem” pomimo dojmującego opowiadania o teraźniejszości, w której ludzie potrafią być tak zdesperowani, by na przykład – jak pewna matka ze swym dzieckiem – rzucić się z okna na pewną śmierć.

Bohaterka „Tłustego różu” wcale nie myśli o śmierci, choć ona otacza ją coraz bardziej zacieśniającym się kręgiem. Skupia się na relacjach z ludźmi – różnego wieku i płci – które są tu niejako pożegnaniami. Matka, były mężczyzna czy chłopiec, którym się opiekuje. Oni wszyscy zdają się prezentować zupełnie inny punkt widzenia na narastającą katastrofę. „Wszystko gniło, my też”. To przejmujące zdanie znajdziemy na samym początku tej powieści. Potem można odnieść wrażenie, że tożsamość bohaterki – zwłaszcza jeśli chodzi o relacje – rozmywa się w błocie i pustce. Wieje toksyczny wiatr. Wszystkie ptaki uciekają, a kobieta obserwuje śmierć jednego z nich. Ryby w rzekach wymarły lub mutują. Śmierć przychodzi zewsząd, symbolicznie pozbawiając ludzi skóry. Każdy myśli o tym, by uciec w interior albo do sąsiedniej Brazylii. Nikt, absolutnie nikt, nie interesuje się myślami i przeżyciami osamotnionej kobiety, co bardzo pięknie symbolizuje tego niemego widza i wspomnianego przeze mnie świadka zdarzenia, które zapamięta może cały świat, lecz owego obserwatora nikt nie będzie pamiętał.

Trzy kluczowe dla rozwoju akcji relacje to kontakty z matką, umierającym mężczyzną, który kiedyś był treścią życia, a także z chłopcem – maleńkim człowiekiem, który na apokaliptyczne zmiany reaguje najbardziej boleśnie. Ucieka w bulimię, zachowania irracjonalne, autodestrukcyjne. Jakby najlepiej ze wszystkich rozumiał, że tkwią w klatce i się z niej nie wydostaną. Klatką jest również relacja z kostyczną matką. Kobietą, która daje swojej potomkini do zrozumienia, że bycie córką to bycie wiecznym ciężarem. Bohaterka książki ma pamiętać o opresji bycia wydaną na świat przez kobietę, która teraz jest przekonana, że potrafi odizolować się od epidemii i niszczącej wszystko natury, od destrukcyjnych zapędów świata, w którym jednak jakimś cudem można znaleźć swoje miejsce. Lecz nigdy nie znalazło się w sercu miejsca dla własnego dziecka. Jednakże córka nie dramatyzuje. Także w bliskości z mężczyzną, który ze specyficznym sarkazmem traktuje tę powietrzną klatkę, w której się znaleźli, w której nie można oddychać również metaforycznie. I z nim w „Tłustym różu” próbuje się pojednać, zbliżyć się do niego. A jest to już kompletnie niemożliwe. Jak naprawienie psychiki chłopca, który kompletnie nie radzi sobie z tym, że życie stało się pasmem wyrzeczeń i jest dla niego koszmarem.

Ale najciekawsza jest jednak główna bohaterka, która musi unieść i znieść wszystko to, co dla innych jest niemożliwe. Ona nie walczy z żywiołami, z epidemią. Ona jest gotowa mimo wszystko przetrwać, choć zdaje sobie coraz bardziej sprawę z tego, że przetrwa w wyobcowaniu. Nie jest jej ono – nomen omen – obce. Obcy staje się świat wokół. Ogólnonarodowa mobilizacja, by opuszczać domostwa. Przejmująca scena, w której bohaterka włamuje się do opustoszałego sklepu i znajduje tam pożywienie inne niż to, co symbolizuje bardzo trafnie dobrany tytuł. Połączenie tych słów wydaje się nie tyle niejednoznaczne, ile trudne do jakiejkolwiek interpretacji. Czytelnik może być zaskoczony znaczeniem tytułu książki. Jednocześnie nie ma w niej nic z zaskoczenia, bo wszystko dzieje się klasycznie: anomalia i ludzka reakcja na nią. A raczej społeczna, bo główna postać tej narracji będzie reagowała zupełnie inaczej. Ze swoją specyficzną wrażliwością, którą będzie oddawał każdy kolejny rozdział tej powieści. Nikt nie będzie widział ani odbierał świata w taki sposób jak ta bohaterka. Nikt jednocześnie nie będzie musiał znosić spotkań stających się pożegnaniami. To jest w „Tłustym różu” nostalgiczne i przerażające.

Fernanda Trías w swoim pisaniu nie jest katastrofistką, skupia się na egzystencjalnym zadumaniu nad przemianą, a w konsekwencji destrukcją. Bohaterka odeszła z redakcji, która zalecała jej kolorować rzeczywistość. A jednak w tym, jak jej losy przedstawia Trías, jest wiele barw, bo autorka operuje niezwykle sugestywnymi opisami, plastyczność niektórych fragmentów jest wręcz porażająco piękna. Jednocześnie „Tłusty róż” to bezkompromisowa historia życiowej odysei kobiety, która nabiera paradoksalnie tym więcej siły, im bardziej gasną ludzie wokół. Zarówno ci bliscy, jak i przypadkowo spotkani. Kobieta koncentruje się na detalach zachowań obcych ludzi, by ujrzeć w nich oznaki strachu. Jest się czego bać, a jednak ona się nie boi. Nie tak jak inni. Nie po tym, co przeszła. Nie z takim rodzajem wrażliwości, który potrafi łączyć fotograficzną wręcz pamięć do szczegółów z automatycznym odsuwaniem od siebie tego, co traumatyczne, choć wciąż się w tym tkwi. Dlatego fabularnie i konstrukcyjnie „Tłusty róż” nie różni się pozornie od wielu innych powieści postapokaliptycznych, ale istotą książki jest koncentrowanie się na detalach. Także na niuansowaniu emocji bohaterki, które są nam bliskie, a jednocześnie jesteśmy do niej samej nam daleko. Jak wszystkim innym wokół. To fascynująca opowieść o tym, w jaki sposób destrukcyjna może bywać zwyczajna samotność, a nie globalna katastrofa, i jak samodzielnie zwalczyć tę destrukcję. Bo finał tej ponurej powieści wcale nie jest ponury. Podoba mi się również metafora grawitacji trudnej do pokonywania w zobrazowanym tu czasie. Mam wrażenie, że bohaterka się jej świadomie poddaje, jednak nie upada. I w tym sensie jest to książka odkrywcza: o kobiecie, która walcząc z demonami, epidemią i wszechogarniającą paniką, potrafi zachować zimną krew, choć już od dawna powinna być zgorzkniała jak matka, zepsuta jak były partner czy zdemolowana psychicznie jak dziecko, któremu rozpaczliwie próbuje wyjaśnić świat niemożliwy już do wyjaśnienia


2025-06-16

„Miasto niedźwiedzia” Fredrik Backman

 

Wydawca: Wydawnictwo Marginesy

Data wydania: 18 czerwca 2025

Przekład: Anna Kicka

Liczba stron: 424

Oprawa: miękka

Cena det.: 59,90 zł

Tytuł recenzji: Człowieczeństwo i barbarzyństwo

Bardzo ciekawa jest moja przygoda czytelnicza z trylogią „Miasto niedźwiedzia”. Zacząłem ją od trzeciej części, czyli od świetnych „Zwycięzców”, a wcześniej nie zarejestrowałem pierwszego polskiego wydania tomu rozpoczynającego cykl. I właśnie teraz go przeczytałem po wznowieniu w polskim tłumaczeniu, więc spróbuję najpierw zwrócić uwagę na kunszt tworzenia narracji: czytelnik może bez problemu odnaleźć się w różnych częściach serii, nie znając pozostałych. „Zwycięzców” czytało mi się przed dwoma laty znakomicie, a obecna lektura stanowi fabularny i egzystencjalny fundament prezentującej szwedzką prowincję opowieści, która należy do kategorii uniwersalnych historii rozważających, czy człowiek jest istotą bezwzględnie stadną, czy też może być samotnym wilkiem. Tylko że Fredrika Backmana najbardziej interesuje ogromna przestrzeń zawierająca się między prawidłowym funkcjonowaniem a dysfunkcjami społecznymi. Stado i odosobnienie są zaznaczone wyraźnie, ostrą kreską, pozornie nic odkrywczego na ich temat nie przeczytamy. „Miasto niedźwiedzia” to powieść krótsza niż „Zwycięzcy”, ale tak samo znakomicie zwracająca uwagę swoją panoramicznością. A także tym, że szwedzki autor buduje szkielet opowieści o prowincjonalnym życiu, lecz tak naprawdę pokazuje jego różnorodność, która charakteryzuje bardziej wielkomiejską przestrzeń, jeśli wziąć pod uwagę, jak odmienne typy osobowości są prezentowane w książkach o miasteczku skrytym pośród lasów.

Z pozoru jest to literatura bardzo komercyjna, skoro zdecydowano się ją zekranizować, i to w najpopularniejszej z form, czyli serialu. Są współczesne tematy „dyżurne” dla takiego materiału, jak np. szwedzcy emigranci czy homoseksualizm. Ja postrzegam pisanie Backmana jako bardzo inteligentną literaturę środka, w której można znaleźć za każdym razem coś innego, choć orbituje ona wokół podobnych kwestii i problemów już przynajmniej z tego względu, że trzy tomy poświęcone są tej samej małej społeczności. W porównaniu ze „Zwycięzcami” „Miasto niedźwiedzia” jest dużo bardziej dynamiczne, w dramaturgiczny sposób odsłaniające swoich bohaterów oraz powiązania między nimi, a w odpowiednim miejscu nabierające tempa. Co ma wspólnego onomatopeja „bang bang” z sennym miasteczkiem określanym przez narratora jako „filozoficzny eksperyment” (co samo w sobie jest już niebanalne)? Co połączy dźwięk wyrażany tą onomatopeją z ciszą i specyficznym lenistwem ludzi, którym nie chce się wymawiać spółgłosek w bardziej skomplikowanych wyrazach i przerastają ich seriale z więcej niż trzema bohaterami?

Tu sygnalizuję niepowtarzalne poczucie humoru autora, bo Backman operuje nim w konwencji noir na własnych zasadach i niejednokrotnie wprawiając w konsternację. Ale pierwszy tom cyklu o mieszkańcach Björnstad będzie poważny. Nawet śmiertelnie poważny, jak momentami „Zwycięzcy”. Autora nieustannie interesuje trudna do określenia granica, po której przekroczeniu człowieczeństwo staje się barbarzyństwem. „Miasto niedźwiedzia” nie będzie jednak żadną banalną literacko konfrontacją dobra ze złem w dekoracjach oddalonego od cywilizacji miasteczka. Nie będzie też tylko o kwestiach rozwijanych w „Zwycięzcach”, czyli opowieścią o tym, ile trzeba poświęcić samego siebie, by przynależeć do grupy, a także o tym, jak wielkie pokłady agresji nosi w sobie ludzkość bez względu na miejsce zamieszkania. Najciekawsza jest tutaj konfrontacyjność pokoleniowa. A raczej pokazanie, w jaki sposób przenikają się, omijają, rozumieją i krzywdzą światy dwóch pokoleń: nastolatków i ich rodziców, którzy za wszelką cenę chcą zapomnieć, że również byli nastolatkami, i maskują błędy, jakie sami popełniali.

Jednak najbardziej poruszająca, najbardziej dramatyczna i tworząca oś wielowątkowej historii jest tu kwestia przemocy seksualnej, jak również idące za nią przemyślenia o tym, jak nierówny start życiowy może mieć ludzkość w podziale na płeć. Czyta się „Miasto niedźwiedzia” oczywiście jako książkę o drużynie hokejowej, idzie za tym naturalnie sprawa lojalności i przywiązania do wykreowanych na rzecz drużyny priorytetów. Myślę jednak, że najciekawiej Backman prezentuje się tu jako autor opowiadający o czymś na kształt drużyn płci. Kwestionowania, ignorowania i przesuwania granic: dokąd chłopiec ma być chłopcem, a jak szybko dziewczynka ma stać się kobietą. Kobiece postacie są tu zresztą dużo ciekawiej zaprezentowane niż ociekający testosteronem nastolatkowie zapatrzeni w swoich trenerów, a ci w ideę zwyciężania mimo wszystko, gdy wokół nie tylko skrywają się życiowe porażki, ale także ukrywa się mówienie o nich, bo to powieść również o destrukcyjnej sile milczenia.

Nie milknie jednak sam narrator, który – jak to u Backmana – lubi dodawać dydaktyczne wtręty, jednakże nie jest to ani uciążliwe, ani zbędne. Podane wprost myśli mające formę podsumowań charakteru ludzkiej egzystencji są w dobrej proporcji do tego, co czytelnik ma sam przemyśleć, a jednocześnie ciekawie łączą się z antycypacyjnymi wstawkami. Widzimy zarysy konsekwencji tego, co się właśnie dzieje. A to przyciąga uwagę, bo „Miasto niedźwiedzia” zaczyna się jak rasowy kryminał. Gdzieś komuś przykładana jest lufa do głowy. Gdzieś rozlega się huk wystrzału. Co i kogo doprowadziło do tej sytuacji? I kim właściwie możemy się stać, jeśli zamiast ludźmi staniemy się prześladowcami i ofiarami?

„Stajemy się tym, czym jesteśmy, według tego, co o nas mówią”. To zdanie z tych dydaktycznych uzupełnień zapamiętałem sobie szczególnie, bo myślę, że w najbardziej szerokim zakresie będzie definiowało przesłanie powieści. Okazuje się, że nim ktoś wrośnie w milczenie, wcześniej usłyszy lub wypowie słowa, które być może nigdy nie powinny się wydobyć z niczyich ust. A może zanim zapadnie cisza niedopowiedzeń, wydarzy się coś, co wywoła zbyt wiele słów i one będą mogły zranić bardziej niż niejeden przedstawiony tu akt agresji fizycznej? Fredrik Backman nie chce pokazywać siebie jako znawcy ludzkich zachowań w określonej społeczności ani nie definiuje swojego narratora jako sędziego skomplikowanych problemów, bo wyroki na siebie wydają przede wszystkim sami bohaterowie. My przyglądamy się temu, jak ciekawie można to oddać fabularnie. Pozornie jest to przecież książka o dwóch lub trzech problemach zarysowanych mocną kreską, ale one jedynie otwierają kolejne furtki interpretacyjne. Z postaciami kobiecymi, które – jak wspomniałem – są tu dużo bardziej interesujące niż te męskie.

Różnorodność życiowych postaw dziewczynek i kobiet Backman nie rozpisuje w sposób chaotyczny. Umiejętnie przechodzi od pokazywania różnic w postrzeganiu świata przez dziewczynkę i kobietę do tego, co uniwersalne dla płci: poczucia krzywdy czy niesprawiedliwości w odniesieniu do tego, co mogą chłopcy i mężczyźni. „Miasto niedźwiedzia” to zderzająca problemy pokoleniowe bardzo ciekawa opowieść o matkach. Nieprzypadkowo zresztą Backman konstruuje sceny, w których dwie matki tkwią bezradnie we wnętrzach zatrzymanych samochodów. I nieprzypadkowo macierzyństwo wydaje się dużo bardziej istotne niż tak zwane wychowanie na dzielnego mężczyznę, który jako hokeista ma zwyciężać, a przy okazji zawsze brać sobie to, co uzna za swoje. W pierwszym tomie cyklu jest chyba ciekawiej niż w „Zwycięzcach”, bo interesujące są zderzenia świata nastoletnich oczekiwań i dorosłych rozczarowań. Ale jest w tej książce dużo więcej. Znacznie więcej, niż mogłaby zapowiadać ponura szwedzka prowincja, o której na początku jeden z bohaterów mówi, że „mamy ciemność, zimno i bezrobocie”.