2020-02-28

„Normalni ludzie” Sally Rooney


Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 26 lutego 2020

Liczba stron: 304

Przekład: Jerzy Kozłowski

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Koleje życia

Powieść Sally Rooney jest bardzo konsekwentnie stworzona, jeśli chodzi o język i sposób budowania nim świata przedstawionego, a przede wszystkim niejednoznacznych młodzieńczych relacji. Bardzo natomiast nierówna, jeśli chodzi o intensyfikację przesłań i liczne sugestie. Powieść panoramiczna o irlandzkich młodych ludziach z różnych środowisk i z różnymi życiowymi ambicjami bardzo zgrabnie portretuje ich tymczasowość, idealizm, czas życia będącego snuciem planów, życia w teorii, życia… pozbawionego jeszcze swojej esencji, do którego dopiero wdziera się gorycz różnych rozczarowań. Rooney chwilami operuje potwornymi stereotypami, zwłaszcza dotyczącymi możliwości związanych z płcią. Cała ta książka opowiada się oczywiście przez płeć nie tylko dlatego, że jej najważniejszym i świetnie w swej niejednoznaczności portretowanym wątkiem są perypetie miłosne znajomych ze szkoły średniej, których poznajemy w momencie pierwszych znaczących wyborów życiowych i żegnamy również pośród dylematów. „Normalni ludzie” to opowieść, która pozornie nie przedstawia jakiejś odkrywczej strony czasu młodych Irlandczyków będących u progu tak zwanej dorosłości, a jednocześnie kompulsywnie chwytających ostatnie chwile prawdziwej wolności, gdy myśl o tym, co będzie niebawem, zaczyna coraz bardziej szarzeć, a wraz z tym pojawiają się lęki. Z drugiej strony jednak – Rooney bardzo dba o detale, nie tylko portretując swoją parę. Próbuje pokazać, jak różnorodnie widzimy się w różnych kontekstach, czego do wiedzy o nas samych dodają intymne zbliżenia, a także to, że zazdrościmy sobie zwykle tego, co nie jest dla nas zrozumiałe, i w gruncie rzeczy wciąż jesteśmy w swoich niespełnieniach odbiciami kogoś innego.

Marianne pochodzi z bogatej rodziny. Bardzo toksycznej, ale o istocie tych relacji będziemy się dowiadywać stopniowo. Marianne jest outsiderką. Nie akceptuje jej szkolne otoczenie, a ona sama ma ciągłe wrażenie, że prawdziwe życie toczy się gdzie indziej, że ona sama nie jest prawdziwa, że to odrzucenie także może takie być. Zamknięta w oswojonej przestrzeni, izolowana od świata (nie zna nawet topografii rodzinnego miasteczka) tworzy sobie bezpieczną strefę pozornego komfortu, celowo odsuwając się od jakichkolwiek zachowań stadnych, w których nie chce się odnaleźć. Connell pochodzi z rodziny robotniczej, a jego matka jest sprzątaczką w domu Marianne. On to typowy ekstrawertyk, bardzo lubiany w lokalnej społeczności. Taki swojski chłopak, który nie stwarza dziwnych problemów i po prostu jest częścią grupy rówieśniczej. Tyle tylko że Connella nie fascynuje to, co oczywiste w relacjach z kumplami, lecz poczucie bezpieczeństwa, które daje mu Marianne. Oboje zbliżają się do siebie, ale na określonych warunkach. Ona będzie musiała się dostosować, on da z siebie dużo mniej. Czy to, co robi Connell, to przykład zachowawczości, czy hipokryzji? Sally Rooney zbliża nas do bohaterów, którzy będą się wzajemnie uzupełniać. Stworzy ich w relacji, dla której nie będzie definicji. Pokaże na przykładzie tych dwojga, co czyni nas wyjątkowymi w oczach drugiej osoby.

Zdecydowanie dużo ciekawszą postacią jest Marianne, bo wszystko, co robi czy myśli Connell, jest po prostu odsłonięte i nad wyraz czytelne. Podoba mi się mroczna niejednoznaczność tej bohaterki. Jest bardziej rozwojowa, staje się czytelniczym wyzwaniem, ale jest również wyzwaniem dla swojego adoratora. Marianne chciałaby – jak tytułowi ludzie – zyskać jedynie odrobinę miłości, poszanowania i poczucia bezpieczeństwa w męskich ramionach. Ale jej potrzeby i oczekiwania nie są takie proste. Broni się sama przed sobą, a jednocześnie została nauczona podległości. Za tym idzie egzystencjalny ból odrzucenia, jeśli nie spełni się określonych warunków, dzięki którym można zdobyć trochę zainteresowania. I tu pojawia się bardzo ciekawa wykładnia tego, kim jest ta bohaterka, jaka się staje i ku czemu dąży.

Myślę, że warto zestawić „Normalnych ludzi” z „Podpalaczami” R.O. Kwon. Pisarki irlandzka i amerykańska proponują powieści o specyfice przemocy warunkowanej przez płeć. O ile Kwon jest bardziej dosadna i można uznać, że zdecydowanie bardziej bezkompromisowa, o tyle Rooney, łagodząc nieco wymowę tego problemu, wykorzystuje sceny i sytuacje nadmiernie oczywiste. To zatem nie jest dosadność, bardziej dydaktyzm. Niemniej obie te książki poruszają temat absolutnie uniwersalny – życie z piętnem przemocy, doświadczanie jej na nowo i niemożność uwolnienia się od niej. Jednak „Normalni ludzie” to bardziej powieść o przemianie, w związku z tym istotniejsze jest w niej portretowanie zmiennej relacji balansującej na granicy stabilnego związku i niewłaściwie lokowanych pokładach emocji, których druga strona nie jest w stanie odczytać właściwie. Dramaty nakreślone w powieści opierają się głównie na rozdarciu, rozczarowaniu i niemożności zdobycia się na taki rodzaj empatii, dzięki któremu można zachować drugiego człowieka przy sobie.

Ponieważ wspomniałem, że tę historię opowiada płeć, nie sposób nie zauważyć, jak rozkłada się prezentacja oczekiwań i możliwości zdeterminowanych w młodym życiu tym, czy jest się kobietą czy mężczyzną. Robi wrażenie zestawienie odsłaniania intymności. Kiedy koledzy dowcipnie komentują oglądane nagie zdjęcia jednej z dziewczyn, jest to niewątpliwa pewien rodzaj opresji i zainteresowana może utonąć w morzu wstydu i zażenowania. Kiedy jednak Marianne fantazjuje o tym, że mogłaby upublicznić zdjęcie penisa Connella, nie robi to na nim żadnego wrażenia. Dojrzewające kobiety u Rooney tkwią w licznych formach opresji, z których dojrzewający mężczyźni błyskawicznie się wydobywają albo też bezkompromisowo ramy tej opresyjności narzucają. Tu autorka nie odkrywa niczego nowego, jednak ważny jest sposób, w jaki obrazuje wieczną pozycję życiowego komfortu mężczyzny w porównaniu z sytuacją kobiety zawsze postawionej przed ścianą i dylematami. Tylko kogo ostatecznie spotyka śmierć z własnej ręki? Kto radzi sobie lepiej, kiedy życie przestaje być pasmem planów oraz teoretyzowania, a staje się dosadnym i bolesnym doświadczeniem z wszelkimi konsekwencjami tak zwanego bycia dorosłym?

Podobają mi się tu świetnie wykreowane postacie drugiego planu, które dodają dynamiki i niejednoznaczności najważniejszej relacji w tej powieści. Świetne jest również to, jaki emocjonalny dystans do swoich bohaterów trzyma sama autorka, a dodatkowo – jak bardzo wrażliwa jest na niuanse w scenach lub dialogach, które pozornie mogą wydać się sztampowe i wywołać ziewanie. Jednak szczególna uwaga pojawia się właśnie tam, gdzie się jej zupełnie nie spodziewamy. Dlatego „Normalni ludzie” to powieść o bardzo niebanalnej konstrukcji, choć w przesłaniu – zwłaszcza panoramicznym ujęciu tego, jak funkcjonują irlandzcy studenci drugiej dekady XXI wieku – pozostawia jednak sporo do życzenia. Także opowiadając o miłości, nie unosi chyba stworzonego przez siebie ciężaru zagadkowości tego uczucia. Mimo kilku rozczarowań uważam, że jest to całkiem nieźle napisana powieść, której z niezrozumiałych dla mnie powodów przypisano litanię światowych peanów.

2020-02-26

„Linia” Elise Karlsson


Wydawca: Pauza

Data wydania: 26 lutego 2020

Liczba stron: 208

Przekład: Dominika Górecka

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Praca, życie, granice

„Linia” to minipowieść o pracoholizmie. W zasadzie nie ujmuje żadnym ciekawym przedstawieniem tematu. Karlsson metodycznie prezentuje sylwetkę kobiety, dla której praca staje się treścią i sensem egzystencji. Wszystko dokładnie, szczegółowo, wszystko w formie lakonicznej relacji, której nie uwiarygodniają emocjonalne zawirowania bohaterki skryte umiejętnie i bardzo konsekwentnie w surowej składni budującej duszną atmosferę tej książki. Lektura „Linii” nie dostarcza żadnego ważnego ani twórczego ujęcia tematu obsesyjnego związku pracy z ludzkim życiem. Jest wręcz sztampowa i opiera się na stereotypach, ale zakładam, że to zamierzona formuła. Będzie to zatem młoda singielka pracująca w zamkniętej przestrzeni korporacyjnego życia od zadania do zadania. Ta przestrzeń będzie tu jeszcze dodatkowo opresyjna, bo hermetycznie odizolowana od reszty świata. Wymuszająca podległość, absolutne zaangażowanie i poświęcenie. Drugą stroną portretowanego problemu, może nawet ważniejszą dla tej książki, są wykreowane przez okoliczności relacje, które trzeba nawiązywać i podtrzymywać. Po lekturze pozostaje raczej zmęczenie, trochę ból głowy. Przekonanie, że Elise Karlsson podjęła się ważnego tematu, ale nie zrobiła z nim niczego odkrywczego.

Emmę poznajemy w momencie, w którym nie ma pracy. To czas niebezpiecznego dryfowania między zamkniętymi już obowiązkami i przyzwyczajeniami a niepewnością tego, co dalej, gdy codzienność przynosi chaos, nie jest porządkowana przez zawodową rutynę, powtarzalność, kostyczną zadaniowość i idące za tym wszystkim absolutne zaangażowanie. Emma cała jest pracą i poza nią nie jest w stanie określić ram swojego życia. Prawdopodobnie takich nie ma albo bohaterka nigdy nie poświęciła uwagi temu, by przyjrzeć się innym możliwościom, żyć dla siebie, nie dla zadań. Kiedy podejmuje kolejne zatrudnienie, wszystko wraca na swoje miejsce. Pojawia się wreszcie upragniony porządek potęgowany przez wyjątkowo silny reżim wewnętrzny – nawet mieszkanie, do którego Emma wraca, ma wyglądać jak lokum kogoś, kto na co dzień jest zaabsorbowany pracą.

Wszyscy ludzie wokół bohaterki wyłaniają się ze strefy cienia i potem do niej wracają. Ludzi Emma odnotowuje i zatwierdza w życiowym rejestrze przede wszystkim wówczas, gdy stwarzają ich okoliczności. W tym rozumieniu „Linia” mogłaby być interesującym studium aspołecznej samotności, ale nim nie jest, bo szwedzka autorka nie decyduje się na to, by pogłębić otaczającą bohaterkę wspomnianą strefę. Wokół niej rozgrywają się zatem zdarzenia o przewidywalnym charakterze, ale również takie, których celu za bardzo nie rozumiem – na przykład dwie śmierci ludzi z otoczenia Emmy, nagłe i zapewne mające jakąś funkcję, lecz dla mnie trochę absurdalne. Podążamy za naszą pracoholiczką tam, gdzie poczucie wolności osobistej zanika, sfera bezpiecznej izolacji od obowiązków służbowych przestaje istnieć, a wszystko daje się porządkować i oddzielać od siebie liniami prostymi. Stanowczymi, wyraźnymi, niezezwalającymi na jakiekolwiek wątpliwości.

Interesujący jest styl tej książki, który stara się zobrazować, jak bardzo zdegradował i zawęził się umysł bohaterki. Kobiety potrafiącej jednak wyłamać się ze schematów i zdolnej do jednorazowego niekonwencjonalnego działania. Emma jednak jest mało interesująca. To, co przeżywa lub myśli, zdaje się wtłoczone na siłę w ten przewidywalny świat zawodowych zależności oraz konieczności. Za nimi kryje się niezaspokojona potrzeba akceptacji, którą można realizować tylko w pracy i jedynie dzięki niej. Emma unika myślenia abstrakcyjnego, każdy rodzaj metafory jest zdradliwy i kryje w sobie niebezpieczeństwo. Karlsson portretuje kogoś, kto porządek zbudował na jednoznaczności. Tymczasem niejednoznaczne są relacje pracownicze, bo tu nie mamy do czynienia ze sztywno określonym zakresem obowiązków, lecz z ludźmi gotowymi ujawnić swoje emocje i pragnienia. W „Linii” wszystko jednak jest bardzo przewidywalne. Elementy zaskoczenia to jedynie zdarzenia jakby oderwane od portretowanego świata – wspomniane już zgony czy takie drobne elementy codzienności, które chcą rozbić zawodową rutynę. Pośród tego wszystkiego dość sporo miałkiej autorefleksji bohaterki, ale przede wszystkim brak sugestii, że ten uporządkowany – także w obrębie frazy powieści – świat można czymś rozsadzić, że jest jakaś szansa zajrzenia gdzieś głębiej.

„Linia” mogłaby być ciekawą powieścią o przekraczaniu granic, które narzuca nam ktoś inny, a także o tym, że można kwestionować porządek całego świata, jeśli uwierzy się w uporządkowany świat codziennych czynności do wykonania. Nie ma tu jednak żadnej twórczej refleksji. Wyjścia poza sprawy i przesłania dość oczywiste. Jest trochę dosadności, trochę silenia się na tajemniczość (przeszłość bohaterki, ona sama w obliczu wspomnień), ale ostatecznie dociera się do finału ze świadomością, że niczego interesującego się jednak nie doświadczyło. Co więcej – że tę książkę zaraz się zapomni. Są czasem fragmenty dość pretensjonalne – jak choćby ten, gdzie bohaterka określa, że powoli kamienieje, i za tym ma iść jakaś luźna, rzekomo ważna refleksja o emocjonalnym wypaleniu. Interesująca jest oczywiście forma książki – ona sama stara się zobrazować, jak zamkniętą strukturą, pełną powtarzalności i rygorystycznego ładu, jest świadomość Emmy, która żyje zadaniowo, ale jest jednocześnie emocjonalną kaleką. Skąd się to wszystko wzięło i ku czemu zmierza? Tego już się nie dowiemy. Dlatego „Linia” to trochę taki raport ze specyficznego pola walki, dziennik czasu prywatnej wojny, pamiętnik segregowania, porządkowania i nazywania. Życia uporządkowanego jak dokumenty w teczkach. Emocji, które mogą być wyrażane tylko w określonych warunkach.

I jeszcze miejsce, w którym pracuje bohaterka. Elise Karlsson portretuje przestrzeń, gdzie zarabia się pieniądze na kreowaniu iluzji. Już sam ten wybór w bardzo prosty sposób sugeruje istotę hipokryzji, która jest ważnym elementem portretowanego problemu. Wychodzi na to, że „Linia” jest po prostu fragmentami bardzo dydaktyczna. Pozostawia poczucie niedosytu, bo najpierw wprowadza niepokój (świetne są początkowe krótkie, sentencjonalne rozdziały), a później opowiada o złudzeniach, ukazując jednocześnie, jak silnie możemy w nie uwierzyć. Ale to wszystko raczej wiemy. Bardziej lub mniej zaangażowani w naszą codzienną pracę. Stworzenie z niej filozofii życia nigdy nie jest właściwym posunięciem. Mam wrażenie, że możemy to wszystko określić, nie czytając wcale „Linii”. Książka ma jakiś potencjał, ale w moim odczuciu nie wie, jak się opowiedzieć. Najpierw intryguje, potem rozczarowuje.

2020-02-24

„Przełęcz Diatłowa. Tajemnica dziewięciorga” Anna Matwiejewa


Wydawca: MOVA

Data wydania: 26 lutego 2020

Liczba stron: 304

Przekład: Magda Dolińska-Rydzek

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Wobec mrocznej zagadki

To książka, która doczekała się już wielu wydań. Polski czytelnik otrzymuje coś, co stanowi specyficzną jakość literacką, bo tak naprawdę fabuła jest tutaj wątła, a najważniejsza jest konfrontacja z dokumentami dotyczącymi jednego z najbardziej tajemniczych zdarzeń w rosyjskiej historii, czyli tragedii na Przełęczy Diatłowa w północnym Uralu, gdzie w 1959 roku dziewięć osób poniosło śmierć. To, co stanowi element świata przedstawionego, jest pewnym zgrabnie skomponowanym dodatkiem do faktów, z jakimi mierzy się bohaterka książki. Tym niemniej nie jest tak, że wszystko, co opisuje Matwiejewa, to jakaś średnia przypadkowości, bo mam wrażenie, że osobista historia śledzącej dokumenty jest tu też bardzo istotna. Zwróćmy uwagę na samo otwarcie i zasygnalizowanie zimna w mieszkaniu. W siarczystym mrozie grupa ludzi doświadczyła czegoś, czego nikt do końca nie określił precyzyjnie, i w tym mrozie straciła życie. Rekonstruująca zdarzenia kobieta przeżywa nieokreśloność i jednocześnie bezkompromisowość tych śmierci wyjątkowo intensywnie. Sama wyraża swój lęk przed końcem życia. Wyobrażenie przerażającej pustki po śmierci zestawione jest tutaj z mrocznymi oraz surowymi okolicznościami, w jakich doszło do wypadku albo zbrodni.

Jest rok 1999 i niewielu już chce wspominać zdarzeń, o których czterdzieści lat temu tak wielu chciało zapomnieć. Czas robi swoje, ale w kwestii zapominania lub lekceważenia zdarzeń z 1959 roku pojawiło się coś jeszcze, co ułatwiło odrzucenie tego, co niewygodne, zbyt wieloznaczne, naprawdę przerażające. To, co pozostało po tragedii, sugeruje wiele rozwiązań, a każde następne wydaje się straszniejsze od poprzedniego. Uczestnicy studenckiej wyprawy górskiej przed śmiercią musieli doświadczyć czegoś naprawdę przerażającego. Uciekali w popłochu z namiotu, bez butów, cztery ciała znaleziono w innym miejscu, jedno nie miało języka. Ślady rekonstruowane przez bohaterkę budują atmosferę horroru, który staje się bardzo sugestywny, bo wtedy, w 1959 roku, musiało się wydarzyć coś niewątpliwie strasznego. Dziewięcioro ludzi straciło życie, a władze ZSRR pokazały, że w takiej sytuacji możliwe jest przede wszystkim tuszowanie. Nikt nie chciał czy nie mógł rozwikłać tej zagadki?

„Przełęcz Diatłowa” to przede wszystkim żmudna i dokładna rekonstrukcja zdarzeń. Śledzenie akt sprawy, często niekompletnych. Zagłębianie się w treść osobistych zapisków uczestników wyprawy. W końcu alfabetyczny słownik pojęć związanych z tą sprawą. Matwiejewa obrazuje, jak odtwarzanie realiów radzieckiego śledztwa nakłada się na prywatną perspektywę kobiety, która po czterech dekadach obsesyjnie chce poznać prawdę. Dlatego ta książka jest właśnie o obsesji, ale również o wielkiej empatii. Ciężar przekazu materiałów źródłowych jest bardzo duży. Nic dziwnego, że otrzymujemy w ramach narracyjnej równowagi opowieści o niefrasobliwym byłym mężu bohaterki czy jej kocie. Mimo wszystko najważniejsze jest wyeksponowanie pewnego rodzaju samotności. Anna śledzi losy ludzi, którzy zostali pozostawieni sami sobie w obliczu jakiegoś zaskakującego zdarzenia. Konfrontacja z aktami zagadkowej sprawy jest także pewnym egzystencjalnym doświadczeniem dla bohaterki. Trudnym i bolesnym. Domagającym się udzielenia odpowiedzi choćby na część pytań. To tak, jakby to, kim teraz jest Anna, zależało od zrozumienia tego, kim stali się uczestnicy wyprawy, kim są jako ofiary, kim pozostaną w pamięci.

Jak wspomina Aleksiej Iwanow, autorka „zamienia tragedię w dramat”. Książka skonstruowana jest w taki sposób, że zbliżamy się do zmarłych jak do kogoś nam bliskiego. Śledzimy ich poczynania, ale mamy też czasami dostęp do ich wrażliwości. Cała dziewiątka jest tu traktowana podmiotowo, każde imię i nazwisko wybrzmi wiele razy. Matwiejewa porządkuje fakty w taki sposób, że o pewnych sprawach wspomina kilkukrotnie. Metodyczne i dokładne zapisy dokumentacji tworzą kontrast wobec wszelkich niedopowiedzeń. Dla bohaterki powieści najważniejsze jest chyba ustalenie tego, jak zmarli zachowali się tuż przed śmiercią, jaka była ich reakcja wobec tego enigmatycznego i na pewno granicznego doświadczenia. Ale „Przełęcz Diatłowa” tworzy wspomniany dramat, pokazując przede wszystkim pełną determinacji walkę niektórych ludzi o to, by poznać prawdę. A w tym wszystkim przejęta śmiercią kobieta, dla której imperatywem jest wysnucie kilku hipotez. Dlatego też jest to książka, w której ważne jest zakończenie. Oczekuje się na nie, jednocześnie uświadamiając sobie, ile tropów w tej sprawie zostało celowo lub nieświadomie porzuconych.

Opowieść Matwiejewej jest jednocześnie pisarską odpowiedzią na otaczającą tragedię na Przełęczy Diatłowa zmowę milczenia, która w charakterystyczny sposób obrazuje radziecką mentalność, szybką umiejętność zapominania i wypierania niewygodnych faktów. Cała historia jest niezwykle ekscytująca, jeśli przyjmie się do wiadomości, jak bardzo prawdopodobne mogą być teorie, że za śmiercią turystów może stać państwo. Ale czyta się tę książkę przede wszystkim jako przejmujące świadectwo śladów, za którymi stoją teraz ludzka bezradność i pustka. Trudno ustalić, co bardziej wgryza się w pamięć: fakty dotyczące tej sprawy czy późniejsze fantazje o niej. Tak czy owak autorka umiejętnie buduje klimat zawieszenia i niepewności. Zderza go z uporządkowaną rzeczywistością wokół, na której bohaterka może polegać. Na kim i w jakim stopniu mogli polegać tuż przed śmiercią ci, którzy stanowili zwartą i dobrze przygotowaną do wyprawy grupę, ale jednak stanęli wobec doświadczenia, które ich przerosło?

Myślę, że siłą takich książek jak „Przełęcz Diatłowa” jest wzbudzanie specyficznych emocji czytelniczych. Całość wygląda jak materiał do nakręcenia przejmującego filmu. Ale wykorzystanie formy powieści oddziałuje tu inaczej. Nie towarzyszymy dziewięciorgu ludziom w ich podróży czy ostatnich chwilach życia. Fantazjujemy przede wszystkim o tym, dlaczego tak bardzo trudno ustalić jest coś konkretnego w tej sprawie. Dlatego milczenie i niepewność wciąż na nowo toczą tutaj walkę ze zwyczajną ciekawością, ale także charakterystyczną wrażliwością na tę sprawę, którą prezentuje bohaterka tej powieści. Anna Matwiejewa opowiada też o tym, jak tworzy się mroczny i niejednoznaczny mit. O tym, że ZSRR był zagadką w wielu, naprawdę wielu znaczeniach. O niebezpiecznym zapominaniu i o niefrasobliwej skłonności do fantazjowania pełnego absurdów. Ale to przede wszystkim literacki hołd złożony ludziom, których śmierć na zawsze pozostanie enigmatyczna. Zwraca uwagę ciekawy pomysł na to, by w prosty sposób połączyć dokumenty źródłowe, a wokół nich zbudować przestrzeń niepokojących rozmyślań. To wszystko powoduje, że od tej książki nie można się oderwać i to jedna z takich lektur, które pozostawiają w przejmującej niepewności.

2020-02-20

„Slumberland” Paul Beatty


Wydawca: Sonia Draga

Data wydania: 15 stycznia 2020

Liczba stron: 288

Przekład: Witold Kurylak

Oprawa: twarda

Cena det.: 39 zł

Tytuł recenzji: Berliński rytm

Ta książka jest trochę jak matrioszka: z jednej niesamowitej opowieści wydobywa się kolejna – i tak przez cały czas, bo Paul Beatty nie znosi narracyjnej nudy, a „Slumberland” to powieść z tak szalonym i dynamicznym rytmem, z jakim dawno się nie spotkałem. Można ją odczytywać jako satyrę na świat popkultury tak ogólnie. Można bawić się groteskowością niektórych elementów i drapieżną składnią, która chce być prowokacyjna, wcale nie będąc jednocześnie w swoim charakterze nachalna. To bardzo oryginalny hołd oddany muzyce i dźwiękom. Okazuje się, że to one mogą napisać encyklopedię życiowych mądrości, która wydaje się równie ważna co opasłe filozoficzne tomy. Można czytać Beatty’ego w niektórych fragmentach całkiem serio, ale myślę, że chodzi tutaj o specyficzną grę z czytelnikiem, jak również autotematyczną wariację na temat tego, kim ma być bohater literacki. Zwłaszcza taki podążający za charyzmatycznym muzykiem jazzowym, który w pewien sposób jest jego odbiciem, a na pewno – źródłem specyficznej fascynacji. To śledzenie jest tu enigmatyczne i frapujące. Kto idzie tu czyim śladem i czym jest to obsesyjne poszukiwanie pewnej postaci w jednym z europejskich miast?

Ferguson uznaje się za „uchodźcę polityczno-lingwistycznego”. Opuszcza Stany Zjednoczone, by przybyć do Berlina – miasta transformacji dziejowej i społecznej, w którym dokonuje się dynamiczna zmiana. Cała ta książka też jest czymś takim, jeśli przyjrzymy się wrażliwości głównego bohatera i będziemy śledzić jego specyficzny ogląd rzeczywistości, do której z jednej strony chce się dopasować, ale z drugiej – wciąż jest jej ironicznym komentatorem. Każdy, kto kocha Berlin za jego nieprzewidywalność i gotowość do ciągłych zmian, z pewnością odnajdzie się w tej powieści. Świetnie portretującej kondycję obcego przybysza, który przygląda się niemieckości z charakterystyczną dla niego nonszalancją i jednocześnie z dużą uwagą. „Slumberland” to powieść o przekraczaniu granic i poznawaniu samego siebie. Kryterium poznania jest moc beatu. Podążanie za dźwiękami, których w podzielonym, a potem mającym problem ze zjednoczeniem mieście jest wyjątkowo wiele. Brzmią też inaczej, przefiltrowane przez doświadczenia imigranta. Czarnoskórego wielbiciela muzyki, który decyduje się na to, by objąć funkcję programującego szafę grającą w tytułowym klubie. By stać się kreatorem muzycznych gustów w przestrzeni publicznej. Sam natomiast o kwestii gustu jako takiego ma do powiedzenia naprawdę wiele.

Paul Beatty jest dowcipny i cyniczny. Jego erudycja, ale przede wszystkim ujawnianie, jak wielką dlań pasją jest muzyka, czyni z tej powieści specyficzną spowiedź. Fikcja literacka zamienia się chwilami w publicystykę, ale wszystko ma swój niepowtarzalny charakter – nie jest jedynie komentarzem do zdarzeń, lecz również jej kreatorem. To także ciekawa książka o istocie pamięci i ryzyku zapamiętywania zbyt wielu doznań, zbyt intensywnie. Muzyczność całej tej książki tworzy taką chwilami pełną przesytu symfonię, ale autor konsekwentnie zmierza do wytyczonego sobie celu. Im bliżej końca, tym bardziej surrealistycznie, ale z drugiej strony bardzo ciekawie.

Świetne są takie powieści, które zamiast narzucać nam jakieś przesłanie, wciąż na nowo je komplikują. Dlatego „Slumberland” nie jest właściwie łatwą lekturą i są momenty, w których można zastanowić się nad tym, czy nie jesteśmy wyprowadzani gdzieś w pole. Podoba mi przewrotna metaforyka Beatty’ego oraz to, że ton jakiegokolwiek oskarżenia za każdym razem jest złagodzony przez ironię. Z jednej strony jest to zatem proza, która chce być dosadnym komentarzem, z drugiej jednak – bardzo oryginalna powieść inicjacyjna. Skoncentrowana bardziej na ujawnianiu już przeżytych doświadczeń, ale konstruująca ciekawego bohatera w drodze. „Slumberland” to historia podróży naznaczonej miłością do muzyki. I opowieść o muzyce, dzięki której można się wybrać w wyjątkową podróż.

To, co minione, zdaje się najciekawsze, bo retrospekcje podporządkowane są wrażeniom słuchowym. Temu, w jaki sposób i w jakich okolicznościach zapamiętało się dźwięki. Jak wdzierały się w świadomość, znajdowały tam swoje stałe miejsce i determinowały sposób postrzegania rzeczywistości. Beatty fantazjuje o świecie, którego chropowatą strukturę można uporządkować właśnie dzięki dźwiękowi. A jednocześnie tak opisuje swojego bohatera, że jego doświadczenia życiowe tworzą tutaj jakby piosenkę. A może pieśń pełną egzystencjalnego buntu i pozostawiającą w niedosycie, kiedy dekonstruuje ten bunt wkradającą się na kolejne strony goryczą? Są też momenty kakofonii. I charakterystycznych zderzeń tego, co całkowicie absurdalne, z tym, co boleśnie prawdziwe i raniące, jak na przykład śmierć. Ale „Slumberland” to w dużej mierze książka rozrywkowa. Czarnoskóry użytkownik solarium, doodbytnicze przyjmowanie alkoholu, wątek popularności muzyki do pewnego zoofilskiego filmu pornograficznego czy jeszcze kilka komicznych, ale też dosadnie autoironicznych elementów, wywołują uśmiech i szczerze bawią.

Beatty w bardzo inteligentny sposób krytykuje również to, jak kształtują się masowo nasze gusta – nie tylko muzyczne. Dobiera do tego świetną przestrzeń, bo Berlin wydobywający się z mroku czasu sprzed upadku muru i ten zjednoczony, ale wciąż dziwiący się samym sobą, to sugestia, że sporo z tego, co lubimy albo cenimy, może być efektem przypadku lub chaotycznego zbiegu okoliczności. Wszystko jest tu niebanalne, zaskakujące i wieloznaczne. Także opis relacji z kobietami. Kolejnego aspektu życiowego poszukiwania. To w końcu historia o muzycznych wyborach i o tym, że wybieramy dany dźwięk, melodię, wykonawcę i nastrój, bo wciąż na nowo szukamy swojej tożsamości w czymś, co wyraża ją niewerbalnie. Bardzo ciekawe są też fragmenty mówiące o różnicach międzyrasowych i o tym, że kolor skóry może zdeterminować gust muzyczny, a także szereg innych życiowych wyborów.

„Slumberland” to oryginalna powieść, która z jednej strony ma niesamowicie mocne tempo, z drugiej jednak – wymaga zatrzymania i analizy, bo rozgrywające się wydarzenia są naprawdę bardzo intensywne. Gdzieś między mrocznymi refleksjami o ludzkiej naturze i fatalistycznych dźwiękach kryje się jednak pełna życiowego wigoru historia o podążaniu ku doskonałości. O tym, że doskonałość może definiować muzyka, ale także o tym, że dźwięki czasem mogą stać się obsesją. Na długo zapada w pamięć. Zwłaszcza że wyzwala dość specyficzny rodzaj przywiązania. Trudno mi było rozstawać się z tą książką w przerwach. Jakbym wychodził w trakcie znakomitego koncertu. A z drugiej strony jest to swego rodzaju narracja przesytu. Warto przekonać się, o jaką przesadę tutaj chodzi.

2020-02-18

„Kobieta ze szkła” Caroline Lea


Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 12 lutego 2020

Liczba stron: 406

Przekład: Łukasz Małecki

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Chłód i skryte emocje

Caroline Lea po prostu mnie uwiodła. Kiedy czyta się dużo książek, w bardzo wyjątkowych okolicznościach można pozwolić sobie na proste wzruszenia, wielką fascynację. Czytałem „Kobietę ze szkła”, jakby czytała książkę jej bohaterka w XVII wieku – zachłannie i z porzuceniem jakichkolwiek kryteriów oceniania, klasyfikowania, porządkowania. To dziwne i niesamowite poczuć literaturę w taki prosty, a jednocześnie tak intensywny sposób. Lea ma do opowiedzenia niesamowitą historię. Wieloznaczną, symboliczną, pełną jednocześnie okrucieństwa i czułości. To niebywałe, że taki temat jak miłość można potraktować z takim zaangażowaniem i oryginalnością. Kiedy myśli się o tym, że autorka we właściwy sposób zdefiniowała już ramy uczucia w swojej powieści, odkrywamy jej prawdziwe oblicze. Dwie uzupełniające się narracje tworzą mroczną baśń, w której nie będzie szczęśliwych zakończeń. Lea sugestywnie portretuje także siedemnastowieczną Islandię. Jest absolutnie doskonała w tym, jak oddaje bezkompromisowość i okrucieństwo wyspy, nie pozbawiając jej tej wyjątkowej formy piękna. Ale w centrum zainteresowania autorki znajduje się człowiek funkcjonujący w surowych warunkach atmosferycznych. Z ciałem pełnym blizn. Z zaciętym wyrazem twarzy. Z oczyma, w których kryje się groźna pustka. I z gorącym sercem wewnątrz wciąż wyziębionego ciała.

„Kobieta ze szkła” opowiada o tym, w jak niesamowitej bliskości mogą się znaleźć miłość i śmierć. Lea portretuje kontrasty, opisując zimną Islandię czy relacje międzyludzkie. Także te w małej społeczności, która na kartach tej powieści najpierw obserwuje ze strachem, potem wydaje sądy, a ostatecznie jest gotowa zniszczyć kogoś, kto nie pasuje, nosi w sobie zbyt wiele tajemnic, jest trudny do zrozumienia, nie myśli i nie działa stadnie. Krajobraz siedemnastowiecznego Stykkishólmur jest areną pełnych emocji zdarzeń. Najpierw zbliżamy się do portretowanej okolicy z lękiem i niepewnością, by przejść w inny sposób odbierania świata przedstawionego. To specyficzna fascynacja, bo Lea ma do opowiedzenia nietuzinkową historię. Opowiada o silnych ludziach. Zamkniętych w sobie, naznaczonych cierpieniem, pozornie bliskich, ale jednocześnie znajdujących się w skomplikowanej relacji, której istotę odkrywać będziemy stopniowo. „Kobieta ze szkła” to powieść, która z portretowanej relacji wydobywa śmiałe tezy o istocie przemocy. O tym, że aby przetrwać w surowych islandzkich warunkach, trzeba iść z samym sobą na kompromisy. Ukrywać się – niczym zimowy ocean pod lodem – ze swoimi prawdziwymi uczuciami. Przyglądać się otoczeniu z czujnością i uwagą. Być centrum dla samego siebie, ale mieć też świadomość, że jest się jedynie drobnym elementem dzikiej natury. To ona uczy życiowych kompromisów. Ona uczy kochać, ale też nienawidzić. Okazywać bliskość, lecz również bać się. Lea przedstawi kilka oblicz ludzkiego strachu. Także strachu przed samym sobą. Obezwładniającego jak mróz i śnieg na Islandii.

Rósa jest gotowa na życiowy kompromis. Wie, że nie ma wyboru, scenariusz jej życia dyktują okoliczności i to, co zwyczajnie należy zrobić. Po śmierci ojca pastora chce zapewnić matce godne życie. Aby takie było, bohaterka decyduje się na związek z rolnikiem i rybakiem, opiekunem społeczności dalekiego Stykkishólmur, do którego wędrówka po islandzkich bezdrożach opisana jest tak sugestywnie, że stanowi jeden z najlepszych fragmentów książki. Jón jest charyzmatyczny, ale także tajemniczy, wydaje się srogi, wzbudza w swojej społeczności dużo niechęci, lecz przede wszystkim strach. Rósa przybywa do pustego domu, który zaczyna być dla niej więzieniem. Małżonek z różnych powodów nie chce, by zbliżała się do ludzi z osady. Ci natomiast wciąż wspominają poprzednią żonę Jóna. Ta nowa nie będzie mieć świadomości tego, jak bardzo jej los zespoli się z losem Anny. Nie będzie mieć pojęcia o tym, co naprawdę ukrywa przed nią mąż. Ale dowie się, jaki jest naprawdę. Ich związek zostanie wystawiony na próbę. Lea nie będzie oszczędzać żadnego z bohaterów. Także tych, którzy znajdą się w najbliższym otoczeniu pary. Wejdą w specyficzne relacje, które naznaczone będą formami podległości. A w tym wszystkim znajdzie się miejsce na prawdziwą miłość. Tylko czym ona będzie?

„Kobieta ze szkła” z dbałością o siedemnastowieczne realia portretuje islandzkie społeczeństwo już bardzo mocno zakorzenione w chrześcijańskich dogmatach, ale wciąż niegotowe na to, by pożegnać się z pogańskim systemem wierzeń, zapomnieć o runicznych symbolach czy fascynacji sagami. Rósa ma być przykładną islandzką żoną – uległą, posłuszną i gotową całe swoje życie podporządkować mężowi. Sprawy obyczajowe są coraz mocniej regulowane przez religijne wytyczne. Rósa musi pokornie znosić swój los. Być cieniem mężczyzny, którego dom kryje przed nią potworne tajemnice. Ale bohaterka tej powieści nie będzie w żaden sposób bliska stereotypowi czy uogólnieniu. Caroline Lea opowie swoją zimną i mroczną baśń w taki sposób, że para bohaterów pierwszoplanowych będzie dla nas do samego końca zagadką. Fascynujące jest śledzenie tej trudnej relacji, w której nie ma miejsca na prawdziwą bliskość, a jednak tworzy się jakaś silna więź. Wszystko w nieprzyjaznym otoczeniu, którego nie widzimy w jego pięknie i niepowtarzalności, lecz jako przestrzeń dodatkowej opresji. Opresyjne jest u Lei angażowanie się emocjonalne, ale także z opresją związane jest zacieranie śladów po trudnej przeszłości. Całość to niezwykle sugestywna sceneria fatalnych zbiegów okoliczności. Ale jest to też książka obrazująca ludzkie zdeterminowanie. Jego siły nie wyznaczają już różnice płci. Siedemnastowieczna Islandia dąży do ustanowienia i przestrzegania prostych podziałów. Poza nimi czają się banicja i prawdopodobieństwo śmierci.

Im bardziej enigmatyczne wydają się portretowane relacje, tym większa jest ich intensywność. Lea opowiada o prostych, a jednocześnie niesamowicie silnych tęsknotach ludzi, którzy nigdy nie mogą do końca wyrazić siebie. Wszystko skoncentrowane wokół trudnych warunków dyktujących uproszczenia i kategoryzowanie ludzkich zachowań. Islandia jest miejscem, gdzie ludzie żyją samotnie – w jakiejkolwiek gromadzie by się znajdowali. Każdy zdaje się człowiekiem z lodu i szkła. Musi pożegnać się z ciepłem własnego serca i walczyć bezkompromisowo o przetrwanie. Także o swój status w grupie. Islandia to wciąż tajemnicze, nieprzyjazne człowiekowi bezdroża. To miejsce, w którym prawa ustala się na specyficznych warunkach, a ich przestrzeganie jest gwarantem przetrwania. Ale Islandia to również surowość czasu i przestrzeni. W niej uwięzione są przerażające tajemnice, lecz przede wszystkim ludzkie wyobcowanie. Dlatego ta książka jest jednocześnie zimna i pełna żaru. Opowiada o ludziach, którzy tęsknią za życiowym spełnieniem. O kraju, w którym spełniają się tylko najprostsze marzenia. I gdzie nie ma miejsca na prawdziwą miłość, więc trzeba o nią bezkompromisowo walczyć. Naprawdę poruszająca.

2020-02-14

„Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera” Jacek Hołub


Wydawca: Czarne

Data wydania: 22 stycznia 2020

Liczba stron: 232 

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Festiwal pretensji

Poprzedni reportaż Jacka Hołuba, „Żeby umarło przede mną”, bardzo mną wstrząsnął. W przypadku tego nowego również jest mowa o wstrząsie, ale innego rodzaju. O ile opowieści o bezradnych i walczących matkach osób niepełnosprawnych były dla mnie słuszne oraz zasadne ze społecznego punktu widzenia, bo o takich sprawach powinno wiedzieć jak najwięcej osób, o tyle pomysł na książkę o dzieciach z deficytami rozwojowymi mocno tu zaszwankował. Dlaczego? Odnoszę wrażenie, że ten reportaż nie ma jakiegoś czytelnika docelowego. Doskonale wiadomo, z jakiego powodu powstał, ale trudno określić, kto ma go czytać. Jest spisaną kroniką wzajemnych oskarżeń, wyrażania frustracji, mówienia o bezradności. To książka, która ma pokazać, jak zachowują się społeczeństwo, szkoły i różne instytucje wobec problemu inności dziecka. Wynika z niej, że tak naprawdę wszystko jest w kryzysie. I nie ma sugestii żadnej rady, by zmienić ten stan rzeczy. Hołub jest uważnym słuchaczem, ale „Niegrzeczne” w swojej konstrukcji to spis lamentów, gdzie każdy rozmówca okopany jest w sferze własnych problemów, z którymi nikt tak naprawdę mu nie pomoże się uporać. Efekt jest taki, że matki dzieci wskazanych w tytule narzekają na instytucje, instytucje narzekają na matki, rodzice opisywanych dzieci atakują także siebie wzajemnie, a inni rozmówcy starają się albo dystansować, dając dobre rady, które nikomu nie będą przydatne, albo pokazywać, że z opisywanymi problemami radzą sobie doskonale.


Wychodzi z tego bardzo męczący zbiór rozmów opowiadających o tym, jak samotni i rozżaleni są ludzie wokół dzieci z autyzmem, aspergerem, ADHD. Głos oddany jest tylko jednemu z tych dzieci, które – a jakże – skarży się na opresję szkolnego otoczenia, złych nauczycieli, nierozumiejących go ludzi. Myślę, że to książka, która miała za zadanie zwrócić uwagę na to, byśmy pochopnie nie oceniali i nie osądzali dzieci sprawiających problemy, ale wyszedł z tego gorzki reportaż o tym, że w obliczu opisanych problemów nie potrafimy być razem. Widać tę konfrontacyjność, nawet jeśli nie była ona przez autora zamierzona. Dwie matki tak zwanych trudnych dzieci są przekonane, że szkoła i wychowawczyni powinny absolutnie radzić sobie z zachowaniami ich pociech, kiedy są one na terenie szkoły. Rozmowa z dyrektorką jednej ze szkół wygląda jak zapis przesłuchania sądowego: wyimek z opinii poradni psychologiczno-pedagogicznej i odniesienie się do tego rozmówczyni. Psycholożka z jednej z poradni sugeruje, że w dużych miastach opinie o dzieciach sprawiających specyficzne problemy wydawane są taśmowo i szybko. Z nimi mierzą się nauczyciele pozbawieni wsparcia, którzy są restrykcyjnie rozliczani z każdego słowa opinii. Jedna z rozmówczyń wspomina nawet o szantażu takim dokumentem, by szkoła wreszcie wzięła się do roboty.

Nie umniejszam goryczy, smutku, codziennych trudności i narastających frustracji rodziców dzieci, które zawsze były i prawdopodobnie będą specyficzne. Nie usprawiedliwiam tych, którzy sugerowani są jako ludzie uznający trudne dzieci za kłopot, a nie wyzwanie, by inaczej z nimi pracować. Nie chcę oceniać postaw, choć niepokoi mnie opowieść jednej z matek o reżimowym wychowaniu jej córki, którą mimo wszystko chce dopasować do własnych wyobrażeń, czy monologu nauczyciela wspomagającego uznającego się za chłopca do bicia i opowiadającego, że specjalista nie jest maszyną, choć on najwidoczniej jest nią w swej perfekcji. Chodzi mi głównie o to, że wydźwięk „Niegrzecznych” jest chyba inny, niż być powinien. Same dzieci schodzą jakby na drugi plan, a najmocniej wybrzmiewa tutaj wielogłosowa opowieść o tym, że system pomocy dla nich kuleje wszędzie i na każdym szczeblu. Ostatecznie pozostają matki (z często wycofanymi ojcami), które muszą unieść ciężar ponad ich siły – wychowywać dziecko, którego nie da się wychować uznanymi za usankcjonowane społecznie metodami i sposobami.

To z drugiej strony mądra książka o dorastających ludziach, którzy mają inną wrażliwość, systemy wartości, inaczej reagują na bodźce i w specyficzny sposób je definiują, a czasem brak im zwyczajnie instynktu samozachowawczego. I cierpią gdzieś do wewnątrz, bo każdy widzi tylko ich społeczne nieprzystosowanie, a nie ma wypracowanego modelu działania i dochodzenia do tego, żeby te dzieci naprawdę poznać i przynajmniej częściowo zrozumieć. Jacek Hołub poświęca najwięcej uwagi relacjom z codziennego życia rodziców, którzy niejednokrotnie latami czekają na właściwą diagnozę, by zrozumieć, jak mogą działać dla dobra dziecka. Te relacje są poruszające i generalnie pięknie rozbijają stereotypowe myślenie. Że dziecko z ADHD jest tylko głośne, dokuczliwe, absorbujące. Że autyzm to tylko wycofanie. Że dziecko z zespołem Aspergera ma się zachowywać tylko tak, jak wpisano w definicję syndromu. Te kobiece narracje z jednej strony przygnębiają, gdy widzimy, jak potwornie psychicznie obciążone jest życie rozmówczyń i jak skrajnie mogą być wyczerpane. Z drugiej jednak – odnosi się wrażenie, że matki trudnych dzieci okopują się w swoim cierpieniu i każda z nich uznaje się za wyjątkową w swoim bólu. Wszystko wygląda tak, jakby „niegrzeczne” dzieci rozsadzały cały uporządkowany świat. W ich inności zamyka się inny rodzaj niedostosowania. Wszystkich zdrowych oraz normalnie funkcjonujących ludzi, którzy nie są w stanie sobie wzajemnie pomagać i wspierać. Rodzice mają żal do szkoły, szkoła do rodziców. Opieka społeczna niewiele ma do zaoferowania. Poradnie kopiują i wklejają zalecenia, często nie odnosząc się do indywidualnego charakteru badanego dziecka. Opieka medyczna, której opieszałość jest wyśmiewana, i system zmuszający do płacenia wielkich kwot za diagnozy, terapie. Okazuje się, że portretowane dzieci są chyba najmniej zaburzone z tego wszystkiego, co opisuje ten reportaż. Nieudolna i dysfunkcyjna jest polska rzeczywistość, w której wciąż ktoś na nowo ma do kogoś o coś pretensje.

„Niegrzeczne” to też opowieść o bardzo trudnym życiu, w którym cała rodzina musi walczyć z nieprzewidywalnością, agresją, ciągłym napięciem i narastającymi frustracjami. Książka niezwykle dramatyczna, przesycona bardzo wieloma negatywnymi emocjami. W zasadzie nie proponuje żadnej pozytywnej w zamian. Opowiada o tym, jak zdeterminowane matki rozpaczliwie próbują dać swym dzieciom to, co uważa się za normalne. Hołub pisze o dylematach, które się zazębiają. Pokazuje rzeczywistość, w której przerażająco samotne są opisywane dzieci, a cały świat wokół nich staje się dużo trudniejszy do zrozumienia niż ich stany emocjonalne warunkujące takie, a nie inne zachowania. Dlatego – choć temat jest ważny, bardzo bolesny i potrzebny w szerszej dyskusji – ten reportaż ma po prostu złą konstrukcję. Przejrzą się w nim sfrustrowani rodzice, pracownicy szkół i instytucji opieki socjalnej, psychiatrzy i terapeuci. I będzie to bardzo gorzka dla nich wszystkich lektura, a po niej pojawi się pytanie zasadnicze: o to, jak pomóc sportretowanym dzieciom i co zrobić, by społeczeństwo zaczęło pomagać, a nie wzajemnie się oskarżać o nieczułość

2020-02-12

„Krok trzeci” Bartosz Szczygielski


Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 29 stycznia 2020

Liczba stron: 400

Format e-booka: MOBI i ePUB

Cena w Virtualo.pl: 23,90 zł

Tytuł recenzji: Przekleństwo pamiętania

Z dużą ciekawością obserwuję rozwój twórczy Bartosza Szczygielskiego, bo uważam, że to jeden z tych autorów, którzy bardzo dużo od siebie wymagają. Po pruszkowskim tryptyku kryminalnym decyduje się na coś innego. „Krok trzeci” to moim zdaniem wyraz szczególnego zainteresowania mroczną stroną ludzkiej natury, ale także tym, w jak dużym stopniu możemy stwarzać zagrożenie dla samych siebie. Szczygielski jest świetny w nietuzinkowym portretowaniu neuroz, zaburzeń świadomości, ale także wielowarstwowego smutku, z którego wydobywają się kolejne oblicza ludzkiego wyobcowania. Dlatego może najbardziej spośród jego trzech poprzednich powieści podobała mi się „Krew”, w której autor odpuścił to, co klasycznie buduje powieść kryminalną, skupiając się na swoim policjancie walczącym z demonami. A przede wszystkim z traumą potwornego zbiegu okoliczności, w którym pojawiło się poczucie wiecznej winy. O tym także będzie „Krok trzeci”. Brawurowa i zaskakująca historii kobiety cierpiącej nieświadomie, a jednocześnie wciąż na nowo przypominającej sobie wydarzenie, od którego rozpoczęła się dezintegracja jej osobowości.

Ta książka jest nieco trudna w odbiorze, bo wciąż balansuje między mirażem a bolesną rzeczywistością. Szczygielski wykorzystał popularny motyw amnezji, z którego właściwie niczego nowego nie da się wykrzesać, a jednak w tej powieści to, co zapominane, staje się dużo ważniejsze niż to, co pamiętane, w związku z czym jest tu widoczna pewna nieszablonowość. Stosowana konsekwentnie do samego końca, gdzie pojawia się już sporo hiperbolizacji, ale to wszystko, co może sprawiać wrażenie nieprzystawalności do świata rzeczywistego, jest tu najważniejsze. „Krok trzeci” bowiem to opowieść o mroku ludzkiej świadomości, w której ukrywają się rzeczy powoli, ale skutecznie i przerażająco rozsadzające ramy tak zwanej bezpiecznej codzienności.

Na pewno pojawi się wiele streszczeń tej książki, a ten inteligentny kryminał jest tak napisany, że aby konstruktywnie się o nim wyrazić, należałoby w ogóle nie dotykać warstwy fabularnej. Bartosz Szczygielski lubi bawić się klamrą kompozycyjną i ta pojawia się również w tej fabule. Świetna, nieoczywista i bardzo sprawnie zamykająca tę niejednoznaczną w wymowie powieść w taką całość, której zaczyna się wierzyć. A wcześniej czyta się na wdechu i są momenty, kiedy stwarzana przez autora fikcja boleśnie doskwiera. Nie wiemy wówczas, gdzie jesteśmy, jaki jest nasz status obserwatora, czego się dowiemy, a czego nigdy nie będziemy wiedzieć. Dodatkowo główna bohaterka od początku portretowana jest w taki sposób, że najlepiej zachować wobec niej bezpieczny dystans. Dystans, o którym marzy, który pozwoliłby jej stanąć obok szaleństwa własnego życia i zobaczyć, co w nim jest naprawdę realne.

Poznajemy Magdę zastanawiającą się nad tym, co się stało z ciałem kochanki męża. W finale do tych rozmyślań dojdzie uporządkowanie chaosu, jaki autor tworzy w bardzo specyficzny sposób. Wszystko wydobywa się ze świadomości kobiety, która nie jest pewna siebie, jej poczynania zaczynają ją przerażać, ponadto cierpi na zaniki pamięci i wciąż ma wrażenie, że robi lub myśli coś, za co nie jest odpowiedzialna. Bohaterka Szczygielskiego jest przede wszystkim rozpaczliwie samotna. Jej życie zostało przez kogoś lub coś wepchnięte w utarte koleiny. Ważna jest rutyna, powtarzalność, przemierzanie jak najmniejszych odległości… i bliskość męża, który w jakiś sposób panuje nad wewnętrznym chaosem i rozedrganiem Magdy. Kobieta od dzieciństwa wychowana została w taki sposób, by zadowalać innych. Zawsze kosztem samej siebie. Bardzo często przeprasza, idzie na kompromisy, odnosi wrażenie, że w życiu ktoś decyduje za nią. Jej partner sprawia wrażenie coraz bardziej odległego. Coś zaczyna być bardzo nie tak. Magda nie rozpoznaje siebie w żadnej z dotychczasowych ról i uświadamia sobie, że zostaje sama ze swoim lękiem. Niepewnością tego, co dzieje się w jej związku. I w mieszkaniu, całym białym i sterylnym, gdzie porządek zaburzają elementy zupełnie niezwiązane z codziennym funkcjonowaniem. Także czerwień krwi, która odznacza się na białym tle wyjątkowo wyraźnie…

Przyglądamy się jednocześnie bezradności, ale i momentom wyjątkowej samokontroli i gotowości do walki o siebie tej bohaterki. Kiedy Magda orientuje się, że mąż znika, a całe jej życie staje się ciągiem zagadek i niejasności, postanawia zrozumieć, co dzieje się wówczas, kiedy zanika jej świadomość, ale także wtedy, gdy zdaje się doskonale wiedzieć, co robi. Co zrobił jej mąż? Co robi ona sama? Jaki z tym wszystkim ma związek zdarzenie z przeszłości, którego w pełnym wymiarze Magda nie chce pamiętać? Szczygielski tak opowiada tę historię, że wciąż na nowo potykamy się o coś, co nie pasuje, jest nielogiczne, wydobywa się z innego wydarzenia w sposób pozornie chaotyczny. Tak myśli i działa Magda. Kompulsywność i desperacja. Przerażająca pustka oraz poczucie, że jest się ze wszystkimi zagadkami samemu. Świat, w którym nic nie jest przyjazne, a wszystko jednocześnie ma jakieś ukryte znaczenie. Poszukiwanie prawdy stanie się bardziej bolesne niż jej zrozumienie. „Krok trzeci” trzyma w szachu, nie pozwala na samodzielną czytelniczą analizę, wchłania sposobem myślenia głównej bohaterki, przykuwa uwagę do jej specyficznej mentalności.

A wszystko stworzone w nieoczywisty sposób, by jednak opowiedzieć o czymś najbardziej oczywistym – o przemocy i jej różnych obliczach. O toksycznym związku, w którym ktoś potrafi przewidzieć, że jest silniejszy, bardziej sprawny, zdolny do manipulacji i destrukcji relacji. O mrocznej zależności, w której partner gotowy jest do ingerencji w to, jak myśli o nim najbliższa mu osoba. O dominacji i o tym, że nigdy nie będzie jej bez jakiejś formy uległości czy strachu. Nie ma tu jednak czytelnego rozróżnienia, wskazywania kata i ofiary. Przynajmniej do pewnego momentu, ale ta powieść to zbiór nieoczywistości. Cały ciąg wydarzeń to pochodna instynktownej obrony przed dezintegracją. Bartosz Szczygielski pokazuje ją w sugestywny sposób, bo to, co tutaj się rozpada, tworzy jednocześnie coś nowego. Na bazie mrocznych wyobrażeń kształtowane są kolejne oblicza lęku. I desperacji, aby się z niego wydobyć. Niewiele możemy zrozumieć ze świata, jeśli nie jesteśmy w stanie zrozumieć siebie. „Krok trzeci” pokazuje, jak bardzo niebezpieczne jest zapominanie i jak wiele cierpienia niesie w sobie coś bardziej groźnego – przypominanie. I to, jak skomplikowane jest porządkowanie w zranionym sercu i skrzywdzonej duszy tego, co należy zapomnieć, i tego, z czym trzeba się zmierzyć, odświeżając pamięć. Czyta się nową książkę Szczygielskiego naprawdę bardzo dobrze. Widać, że to autor poszukujący. Pozostaje wierny konwencji kryminału, ale inteligentnie ją przekształca po to, by opowiedzieć o tym, co chyba najbardziej go interesuje – o ludzkiej potrzebie przynależności do jakiegoś porządku. I konsekwencjach podporządkowania się. Inspirująca lektura. E-book w dobrej cenie oferuje Virtualo.pl

Recenzja powstała we współpracy z księgarnią Virtualo.pl

2020-02-10

„Święte słowo” Sigríður Hagalín Björnsdóttir

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 29 stycznia 2020

Liczba stron: 336

Przekład: Jacek Godek

Oprawa: twarda

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Zapisane wyobcowanie

Napisać książkę o tym, że pismo i czytanie mogą być przekleństwem w państwie, w którym znakomita większość obywateli czyta i równie duża pisze (w sensie tworzenia), to z pewnością dowód dużej odwagi w pokazaniu jakiegoś oryginalnego sposobu myślenia. Kiedy myślę o pierwszej książce Sigríður Hagalín Björnsdóttir, czyli „Wyspie”, i zestawiam ją ze „Świętym słowem”, odnoszę przede wszystkim wrażenie, że autorka chce być oryginalna nieco na siłę. O ile w „Wyspie” sam pomysł na postapokaliptyczną fabułę był kalką, pod którą jednak autorka ukryła wiele ważnych, ale przede wszystkim nowatorskich przemyśleń, o tyle w tej powieści właśnie ogólny jej zarys jest interesujący, bo inny od wszystkiego, co napisano, natomiast w szczegółach fabuła ociera się już o wiele truizmów i przyznam szczerze, że dużo ciekawiej czyta się „Święte słowo” jako zwyczajną powieść obyczajową o bliskości, macierzyństwie i niestandardowych modelach rodziny z pewnym feministycznym sznytem (główny bohater znajduje się pod silnym wpływem kobiet, a jego jedyna fascynacja męskością, ojcem, ulegnie rozpadowi). Tymczasem Björnsdóttir chce iść w inną stronę, co niekoniecznie przekonująco się udaje.

Przede wszystkim chodzi o ironiczną grę autotematyczną, kiedy autorka kwestionuje zasadność pisma, komunikując się z nami oczywiście poprzez literaturę. Pomysł zmierzenia się z tym, czym w dzisiejszych czasach jest rewolucyjny niegdyś wynalazek pisma, sam w sobie jest bardzo ciekawy, bo okazuje się, że utyskiwaniom na coraz mniejsze zainteresowanie słowem pisanym w dzisiejszych czasach może towarzyszyć refleksja o tym, że pisanie i czytanie to dla człowieka jednak czynności zbędne, wręcz nienaturalne. Nie wiem, czy pomaga tutaj podparcie się Platonem lub sumeryjską boginią Isztar, w każdym razie jest co najmniej dziwnie i co najmniej nieprzekonująco. Już sam fakt piętnowania czytania jako formy eskapizmu może rodzić sprzeciw oraz wzbudzać wątpliwości. Zwłaszcza gdy widzi się, jak groteskowo są przedstawione motywacje oraz działania bohaterki, która wrastała w samotność i wyobcowanie, pochłaniając książki i komunikując się jedynie za pomocą przeczytanych w nich kwestii, a potem chce się z tego wydobyć. Przypomina mi się kwestia wypowiadana przez jednego z bohaterów filmu Richarda Attenborough, która dość mocno zapadła mi w pamięć. Słyszymy w tym filmie, że często czytamy po to, by zapomnieć, że jesteśmy samotni. Björnsdóttir chce iść drogą tej sugestii, jednak trudno określić, czy jej fantazje pisarskie należy traktować serio, czy jako element oryginalności jej pisarstwa – a pamiętajmy, że aby w czytającej i piszącej na potęgę Islandii czymś się wyróżnić, musi być to jakaś wartość specyficzna.

Tak czy owak jedna z bohaterek książki niezmiernie cierpi z tego powodu, że jej skłonność do czytania i życia światami przedstawionymi za pomocą pisma nie pozwala odnaleźć się w tak zwanym prawdziwym życiu. Tym życiu, w którym mówimy, oglądamy i komunikujemy się w każdy możliwy sposób, lecz nie ten związany z pismem. Jest on bowiem poddany specyficznemu ostracyzmowi. Jako dowód Björnsdóttir proponuje pełną miałkiej banalności analizę funkcjonowania tak zwanych mediów społecznościowych i osiągania przez nie celów. Ujmując rzecz krótko, „Święte słowo” chce zaznaczyć, że już w starożytności znalazł się ktoś, kto zasugerował, że zapisywanie czegokolwiek i odczytywanie tego potem jest zgubne, doprowadza do utraty samodzielnego myślenia. Że ten ktoś mógł mieć rację, a my błąkamy się po omacku pośród tego, co napisane.

Takim to myśleniem kieruje się Einar, brat zagubionej życiowo w książkach Eddy. W przeciwieństwie do siostry Einar od zawsze czuł opór wobec liter, ale bardzo chętnie słuchał o tym, o czym przeczytała siostra. To wcale nie eskapizm Eddy chowającej się za woluminami jest tu najbardziej wyrazisty, ale właśnie izolacja Einara. Wbrew przesłaniu powieści to Einar przechodzi ścieżkę najbardziej dramatycznego wyobcowania, za którym kryje się przede wszystkim potrzeba bycia z samym sobą, ewentualnie ze światem natury, który w Islandii jest oczywiście bardziej święty niż jakiekolwiek słowo. I tu rozmywa się trochę azymut. Nie wiem, jak potraktować opowieść Björnsdóttir – całkiem serio i przeanalizować szereg nielogiczności w postępowaniu bohaterów, żeby podpiąć to pod tezę, czy z przymrużeniem oka, bardziej jako intelektualną grę z czytelnikiem. Jakkolwiek odbierać „Święte słowo”, Björnsdóttir stawia przed czytelnikiem po raz kolejny wyzwanie. Może nawet bardziej skomplikowane niż odbiór debiutanckiej „Wyspy”. A może to komplikowanie, które ma jedynie charakter literackiego performance’u.

Lecz poza wszystkim to niezła literatura obyczajowa. Einar i Edda są specyficznym rodzeństwem. Dziećmi kobiet, które zmanipulował przed laty ten sam mężczyzna. Kobiet, które zawarły przymierze i wbrew niestałości kochanka postanowiły wspólnie zbudować dla siebie i własnych dzieci wspaniałe życie. O iluzoryczności tego życia przekonujemy się na kilka sposobów. Matki bohaterów zbliża pewna toksyczna relacja. Potem okazuje się – gdy poznajemy monolog jednej z nich – że w relacjach kobiet zagnieżdżały się negatywne emocje, a teraz pozostaje już tylko niedopowiedzenie. W tych dziwnych stosunkach Edda i Einar chcieli dać sobie jak najwięcej. Odciąć się od skomplikowanej rzeczywistości, ale jednocześnie stworzyć własną. I tu historia jest rzeczywiście zajmująca, bo Björnsdóttir postawiła na wiarygodność każdej z tych postaci, w związku z czym otrzymujemy kawał fascynującej rodzinnej psychodramy i opowieść o pamiętaniu własnego życia.

Ale najważniejsze są chyba słowa Julii, jednej z porzuconych kochanek: „Człowiek niczego się nigdy nie uczy z cudzego doświadczenia”. To ironiczny komentarz do pochłanianych przez jej córkę stron, które ożywają w świadomości, ale także do postaw życiowych Einara i Eddy. Te słowa w pewien sposób uwiarygodniają tezę powieści, że pismo daje wtórność, a ludzkie przyjmowanie do siebie świata zawsze ma charakter indywidualny. Sama Julia jednak zarysowana jest jako ta zarządzająca, narzucająca innym swoje zdanie, taki „stary generał”, jak nazywa ją w powieści jej przyjaciółka Ragnheidur. Dlatego myślę, że nowa powieść Sigríður Hagalín Björnsdóttir jest przede wszystkim próbą odpowiedzi na pytanie, na ile właściwie i zasadnie poznajemy świat z innych perspektyw. Na ile słuszne jest odcinanie się od rad i doświadczeń innych, a na ile sensowne jest uwierzenie w to, czego uczestnikiem był ktoś inny, aby nie popełnić jego błędu lub zrozumieć, że nie zawsze życiową mądrość należy uzyskiwać dzięki własnym próbom czy błędom. Jest w tej książce tak wiele tropów i niejednoznacznych odsłon, że przede wszystkim zwycięża ciekawość. „Święte słowo” będzie nietuzinkową literaturą, ale nie jest to dla mnie jakoś zapadające w pamięć dokonanie literackie.

2020-02-07

„Drzazga. Kłamstwa silniejsze niż śmierć” Mirosław Tryczyk

Wydawca: Znak

Data wydania: 29 stycznia 2020

Liczba stron: 352

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: Pamięć i milczenie

Dziadek Grzegorz. Czuły i szanowany. Uwielbiający wnuka, kochający go. Antysemita i nacjonalista. Morderca? Zaraz, przecież o rodzinie nie mówi się źle – autor tej książki słyszy to ciągle, w różnych miejscach i z różnych ust. A jednak mroczna przeszłość dziadka Grzegorza nie daje spokoju Mirosławowi Tryczykowi. Nie dają mu spokoju przemilczenia własnej matki i historia rodzinna, w której do głosu dochodzą przerażające sugestie. „Drzazga” najmocniej wybrzmiewa właśnie w tym prywatnym wymiarze, ale jest to też solidnie skonstruowany reportaż o zbrodniach, o jakich nie mówi się dla własnego bezpieczeństwa i komfortu. Tryczyk chce uzyskać spokój dopiero wówczas, gdy zada wszystkie trudne pytania, gdy choćby na część z nich pozna odpowiedź. Śledząc przeszłość dziadka, analizuje zjawisko masowego zapominania o niewygodnej prawdzie. Opowie o tym, że za tym zapominaniem kryje się wstyd, ale także konsekwentne milczenie. Czy można żyć z hańbą zbrodni, nazywając ją jedynie czymś wstydliwym? Czy kolejne pokolenia mają pamiętać, czy też bardziej wrastać w milczenie? Czy teza, że podczas drugiej wojny światowej nie tylko Niemcy, ale również Polacy mordowali ludność żydowską, jest zbyt trudna do uniesienia i zbyt drastyczna, by przestała być tylko tezą?

Tryczyk wyraźnie wskazuje adresy pogromów żydowskich. Tam, gdzie naziści nie musieli wykazywać się swoją bezwzględnością oraz okrucieństwem. Te adresy brzmią konkretnie i realnie. Radziłów, Wąsocz, Trzcianne, Szczuczyn. Kilka innych. Tam dokonywały się akty bestialskiej przemocy, tam z rąk sąsiadów ginęli ci, dla których wcześniej latami konsekwentnie stwarzano etykietę wroga polskości. Podoba mi się indywidualizacja języka bohaterów tego reportażu. Autor odbywa liczne podróże, ale przeprowadza także bardzo różne rozmowy. Oddana różnorodność języka portretuje tutaj bardzo różne perspektywy patrzenia na wojenne dramaty. Jest niedowierzanie, pewność siebie, jest zaprzeczanie, ale i wstydliwe pochylanie głów. Niedokończone zdania, niepełne stwierdzenia. Urwane frazy, niektóre wypowiadane pospiesznie przez telefon, z lękiem i poczuciem, że robi się coś niewłaściwego. Bo przecież nie można oczerniać Polaków, to są zbyt śmiałe tezy, Polacy nie mordowali, nie zabijali własnych sąsiadów, nie przejmowali po nich majątków, nie bawili się kosztem słabszych…

Zaprzeczanie brzmi w „Drzazdze” najmocniej, ale dużo bardziej przejmujące jest lakoniczne okrucieństwo zawarte w słowach „byli i nie ma”. Tryczyk przygląda się temu, jak małe społeczności chcą szybko zapomnieć – o czymś, co nie mieści się w jakimś logicznym pojmowaniu ładu ich świata, ale także o czymś, co wywołane zostało instynktem stadnym, w sprzyjających okolicznościach, jest możliwe usprawiedliwienie tego, przeraża jego oczywistość. Lepiej zatem zapominać. Autor zdaje sobie sprawę z tego, jak łatwe w niektórych okolicznościach może być to zapominanie. I ta książka jest jego prywatnym sprzeciwem wobec tego. Dowodem swoistej obsesji, ale i palącej pamięci właśnie. Świadomości tego, że przewiny dziadków tkwią gdzieś w życiu ich potomków. „To w żaden sposób nie rzutuje na naszą przyszłość” – tak śmiało stwierdza burmistrz Szczuczyna. Mirosław Tryczyk chce wskazać, że o bolesnych prawdach należy mówić tu i teraz. Uporządkować teraźniejszość, oddać zmarłym to, co im należne, rozprawić się z demonami przeszłości. Wówczas przyszłość może być uporządkowana. Każda przyszłość będzie taka, jeśli dokona się właściwego rozrachunku z historią.

Tymczasem „Drzazga” to opowieść o tym, jak różne mogą być definicje milczenia. Jak potrzebne jest ono w tych społecznościach, które zdają sobie sprawę z tego, że wydarzyło się coś haniebnego, ale usiłują to za wszelką cenę racjonalizować. Dlatego jednym z najmocniejszych fragmentów tej książki jest ten opowiadający o strukturze społecznej Jedwabnego – miejscowości, którą zawstydzono przed całą Polską. Tryczyk stara się zobrazować to, o czym wszyscy wiemy: że każda mała społeczność rządzi się własnymi prawami. Podkreśla jednak bezkompromisowość tych praw. Nikt nie może wyjść poza to, co myśli i określa grupa. Zbrodnie wojenne, których sprawcami byli Polacy? Można je zanegować na wiele sposobów. A będąc częścią społeczności, trzeba utrzymać w sobie tę negację. Konsekwencje nieprzystosowania się do reguł grupy mogą być bardzo groźne. Dziś byłyby to krzywe spojrzenia, może czasem wybicie okna. Kiedyś jawna agresja i przemoc. Na przykład podczas wojny, kiedy można zabić, bo to inna sytuacja, inne prawa, rzeczywistość okrutnych możliwości… i okoliczności łagodzące?

„Winy się nie dziedziczy, prawda?” – to jedno z pytań, które pada w tej książce, wyznaczając niejako przestrzeń refleksji. Tryczyk chce zobrazować, w jaki sposób kolejne pokolenia radzą sobie ze świadomością, że ich przodkowie mogli być sprawcami zła, mordercami. Dla wielu z jego rozmówców wszystko jest już sprawą minioną. Wstyd pozostanie, ale nie będzie się o nim rozmawiać. Co wtedy, gdy ów wstyd wrasta gdzieś pod skórę i nie pozwala normalnie żyć? Autor „Drzazgi”, jak stwierdza we wstępie Marcin Kącki, „ściga się z koszmarami historii”. Ta książka powstała jako stanowczy sprzeciw wobec zapominania o mrocznych sprawach i poczynaniach przodków. Największym koszmarem obok samego aktu morderstwa jest wypieranie go z pamięci, a być może jeszcze większą zbrodnią – milczenie o tym. Dlatego nie jest to absolutnie obiektywny w swej wymowie reportaż i czyta się „Drzazgę” jako oskarżenie. Ale odczytuje się w niej bolesne wątpliwości autorskie, czy jest możliwość prawdziwej walki z zapominaniem poprzez milczenie.

To także książka o tym, że milczeć to znaczy bać się. Konsekwencji, oceny wyznań, wyjścia poza bezpieczną przestrzeń nienazywanych spraw. Ale także o strachu, który towarzyszył wszystkim ludziom ginącym z rąk sąsiadów i znajomych w małych miejscowościach, gdzie nadarzyły się okoliczności, a czasem zdecydował przypadek. O strachu tych, którzy latami byli sympatycznymi sąsiadami, ale ktoś kazał widzieć w nich wrogów, zacząć ich nienawidzić. Frustracje, złość, impuls do zbrodniczego działania. To czasem były chwile, które wrosły w pamięć na zawsze. A czasami metodyczne i zaplanowane działania zbrodniarzy, którzy swoje okrucieństwo musieli potem ukryć, choć przecież nieśli je przez życie. Dzięki zapominaniu innych. W tej historii winy i milczenia Tryczyk stara się przede wszystkim zrozumieć, w jaki sposób można żyć i funkcjonować, banalizując zło, usiłując wyobrazić sobie alternatywną rzeczywistość dla zbrodni. Ale to także książka opowiadająca o ludziach, którym należy się godna pamięć oraz szacunek dla ich śmierci. Przejmuje bardzo mocno, kiedy obrazuje, jak łatwo możemy zapominać o złych sprawach, gdy uznamy, że spowodowały je po prostu złe okoliczności.