2016-08-29

"Hipotermia" Arnaldur Indriðason

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 17 sierpnia 2016

Liczba stron: 320

Tłumacz: Jacek Godek

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Między życiem a śmiercią

Nie ma to jak wbić się nieproszonym w cykl kryminałów o detektywie Erlendurze Sveinssonie i powymądrzać trochę na temat tego, co się przeczytało. Bo to jedyna książka Arnaldura Indriðasona, z którą miałem przyjemność się zapoznać. Trudno mi więc określić, czy natrafiam w niej na zwyżkę, czy też spadek formy islandzkiego autora. Czytałem z dużym zainteresowaniem, bo najpierw pojawił się dystans, gdy poznałem historie zaginięć na lata z różnych względów niemożliwych na Islandii, potem jednak szacunek – Indriðason konsekwentnie buduje swój świat przedstawiony w tonacji blue i niejednoznacznie określa, kim są kaci, a kim ofiary. Nie funduje też czytelniczego katharsis w postaci właściwej kary za popełnioną zbrodnię. Pozostawia nas w świecie domysłów i niedopowiedzeń. W świecie smutnych ludzi naznaczonych tajemnicami z przeszłości. Niemogących się uporać z tym, co ich od lat uwiera. Islandia staje się surowa i niedostępna nie tylko dlatego, że pochłania kolejnych zaginionych i nie pozwala ich odnaleźć. Surowa jest też aura i surowi są bohaterowie – w większości samotni, po rozwodach, leczący rany z lat minionych, z trudnościami w odnalezieniu się w codziennym życiu, w określeniu swojej tożsamości. Są także wspomnienia, które naznaczają na całe życie, i jest śmierć – bardzo wieloznacznie traktowana, z niezmienną powagą i sygnalizowaniem, że stanowi pewien etap ostateczny. Że potem nie można już wyjaśnić sobie niczego, nie można niczego pojąć, zabiera się ze sobą mroczne sekrety i nic ich już nie odczaruje, zawsze będą dręczyć.

„Hipotermia” jest opowieścią o egzystencjalnym lęku przed końcem ostatecznym. Obrazuje ludzi żyjących w bliskości śmierci obwiniających się za śmierć bliskich albo też myślących o tym, by tę śmierć spotkać, skoro życie nie oferuje już żadnej alternatywy, żadnego powodu do cieszenia się nim. Mocno poturbowany jest sam główny bohater, Erlendur Sveinsson. Zakładam, że autor w innych powieściach dawkował czytelnikom kolejne traumy z jego życia, w „Hipotermii” natomiast dyskretnie sygnalizuje napięte stosunki z byłą żoną i poziom straumatyzowania opuszczonych przez niego dzieci, z których jedno bardzo nalega na to, by Erlendur spotkał się z kimś, z kim już nie potrafi rozmawiać. Pojawiają się także biograficzne wątki z życia detektywa, by uwiarygodnić fabułę powieści i uczynić go bardziej zdeterminowanym do rozwiązania zagadek zaginięć na wyspie. W rodzinie policjanta także ktoś kiedyś zaginął. Każdy dzień przypomina mu o tym nadzwyczaj wyraźnie. Odnosi się wrażenie, że Islandia jest pustkowiem pożerającym ludzi. A może miejscem, w którym tak naprawdę czai się ogrom ludzkiego nieszczęścia, mimo iż zdarzenia rozgrywają się w kraju przodującym w rankingu poczucia szczęścia swoich obywateli.

Maria była bardzo silnie związana ze swą matką. To pewna toksyczna zależność, którą obserwowali jej najbliżsi, ale nikt nie mógł w żaden sposób ingerować w to specyficzne podporządkowanie się córki – pewnego dnia żegnającej matkę na łożu śmierci. Dwa lata po odejściu Leonory Maria wiesza się w domku letniskowym w sąsiedztwie malowniczego jeziora. Jej przyjaciółka jest przekonana o tym, że kobieta nie mogła się zabić. Erlendur Sveinsson – z ogromnym zapasem wolnego czasu, bo nieoficjalnie – zaczyna się uważniej przyglądać całej sprawie, ponieważ pojawiają się wątpliwości co do tego, czy denatka rzeczywiście chciała rozstać się z życiem. Po śmierci matki było ono jałowe i nostalgiczne. Maria od wielu lat nosiła w sobie także tajemnicę tego, co wydarzyło się na jeziorze w okolicy domku letniskowego i co naznaczyło na zawsze ją i jej matkę. Arnaldur Indriðason obrazuje nam ludzką rozpacz po odejściu ważnej osoby. Pragnienie, by zrozumieć, czy po śmierci czeka nas jakaś forma istnienia. „Hipotermia” stanie się opowieścią o naiwnej wierze w reinkarnację jako sposobie na porządkowanie chaosu po zgonie kogoś, z kim wiązał się zasadniczy sens życia.

Islandzki policjant węszy w sprawie Marii, odkrywając przy okazji nowe ślady w zapomnianych już sprawach. Między innymi tej dotyczącej zaginięcia chłopaka z Njardviku i dziewczyny z Akureyri. Ich rodzice także odczuwają pustkę i niemoc oraz nadzieję na poznanie prawdy o swych dzieciach – tak jak Maria czeka na znak od zmarłej matki, która obiecała jej go i wzmocniła wiarę córki w życie po śmierci. Tymczasem śmierć jest bezlitosna, a zaginięcie enigmatyczne. Erlendur Sveinsson będzie samotnym wilkiem zgłębiającym tajemnice z przeszłości rodziny Marii – jej rodziców, męża. Samodzielnie dojdzie do wielu zaskakujących wniosków, ale z różnych względów nie będzie w stanie ukarać odpowiedzialnych za wyrządzone zło.

„Hipotermia” opowiada o tym, do jakiego stanu umysłu możemy się doprowadzić, żyjąc w dramatycznej niepewności i kreśląc złudne scenariusze – a rzeczywistość wokół uwiera przede wszystkim tym, że nie daje odpowiedzi na żadne pytanie. Erlendur czuje się zagubiony pośród odkrywanych tropów na równi ze wszystkimi tymi smutnymi ludźmi, którzy stają mu na drodze, ułatwiając lub utrudniając dotarcie do prawdy. To niebywale przygnębiająca narracja z duchami w tle, historia nieporadności, kompulsywnej wiary w transcendencję, zagubienia i tej formy postrzegania świata, za którą kryje się przede wszystkim poczucie wyobcowania. Ludzie wokół Erlendura wiedzą dużo więcej niż on sam, ale nikt nie ułatwia mu zadania, gdy Sveinsson chce dowiedzieć się, co tak naprawdę spotkało Marię i gdzie znajdują się zaginieni ludzie. Wszystko staje się enigmatyczne choćby z tego względu, że trudno określić motywacje rozmówców detektywa i przez chwilę odnosi się wrażenie, że on sam tonie w jakiejś mgle, blokowanej dodatkowo przez traumatyczne wspomnienia.

Arnaldur Indriðason z czułością pochyla się nad samotnym człowiekiem, odmalowując jednak samotność ludzką w bardzo wielu kolorach, korzystając z wielu symboli i znaczących scen. Akcja koncentruje się głównie na dialogach, jednak doskonale odczuwamy to wszystko, co nie jest wyrażone w słowach. Tę całą nieprzystawalność ludzi do ich bliskich i jednoczesne toksyczne więzi, które każą pielęgnować w sobie złe wspomnienia, obudowywać się, oddzielać od otoczenia, nazywać samotność w coraz bardziej dramatyczny sposób. „Hipotermia” to książka o tym, jak bardzo podatni jesteśmy na sugestie innych i w jak prosty sposób możemy być manipulowani, kiedy manipulujący zna nasze sekrety, przede wszystkim skryte bolączki i żal. To rzeczywiście powieść w tonacji blue i niewychodząca poza nią nawet wówczas, gdy odkrywa przed nami w finale jedno nostalgiczne i pięknie sentymentalne zdarzenie. Indriðason konsekwentnie penetruje mroczne strony ludzkiej psychiki, pokazując człowieka w wewnętrznym rozdarciu, ale też w swej tragicznej bezradności. Wiele przerasta także samego detektywa Sveinssona. Tylko on jednak może przynieść ulgę tym, którzy tkwią w niepewności, i tym, którzy przed śmiercią pozostawili po sobie swój niebywały smutek. Powieść, w której wiara zderza się z racjonalizmem, a konsekwencje tego zderzenia są nie do przewidzenia.  

2016-08-26

"Ja, Olga Hepnarová” Roman Cílek

Wydawca: Afera

Data wydania: 19 maja 2016

Liczba stron: 280

Tłumacz: Julia Różewicz

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 37,99 zł

Tytuł recenzji: Ludzkość i nienawiść

Reportażowe świadectwo Romana Cílka rozbrzmiewa nutą ogromnej tragedii i narodowej traumy, po której wielu Czechów nie mogło zaznać spokoju. Młoda Czeszka 10 lipca 1973 roku prowadzi wynajętą ciężarówkę. Metodycznie rozjeżdża nią ludzi znajdujących się w okolicach przystanku tramwajowego w Pradze. Taki obraz jest w nas bardzo żywy po tragicznych wydarzeniach w Nicei, prawda? Cílek rekonstruuje zarówno życiorys morderczyni, jak i przebieg jej procesu – do samego końca, do skazania na karę śmierci, która jednoznacznie określiła stosunek czeskiego wymiaru sprawiedliwości lat siedemdziesiątych minionego stulecia do jednostki nierokującej szansy na jakiekolwiek dostosowanie do życia w społeczeństwie. Ja, Olga Hepnarová” to bowiem książka o bolesnym zderzeniu jednostki z kolektywem. O rosnących w siłę buncie oraz żalu i o niewyobrażalnej formie opresji, w jaką sprawczyni wielokrotnego morderstwa (ostateczny bilans: osiem ofiar) wtłoczyła samą siebie w pełni świadomie i konsekwentnie. Roman Cílek opowiada bez sugerowania jakichkolwiek poglądów na tę sprawę. Pewne jest tylko jedno. Autor dość czytelnie zaznacza, że w całej sprawie mniej istotne były dywagacje o tym, czy dałoby się zapobiec temu, co się stało. Jak wspomina jedna z autorek reportażu, „nie da się robić korekt w czasie”. Można jednak pokusić się o diagnozy. Cílek portretuje bowiem czeską rzeczywistość społeczno-polityczną lat siedemdziesiątych XX wieku, ale opowiada także dość uniwersalną historię o tym, jak boleśnie odczuwa funkcjonowanie w społeczeństwie człowiek przekonany o tym, że do tego społeczeństwa nie pasuje.

Już na wstępie zaznaczone jest wyraźnie, że to książka o wyjątkowo mrocznym obliczu fatalizmu. Zło wydarzyło się przed tragicznym zdarzeniem, ale równie duża jego doza miała miejsce potem, gdy najpierw w chaosie i zaskoczeniu, potem w skupieniu i bez możliwości pełnego zrozumienia oskarżonej czeski wymiar sprawiedliwości musiał zdecydować, co zrobić z zaburzoną jednostką oskarżającą o to zaburzenie kolektyw. Bo przecież czyn Hepnarovej miał być zemstą na społeczeństwie za wszystko, co ona sama otrzymała od niego w swym krótkim życiu. Precyzyjnie wymierzona zemsta nie miała dosięgać konkretnych osób, choć dopadła akurat te w wieku emerytalnym. Cílek stara się odtworzyć dramatyczny życiorys kobiety, która konsekwentnie czyniła z siebie ofiarę – w każdym możliwym aspekcie czuła się osobą poszkodowaną przez los, prześladowaną przez ludzi, nieustannie stygmatyzowaną i pełną rosnącej nienawiści. Także chęci odwetu, która zmusiła ją do tego, by pewnego dnia wypożyczyć ciężarówkę i staranować nią praski tłum.

To naprawdę specyficzne studium ludzkiego niedostosowania do życia. Hepnarová atakuje w swych zeznaniach wszystkich – opresyjną rodzinę, osoby ze swojego towarzystwa, współpracowników i pozostałych ludzi, z którymi zmuszona była obcować. Z niebywałą konsekwencją i zaskakująco spójnie stawia siebie w roli osoby wszędzie stygmatyzowanej. Trudno w pewnym momencie uzmysłowić sobie, czy pierwsze skrzypce grają tutaj neurozy Czeszki, czy też rzeczywiste krzywdy zadane przez bliskich, a potem kolejnych ludzi pojawiających się na jej drodze. Bolesny egocentryzm Hepnarovej nie ułatwia zadania nikomu, kto próbuje zrozumieć motywy jej postępowania. Kobieta wydaje się bezsilna wobec złego losu, a jednocześnie ma w sobie niebywałą moc pozwalającą jej konsekwentnie zachowywać twarz i jedno wyraźne stanowisko wobec motywów zbrodni, której dokonała z pełną świadomością. Brak empatii cechujący osobowość psychopatyczną idzie w parze z lękliwością i poczuciem bycia krzywdzoną na każdym kroku. Cílek pokazuje, iż jego bohaterka jest absolutnie krytyczna wobec otoczenia i nie ma w niej najmniejszej chęci pojednania się z nim. Nawet wtedy, gdy na jej drodze stają bliższe osoby. Takie, które są w stanie nawiązać z nią kontakt, wyrwać ze stuporu, pokazać jakąś alternatywę.

To książka o zagubionej jednostce bez kontaktu z otoczeniem. Hepnarová kurczowo trzyma się swoich przemyśleń i pielęgnuje bolesne wspomnienia. Nigdy nie zastanawia się nad tym, jaki jest jej obraz w oczach innych. Nie dopuszcza do siebie nikogo, kto pochodzi ze złowrogiej sfery kolektywu. Ze świata, który postanawia ją ukarać z całą stanowczością. Wyrządzone zło ma kilka wymiarów – w działaniach bohaterki oraz działaniach w toku śledztwa i procesu. Nikt nie jest w stanie dotrzeć do tego zalęknionego umysłu, który przecież nigdy nie zaznaje spokoju i nie wykazuje żadnej chęci, by pozbyć się dręczącego poczucia niedostosowania.

Roman Cílek przytacza bardzo wiele różnych materiałów źródłowych. Wraz z nim czytamy protokoły, dokumentację medyczną, relacje świadków, korespondencję Olgi z Miroslavem – mężczyzną, któremu jest zza krat wyraźnie przychylna, i człowiekowi, wobec którego jedyny raz w życiu okazała odrobinę empatii. Co poza tym? Nakreślony jest obraz władzy zaskoczonej tragiczną niesubordynacją obywatela. Rozważany jest aspekt polityczny zdarzenia, snute są domysły o sterowalności umysłu Hepnarovej. Sprawą interesują się najważniejsze w państwie organy. Czesi bardzo długo nie poznają powodów, dla których dwudziestodwulatka z kamienną twarzą rozjeżdżała ludzi po chodniku. Blokowanie dostępu do prawdy to wyraz niemego zaskoczenia. Dlaczego coś takiego mogło mieć miejsce w homogenicznym przecież i uporządkowanym komunistycznym kolektywie? Cílek sugeruje, że w walce o normalność Hepnarovej zawiodło sporo instytucji: od rodziny po nieprofesjonalną pomoc psychiatryczną, która zamiast łagodzić skutki wyobcowania i poczucia bycia ofiarą, wzmagała – nieświadomie – niechęć do ludzi oraz potrzebę odegrania się za to, że społeczeństwo jest złe, nierozumiejące, pozbawione woli spojrzenia innego niż poprzez stereotypy, szykanujące i ze wszech miar toksyczne.

„Ja, Olga Hepnarová” to wyjątkowo przejmujące studium egzystencjalnej samotności oraz narastającej potrzeby buntu, który przekuć należy w jakiś spektakularny czyn. To książka ostrzeżenie. Być może dla każdego społeczeństwa pod każdą szerokością geograficzną i w każdym czasie. Opowieść o niedostrzeganiu ułomności i uników. O tym, że niedostosowanie jest stygmatem. Bohaterka tej dramatycznej opowieści z pewnością chciała być zapamiętana. Stała się także powodem mrocznego naśladownictwa, o czym Cílek wspomina w zakończeniu, wskazując – bo to w tym momencie koniecznie – jaki naprawdę cel ma jego książka i na co powinna zwrócić uwagę. To opowieść o tym, jak często ranimy się nawzajem i jak łatwo możemy zablokować w drugim człowieku chęci do tego, by rozwijał w sobie umiejętności prospołeczne. To także książka o obrazie społeczeństwa i o tym, że jakakolwiek forma odmienności wciąż staje się źródłem szykanowania. Za tym może iść groźna chęć odwetu. Rozpaczliwy smutek albo równie rozpaczliwa ucieczka w samego siebie, w chorą megalomanię. To bardzo wyrazista i przejmująca narracja ukazująca, w jak niebezpiecznym sąsiedztwie mogą znaleźć się ludzki smutek, rozgoryczenie, nienawiść i agresja.

2016-08-24

"Anders Morderca i przyjaciele (oraz kilkoro wiernych nieprzyjaciół)" Jonas Jonasson

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 2 czerwca 2016

Liczba stron: 352

Tłumacz: Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Jak wykiwać Szwedów?

„Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął” bardzo wysoko postawił poprzeczkę dalszej twórczości Jonasa Jonassona. Człowieka, który lubi się przyjrzeć swoim rodakom w krzywym zwierciadle. Niekiedy skrzywia je do przesady i powstają już mało śmieszne hiperbole, ale z pewnością jest to pisarz niespotykanej fantazji, który ma talent do narracyjnych wolt, choć niekiedy bywa przegadany i widać to w nowej powieści, gdzie Jonasson znowu zadręcza czytelnika przydługim tytułem. Anders Morderca i przyjaciele” (skracam celowo) to powieść dość nierówna. Napisana z werwą, bardzo dynamiczna, ale pozostawiająca pewien niedosyt. Tym razem szwedzki autor obnaży ludzkie słabości w swoistym tryptyku obrazującym, w jaki sposób w Szwecji można rozwinąć działalność gospodarczą, nie pomagając przy tym w żadnej mierze budżetowi państwa. Jonasson w pierwszej części boleśnie obnaża pokłady zła i zawiści drzemiące w ludziach oraz szukające ujścia, by można było pozbyć się wyrzutów sumienia albo niewygodnych współtowarzyszy losu. W drugiej obśmiewa potrzebę transcendencji i duchowego przewodnika, w której kryje się ta ludzka niezdolność do samodzielnego myślenia i interpretowania świata. W trzeciej natomiast mamy do czynienia z sytuacją, gdy ciekawe pomysły się autorowi skończyły, ale chciałby sobie jeszcze popisać. No to pisze. Zdecydowanie psując walory książki stworzone dzięki poprzednim historiom. A właściwie jednej historii opowiadającej o tym, jak błyskawicznie idiota może stać się bożyszczem tłumów i jak równie szybko tłumy zapominają o fatalnym lokowaniu uczuć oraz zaufania w idiocie wrzuconym błyskawicznie w niebyt.

Pierwsze skrzypce grają tu jednak towarzysze tytułowego Andersa Mordercy. On sam nie jest w zasadzie interesujący ani dla czytelnika, ani też dla samego Jonassona. Zbliżający się do sześćdziesiątki Anders przesiedział większość dorosłego życia w więzieniu, ale chce coś zmienić i ruszyć głową zamiast siekierą, nożem czy śrutówką, co doprowadzało go do odbywania kolejnych wyroków z dala od wolności. Anders Morderca ma bardzo prostą i być może zaskakująco trafną filozofię życia. Uważa, że wystarczy spuścić łomot temu i owemu, aby czynność ta uporządkowała świat oraz uformowała sprawy w taki sposób, iż wszystko stanie się jasne i przejrzyste. Nic nie jest jednak takie dla wspomnianych już towarzyszy oprycha. To dość specyficzny tandem życiowych wyrzutków, którzy toczą wojnę z ludzkością i systemem, domagając się sprawiedliwości albo choćby fragmentarycznie spokojnego życia – z dala od przeżytych rodzinnych traum i upokorzeń. To oni będą wiedli Andersa Mordercę na manowce w taki sposób, żeby było to dla nich korzystne finansowo. A jak wiadomo – co Jonasson podkreśla już wcale bez przymrużenia oka – nieszczęścia idą zazwyczaj w parze z pieniędzmi. Tych ekipa Andersa zdobędzie bardzo dużo. Zaskakująco łatwo albo – gdyby spojrzeć na to z innej perspektywy – w wyniku niezwykle szalonych i inteligentnych manipulacji. Przede wszystkim innymi ludźmi, a nie wszystkich moglibyśmy określić mianem ofiar.

Per nie dorobił się w życiu niczego poza posadą recepcjonisty i nigdy nie pożegnał żalu do dziadka i ojca za to, że uczynili jego istnienie tak bardzo beznadziejnym i tak beznadziejnie pozbawionym jakichkolwiek perspektyw. Johanna natomiast miała urodzić się chłopcem, ale skoro nim nie była, zbierała latami ojcowskie odium, otrzymując w zamian tylko pogardę i nienawiść. Wbrew światopoglądowi i wbrew ateizmowi powstałemu ze złości została pastorem, dość szybko jednak usuniętym ze zboru. Teraz przypadkiem zbliża się do Pera, a wraz z nim do seryjnego mordercy, który nieświadomie daje się wkręcić w intratny biznes. Jeden z kilku, jakie w planach mają Per i Johanna. On potrafi zachować zimną krew w najtrudniejszych nawet sytuacjach. Ona nigdy nie daje się zbić z pantałyku. Staną się mistrzami manipulacji. Anders będzie ich narzędziem. Celem manipulowania okaże się szwedzkie społeczeństwo – bezrefleksyjne i pozbawione krytycyzmu. Na łasce mediów uprawiających wybiórcze dziennikarstwo, a może – jak to zostało ironicznie nazwane w powieści – dziennikarstwo twórcze.

Twórcze są na pewno pomysły pani pastor i recepcjonisty. Jonasson niezwykle barwnie portretuje ludzi ze zwykłego marginesu, którzy tylko zrządzeniem losu oderwali się od niego, od przyziemnej egzystencji pośród żalu, kompleksów i poczucia niesprawiedliwości losu. Motorem napędowym działań są pieniądze, ale „Anders Morderca i przyjaciele (oraz kilkoro wiernych nieprzyjaciół)” to nie tylko książka o pogoni za mamoną. Autor w specyficzny sposób traktuje religijność oraz cytowane fragmenty Biblii. Zaciemnia to, co ma być jasne dla wiernych, i boleśnie obnaża wszystkie absurdy natchnionych zapisów, które w konfrontacji ze zdrowym rozsądkiem padają niczym przeciwnicy działań Andersa – najpierw demolującego ludzi na zlecenie, potem rozsławiającego słowo boże w kościele, w którym jedyne, co naprawdę trafia do wiernych, to wino w hurtowych ilościach jako forma specyficznej komunii. Jonasson zadaje kilka retorycznych pytań o to, dlaczego szwedzki kościół pustoszeje. Analizuje stan umysłu tych, którzy wierzą, iż można się żarliwie modlić nawet do wiatraka na odludziu. Biblia zdaje się specyficznym tekstem źródłowym tej powieści, jednak autor bardzo mocno swoje zwroty akcji osadza w realnym życiu, z dala od cudów i wiary. To życie przybiera groteskowe kształty i to nie jest Szwecja, której chciałoby się przyglądać bliżej. A jednak są tam narodowe wady, upiory pamięci, pęknięcia w szwedzkiej szlachetności i egalitaryzmie oraz to, co nazywa się mroczną podświadomością, o której nikt nigdy nie powinien opowiadać drugiej osobie.

To powieść o sprycie, przedsiębiorczości i o tym, że człowiek jest w stanie sankcjonować największą nawet podłość, jeśli zostanie mu ona przedstawiona jako celowa. Jonasson bawi równie mocno jak w swym debiucie, ale – wspomniałem o tym – nie wie w zasadzie, kiedy skończyć tę książkę, bo dokłada jeszcze rujnujący wszystko epilog: w założeniu naturalnie zaskakujący, ale mimo wszystko będący smutną ostatnią kropką. Właściwie to dużo więcej grozy i mrocznych przesłań niż komizmu słownego oraz sytuacyjnego zawiera ta powieść o wstydliwych przywarach Szwedów i o szwedzkości, która nie lubi być wykpiwana. Zdecydowanie rozrywkowa lektura z pewnym przesłaniem egzystencjalnym. Ostrze ironii gotowe do działania. Z pewnością zainteresuje, choć nie wiem, czy pochłonie bez reszty jak „Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął”.

2016-08-22

"Papryczka" Alain Mabanckou

Wydawca: Karakter

Data wydania: 16 sierpnia 2016

Liczba stron: 240

Tłumacz: Jacek Giszczak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39 zł

Tytuł recenzji: Tożsamość w chaosie

Książki Alaina Mabanckou są jednocześnie uzupełnianiem i rozszerzaniem kolejnych. Niesamowita jest ta autorska ekspresja, chęć wydobycia pełni rytmu Czarnego Lądu, to umiłowanie małej ojczyzny i ta uważność w postrzeganiu obcego nam świata, dzięki której za każdym razem narracja pisarza jest dla nas ucztą zmysłów. Nie są to żadne górnolotne stwierdzenia i wielbiciele Mabanckou kupią „Papryczkę” w ciemno. Bez wahania, bo przecież niesamowite jest to, z jak różnych postaci lub sytuacji epizodycznych twórca potrafi stworzyć kanwę nowej, jeszcze bardziej ekspresyjnej książki. Papryczka” jest rzeczą o pamięci, tożsamości i elementarnych brakach, których nie jest w stanie nic zastąpić, a co tym razem narrator ukazuje w doskonałej metaforze ułomności gramatycznej zdań. Ten, którego Michel, kończący dwadzieścia lat szczęśliwiec z poprzedniej powieści, uznaje za śmietnikowego filozofa, stanie się znakomitym gawędziarzem, który o bólu egzystencji, o poczuciu odrzucenia i o witalizmie życia na marginesie opowie nie tyle brawurowo, ile przede wszystkim nieco inaczej niż poprzedni bohaterowie Mabanckou. Będziemy mieli do czynienia z prozą wyznania starającą się uporządkować życiorys, któremu nigdy nikt nie przyglądał się z należytą uwagą. Papryczka opowie o swym dzieciństwie, dorastaniu na ulicy, poczuciu braku kontroli nad życiem i o swej przykrej zbędności w taki sposób, że ta powieść mimo wszystko oswoi dla nas bezkompromisowość i okrucieństwo życia w kraju podzielonym plemiennie, ideologicznie, społecznie i przez nierówności w posiadaniu. Historia zapisana w kronikach oraz encyklopediach zderzy się z taką, której nikt uważnie się nie przysłuchuje. Mabanckou zachęci do uwagi, ale przede wszystkim do czujności, albowiem jego nowy bohater nie da się obnażyć całkowicie.

Tym razem będzie dużo mniej do śmiechu, choć wiadomo, że uśmiech w prozie Mabanckou wydobywa się gdzieś spośród łez. Chłopcu porzuconemu z setkami innych pewien wrażliwy ksiądz nadaje imię, którego Papryczka będzie się nieco wstydził, ale to taki czuły stygmat kogoś, komu naprawdę na nim zależało, w przeciwieństwie do stygmatu czerwonych chust pionierskich czy naznaczenia przez ulicę Pointe-Noire, gdzie zasady określają walczący o wpływy. Tata Mupelo pewnego dnia zniknie. Pochłoną go zmiana systemowa i niepamięć. Pozostanie jedynie radosny zairski taniec, któremu Papryczka przyjrzy się ponownie, gdy w innym okresie życia ktoś po raz drugi spojrzy na niego z czułością i uwagą. Tymczasem dzieciństwo naznaczone jest wiecznym podporządkowaniem się. Sierociniec zarządzany przez apodyktycznego dyrektora to ledwie przygrywka do życia w państwie mającym podobnego prezydenta i na ulicy, która dyktuje swoje prawa z absolutną bezwzględnością.

Narrator jest świadom swojej siły nie tylko od momentu, w którym zasłuży na swe miano, mszcząc się na oprawcach swojego przyjaciela z sierocińca. Papryczka będzie miał w sobie tę wielką siłę przetrwania, której nie zniszczą żadne duchy, demony, żadna wiara lub jej brak. Także żaden system polityczny i żaden aparat państwa – to jest przecież bardzo odległe w chwilach, kiedy trzeba walczyć o przetrwanie na ulicy. A jednak boksowanie się Papryczki z życiem naznaczone jest bardzo czytelnymi i niezwykle wyraźnymi kontekstami. Tożsamość bohatera wyrasta z braków, a braki sygnalizują wszelkie możliwe ułomności, które czynią Kongo-Brazzaville państwem tak licznych absurdów. Przemoc jest wszechobecna. Tylko w jakiejkolwiek opozycji do niej można wywalczyć własną życiową drogę. Papryczka wie, że nie może oczekiwać zbyt wiele. Zdaje sobie sprawę, że ucieczka z sierocińca to już początek wiecznego uciekania. Przed sobą, swymi wspomnieniami, demonami duszy zaklinanej na kilka sposobów. Mabanckou pisze o tym, w jaki sposób cwaniak i kombinator staje się wrażliwym filozofem życia. Bo mimo wszystko cały chaos wokół niego domaga się jakiejś wykładni. W jakiś sposób trzeba o nim opowiedzieć – nie tyle porządkując go, ile próbując przede wszystkim nakreślić konteksty. To nie jest tak, że ulica naznacza na zawsze i że każe się poddać swej bezmyślności oraz przemocy. Papryczkę ratują nie tylko szczęśliwe zbiegi okoliczności, ale przede wszystkim jego inteligencja. To, że potrafi opisywaną rzeczywistość porządkować w sposób czytelny gramatycznie i widzieć deficyty narzędzi opisu, kiedy okoliczniki tęsknią za orzeczeniem, a części mowy rozbijają strukturę komunikatów słyszanych już od dzieciństwa.

To książka o uważnym słuchaczu, czasami mającym dość opowieści, które musi w siebie wchłonąć. Wysłuchuje ludzkich wspomnień i gromadzi cudze traumy, jakby swoich miał za mało. Jednocześnie stara się porządkować świat poprzez wychwytywane błędy innych. Stara się być poczciwy. Dokąd doprowadzi go potrzeba porządkowania w świecie, gdzie porządek wyznaczają absurdalne prawa i nakazy skorumpowanych oraz ograniczonych myślowo architektów rzeczywistości? Alain Mabanckou ze śmiertelną powagą opowiada o tych wszystkich ludziach, dla których życie to wieczne tkwienie gdzieś na uboczu, bez możliwości zmiany tego stanu rzeczy. Z dużą dozą ironii obrazuje kalectwo Konga, któremu nikt tak naprawdę nie pomaga być mądrym państwem, krajem jakiejkolwiek stabilności egzystencjalnej. Afryka widziana oczyma Papryczki domaga się czasem tego, by znalazł się jakiś african psycho i w swym szaleństwie – jak Grégoire Nakobomayo – udowodnił, że nie ma już czego porządkować, że wszystko nadaje się do absolutnego przewartościowania.

A jednak portretowana rzeczywistość jest boleśnie wyraźna, domknięta w pewnych szczegółach, w tej opowieści żalu i rozpaczy połączonych z empatią i zwyczajną ludzką poczciwością. Tę odnaleźć można w osobie burdelmamy z Pointe-Noire, w starym Kukubie z pewnej kostnicy, w ludziach pozornie skazanych na zło i przemoc, a jednocześnie broniących się przed nimi na wszystkie możliwe sposoby. „Papryczka” to także nostalgiczna nieco opowieść o marzeniach. Każdy chciałby wierzyć w to, iż kiedyś wyląduje samolot specjalnie dla niego, zabierając go daleko, do lepszego świata, lepszego życia. Mabanckou opowiada o tym, że w jego Afryce nie zdarzają się cuda, choć łatwo w nie uwierzyć, kiedy nie ma już niczego, czemu można zaufać. Ta powieść to także historia o świecie pełnym wad i pustki, a także o ludzkim okrucieństwie, które można przekuć w szlachetność. Dynamiczna, żywiołowa, chwilami przeraźliwie smutna, ale w dobrze już znanym ironicznym stylu autora skreślona opowieść o dramacie życia bez perspektyw oraz o perspektywach potrafiących zaskoczyć i pomóc. To też taka nieco autotematyczna wariacja pisarska – budowanie pełnokrwistej opowieści, którą snuje ktoś uznany za całkowicie epizodycznego. „Papryczka” jest opowieścią o afrykańskim Robin Hoodzie, który nie miał komu zabierać, by oddawać biednym, ale na pewno sprawiedliwie podzieliłby wszelkie dobro, jakie otrzymałby od losu. Żywa i frapująca narracja.


PATRONAT MEDIALNY

2016-08-19

"Idealna" Magda Stachula

Wydawca: Znak

Data wydania: 17 sierpnia 2016

Liczba stron: 384

Oprawa: miękka

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Podglądanie, zdrada i zemsta

Wydawnictwo Znak zastosowało nową strategię promocyjną mającą na celu zachęcić do lektury… słowami odpowiedzialnych za proces wydawniczy danej książki. Nie tyle to nowe, ile nieco kontrowersyjne, ale z pewnością przyciąga uwagę. Bo interesujący debiut Magdy Stachuli czyta się rzeczywiście z dużą uwagą. Nie z racji wiodącej intrygi, niestety. Tam, gdzie są dwie młode kobiety, gdzie pojawia się mężczyzna i mowa o ciąży – planowanej, urojonej, utęsknionej, dramatycznej – wiadomo już z grubsza, o co może chodzić i kto komu zechce przytrzeć nosa. To, co stanowi trzon narracyjny tej powieści, jest historią dość przewidywalną. Nie udało mi się zatem – jak zachwalają redaktorki – przeczytać tej powieści od razu i gdy mniej więcej zorientowałem się, kto z kim walczy oraz jakimi środkami, powód wydał się boleśnie trywialny, a ja… spokojnie zamknąłem książkę, by się wyspać i dokończyć ją następnego dnia. Nie o historię z wyraźnie zarysowaną ofiarą oraz katem mi chodzi, kiedy piszę o tym, że książka jest interesująca. Również nie o różnorodność narracji. Stachula prezentuje kilka punktów widzenia, ale stawia przede wszystkim na sprawozdawczość – można zatem pomieszać akapity, w których wypowiadają się bohaterki, i tak naprawdę niewiele je będzie różnić, a przede wszystkim na kolosalnych różnicach – charakteru i mentalności – zbudowany jest dramatyzm tej powieści! Co jest naprawdę interesujące? Po kolei.

Anita zawsze była kobietą sukcesu. Pewną siebie, swoich możliwości, atrakcyjną dla mężczyzn, kontrolującą każdą sytuację życiową. Poznajemy ją w momencie, w którym do jej życia wdziera się chaos. Anita nie jest pewna siebie, swoich myśli, podejrzewa męża o jakieś szkodzące związkowi zamiary, ale przede wszystkim tonie w rozpaczy, bo nie może mieć dziecka. Jego posiadanie z czasem staje się obsesją bohaterki. Wszystko podporządkowane jest temu, by w jej idealnym domu i idealnym – na pozór – związku pojawiło się to idealne dziecko. Mały człowiek zmieniający wszystko. Mający wpływ na relacje, nastroje, emocje i działania. Anita jest zdeterminowana. Jej mąż, Adam, wyraźnie zmęczony napiętą atmosferą. Ucieka z domu, kiedy tylko może. Obecność żony jest dla niego deprymująca. Czar roztaczany przez Anitę w przeszłości prysł bez powrotu. Zostało jej przesiadywanie w domu, monotonne pozycjonowanie stron przy komputerze, nieliczne wyjścia i kontakt ze światem zewnętrznym, a właściwie tylko z jedną osobą stamtąd – jej zaufaną ginekolożką, która mimo przeszkód wciąż podtrzymuje Anitę na duchu. Bo dziecko przecież musi się pojawić. Po nim wszystko zmieni swój kształt. Proste, prawda? Ktoś jednak wszystko komplikuje. Ktoś wdziera się w życie Anity i Adama. Metodycznie ich śledzi, konsekwentnie zaognia rany, stwarza sytuacje konfliktowe, burzy porządek i wprowadza coraz więcej niepokoju.

Główna bohaterka w przerwach, gdy nie myśli o niespełnionym małżeństwie, lubi sobie spoglądać na obrazy z kamer internetowych. Stachula składa ukłon współczesnemu voyeuryzmowi, przed którym nie możemy się już obronić i który wiąże się z szeregiem ambiwalentnych odczuć – jedni zgadzają się na podglądanie w zamian za złudne poczucie bezpieczeństwa, inni od niego za wszelką cenę chcą uciec. A „Idealna” to taka fantazja na temat tego, do czego może nas doprowadzić przyglądanie się innym ludziom. Co może zrobić z naszym poczuciem własnej wartości, ku jakim zaskakującym rozmyślaniom skierować, jak ostatecznie zmienić punkt widzenia na własne życie. Bo przecież podglądając, czujemy się panami życia innych. Wolimy patrzeć niż stawać się obiektem spoglądania. Anicie podglądanie daje możliwość ucieczki od coraz bardziej opresyjnej rzeczywistości. Zaskakujące jest to, do czego może doprowadzić przyglądanie się pewnemu prażaninowi. Olśniewające zaś to, że podgląd kamery z zagranicznego tramwaju nasunął Stachuli pomysł na całą tę książkę.

W gruncie rzeczy każdy obserwuje tutaj każdego. Nie ma bohatera, którego nie oceniałby drugi człowiek przez pryzmat tego, co widzi, i tego, co w związku z tym konstruuje jego wyobraźnia. Zderzenia myśli i faktów dotyczących drugiej osoby są w tej powieści bardzo ciekawe. Także spojrzenia przez pryzmat płci. Rewelacyjnie rozegrany jest ten moment narracji, który zbliżenie seksualne z punktu widzenia Anity portretuje jako okrutny gwałt, a z punktu widzenia Adama jako czułość, za którą długo tęsknił i której wyczekiwał. W „Idealnej” każdy powinien się mieć na baczności przed drugim człowiekiem i każda nowa relacja z kimś nieznanym może być źródłem udręki. Ta atmosfera wiecznego osaczenia, stałej niepewności, rozpaczliwej walki zdrowego rozsądku z rujnującymi wewnętrznie przeczuciami stanowi o wyjątkowości tej książki i czyni z „Idealnej” powieść interesującą. Co poza tym? Motywacje do działań są dość uproszczone. Świat przedstawiony nie komplikuje się na tyle, na ile moglibyśmy przypuszczać po lekturze dość brawurowo poprowadzonych pierwszych kilkudziesięciu stron. Magda Stachula zepsuła być może efekt oraz wartość swojej powieści po prostu tym, że zaserwowała nam bardzo wtórną historię o zemście oraz towarzyszącej jej zawiści. Taką, której poskładanie w całość nie wymaga uważnego czytania do końca. A jednak jest w tej prozie pewna urzekająca świeżość. Jest też jeden interesujący wątek, który rozświetla szarość przewidywalnej intrygi. Nie jest źle, aczkolwiek jest to jedna z tych powieści, przy której zdarzy się, niestety, ziewnąć.

„Idealna” to literacka wiwisekcja zdrady. Dwuznaczność autorki w jej portretowaniu świadczy o tym, że Stachula nie kategoryzuje jak jej bohaterki, nie wyciąga daleko idących wniosków, nie ocenia i przede wszystkim nie szufladkuje. Zdrada przez większość fabuły uznawana jest za coś obrzydliwego, zdecydowanie godnego potępienia. Dlaczego? Co kieruje zdradzającymi? Autorka „Idealnej” puszcza do nas oko w zakończeniu. A może ironicznie się uśmiecha. Zdrada sankcjonowana jako zemsta może być okrutna, jednak co tak naprawdę nas ku niej prowadzi? To także ciekawa powieść o tych wszystkich pęknięciach w związku, które powodują, że najpierw przestajemy się do siebie odzywać, a potem mamy sobie do powiedzenia tylko najgorsze rzeczy. Za tym wszystkim idzie wszechobecny chaos. A główna bohaterka tej książki nie może znieść chaosu tak jak myśli o tym, że nigdy nie zostanie matką.

Magda Stachula dokonuje zbyt wielu uproszczeń, zbyt łatwo daje swoim bohaterom zwodzić się, karać, robić sobie na złość i potem pewne sprawy wyjaśniać. Zbyt wiele tu nieprawdopodobnych przypadków i za dużo łatwych okoliczności, dzięki którym kolejne zdarzenia się zazębiają. Ogólnie: powieść jest mało wiarygodna, choć opowiada o intrydze zrodzonej z krwi i kości. „Idealna” wywołała we mnie dwuznaczne emocje. Z pewnością tak nie pisze każdy debiutant. Z pewnością też potrzeba więcej wyobraźni, a przede wszystkim empatii i bardziej wyczulonego na niuanse pióra, by oddać odmienne postaci z należytą ich indywidualizacją. Tu wszyscy nieco się rozmywają, choć kat i ofiara to stale widoczna dychotomia. Co z Magdą Stachulą zrobić? Na pewno to, co zapowiadają materiały promocyjne – zapamiętać jej nazwisko. Przede wszystkim dlatego, że spod jej pióra może wyjść naprawdę dobra książka. Następna.

2016-08-17

"Kochanek" Jacek Melchior

Wydawca: Wydawnictwo "Krytyki Politycznej"

Data wydania: 17 czerwca 2016

Liczba stron: 480

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Rzeczywistość to rzeczywistość

Bardzo mi się podoba ewolucja pisarska Jacka Melchiora, któremu mocno kibicuję, bo ma nam z książki na książkę naprawdę coraz więcej do powiedzenia. Jego pierwsza powieść, "XXL", wcale tego nie zapowiadała. Studium samotności i egocentryzmu w połączeniu z cielesnymi (bo przecież nie miłosnymi) podbojami homoseksualnymi z debiutu nijak ma się do iskrzącej dowcipem, czarnym humorem, pełnej empatii i uważnego portretowania świata powieści „Kochanek” – świetnej narracji o tym, że życie nie jest czarno-białe, nie jest oparte na stereotypach i wciąż każe konfrontować się z czymś, co jest inne, a przestaje nim być dzięki oswojeniu. Podobnie jak w "Regina zamyka drzwi" autor coraz bardziej precyzyjnie pokazuje, czym może być życiowa walka o siebie. Podobnie jak w drugiej powieści portretuje silną kobietę, udręczoną i walczącą z udręką matkę – świetną postać drugiego planu, która chwilami przyćmiewa dwóch najważniejszych bohaterów. Melchior decyduje się na panoramiczną powieść o losach Polski postrzeganych przez pryzmat bliskich sobie osób, których bliskość warunkuje przede wszystkim oddalenie. Ten paradoks podkreślają także inne wolty narracyjne. „Kochanek” to przecież książka o formowaniu się rodziny – nie między ludźmi, których łączą więzi krwi, lecz między ludźmi przełamującymi opory przed zaakceptowaniem świata w drugim człowieku. Świata odmiennego od ich wyobrażeń, w którym bliskość potrafi zatrzeć uprzedzenia i bunt. Melchior brnie w niejednoznaczne sytuacje, aby pokazać, z jaką łatwością można rozsadzać słownik pojęć. Jego historia i barwni bohaterowie wciąż na nowo tworzą nowe ich definicje. Starają się zetrzeć na proch już utarte, bo w świecie przedstawionym tej powieści nic nie będzie takie, jakim określa to norma czy język.

Obejmująca dwie dekady narracja rozpoczyna się w momencie, w którym dwudziestotrzyletni Damian, student kulturoznawstwa, podąża przez miasto za przyciągającymi jego uwagę mięśniami. Śledzi facetów przepełnionych testosteronem. Goni za kolejną udręką, która zmusi go potem do rozpaczliwego onanizmu i fantazji o tym, obok czego był tak blisko, a czego nie mógł dotknąć, zasmakować. Jego filmowa, malarska i literacka wyobraźnia przywołuje fantazje, dla których gotów byłby się spalić w żarze chwilowej rozkoszy. Damian mógłby śpiewać z Dianą Ross jej „Muscles”, ale zdecydowanie bardziej ceni sobie Cassandrę Wilson. To przy dźwiękach jej muzyki oswoi Aleksandra – wypatrzonego w metrze seksownego bydlaka. Kogoś, kto w nadmiarze wielkomiejskich wrażeń straci czujność i pozwoli na zbliżenie z rachitycznym blondynkiem, dla którego ziemia rozstąpi się nagle i zdarzenie to będzie przełomem w dotychczasowym, nijakim przecież życiu.

Tak zaczyna się specyficzna znajomość mężczyzn, którzy mogą być sobie bliscy tylko wówczas, gdy wiodą życie z dala od siebie. Alek pochodzi z Białegostoku, jest ratownikiem medycznym, jego życie cechuje dość prosta estetyka i takie też marzenia – mieć dziewczynę, potem żonę, z nią dzieci i bezpieczny dom. Odkąd na jego drodze stanie Damian, nic już nie będzie bezpieczne. Alek ze zdziwieniem i zbulwersowaniem odkrywa, że oto dał się uwieść drugiemu mężczyźnie. Niewyobrażalne! On, samiec alfa, przyszły ojciec i mąż, zarządzający światem, taki zaradny, męski przecież, męski absolutnie i pies na baby. A jednak w mieszkaniu Damiana, który kryje swe fantazje seksualne przed matką i siostrą, dochodzi do pewnego przełomu. Obu połączy zależność oczekiwania. Nieco toksyczna, pełna skrytej namiętności, osadzona jednak w prozie życia, zbyt śmiała, by komukolwiek o tym opowiadać.

Z upływem lat Aleksander zaczyna w życiu kręcić się w kółko niczym żółty wagonik przywieziony przez matkę z NRD. Wchodzi w kolejne związki z kobietami i obok nich albo wbrew nim coraz chętniej – lecz rzadko – wraca w ramiona Damiana. Alek żeni się z córką sołtysa – taki układ za karę, po którym pozostaje drobny wyrzut sumienia, czyli charyzmatyczna Bogusia, dziecko wyjątkowe pod wieloma względami. To z nią świetny kontakt nawiąże Damian. Alek będzie nadal szukał szczęścia w heteronormatywnym świecie, wciąż będzie zdobywał kobiety, wciąż się łudził… i zawsze wracał do rachitycznego przyjaciela, którego może określić na wiele sposobów, ale nigdy nie nazwie go kochankiem.

Melchior każe Damianowi i Alkowi spotykać ich najgorsze demony z wyobraźni. Konfrontuje ich nie tylko z trudem budowania własnej przestrzeni porozumienia w świecie, który absolutnie nie jest w stanie zrozumieć ich relacji. Każe im mierzyć się z wyobcowaniem oraz przyglądać światu złożonemu z wartości, pojęć, działań i mechanizmów opartych przede wszystkim na normie społecznej. „Kochanek” to opowieść o rozsadzaniu tych norm. Nie jest to żadna homoseksualna love story, choć dźwięki muzyki Cassandry Wilson wiążą bohaterów w sentymentalnym i kiczowatym nieco uścisku. Dużo ciekawsza i bardziej dynamiczna jest paralela rozwoju ich znajomości z budową warszawskiego metra, którym Alek tak jest zafascynowany, pokazuje pewien progres, wychodzenie naprzeciw czemuś nowemu. Nowe wyzwania, nowe okoliczności. Przyjaciele czy kochankowie? Czym jest łącząca ich więź? Jak zaskakująco wiele osób z ich otoczenia też zbliży do siebie?

Wspomniana już na wstępie matka to rodzicielka Damiana. Postać drugiego planu, do której czytelnicza uwaga kieruje się zaskakująco często. Małgorzata latami mierzy się z prawdą o synu. Nie tyle dojrzewa do niej, ile próbuje uporządkować chaos, gdy dowie się przypadkiem, a później będzie już śledzić tylko jakieś katastroficzne wiadomości o tym, jak homoseksualizm jest szykanowany. To Małgorzata wbrew sobie okaże wielkie serce wyobcowanej Bogusi traktującej Alka i Damiana jak dwóch ojców. To ona także, na złość wszystkiemu, w 2005 roku wybierze porządek skrajnie prawicowej partii, na którą odda swój głos, jakby tym głosem mogła uciszyć sumienie i swój świat znów uczynić zrozumiałym, czarno-białym. Ona również w zakończeniu wyrazi swój bunt i uczciwie przyzna, że przegrała, nie rozumiejąc, nie akceptując, nie mogąc wyjść poza samą siebie.

„Kochanek” jest opowieścią o tym, w jak różnorodny sposób doświadczamy w życiu inności, jak od niej uciekamy i jak bronimy się przed tym, co niemożliwe do zrozumienia. Niemożliwe? W świecie przedstawionym nowej powieści Jacka Melchiora wszystko jest możliwe. Co więcej – jest to absolutnie prawdopodobna fikcja literacka. Prezentująca świat takim, jakim jest, a nie takim, jakim chcemy go widzieć. Być może najbardziej tragiczną postacią jest Alek, wciąż na siłę tkwiący w uporządkowanym świecie norm, okopujący się z dala od odmiennych przeżyć, kwestionujący te przeżycia, kwestionujący jakąkolwiek bliskość z mężczyzną, który jest mu przecież najbliższy na świecie. A może nie o tragizm tutaj chodzi, a jedynie o zarysowanie tego, w jaki sposób postrzegamy bliskie relacje i na jakich zasadach je budujemy. Jacek Melchior pokazuje, że wokół głównych bohaterów z czasem tworzy się specyficzna rodzinna bliskość. Każdy ma jakiś interes w tym, by ta rodzina trwała. Każdy bierze z niej coś dla siebie, nie oczekując niczego w zamian.

To książka o różnorodnych możliwościach i o brzemieniu niespełnienia. O tym, że zbyt często boimy się wybrać, jeśli wybór związany jest z ryzykiem. To również opowieść o tym, że cel życia często zaspokajamy w bardzo prosty sposób, obudowujemy się jakimiś substytutami szczęścia. Intrygująca historia nieszczęść wywołanych imperatywami tak zwanej normy i narracja o tym, że normalne może być absolutnie wszystko, co nie przynosi krzywdy drugiemu człowiekowi. Barwna opowieść o czasach, w których każdy z nas liczył się z jakimiś nadziejami, gdy świat wokół zmieniał się dynamicznie. Książka o kilku nadziejach pogrzebanych i o konsekwentnej walce o samostanowienie. Różnorodna jak życie. Bardzo dobra i każąca się interpretować na wiele sposobów. Bez słownikowych ograniczeń.

2016-08-15

"Zimne popioły" Valentin Musso

Wydawca: Albatros A. Kuryłowicz

Data wydania: 5 sierpnia 2016

Liczba stron: 352

Tłumacz: Oskar Hedemann

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Mroki przeszłości

Potworne fakty związane z drugą wojną światową stały się kanwą tysięcy powieści i przypuszczam, że kolejne tysiące jeszcze powstaną – ogrom dramatyzmu do literackiego zagospodarowania jest przecież nie do określenia. Valentin Musso – brat słynnego francuskiego pisarza Guillaume’a – stworzył opowieść będącą mrocznym memento dla wydarzeń, jakie miały miejsce w niemieckich ośrodkach Lebensborn, w których przychodziły na świat aryjskie dzieci dla wzmocnienia rasy panujących i gdzie z równą pieczołowitością likwidowane były jednostki słabe i ułomne. Wyspecjalizowane szpitale czy komórki zabijania? Musso nawiązuje do istnienia francuskiego oddziału Lebensborn, w którym na świat przychodziły między innymi dzieci Francuzek ze związków z nazistami. Ci ludzie w dorosłym życiu rzadko kiedy poznawali swoją przeszłość. Żyli w nieświadomości, pośród niewygodnych dla francuskiej opinii publicznej faktów. Dzieci, które poznały swój mroczny rodowód, zaraz po wojnie były szykanowane i narażane na różne formy odrzucenia. Francuzi do dziś nie wiedzą, jak wiele z nich naznaczonych było piętnem wymuszonego często kontaktu francuskiej matki z niemieckim oprawcą – ojcem i katem. Autor podnosi poziom dramatyzmu swojej książki, wyraźnie sugerując nam fakt, że oto mamy do czynienia ze świadectwem odszukiwania bolesnych prawd w przeszłości przez ostatnie powojenne pokolenie, które może cokolwiek wyraźnie pamiętać. Proponuje książkę o ułomności, fragmentaryczności, wybiórczości i bolesności ludzkiej pamięci. O zapominaniu tego, co złe, i o obłędzie pamiętania wszystkiego. Czy na pewno wszystkiego? Kto w „Zimnych popiołach” będzie niósł w sobie najbardziej bolesną traumę z przeszłości? Ktoś, kto pamięta wszystko, czy ktoś, kto dowiaduje się tylko części prawdy? A może ktoś jej zupełnie nieświadomy?

Aurélien Cochet jest paryskim nauczycielem. W jego życiu nie wydarzyło się nigdy nic, co mógłby nazwać wstrząsem. W miarę bezboleśnie ślizga się po powierzchni życia, cechują go stoicki spokój i dystans do otaczającego świata. Ma za sobą związek, w którym się nie sprawdził. Nigdy tak naprawdę nie obdarzył uczuciem kobiety, do żadnej nie przywiązał się na stałe. Mężczyzna może się uznać za szczęściarza. A w jego uporządkowanym życiu zdarzyło się właściwie tylko jedno dramatyczne wydarzenie. Była to śmierć ojca, która przełamała tę harmonię, w której Aurélien tkwił nieświadomy prawdy o własnej rodzinie. A ta prawda wydaje się niemożliwa do ogarnięcia. Odsłania się przed nim zaraz po tym, gdy jego dziewięćdziesięcioletni dziadek odchodzi z tego świata. Bohater Musso był do niego bardzo przywiązany. Henri był autorytetem – zawsze pracowity i sumienny, przekazał Aurélienowi miłość do kina. Ten obraz zacznie się rozpadać w świadomości mężczyzny w momencie natrafienia na pewien wstrząsający film z lat czterdziestych minionego stulecia. Widzi dziadka w otoczeniu Gregora Ebnera – architekta Lebensbornu. W otoczeniu młodych, jasnowłosych i ciężarnych kobiet. Henri kolaborował z Niemcami? Służył instytucji działającej jak fabryka do tworzenia jedynych słusznych ludzi? Aurélien przeżywa szok. To dopiero początek jego drogi poznawania rodzinnych sekretów. Nie spodziewa się, że ta droga zmieni go na zawsze. Nie tylko jego.

Valentin Musso sprawnie rozgrywa swą rodzinną psychodramę, serwując nam zaskakujące zwroty akcji. Szybko zrozumiemy, że to nie przemiana Auréliena będzie w tej powieści najważniejsza. Powieść obrazuje studium obłędu, do jakiego doprowadza obsesyjne myślenie o tym, kim byli nasi przodkowie. Zupełnie niespodziewane staną się związki rodziny Auréliena z francuskim oddziałem Lebensborn. Nie takie, jakie moglibyśmy przewidzieć – czytający oraz bohaterowie. Ten główny zarzuca sobie, że oddalił się od siostry Anny. Anna bardzo przeżyła przed laty śmierć ojca, borykała się z depresją, miała tendencje samobójcze. Rodzeństwo odsunęło się od siebie, a Aurélien chce zmienić tę postać rzeczy. Nie ma pojęcia o tym, co tak naprawdę utrudni mu zbliżenie się z Anną i co siostra nosi w sercu. Co pamięta, a czego dowiedziała się przypadkiem. Do czego to później doprowadzi.

Miesiąc przed zgonem Henriego ginie w innej części Francji Nicole Brachet. Tę samotną i zgorzkniałą staruszkę ktoś zabija, starając się zatrzeć po sobie ślady. Pojawiają się jednak tropy przeszłości, w której tkwili oboje – ona i zmarły potem Henri. Ta przeszłość będzie upominać się o swoje prawa. Niewygodne fakty, przerażające sploty wydarzeń. Morderca Nicole nie chce, by wywoływać demony przeszłości. Nie chce także, by Aurélien zaglądał w przeszłość. Tymczasem mężczyzna jest zdeterminowany. Wie, że fragmentarycznymi prawdami nie sposób się zadowolić. Cierpi i odkrywa kolejne mrożące krew w żyłach fakty. Czas wojennej zawieruchy powraca ze zdwojoną siłą. Powracają ludzie i zdarzenia – nigdy nie powinny zagościć w pamięci trzeciego pokolenia po wojnie. Prawda bowiem rujnuje – o tym przekonają się boleśnie Aurélien i jego siostra. On sam szczególnie mocno: rozpadnie się świat jego wyobrażeń i przekonań o rodzinie. Bezpieczny kokon, w którym tkwił latami. Nieświadomy powiązań własnych przodków z koszmarnymi wydarzeniami naznaczającymi Francuzów podczas okupacji wojennej. To będzie czas próby dla wielu ludzi. Czas ratowania się przed paranoją, kiedy szokujące zdarzenia ujawnią swe oblicze. Czas, w którym nie każdemu uda się obronić przed obłędem…

Valentin Musso prezentuje wydarzenia w taki sposób, że stopniowanie napięcia wychodzi mu doskonale, aczkolwiek w finale wszystko staje się nadmiernie dramatyczne, przez moment niewiarygodne, później jednak całkowicie zrozumiałe. Zaskakujące jest to, jak wiele złych wspomnień może unieść jednostka ludzka i jak wiele dodatkowego zła czynią te pokłady w psychice niezdolnej zaakceptować czegoś, co nie mieści się w granicach jej percepcji. Zimne popioły” to bowiem książka o traumach, których nie jesteśmy w stanie przyswoić. O takim rodzaju dochodzenia do prawdy, który wiąże się jedynie z szokiem i bólem. Musso snuje opowieść o rodzinnych kłamstwach mających ocalić żyjących. O tym, że tajemnica rodzinna to źródło wieloaspektowego bólu dla tych, którzy ją odkryją. To także książka o tym, iż zacieranie niewygodnych faktów z czasu minionego może być jedyną szansą na zachowanie normalności. Pozornego spokoju. Rodzinne kłamstwa w tej powieści to kobierzec, po którym poruszają się latami niczego nieświadomi członkowie rodziny. Najbardziej pokrzywdzony jest Aurélien – na niego wszystko spada nagle, ze zdwojoną siłą. Kto jest tu jednak powiernikiem największego nieszczęścia i bólu? Kiedy dzieje się ta prawdziwa tragedia? Tragedia związana z przerwanym życiem albo życiem bezwolnym, przesyconym strachem, naznaczonym piętnem okrucieństwa wojny na zawsze? Czyta się „Zimne popioły” z niesłabnącą uwagą. Ze świadomością, iż wiele, bardzo wiele francuskich rodzin może chować w swych czterech ścianach zabójcze dla nich sekrety. Ta historia opowie o jednej z takich rodzin. Zderzy ludzką percepcję z ludzkim okrucieństwem, bezkompromisowością, ale też z niezłomnością, heroizmem i dzielnością. Musso stworzył powieść pełną dwuznaczności, a jednocześnie bardzo czytelną. Przełamaną smutkiem i melancholią, ale dynamiczną od początku do ostatniej strony.

2016-08-12

"Gdzie jest Mia?" Alexandra Burt

Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 2 czerwca 2016

Liczba stron: 416

Tłumacz: Grażyna Woźniak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Walka o siebie

Etykietowanie nie służy książkom. W zasadzie nigdy. Zestawienie ciekawej powieści Alexandry Burt z "Dziewczyną z pociągu" zbudowano jedynie na paraleli labilności emocjonalnej głównej bohaterki. O ile w przywoływanym bestsellerze, naprawdę kiepskiej powieści, ta chwiejność i chaos są czymś co najmniej irytującym, o tyle Burt buduje na nich naprawdę wiarygodną powieść o dramacie macierzyństwa, egzystencjalnej samotności, o poczuciu wyobcowania i pozostawieniu samej ze sobą i wszystkimi przykrymi zdarzeniami losu. Bo „Gdzie jest Mia?” to opowieść o bezkompromisowej walce nie tyle o dobro własnego dziecka, ile przede wszystkim o możność samostanowienia wraz z wyzbyciem się demonów przeszłości. To historia straumatyzowanej kobiety, której jedyną przychylną w życiu osobą staje się lekarz wydobywający ją z ciemnej otchłani amnezji. Estelle będzie zmuszona do konfrontacji z tym wszystkim, co niewygodne. Z tym, z czym borykała się przed urodzeniem córki, i całym koszmarem po tym, gdy siedmiomiesięczna Mia zniknęła.

Macierzyństwo to temat niezwykle wdzięczny i szeroko wykorzystywany w literaturze współczesnej każdej szerokości geograficznej. Można je połączyć z Historią, nadając opowieści zarys rzeczy, która rozlicza, definiuje i ukazuje panoramiczny obraz przemian mrocznego okresu – tak uczynił Pavol Rankov w "Matkach". Można relacji matki z córką nadać znaczenia symboliczne, poruszać się gdzieś w przestrzeni niedomówienia, wabić dwuznacznościami i jednocześnie pokazywać trudność tej relacji – to zobrazowała doskonale Ida Linde w zbiorze miniatur literackich "Poleciały w kosmos". Alexandra Burt stawia na dramaturgię nagłego rozstania. Ginie dziecko, z którym matka właściwie codziennie walczyła. O te chwile bez płaczu, o odrobinę spokoju i stabilizacji. Estelle nie wywiązywała się z obowiązków matki wzorowo. Ciąża zaskoczyła ją, wychowywanie dziecka stało się uciążliwe. Bohaterka przez cały czas walczy o to, by Mia czuła się w jej towarzystwie bezpiecznie. Chce jej zapewnić najlepsze warunki rozwoju. Tymczasem sama rozpada się wewnętrznie. Do jej umysłu wdziera się chaos. Pojawiają się mroczne, groźne myśli. Myśli o ostatecznym uciszeniu tego wiecznego płaczu. A może Mia jest chora? Może sygnalizuje matce coś, czego ta nie jest w stanie właściwie odczytać? Każdy doradza Estelle, jak ma postępować. Na czele z mężem, który od zawsze pouczał i strofował. Bohaterka Burt coraz bardziej gubi się w sobie. Wydaje jej się, że coś zrobiła, coś usłyszała – w rzeczywistości tak nie było. Coraz trudniejsze macierzyństwo wieńczy tragiczny finał. Pewnego dnia matka zastaje puste łóżeczko. Co więcej – zniknęły wszelkie ślady obecności dziecka w domu. Ktoś je porwał? Dlaczego Estelle nie zgłasza zaginięcia na policję? Dlaczego nie informuje o tym ojca dziecka? Czy sama zdaje sobie sprawę z tego, co zaszło, skoro z dziewczynką u boku miała duże problemy, by porządkować rzeczywistość i zdawać sobie sprawę z tego, co jest realne, a co tworzy jej wyobraźnia?

Spektakularny początek powieści mocno przykuwa uwagę. Okazuje się, że Estelle miała wypadek w jakiejś odległej okolicy, której nigdy nie odwiedzała. Wprowadzona w stan śpiączki farmakologicznej traci pamięć o wydarzeniach sprzed wypadku. Pamięta jedynie, że nie ma jej córki. Że Mia zniknęła, a ona nie była w stanie temu zapobiec ani później odnaleźć jej na żaden z możliwych sposobów. Rozpoczyna się walka o to, by przypomnieć sobie czas miniony, by właściwie postawić pytania o to, co się stało, i by odnaleźć zaginione niemowlę. Alexandra Burt wykorzystuje często eksploatowany literacko motyw amnezji po to, by nadać zdarzeniom bardziej dramatyczne oblicze. Oto bowiem z mgły we wspomnieniach wyłaniać się będą kolejne mroczne zdarzenia. Zaskakujące, czasami nieprawdopodobne, za każdym razem jednak uwiarygodnione, bo Burt dba o detale i nie oddala nas od prozy życia, prawdopodobieństwa opisywanych wydarzeń. Bohaterka będzie zmuszona także do konfrontacji z własną przeszłością. Z trudną relacją z matką, która nie poświęcała córce należytej uwagi. Z momentem nagłej śmierci rodziców, który połączy Estelle z kimś, z kim nigdy nie chciałaby mieć nic wspólnego…

Burt świetnie buduje początkową dramaturgię. Jest naturalistyczna w opisach – nie oszczędza czytelników ani swej bohaterki. Estelle będzie zmuszona przejść gehennę. To, czego do tej pory doświadczyła, będzie niczym w porównaniu z przerażającym odsłanianiem kolejnych faktów. Poszlaki niezbicie wskazują na to, że zrobiła Mii krzywdę. Sprawa staje się medialna, opinia publiczna wydaje wyrok. Estelle pozostaje absolutnie sama. Właściwie tak jak przez całe swoje życie. Bo szansa na odmianę, jaką miał być związek z Jackiem, była jedynie rojeniem o szczęściu, gdy małżeństwo przypieczętowała ciąża, a jego rozpad stawał się jak najbardziej realny już od momentu zniknięcia dziecka.

Alexandra Burt opowiada o tym, jak wiele matka jest w stanie poświęcić dla dziecka. Ukazuje jednocześnie trud codziennej opieki nad niemowlęciem i sugeruje, że ta codzienność może przysparzać więcej przykrości niż radości. Autorka doskonale manipuluje percepcją czytelnika. Od początku do samego prawie końca nie możemy mieć pewności tego, co dzieje się rzeczywiście, a co jest urojeniem. Estelle walczy z demonami w sobie, a policja szukająca Mii – z czasem. Jedna z tych walk będzie wygrana. Burt nakreśla skomplikowaną sytuację kobiety, która zdaje się nie panować nad sobą i na długo przed tragedią nie nazywa poszczególnych elementów rzeczywistości ich właściwymi nazwami. „Gdzie jest Mia?” to także pasjonująca wiwisekcja toksycznego związku. Estelle jest podległa woli chłodnego racjonalisty, coraz bardziej zbuntowana wobec siatki nakazów i zakazów, coraz bardziej wściekła w matni upomnień i sugestii. Amerykańska autorka opowiada o ludzkim szaleństwie, ale także niezwykłej determinacji. Ogrom przeżyć głównej bohaterki jest wprost nie do nazwania. Szaleństwo idzie w parze z walką o resztki szacunku do samej siebie i o córkę, której Estelle – mimo swoich licznych niedopatrzeń i błędów – nigdy nie chciała skrzywdzić. Czy matka i córka się spotkają? Jakie jeszcze symboliczne znaczenie może mieć rozłąka niemowlęcia z kobietą niekontrolującą swoich emocji? Burt jest wiarygodna, stworzyła prozę pełną intensywności i przykuwająca uwagę na tyle, że czyta się to wszystko świetnie, właściwie jednym tchem.

2016-08-09

"Syn ogrodnika" János Háy

Wydawca: Wielka Litera

Data wydania: 11 maja 2016

Liczba stron: 260

Tłumacz: M. Biniecka, J. Jarmołowicz, M. Jęcz, W. Kasprzak, M. Roguska, K. Szymanowska-Szymańska, K. Ślęzak

Oprawa: miękka

Cena det.: 29,90 zł

Tytuł recenzji: Gdzie mieszka wolność?

János Háy napisał piękną książkę o pasji życia, o nowych dla człowieka uczuciach, o pewnej zaklętej przestrzeni i pragnieniu wydobycia się z niej – wprost w ramiona wielkiego świata, tego największego, określonego przestrzenią wolności i muzyką rock’n’rollową. To także powieść inicjacyjna o szukaniu życiowych alternatyw, nazywaniu pojęć, odczuć i ludzi oraz świetne ujęcie drogi w męskość prowadzącej w jedną stronę, bez możliwości powrotu. Syn ogrodnika” to jedna z tych absolutnie pozytywnych książek, które są w stanie zawsze podnieść na duchu i pokazać piękno świata. Tu z perspektywy węgierskiego chłopaka, który przenosi się z prowincji do Budapesztu, poznaje nowe otoczenie, chłonie miasto, próbuje się z nim zintegrować, a ostatecznie marzy o podróży do Stanów Zjednoczonych, gdzie gra jego ulubiona muzyka i gdzie tak naprawdę – w jego mniemaniu – mieszka prawdziwa wolność. Háy czyni swego młodego bohatera świetnym gawędziarzem, ale przede wszystkim ukazuje nam moment mentalnego przejścia z dzieciństwa, nieskażonego doświadczeniami innymi niż policzek za drobne przewinienie albo podkładanie czosnku nielubianej nauczycielce, do wielkiego świata – egzemplifikowanego przez Budapeszt, ale nie będzie tutaj chodzić o wielkość w sensie przestrzeni. Węgierski prozaik akcentuje momenty prób i nieoczywistych dla chłopca doświadczeń. Pokazuje, kiedy staje się mężczyzną, na jakich warunkach i jakie to niesie dla niego konsekwencje. Wszystko w słodko-gorzkiej tonacji i z ponurym obrazem komunistycznych Węgier ubarwionym jednak w wyobraźni bohatera.

Tam, skąd pochodzi, wszyscy tkwią w jednym miejscu. To taki bezruch bez perspektyw, ale także najnormalniejsza w świecie perspektywa oglądu świata. Ważne jest to, co na podwórku, w bliskim otoczeniu. Wakacje zawsze spędza się tam, gdzie się jest. Z prowincji się nie wyrasta, prowincję się w sobie nosi. To tam rosną krzewy owoców jagodowych, których zbieraniem zajmuje się ojciec chłopca. Jego filozofia życiowa jest prosta – należy zrywać jak najwięcej owoców, a wówczas świat stanie się mało skomplikowany. Skomplikowana jest jednak dla ojca konstrukcja psychiczna młodszego syna. Nie chce on iść w jego ślady, nie spełnia ojcowskich oczekiwań, staje się wiejskim odmieńcem i człowiekiem, nad którym nie można zapanować nakazami czy uderzeniami w twarz. Jednak dla syna ojciec również jest kimś oryginalnym. Autorytet zbudował na byciu innym, specyficznym, jedynym w swoim rodzaju z punktu widzenia syna. Tymczasem ich relacje poddane zostają próbie. Bohater przenosi się do stolicy, żeby uczyć się w średniej szkole. Ojca Budapeszt szokuje i zastanawia. Metro, ruchome schody, tapety na ścianach mieszkań. W dodatku kobietom wolno swobodnie palić. Za dużo i zbyt kontrastowo. Woli być tam, skąd pochodzi. A bohater Jánosa Háya chce właśnie uciekać od stagnacji. Nie tylko w świat dźwięków ukochanej muzyki i instrumentu. Także tam, gdzie można zmienić perspektywę, przyjrzeć się światu zbędności, odkryć nową przestrzeń dla siebie i zasmakować innego życia.

Pojawia się wyobcowanie, kiedy młody bohater musi liczyć już tylko na siebie. Oswajanie miasta nie jest łatwe. Ono się wdziera do świadomości na własnych zasadach, trudno jest to kontrolować. Ale czy przypadkiem Budapeszt nie jest synonimem tej wielości doznań życia, od których można uciec na prowincję, ale które wcześniej czy później upomną się o siebie? János Háy barwnie opisuje rozczarowania, zaskoczenia, momenty wzniosłe i w trywialny sposób niepowtarzalne. Węgry to jednak „kraj do dupy”, w którym nie ma wolnej miłości, nie ma szalonej miłości do rock’n’rolla i nie ma jeszcze czegoś. To bohater musi znaleźć sam. Jaka będzie jego konfrontacja z tym naprawdę wielkim światem, kiedy uda mu się przekroczyć węgierską granicę? Co będzie w stanie za nią zostawić i jaki emocjonalny bagaż zabierze w podróż?

„Syn ogrodnika” to opowieść o ludzkim pragnieniu budowania wokół siebie ładu wedle ściśle określonych, wewnętrznych praw. Miłość do muzyki wyróżnia wiejskiego chłopca, potem ukształtowanego przez takie a nie inne doświadczenia mężczyznę. Jest czymś stałym i niepodważalnym, punktem odniesienia dla myśli i działań. Jest także swojego rodzaju przekleństwem. János Háy portretuje dzieciaka zakochanego w tych przejawach wolności, dla których nie ma miejsca w komunistycznych Węgrzech. Potem dojrzałego człowieka, dla którego świat otwiera się nazbyt gwałtownie. To także opowieść o możliwościach, jakie stwarza życie, i o naszej bezradności względem nich. Co robimy z danymi nam szansami? Jak wykorzystujemy niepowtarzalne spotkania z innymi ludźmi? Na jakim etapie życia uczymy się siebie najpilniej i kiedy jesteśmy pewni, co sobą reprezentujemy? „Syn ogrodnika” to książka o trudnym, ale pięknym odkrywaniu świata. O wyzwalaniu się z piętna swego pochodzenia, ale także o tym, że zawsze jesteśmy tymi, którzy do czegoś przynależą. Háy pokazuje także paralelę między trudami oswajania angielszczyzny – niezbędnej do tego, by śpiewać ukochane piosenki – i kolejnych zakrętów losu niosących w sobie niepewność, często obawy, rzadziej poczucie odnalezienia się w czymś nowym.

To bardzo plastyczna proza. Widać przestrzeń, z której wydobywa się bohater, ale także miejsca oswajane przez niego. Zostają w pamięci sytuacje oraz dialogi, które János Háy kreśli z czułością i dużą wrażliwością na piękno – otoczenia, ojczystego języka. To książka, która zaczyna się od prostych marzeń o dżinsach, a kończy na zdobywaniu świadomości tego, co jest marzeniem, a co po prostu trudnym do osiągnięcia elementem rzeczywistości. Syn ogrodnika” – powieść nieco gorzka w swej wymowie – to literacki ukłon dla każdego przejawu młodości, dla ludzkiej niefrasobliwości i dla tych wszystkich cech z dzieciństwa, których musimy się pozbywać, by przyswajać nowy, tak zwany dojrzały świat. Háy pięknie opowiada o dziecięcych tęsknotach i męskiej melancholii. Pozostawia nas z otwartym zakończeniem. Życiowa droga jego bohatera dopiero się zaczyna. Frapujące i inspirujące!